Envy is the bond between the hopeful and the damned .
Mówią, że to najpiękniejszy dzień w życiu każdej kobiety. Dzień, którego już nigdy nie wymaże z pamięci, ponieważ wyciska swoje piętno na reszcie życia. Początek nowej, wspólnej drogi u boku osoby, która nie opuści się pod żadnym pozorem aż do śmierci i będzie szanowała cię mimo wszelkich trudności.
Jonathan wiedział, że to wszystko tylko puste kłamstwa powtarzane dziewczynkom zaczytującym się tandetnymi powieściami romantycznymi, które niewiele miały wspólnego z rzeczywistością; bo w rzeczywistości była to uprząż, pieczęć, akt własności podpisywany na własne życzenie i wręczany obcej osobie, której nie powinno się ufać.
Przynajmniej tym był ślub dla Montserrate — ponieważ stała u boku nieodpowiedniego mężczyzny.
Tylko dlaczego, DO KURWY NĘDZY, ona nie potrafiła tego dostrzec?
Wściekłość szarpała wnętrzności Jonathana, kiedy stojąc pośrodku pokoju hotelowego w bogatym stylu wiktoriańskim — ubrany w niebotycznie drogi garnitur dopasowany do każdej krzywizny jego ciała, ściskając w dłoni butonierkę pierwszego drużby — patrzył na własne odbicie w dużym, wolnostojącym lustrze obramowanym złotem. Wyglądał dobrze, zjawiskowo dobrze, jak zwykle zresztą, i tylko w swoich oczach widział tą palącą trzewia furię.
Gęstą ciszę zalegającą w pokoju nagle rozdarło pukanie do drzwi; choć subtelne, odbiło się echem w czaszce Jonathana i wyrwało go z tej spirali rozmyślań.
— Jon? — rozległo się po drugiej stronie, stłumiony głos należący do jednego z braci przyszłego pana młodego.
Singleton obrócił się przez ramię i upewnił, że wyzbył się resztek tego szczególnego wyrazu w oczach; wściekłości zmieszanej z zawiścią, która dla otoczenia nie miała realnego powodu — Jonathan nie dał nikomu powodu do przypuszczeń, że coś jest nie w porządku.
— Otwarte.
Ktoś nacisnął klamkę i między framugą a uchylonym skrzydłem drzwi ukazała się przystojna twarz Williama, otoczona gęstą burzą niesfornych loków. Był przybranym bratem Roberta, nie skończył jeszcze nawet trzydziestu lat, a w tej chwili jego usta rozciągał irytująco szeroki uśmiech. Wszyscy byli w ostatnich dniach kurewsko zachwyceni młodą parą i uwięziony tu na czas przygotowań Jonathan był skazany na przyglądanie się tym zadowolonym gębom, które w myślach mordował raz za razem w coraz bardziej finezyjny sposób.
— Jesteś gotowy? Robert chce, żebyś wpadł do jego pokoju — rzucił, wciskając swobodnie dłonie do kieszeni równie drogiego garnituru. Przeniósł ciężar na jedną nogę, w oczach błysnęły mu łobuzerskie ogniki przystające chłopakowi w jego wieku. — Otworzymy flaszkę i trochę się zrelaksujemy w towarzystwie dziewczyn. Do ceremonii zostały jakieś dwie godziny, bo panna młoda ma mieć jeszcze jakieś zdjęcia w ogrodzie.
Uśmiech na ustach Jonathana był wymuszony, ale młodzik najwyraźniej tego nie dostrzegł — albo postanowił zignorować.
— Świetnie, zaraz przyjdę. Daj mi chwilę — odpowiedział sztywno.
Kiedy drzwi zamknęły się za chłopakiem, Jon rzucił okiem w stronę lustra. Niechlujnym gestem poprawił włosy, po czym wreszcie wsunął butonierkę na honorowe miejsce na klapie marynarki. Uwłaczający, żałosny symbol szczęścia i popracia dla świętego węzła małżeńskiego mającego sformalizować związek, choć w rzeczywistości Jonathan nie czuł ani zadowolenia, ani chęci wspierania Roberta.
Mimo to właśnie jego czytelny podpis stanie się jedną z wiążących pieczęci, która odda tą wyjątkową kobietę innemu. Kilka liter przekreślających szanse na szczęście. Jak cyrograf mający zaprzedać jego duszę diabłu i skazać na wieczne cierpienie — kiedy przyglądając się z bezpiecznej odległości zakochanym nowożeńcom, w milczeniu będzie kurczowo trzymał się przyzwoitości, choć ta nigdy nie była jego mocną stroną. Choć w końcu zwycięży chory egoizm, ponieważ w przypadku Jonathana Singletona on zawsze zwyciężał, jak zwykle pozostawiając tylko jedną niewiadomą — kiedy.
Niebezpiecznie . z n a j o m e . uczucie.
.Ale tak właśnie należało postąpić,
czyż nie?
.Jonathan odczekał jeszcze kilka uderzeń serca, po czym bez dalszej zwłoki, nerwowym szarpnięciem wyjął kartę magnetyczną z zamka i w pośpiechu opuścił pokój hotelowy. Równym i stanowczym krokiem ruszył wzdłuż korytarza, choć bynajmniej nie w stronę pokoju Roberta. Jeszcze nie — teraz skierował się do bocznej klatki schodowej i pokonując po dwa stopnie naraz, zszedł aż na parter, gdzie wyszedł wprost do ogrodów.
Chciał ją zobaczyć. Musiał ją zobaczyć. Wziął więc sprawy w swoje ręce; gdyby takie rzeczy naiwnie pozostawiał ślepemu losowi, nigdy nie znalazłby się w tym miejscu, w którym obecnie był — na samym szczycie łańcucha pokarmowego.
Montserrate już tam była. W białej, eleganckiej sukni, której rozkloszowany dół zadziornie szarpał wiatr zapierała dech w piersiach bardziej, niż mogłaby jakakolwiek młodsza od niej kobieta. Materiał przylegał do jej ciała idealnie, eksponując rozkoszną krzywiznę jej piersi, talii i bioder; zdobienia z cekinów i brylantów skrzyły się w słońcu milionem odblasków. Jonathan z trudem oderwał wzrok od zdobionego, głębokiego dekoltu sukni wyglądającej tak, jakby materiał płynnie zmieniał w opaloną skórę. Kobieta mrużyła oczy pod słońce, przyglądając się gestykulującemu i coś usilnie tłumaczącemu jej fotografowi.
Wdech.
Wydech.
Ręce nonszalancko wciśnięte w kieszenie; na twarzy luz, wyglądający niemal na znudzony; iskra zainteresowania w oczach. Pełna neutralność, opanowana do perfekcji poza bez żadnego zgrzytu, bez żadnej zmarszczki w dumnym, posągowym obrazie.
Tak właśnie wyglądał Jonathan, kiedy niespiesznym krokiem ruszył w ich stronę i kiedy niedługo później znalazł się w zasięgu ich wzroku oraz słuchu. Kąciki ust uniosły się wyżej w zaczepnym wyrazie, kiedy wreszcie oboje go zauważyli i fotograf przerwał swoje wyjaśnienia, posyłając mu pytające spojrzenie.
— Pani Bellencioni — rzucił na powitanie, zupełnie ignorując nieznajomego mężczyznę, który zapewne skosi fortunę za dzisiejszy dzień pracy razem z resztą ekipy. — Wyglądasz olśniewająco.
Brzydził się oczywistymi komplementami, których kobieta jeszcze dzisiaj nasłucha się aż do porzygu; ale musiał zachowywać się neutralnie. Musiał zachowywać się jak każdy.
— Przeszkadzam? — zapytał jeszcze, przerywając nagle swobodny spacer w pół kroku. Chciał, żeby Montserrate miała poczucie, że jedno jej słowo wystarczy, aby się wycofał i zostawił ich w spokoju.
Choć w rzeczywistości Singleton wcale nie zamierzał tego robić.