Lotniskowe powitania -
- ze wszystkimi typowymi dla nich "Długo czekałeś?", i "Przepraszam, jednak mieliśmy opóźnienie" (jakby to w gestii osoby te słowa wypowiadającej leżało, czy północny wiatr będzie danego dnia spowalniał Boeinga, toczącego się mozolnie niebem, czy jednak nie), i "Zaparkowałem na minus dwa, nie było miejsc wyżej...", i wreszcie: "Patrz, kupiłem Ci..." - w to miejsce należało wstawić nazwę dowolnego z, wycenionych na stawkę dwudziestokrotnie wyższą niż ich faktyczna wartość, produktów dostępnych w jednym z lotniskowych sklepików: kanapki, wrapy, plastikowe torebeczki z pokrytymi kolorowym, chrupiącym w zębach lukrem drażetkami, cylindryczne kubeczki z sałatką owocową, wyposażone w chytrze doczepiony do denka widelczyk i inne rzeczy, którymi ekscytować się, logicznie rzecz ujmując, można było tylko w chwili najwyżej desperacji (to znaczy po kilku dobrych godzinach spędzonych w powietrzu, będąc skazanym na jedzenie jeszcze gorsze od lotniskowego, bo samolotowe) -
Harper miał od dziecka obcykane w skali niemalże eksperckiej. No, a tak przynajmniej myślał - powołując się na niezliczoną ilość okazji, przy których albo to on odbierał kogoś z hal przylotów, albo, częściej, z portu lotniczego odbierano jego. Naukę całej tej procedury: oczekiwania, kręcenia się przy barierkach, siadania na, i wstawania z - plastikowych krzesełek ustawionych rzędami w strategicznych miejscach przestrzeni, mycia rąk mydłem, które zawsze, niezależnie od lokalizacji na mapie świata, zdawało się mieć ten sam, syntetyczno-owocowy zapach, i nigdy jakby nie chciało się pienić, czytania zgarniętej ze stojaka lokalnego kiosku gazety, sprawdzania elektronicznej tablicy informacyjnej (i jeszcze raz, i jeszcze, i znowu,
i jeszcze tylko raz, szybciutko), rozpoczął gdy w różnych celach i różnych kierunkach podróżowała jego matka, a on zawsze upierał się, by towarzyszyć odbierającemu ją z wojaży szoferowi. A kontynuował - tym razem od drugiej strony, to znaczy: przechodząc niezliczone kontrole paszportów i wiz, powłócząc nogami w oczekiwaniu na bagaże, dywagując, czy z łazienki woli skorzystać teraz, czy już po drugiej stronie korytarzy dzielących
przylatujących i
oczekujących - w różnych kontekstach przez całą swoją dorosłość.
Zakładał więc, że i to dzisiejsze nie zrobi na nim większego wrażenia. No bo czemu, niby? Przecież nie
jednoczył się (
Boże! - z przerwą na rozbawione pompatycznością tego określenia pufnięcie powietrzem przez wargi; bo wyrzucając powietrze przez nos, w jego obecnym stanie, ryzykowałby zasmarkanie nie tylko siebie, ale i współpasażerów) z Prescottem po raz pierwszy, a w dodatku robił to wcześniej w o wiele bardziej dramatycznych okolicznościach.
A jednak teraz, ostrzelany dość humanitarną, jak na możliwości prasy, porcją fleszy i dziennikarskich pokrzykiwań, czuł się trochę tak, jakby z lotniska ktoś odbierał go po raz pierwszy w życiu.
Zaraz,
wróć. Och, na miłość boską. Im dłużej o tym myślał - a myślał o tym, ostatnimi czasy,
długo i dużo i często - Zachary nigdy, nawet w czasach po brzeg wypakowanych konfuzją i gniewem, potajemnych schadzek, nie był dla niego po prostu "kimś". Może dlatego, że Harper lubił (przesadnie?) uromantyczniać swoją rzeczywistość.
A może dlatego, że od pierwszej chwili, choćby wyłącznie podświadomie, doświadczał w towarzystwie (wtedy-jeszcze) dwudziestotrzylatka takiego rodzaju magnetyzmu, o jakim nie da się po prostu zapomnieć, rutynowo zatapiając się w wirze codziennych wydarzeń i obowiązków.
No, ale - jak to w życiu - rzeczy się zmieniły. Więc teraz Harper nie musi: zastanawiać się, zadręczać zalewem intruzywnych myśli o tym, gdzie fotograf jest, i z kim, i co robi, i czy o nim pamięta, i czy za nim tęskni, i czy jeszcze się do niego odezwie, a jeśli tak, to kiedy (i czemu nie wcześniej), i jak to będzie kiedy się spotkają, i czy będzie wystarczająco dobrze, a jeśli nie, to co wtedy, i czy w ogóle warto, a jeśli warto, to czy... -
Ani głowić nad tym, czy, i jeśli tak, to
kiedy znów się zobaczą po przelotnym, zawsze jakby zbyt krótkim spotkaniu.
Bo teraz wie, że zobaczą się jutro rano, pijąc kawę pod tym samym adresem, przy tym samym stole, i bez konieczności ruszania potem każdy w swoją stronę, udając, że
wcale, absolutnie, ani trochę im nie zależy.
-
Chory z miłości? - Droczy się, i trąca rondko kapelusza tak, by nakrycie głowy zsunęło się lekko na chłopięcą skroń w śmiesznej, zawadiackiej modle. Nie jest pewien, czy delikatne mrowienie, jakie czuje teraz na krawędziach dolnej i górnej wargi to objaw gorączki, czy łopot skrzydeł tych samych nocnych motyli, które wyrwały się z wnętrza Prescotta i podjęły abordaż na jego ciało. Nie muszą, zresztą: Harper ma własne, rozszalałe teraz w przeponie, gardle i koniuszkach palców - jak to u gitarzysty -
No i co wtedy, niby? Zaopiekuję się tobą.
Niechętnie odkleił się od chłopaka by wyminąć kant metalowej przegrody; nagrodą za czterdziestosekundową pauzę w czułości będzie fakt, że teraz może już swobodnie otoczyć Zachary'ego ramieniem, i poprowadzić - albo dać się poprowadzić - ku wyjściu.
- Jak usiądę, to chyba już nie wstanę - Roześmiał się, jednocześnie wywracając oczami na znak, że nie, nie jest z nim aż tak źle, choć lekka bladość i subtelny, acz wymowny sposób, w jaki utykał na lewą nogę, wskazywać mogłyby na coś innego -
Więc może zachowajmy to ryzyko na dom, co? Chodź. - A potem, gestem, o którym jutro rozpiszą się ze trzy różne internetowe portale, trącił czubkiem nosa płatek prescottowego ucha -
Mam nadzieję, że nie masz na jutro żadnych większych planów? Bo ryzyko, że nie tylko ja będę po dzisiejszej nocy chodził jak potłuczony, jest spore, i bardzo realne.
Przejął wręczany mu przez szatyna kubek z zawartością faktycznie podejrzanie chłodną jak na coś, co w założeniu (i jak głosiło wypisane na wieczku ostrzeżenie) miało być (
WARNING!) HOT! i
pociągnął łyk, a potem nosem, i uśmiechnął się tak, jakby zamiast lurowatej kawy pił melasę, płynne szczęście i ambrozję.
-
Mmm, przepyszna - Skrzywił się -
To znaczy, obrzydliwa, ale dziękuję. I daj te chusteczki. I tak, chodźmy stąd... - ...w stronę wskazywaną im przez profesjonalnie milczącego, pozornie-niezainteresowanego (niczym; nieważne, z kim Harper by z tego lotniska nie wychodził - tak długo, jak osoba ta była pełnoletnia, i nie miała w kartotece zapisków o terroryzmie albo współpracy z dwiema najgorszymi organizacjami inwigilacyjnymi pod słońcem: Mossadem, albo
US Weekly) ochroniarza -
A ty jak (się czujesz)
? Jak ci minął dzień? Jezu, naprawdę nie... -
"musiałeś"; ale faktycznie, Przymus w konflikcie z Obietnicą przegrywał walkowerem -
Tak? Ale to lepiej, że po tym przedawkowaniu cukru jednak nie zdecydował się prowadzić samochodu...
Z krótkim interwałem na pożegnanie z Cleo, i z paroma osobami z ekipy, i obopólne upewnienie się, że póki co nikomu-niczego nie potrzeba, i że zdzwonią się rano, udało im zapakować się za przesłonę przyciemnianych samochodowych szyb. Tu Harper kichnął, ułożył sobie trójkątne opakowanie z kanapką na podołku, i westchnął głęboko, odchylając głowę w przynoszącym ulgę spotkaniu z miękkością zagłówka.
-
Boże. Chryste. Dobrze być w domu. Jak mała? Odbiorę ją rano, sam, albo wyślę Carlie - Carlie, która, niezdolna by wybaczyć swoim rodzicom własne jedynactwo, od dwunastego roku życia marzyła o tym, żeby zajmować się dziećmi, a teraz miała w CV dyplom ukończenia studiów pedagogicznych na jednej z najlepszych uczelni w kraju, i certyfikaty z trzech prestiżowych akademii niań i opiekunek, wpisane jedno pod drugim w kolejną rubrykę -
Przeszła jej wysypka? Phoe mówiła, że to nic takiego. I, uhm - Chrząknął ciężko, dźgnąwszy palcem plastikowe wieczko dzielące ich od dwóch wegańskich trójkątów pełnoziarnistego chleba -
Charlie się odzywała? Bo, uhm, do mnie nie.