- (to znaczy: w oczach osób, które urodziły się parę-, paręnaście, albo parędziesiąt lat wcześniej, i dysponowały autorytetem, jakiego z reguły nie przyznawało się nastolatkom)
To znaczy: tej jego ilości, jakiej potrzeba, żeby w towarzystwie tej drugiej osoby poczuć się swobodnie.
- Pewnie?
- Nie. Więcej, niż tylko "pewnie". Bezpiecznie.
Potem dopiero poprzednie nazewnictwo zastępował ów sławetny "przyjaciel". Po upływie dalszego czasu - i kilku sytuacyjnych prób, czy, jak w przysłowiu, konieczności zjedzenia razem beczki soli - wzmocniony o epitet jak "najlepszy" albo "najbliższy".
Ale z bratnimi duszami?
Z bratnimi duszami było inaczej. Bratnie dusze rozpoznawało się od razu. Czasem wystarczył jeden uśmiech, błysk w oku kiedy spojrzenia spotkały się przypadkiem i zaplątały o siebie przelotnie, nieplanowanie, dwa strzępki słów wymienionych niby o niczym, a tak naprawdę - o wszystkim. Bratnie dusze przeczuwało się jeszcze przed ich spotkaniem. Czuło się je w kościach, jak deszcz, albo jak koniec świata.
Ale teraz Rotem nie myślał o apokalipsie. Teraz Rotem się śmiał -
serdecznie i głośno. No, a przynajmniej jak na siebie - to jest, jak na chłopca wychowanego w domu, w którym dzieci i ryby głosu nie mają, i w którym należy być grzecznym, i cichym, i nie zajmować miejsca, ani nie zawracać nikomu głowy. Zwłaszcza dźwiękami tak niepoważnymi, jak śmiech.
- Czerwonego i długiego? Acha, mam! - Parsknął - Ale nie wiem, stary, trochę się boję, że jak go obsypię cukrem to dostanę jakiegoś uczulenia... Ale, no dobra. Możemy spróbować!
Może powinien trzymać wszystkie te dwuznaczności na wodzy, ale przecież miał tylko szesnaście lat, i nigdy wcześniej, w dodatku, nie zaznał równie cudownej wolności, jak tu, w Seattle, poza surowym rygorem, i równie surowymi, monitorującymi każdy jego ruch i każdą jego decyzję, spojrzeniami krewnych. Dopiero teraz, setki kilometrów dalej, w miejscu szarym, chłodnym, i pachnącym jak deszcz, czuł, że może pozwolić sobie: na głupie żarty, jak ten, i na śmiech pełną, choć wątłą może, piersią.
- Dobra, już-już, sorry! - Podniósł obie dłonie - w tym jedną, w której nadal trzymał torebkę ze słodyczami - w apologetycznym geście i, aby mimo wszystko nie pozostawić Theo bez odpowiedzi na pytanie, zaraz zapuścił żurawia w szary papier. Podczas gdy Hetfield uporał się już ze wszystkimi słodyczami, sam Ro wciąż męczył dopiero drugi z kupionych wcześniej łakoci. Zawsze tak było - że cokolwiek, wiązało się z jedzeniem, zajmowało mu całą masę czasu, i wzbudzało w chłopaku ogrom wyrzutów sumienia. Na szczęście głupie żarty, i spontaniczne wyścigi, skutecznie odwracały uwagę jego towarzysza od faktu, że Levi-Blau praktycznie... No cóż. Praktycznie nie je.
Oddał Teddy'emu swoje żelki bez walki, ale zaraz przystąpił do innej - puściwszy się pędem we wskazanym starszemu chłopcu kierunku. Na prowadzeniu - na swoich szczudłowatych, śmiesznych nogach, które w zwyczaju miały nie nadążać za rotemową myślą, i plątać się w siebie nawzajem jak dwie trzcinki - znajdował się może jakieś piętnaście, góra dwadzieścia sekund. Zaraz usłyszał za sobą przyspieszony krok, i charakterystyczne pac-pac-PAC!, gdy futerał z gitarą obijał się o plecy bruneta, a potem poczuł coś, czego się nie spodziewał, ale za co też ani mu się śniło obrażać.
- Ouch, Teddy! - Pacnął kumpla po łapach, ale zamiast choćby cienia faktycznej agresji, w geście tym Hetfield znaleźć mógł co najwyżej lekką zaczepkę i, być może, nawet niepewny siebie, niedorosły, i trochę nieporadny zalążek flirtu. Chwilę łapał dech, zziajany po krótkiej przebieżce, podczas której zdołał już zachłysnąć się chłodnym powietrzem - Okay, ty! Ty jesteś górą! - I nim zdążył je powstrzymać, jego niespełna siedemnastoletnie myśli znów, jak stado dość niesfornych ptaków, pognały w kierunku, w którym góra i dół oznaczają nieco więcej, niż tylko to, kto biega szybciej, a kto wolniej, i kto przerżnął nieplanowany bieg na dwieście metrów - Nie, żebym miał cokolwiek przeciwko...
Słodko nieświadomy przemyśleń o tym co, oprócz pływania, mógłby, i chciałby robić w oceanie Theo, kłębiących się teraz pod czupryną chłopaka, Ro pociągnął go w stronę kas, przy których musieli jedynie machnąć duetem szkolnych legitymacji, by - zupełnie za darmo - rozwarły się przed nimi wrota miejskiego akwarium. Nie był to może najbardziej imponujący z tego typu przybytków na świecie, ale - ze swoim półmrokiem, i mnogością najróżniejszych akwariów ciągnących się po obydwu stronach korytarza - Rotemowi wystarczał w zupełności. A i tak nie dotarli przecież jeszcze do najlepszych atrakcji!
- Po kolei, Theo! Zaczniemy od... Zaczniemy od meduz! - Zadecydował, przystając przed zbiornikiem pełnym majestatycznych, półprzezroczystych istot unoszących się w wodnej nieważkości - Potem koniki morskie, płaszczki... I na koniec dotrzemy do najlepszego. Zobaczysz! - Obiecał, za plecami zakładając palce na szczęście. Wolał nie zapeszać; bo co, jeśli okazać się miało, że z nich dwóch tylko on jest amatorem morskich stworzeń, i ich kolejny przystanek nie zrobi na Theo najmniejszego wrażenia!? - Naprawdę!? I co byś wtedy robił, co? - Zagadnął, słysząc o syrenim marzeniu Hetfielda - Założę się, że bycie syreną w Australii byłoby o niebo ciekawsze niż tutaj... - Westchnął, prawie przyklejając nos do szybki dzielącej go od ławicy tropikalnych rybek - Myślisz, że zostaniesz w Seattle na dłużej? Czy to tylko takie... tymczasowe rozwiązanie?
Nie wiedział, czemu dokładnie pyta. Może po prostu miał dość niespodziewanych rozstań.