WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Gdyby ktoś zapytał Rotema - nawet tak młodego i głupiego życiowo niedoświadczonego, jakim podobno był
  • (to znaczy: w oczach osób, które urodziły się parę-, paręnaście, albo parędziesiąt lat wcześniej, i dysponowały autorytetem, jakiego z reguły nie przyznawało się nastolatkom)
- jak odróżnić zwykłego przyjaciela od tak zwanej "bratniej duszy", blondyn bez większego zawahania odparłby, że rozróżnienia tego da się dokonać przede wszystkim na podstawie czasu.
To znaczy: tej jego ilości, jakiej potrzeba, żeby w towarzystwie tej drugiej osoby poczuć się swobodnie.
  • Pewnie?
    • Nie. Więcej, niż tylko "pewnie". Bezpiecznie.
Zdolność do nazwania kogoś "przyjacielem" dojrzewała w jaźni powoli. Narrację, tuż po poznaniu, zaczynało się zwykle, określając delikwenta mianem "kogoś, kogo się zna". Potem płynnie przechodziło się do "znajomego" albo "kolegi", czy "kumpla", i zwykle na tym etapie trwało się jakąś chwilę, utrzymując z drugą stroną bliską, ale wciąż dość asekuracyjną relację.
Potem dopiero poprzednie nazewnictwo zastępował ów sławetny "przyjaciel". Po upływie dalszego czasu - i kilku sytuacyjnych prób, czy, jak w przysłowiu, konieczności zjedzenia razem beczki soli - wzmocniony o epitet jak "najlepszy" albo "najbliższy".

Ale z bratnimi duszami?
Z bratnimi duszami było inaczej. Bratnie dusze rozpoznawało się od razu. Czasem wystarczył jeden uśmiech, błysk w oku kiedy spojrzenia spotkały się przypadkiem i zaplątały o siebie przelotnie, nieplanowanie, dwa strzępki słów wymienionych niby o niczym, a tak naprawdę - o wszystkim. Bratnie dusze przeczuwało się jeszcze przed ich spotkaniem. Czuło się je w kościach, jak deszcz, albo jak koniec świata.

Ale teraz Rotem nie myślał o apokalipsie. Teraz Rotem się śmiał -
serdecznie i głośno. No, a przynajmniej jak na siebie - to jest, jak na chłopca wychowanego w domu, w którym dzieci i ryby głosu nie mają, i w którym należy być grzecznym, i cichym, i nie zajmować miejsca, ani nie zawracać nikomu głowy. Zwłaszcza dźwiękami tak niepoważnymi, jak śmiech.
- Czerwonego i długiego? Acha, mam! - Parsknął - Ale nie wiem, stary, trochę się boję, że jak go obsypię cukrem to dostanę jakiegoś uczulenia... Ale, no dobra. Możemy spróbować!
Może powinien trzymać wszystkie te dwuznaczności na wodzy, ale przecież miał tylko szesnaście lat, i nigdy wcześniej, w dodatku, nie zaznał równie cudownej wolności, jak tu, w Seattle, poza surowym rygorem, i równie surowymi, monitorującymi każdy jego ruch i każdą jego decyzję, spojrzeniami krewnych. Dopiero teraz, setki kilometrów dalej, w miejscu szarym, chłodnym, i pachnącym jak deszcz, czuł, że może pozwolić sobie: na głupie żarty, jak ten, i na śmiech pełną, choć wątłą może, piersią.
- Dobra, już-już, sorry! - Podniósł obie dłonie - w tym jedną, w której nadal trzymał torebkę ze słodyczami - w apologetycznym geście i, aby mimo wszystko nie pozostawić Theo bez odpowiedzi na pytanie, zaraz zapuścił żurawia w szary papier. Podczas gdy Hetfield uporał się już ze wszystkimi słodyczami, sam Ro wciąż męczył dopiero drugi z kupionych wcześniej łakoci. Zawsze tak było - że cokolwiek, wiązało się z jedzeniem, zajmowało mu całą masę czasu, i wzbudzało w chłopaku ogrom wyrzutów sumienia. Na szczęście głupie żarty, i spontaniczne wyścigi, skutecznie odwracały uwagę jego towarzysza od faktu, że Levi-Blau praktycznie... No cóż. Praktycznie nie je.

Oddał Teddy'emu swoje żelki bez walki, ale zaraz przystąpił do innej - puściwszy się pędem we wskazanym starszemu chłopcu kierunku. Na prowadzeniu - na swoich szczudłowatych, śmiesznych nogach, które w zwyczaju miały nie nadążać za rotemową myślą, i plątać się w siebie nawzajem jak dwie trzcinki - znajdował się może jakieś piętnaście, góra dwadzieścia sekund. Zaraz usłyszał za sobą przyspieszony krok, i charakterystyczne pac-pac-PAC!, gdy futerał z gitarą obijał się o plecy bruneta, a potem poczuł coś, czego się nie spodziewał, ale za co też ani mu się śniło obrażać.
- Ouch, Teddy! - Pacnął kumpla po łapach, ale zamiast choćby cienia faktycznej agresji, w geście tym Hetfield znaleźć mógł co najwyżej lekką zaczepkę i, być może, nawet niepewny siebie, niedorosły, i trochę nieporadny zalążek flirtu. Chwilę łapał dech, zziajany po krótkiej przebieżce, podczas której zdołał już zachłysnąć się chłodnym powietrzem - Okay, ty! Ty jesteś górą! - I nim zdążył je powstrzymać, jego niespełna siedemnastoletnie myśli znów, jak stado dość niesfornych ptaków, pognały w kierunku, w którym góra i dół oznaczają nieco więcej, niż tylko to, kto biega szybciej, a kto wolniej, i kto przerżnął nieplanowany bieg na dwieście metrów - Nie, żebym miał cokolwiek przeciwko...

Słodko nieświadomy przemyśleń o tym co, oprócz pływania, mógłby, i chciałby robić w oceanie Theo, kłębiących się teraz pod czupryną chłopaka, Ro pociągnął go w stronę kas, przy których musieli jedynie machnąć duetem szkolnych legitymacji, by - zupełnie za darmo - rozwarły się przed nimi wrota miejskiego akwarium. Nie był to może najbardziej imponujący z tego typu przybytków na świecie, ale - ze swoim półmrokiem, i mnogością najróżniejszych akwariów ciągnących się po obydwu stronach korytarza - Rotemowi wystarczał w zupełności. A i tak nie dotarli przecież jeszcze do najlepszych atrakcji!
- Po kolei, Theo! Zaczniemy od... Zaczniemy od meduz! - Zadecydował, przystając przed zbiornikiem pełnym majestatycznych, półprzezroczystych istot unoszących się w wodnej nieważkości - Potem koniki morskie, płaszczki... I na koniec dotrzemy do najlepszego. Zobaczysz! - Obiecał, za plecami zakładając palce na szczęście. Wolał nie zapeszać; bo co, jeśli okazać się miało, że z nich dwóch tylko on jest amatorem morskich stworzeń, i ich kolejny przystanek nie zrobi na Theo najmniejszego wrażenia!? - Naprawdę!? I co byś wtedy robił, co? - Zagadnął, słysząc o syrenim marzeniu Hetfielda - Założę się, że bycie syreną w Australii byłoby o niebo ciekawsze niż tutaj... - Westchnął, prawie przyklejając nos do szybki dzielącej go od ławicy tropikalnych rybek - Myślisz, że zostaniesz w Seattle na dłużej? Czy to tylko takie... tymczasowe rozwiązanie?

Nie wiedział, czemu dokładnie pyta. Może po prostu miał dość niespodziewanych rozstań.

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

W całym tym szaleństwie związanym z przeprowadzką na drugi koniec świata - nigdy by nie przypuszczał, że jego droga skrzyżuje się z chłopakiem jakich wielu: w jego szkole było było wielu podobnych mu do jasnłowłosego ale nigdy z żadnym nie zasikrzyło tak gwałtownie, tak nagle jak tu. Dojrzewał do tego powoli: ostrożnie, jakby chcąc aby nabrało to odpowiedniego tempa: tak jak tworzy się dobry riff gitarowy do którego potrzeba czasu. Nie zależało mu na pędzie: chyba był ciekaw dokąd ta ścieżka dźwiękowa ich doprowadzi. Choć do tej pory czuł się jak rozbity statek na obcym brzegu z furkoczącym żaglem pełnym wspomnień tęskniącymi pod oceanem zachodu - za tą przejrzystą wodą pachnącą letnim słońcem co zostało zamienione mu na ciężką, smolistą szarość choć niebieskie oczy bratniej duszy przynosiły mu nadzieję, że gorzkie smoliste opary szarego powietrza Seattle.

Ale czy to naprawdę było możliwe? Przeznaczenie? Tak głupie jak w książkach dla nastolatków, które po kryjomu lubił sobie kupować i wczytywać się w te nierealne dla niego romansidła: a teraz sam w takowe wpadał choć łagodził tą odwagę śmiechu jaki Rotem w nim wyzwalał: na tą swobodność, którą dusił w sobie od dłuższego czasu. Na tym przenikliwym chłodzie, do którego tak bardzo nie był przyzwyczajony, że jego palce zdawały się być już dawno skostniałe i zziębnięte od zimna przy nim zwyczajnie nie zwracał na takie szczegóły, nie martwiąc się w tej chwili o nic.
- Jakby się nad tym zastanowić to dawno powinnyśmy leżeć martwi - zachichotał bo wcale zdawał się nie przejmować czymkolwiek co mogłoby się teraz z nimi stać: może potem będzie żałował trochę tych jego bezczelnych stwierdzeń chwalących dzień przed zakończeniem zanim nie dostanie jakiegoś okropnego bólu brzucha albo co gorsza wymiotów: ale kusił się i łasił na oblizywanie palców oblepionych cukrem po żelkach. -Kurcze, zeżarłem całą swoją paczkę i jeszcze sępię od ciebie - jęknął, zdając sobie sprawę, że trochę za łapczywie naskoczył na Levi-Blau choć kątem oka dostrzegał tą niepokojącą ilość żelków jaka nadal pozostawała w jego torbie -....ale jakby się udało trochę twoich zostawić...to byśmy mieli je jeszcze na później, co? - rzucił tak dość niedbale, by nie spłoszyć przypadkiem Rotema tym, że wcale jego żelków nie ubyło. On choć dał się porwać słodkościom zwykle lubił się delektować jedzeniem: na przykład pysznymi burgerami z ukochanego Maczka i fryteczkami, mógłby je jeść godzinami.
-Chyba...chyba...muszę i tak poprawić kondycję - jęknął gdy próbował uspokoić niespokojnie unoszącą się klatkę piersiową od nagłego, niespodziewanego zrywu: nieprzyjemne drapanie chłodu w przełyku sprawiło, że wcale aż tak szybko nie przebiegł jakby chciał. Kroki miał zadziwiające wolne, nieprzyzwyczajone do takich warunków - i chyba dlatego nie chciał dać za wygraną koledze, bo wszak nie był na swoim terytorium, prawda?
-Pewnie mnie zaraz wyśmiejesz, ale nie mam dobrych przeżyć z meduzami... - chyba mało kto miał prawda? A tym samym sama jedna go pacnęła dosyć mocno swoją macką i po dziś dzień miał nawet bliznę na nodze. Ale nie chciał robić przykrości Rotemowi: cała ta energia jaką wkładał by pokazać mu to inne, lepsze Seattle wprawiała go w niemały podziw. -Nie mów mi, że macie tu rekiny? - zachichotał, chociaż naprawdę nie chciał zawieść go w najmniejszym stopniu. Tym bardziej, że naprawdę mu się tu podobało. Cieszył się, że po prostu spędzali czas razem: wygłupiali się, nie przejmując się tym co działo się wokoło. -Hm...w sumie to się nie zastanawiałem nad tym co bym wtedy robił....może udawał Arielkę? - niezbyt błyskotliwa odpowiedź na swoje własne dziwne myśli, ale w sumie to i tak był tylko głupi żart starając się odwrócić uwagę od rysującej się kształtu twarzy chłopaka przyklejonej do szyby za którą był już zupełnie inny świat niż ich własny.
-Naprawdę nie wiem....Rotem...moje życie tak naprawdę jest zależne od decyzji mojego starego - sam widzisz, gdyby nie jego pomysł....nie....- - jakoś nie potrafił dokończyć zdania gdy właśnie sobie uświadomił jak niewiele brakowało a prawdopodobnie nigdy by się nie spotkali -na pewno do końca szkoły.... a potem...może....sam będę chciał tu zostać... - wzruszył ramionami, opierając się plecami o chłodną ścianę aby w cieniu schować smutek jaki skrył się w uśmiechu, który posłał do przyjaciela.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Theo wpadał w romansidła.

Z każdym kolejnym krokiem stawianym w towarzystwie Ro. Z każdym uśmiechem z kategorii "jak gdyby nigdy nic", z każdym, niby-błahym chichotem wyrzucanym z piersi w reakcji na żarty, albo zaczepki Levi-Blau'a. Nić porozumienia, która teraz rozwijała się między nimi, była w rzeczywistości jak drut kolczasty, albo bardzo długi, najeżony feerią cierni pęd. Obydwaj mieli się nią kiedyś poranić, ale ból z pewnością bardziej dotknąć miał Theo - wchodzącego teraz w pułapkę ze śmiechem, i ufną pewnością, że nie ma się czego bać.
Gdyby Rotem był trochę starszy, i trochę bardziej świadom własnych uwarunkowań, pewnie ubiłby tę relację w zarodku. Nie zaprosiłby bruneta na spacer po Seattle, nie zgodziłby się na propozycję randki pizzy jedzonej we dwóch. Pacnąłby go po ręce wyciąganej po dokładkę żelek i skłamał, mówiąc, że musi iść, a potem nie odezwał się już nigdy, zmieniając ławkę na zajęciach, i unikając Hetfielda na korytarzach w Ballard High. Oszczędziłby im pewnie sporo przyszłych rozterek, i nieuniknionych łez.

Ale Rotem Levi-Blau miał tylko niespełna siedemnaście lat, i serce złamane beznadziejnie przez kogoś, z kim nigdy nie powinien mieć do czynienia. Nie rozumiał, jak poważne mogą być konsekwencje powolnego przywłaszczania sobie czyjegoś zaufania (po to, by kiedyś zszargać je krótką kawalkadą błędnych, nieodżałowanych decyzji). Dlatego też zamiast wycofać się z relacji z Teddy'm aż by się kurzyło, Rotem posłał mu jeden ze swoich najsłodszych uśmiechów. Ten, który sprawiał, że w jego lewym policzku tworzył się uroczy, ciut koślawy dołek, a wokół oczu - mikre, łagodne zmarszczki mimiczne.
- Może - Odwrócił się w stronę Theodore przez ramię, i wzruszył barkami z udawaną obojętnością, ale i z zawadiackim błyskiem w tęczówce, mówiącym mniej więcej tyle, co "nie potwierdzę, ale także nie zaprzeczę". Sam waszyngtońskie Akwarium odkrył zupełnie niedawno, podczas jednej z samotnych eskapad po mieście, prowadzonych tylko po to by szybciej zabić czas między zajęciami, a porą (często także nie jedzonej w pojedynkę) kolacji. Nie znał jeszcze wszystkich prezentowanych tu okazów, i pewnie sam niedługo miał zostać zaskoczony bogactwem kolorów i kształtów płetw, ogonów, wielobarwnych koralowców i refleksów światła roztańczonych w sztucznej, pseudo-oceanicznej toni. O tym, że akwarium z rekinami jest największą atrakcją przybytku, wiedział jednak doskonale. Trudno było je przegapić, bo sekcja, w której się znajdowały, zawsze ściągała ku sobie najobszerniejszą publikę - Ale nie martw się, Theo - Zachichotał, świadom, że przed rekinami obronić mógłby kogokolwiek mniej więcej w taki sposób, w jaki ktoś mógłby bronić się przed stadem szerszeni łapką na muchy - W razie czego ja cię obronię.
Zagapił się na kotłowaninę glonów i alg, a potem odskoczył od szybki, gdy z plątaniny morskiej zieleni, kłapiąc paszczą i świecąc parą groźnych oczu, wyskoczyła na niego murena. Roześmiał się, uznając jednak jednocześnie, że może lepiej będzie, jeśli udadzą się teraz do tej części budynku, w której mieściły się spokojne i przyjazne tropikalne ryby, a nie ci wodni gangsterzy o tępych, i strasznych pyskach.
- Byłaby z ciebie najpiękniejsza Arielka na świecie! Może przynajmniej na przyszłe Halloween? - Zaproponował nim zdążył ugryźć się w język. Myśl, że mogliby je spędzić razem, zaskoczyła i samego Ro. Nie mógł przy tym jednak powiedzieć, żeby była nieprzyjemna.

Mimo, że chwilę temu obydwaj zdawali się być w doskonałych nastrojach, teraz radosna atmosfera zdawała się jakby odrobinę słabnąć. Odpowiedzialność mógłby zawsze zrzucić na przygaszone, ciężkie światło w sali, do jakiej właśnie trafili, ale wiedział, że to nie to. Nie musiał być geniuszem, albo jakimś wirtuozem empatii, żeby rozumieć, jaki wpływ mają na Theo rozważania o przyszłości, i o rodzinie. Sam miał przecież podobnie.
- No tak - Przystanął obok, i zgodził z Hetfieldem, wypuszczając z piersi westchnienie ciężkie, i przepełnione autentycznym zrozumieniem sytuacji drugiego chłopca. Będąc w ich wieku, nie miało się przecież zupełnej wolności względem podejmowanych przez siebie decyzji. Jej namiastkę? Owszem. Ot, jakby złudzenie, że ich los zależy tylko od nich, że są jego panami, a cała reszta świata może im naskoczyć. Prawda była jednak taka, że czasem wystarczyło jedno słowo od tych, którzy mieli większą kontrolę nad światem (aka - od dorosłych), a cały układany misternie w nastoletniej głowie plan na życie lec mógł w gruzach szybciej, niż za jednym mrugnięciem powieki - Chujowo, co? - Żachnął się, gdy pomyślał o tym, jak bardzo sam zależny był od decyzji podjętych przez jego matkę.
Z drugiej strony...
I była to, zresztą, pierwsza chwila, w której Rotem zdołał dostrzec w swojej aktualnej sytuacji jakiś pozytyw, gdyby nie (nad)reakcja jego matki, przecież tak naprawdę nie poznałby ani swojego ojca - wcześniej widzianego tylko kilka krótkich razów w życiu... Ani samego Theo.
Nim zdołał pomyśleć, zorientował się, że jego dłoń - chłodna i szczupła - jakby sama szybuje w górę, w stronę hetfieldowego policzka. Pogładził kant jego szczęki w półmroku akwaryjnej sali. Łagodnym, powolnym, i zupełnie niewinnym ruchem - Kto wie - Zaryzykował, zanim spłoszył się, i ruszył w stronę sali z rekinami - Może obydwaj będziemy mieć powód, żeby zostać.

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Dlaczego tylko jasnowłosy kolega miałby zbierać żniwa ich przeznaczenia? Theo też decydował - po raz pierwszy w życiu miał okazję aby poczuć jak to jest mieć na coś ochotę i nie musieć się nikomu z własnych gestów, uczuć, pragnień tłumaczyć - bo przecież nikogo to nie powinno obchodzić, prawda? Odkąd odkrył u rodziców zakład kogo przyprowadzi do domu: prawdę mówiąc nie zamierzał się w jakikolwiek sposób ograniczać. Tym bardziej chciał otwierać się na nowe doświadczenia nieco zdziwiony otwartością jego rodziców na te delikatne tematy. Wszak będzie musiał z nimi kiedyś szczerze o tym porozmawiać, nie chcąc mimo wszystko stawiać ich pod ścianą. Wolałby aby w spokoju zaakceptowali jego wybór: niezależnie w którą stronę ostatecznie się skieruje.

Niepewnie decydował się na wszelakie gesty: choć ta pozorna porywczość jaka dzisiaj przez niego przemawiała mogłaby spokojnie wprowadzać w błędny obraz tak naprawdę sam nie wiedział co będzie jutro: ile czasu mu dane będzie cieszyć się tym co teraz ma? A może zostanie podjęta za niego kolejna ważna decyzja, która zmieni jego życie kolejny raz? Jaką miał mieć pewność, że jutro będzie już tylko ulotnym wspomnieniem bo znów znajdzie się na pieprzonym drugim końcu świata? Akurat w momencie gdy w końcu zaakceptuje inne, zupełnie miasto w którym wreszcie będzie czuł się po prostu dobrze?
-Chyba co raz lepiej co to wychodzi, Ro, wiesz? - kroczył płynnie przy swoim koledze, rozglądając się na boki i przyglądając się okazom chowającym się w gęstwinie zieleniny -Co raz bardziej lubię....cie...Seattle - w ostatniej chwili ugryzł się w język, zdając sobie sprawę jakie słowo chciało wydostać się z gardła na przyciemnione światło w korytarzu w którym właśnie się znajdowali. Przeklął cichutko pod nosem, upominając siebie przy okazji aby się odrobinę chociaż opamiętał. - Gdybym mógł, powaliłbym je jakimś Rasenganem jak Naruto - zdradził się, że lubił marnować czas na oglądanie anime, zamiast uczyć się pilnie by poprawić swoją niepewność szkolną.

Zdawał się do tej pory przywyknąć do tej ogromnej zmiany jaka zaszła w jego życiu: tak naprawdę minęło raptem kilka długich tygodni odkąd wylądował na lotnisku w Seattle. Wtedy, nastawiony negatywnie z odruchem wymiotnym miał tak naprawdę, że ta męka skończy się równie szybko jak podróż przez ocean. Ale teraz zaczynał nie tylko akceptować to znienawidzone miasto ale je lubić. To było odpowiednie słowo, które idealnie komplikowało jego początkowe chęci powrotu do domu. Gdyby teraz do niego zadzwonił jego stary z propozycją powrotu do Melbourne naprawdę musiałby się nad tym zastanowić, albo po prostu popukałby się w czoło. Ale wiedział, że nie ma co się prędko spodziewać takiego telefonu. A przynajmniej na razie.
Pokiwał twierdząco głową, nieco przygaszony tym nagłym zwrotem ich rozmowy na całkiem poważniejszy temat. W gruncie rzeczy nie zastanawiał się nad tym co będzie dalej, jak wreszcie uda mu się skończyć szkołę: wszystko wskazywało, że w końcu to osiągnie. Wyciśnie z siebie resztki sił by już nigdy więcej nie musieć zdawać tych upierdliwych wejściówek i sprawdzianów. Ale co dalej?
-....ale jeśli miałbym szczery....- - powiedział cicho w tym samym momencie kiedy poczuł na koniuszku swojej szczęki fakturę palców kolegi a jego klatka piersiowa sama jakby nieco przyspieszyła tempo oddechu -....nie chciałbym chyba już wracać do Melbourne....a na pewno....nie tak szybko.... - głos jakby miał utkwiony w pół tonacji ciszy gdy odszukiwał jarzące się niebieskie tęczówki kolegi. Był zmęczony tymi zmianami. Chciałby mieć pewność, że chociaż będzie mógłby tu pobyć trochę dłużej.
Uścisnął rękę Rotema i posyłając mu uśmiech pociągnął go do kolejnej sali z kolorowymi rybkami.
z/t x 2 <3

autor

lama

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Lake Union”