WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

/2/ Całe życie marzyła o ucieczce stąd. Najpierw nie potrafiła się na to zdobyć, a gdy już zdobyła się na ten krok, ciągnęła ją do zachodniej części miasta jakaś niewyobrażalna siła, którą przeklinała w myślach, a której nie potrafiła się oprzeć. Bo oto znów nasypywał się jej do butów ten sam piasek, w którym brodziła w liceum zamiast siedzieć w klasie; to tu czytała Bukowskiego z wilgocią powoli wspinającą się coraz wyżej po dżinsie, dopóki słońce pozwalało na rozróżnianie liter, przedłużając moment przed powrotem do domu. Uśmiecha się ironicznie sama do siebie, przemierzając plażę z rękami wbitymi w kieszenie w akompaniamencie cichego stukotu uderzających o siebie w jej plecaku szklanych butelek. W myślach zadaje sobie pytania bez odpowiedzi. Co ja tutaj, do cholery, znowu robię? Helena… po co? Co ci odbiło? Może i odpowiedzi istnieją; może nawet, gdyby się zastanowiła, okazało by się, że je zna – dlatego właśnie tylko pyta, nie zastanawia się. Wmówi sobie, że miała po drodze (po drodze dokąd – już nieważne), i że uspokaja ją woda, więc skoro już tu jest, a jutro nie musi być w pracy…

Wsłuchuje się w Puget Sound i z każdą sekundą jej kroki stają się coraz bardziej agresywne, spojrzenie, którym obrzuca drobiny piasku rozbryzgiwane jej butami twardnieje, i niemal wyszarpuje z kieszeni telefon, by włączyć muzykę. Ewidentnie przyszła tu, by zaznać spokoju. Tylko słuchawki traktuje z ostrożnością – ciągle płaci za nie raty.

Najprawdopodobniej wkrótce odwróciłaby się, by gniewnie odejść i wrócić do mieszkania, zaszyć pod kołdrą, może z kotem, gdyby któryś przybłęda na to pozwolił, na pewno z wyciągniętymi z plecaka butelkami, nawet nie kłopocząc się z kieliszkiem. Rozpracowywałaby dalej darmowy program do produkcji muzyki i obliczała, kiedy mogłaby zapłacić za wersję do użytku komercyjnego, zanim jak zwykle nie doszłaby do wniosku, że przecież nigdy się nie przyda – ale gdy podnosi wzrok, dostrzega przed sobą jakby znajomą, chudą sylwetkę. Przyspiesza lekko kroku, by ukradkiem zerknąć na twarz spacerowicza i – nie myliła się.

MŁODY! — woła, by zwrócić jego uwagę; trochę za głośno, bo dopiero po tym ściąga słuchawki z uszu i zawiesza je na szyi. And Harlem River swallow me roztacza się po najbliższej okolicy w akompaniamencie rytmicznych stuknięć butelek. Ścisza muzykę, nie wyciągając dłoni z kieszeni i zrównuje krok z Yosefem. — A ty co tutaj robisz? To nie jest dobre miejsce na wyrzucanie dowodów zbrodni, wiesz? Góra dzień, dwa, i wyrzuci je na brzeg — rzuca monotonnym tonem, posyłając mu krzywy uśmiech. Jej spojrzenie łagodnieje odrobinę. Odkąd wyprowadziła się do Chinatown, jeszcze na siebie nie wpadli; przez ostatnie kilka miesięcy unikała zresztą sytuacji, w których byłoby to możliwe, chociaż nie miało to żadnego związku z Sadlerem. Na chwilę zwyczajnie zapomniała o jego istnieniu, tak samo jak nieudolnie wyparła całą resztę swojego życia w South Parku – ale teraz cieszy ją widok dawnego sąsiada. Pewnie dlatego, że nie będzie musiała pić sama.

Potrząsa lekko plecakiem, wydobywając z niego melodię taniego wina. — Jak masz przy sobie trzy dolce, to się podzielę. Trzy dwadzieścia w zasadzie. Tylko budy z hot dogami brakuje.

autor

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

yosef & helena
<img src="https://i.pinimg.com/564x/80/ce/bd/80ce ... bfdd35.jpg" width="200">

Niebo pruło się za sprawą petard i fajerwerków,
które wypuszczali z rękawa ci, co na wszystko się cieszą,
nawet na upływ czasu.
Przez ostatnie dni życie płynęło roztrzęsionym rytmem myśli, których nie potrafił wychwycić i od siebie odseparować. Pił za dużo. Jadł za mało.Wypalał papierosa za papierosem. Zupełnie przestał przesuwać profile na tinderze w lewo, bo jakoś było mu tak okropnie wszystko jedno. Najgorsze były migreny; ostatnio znowu spał na materacu w pokoju z Joelem, bo tłuczenie się Mary po kuchennych szafkach potrafiło doprowadzić go do szału (czy ty się, kurwa, nie umiesz poruszać jak człowiek, a nie taran? spierdalaj. podaj mi szlugi. podobno nakurwia cię łeb? szlugi nie pomogą - nienawidził nastolatek).
Nie sypiał. Kiedy już udawało mu się zamknąć oczy, jeszcze na jawie nachodziły go widma przeszłości, a on pozwalał im pomiatać sobą gdzieś na granicy koszmaru i zwykłego lękowego ataku. To zrozumiałe. Niezrozumiała była jednak treść tych majaków, w których Romy - ta sama Romy, która przygryzała wargę i odgarniała za ucho włosy filuternym gestem, kiedy zjawiał się w progu jej domu, odstawiając naburmuszoną Marę na korki z matematyki, bo takim był dobrym bratem nie byłem wcale, Romy; gdybyś tylko w porę wiedziała, dlaczego w ogóle robiłem to wszystko i jak swoją siostrę do tego bezczelnie wykorzystywałem, i jak żerowałem na twojej dziecięcej naiwności, i jak przed snem zastanawiałem się, jak dużo siły potrzeba było, żeby zacisnąć palce odpowiednio mocno wokół twojej szyi (bardzo mocno, bo Bruce był silniejszy niż ja i tyle razy myślałem, że teraz już się nie uda i umrę, a potem budziłem się obolały z ogromnym siniakiem owiniętym wokół krtani), a potem jak zjebałem (tak wiele razy), ale chyba zjebaliśmy wszyscy, co nie? Nie było jej tam. Ani uśmiechu, ani ręki, ani nogi, ani bladości splamionej krwią skóry - n i e b y ł o. Jego ból był samolubny i ślepy, wgryzał się w umysł na tyle mocno, by mógł poczuć na nowo uderzania Bruce’a i wstyd, bezsilność i chęć ucieczki, ale cierpienie zmyślnie unikało tego miejsca w klatce piersiowej, gdzie rozrastało się sumienie - bo przecież łatwiej było cierpieć niż zadawać cierpienie.
Od rana do nocy czuł się tak, jakby płuca zalewała mu woda i choć znowu pokasływał krwią, to wiedział dobrze, że nie chodziło tu o żadną grzybicę; coś ciągnęło go w dół, pod powierzchnię, a on nie umiał pływać. Wpadł w wir albo spiralę - wciąż nie mógł być pewien, bo przecież to miało zostać daleko, w tym miejscu, do którego wcale się nie zaglądało, miało porosnąć mchem jak szczątki zmarłej dziewczyny, której widmo powinno odwiedzać go nocami, niczym duch nieobecnej matki - a jednak wciąż oddychał przecież tym samym powietrzem co dwa lata wstecz, kiedy Bruce przyciskał go do ściany i tłumaczył jak działa życie, a czasem - częściej i częściej - także jak działa śmierć.
Tak długo, jak tkwił w tej odtwarzanej pętli, wszystkie anomalie zdawały się łapać go za kostki, ale on przecież nauczył się tak dobrze ignorować oznaki tego, że coś jest nie tak, że wciąż uparcie parł przed siebie, ciągnąć te małe demony jak kulę u nogi - ulicą, chodnikami, śliską podłogą na zapleczu stacji paliw, w górę po drabinie, którą pożyczył od sąsiada, żeby dostać się do wentylacji. Przecież poza tym wszystkim, co działo się w środku (i na zewnątrz resztą też; może to stanowiło czołowy problem?), obok było gdzieś przecież to ponure i szare życie, w którym podłączał się pod miejskie wifi i szukał sposobów na “tanie odgrzybianie domowymi sposobami”, natknąwszy się przy okazji na informację o konieczności regularnego sprawdzania wentylacji.
Czego?
Po zlokalizowaniu obiektu, który od co najmniej pięćdziesięciu lat zbierał kurz i pozostał nietykany (to znaczy - tak mu się wydawało), należało więc podjąć się tej myśli o tyle niebezpiecznej, że podczas pokonywania tych kilku raptem stopni kojąca myśl o tym, żeby spaść i sobie głupi łeb rozwalić przewinęła się przez jego głowę zdecydowanie zbyt często.
Powróciła ze zdwojoną intensywnością, kiedy okazało się, że do listy koszących psychę problemów mógł dopisać sobie kolejny.
Ostatnią noc spędził wpatrując się tępo w zawartość czarnej, sportowej torby, której na początku nie skojarzył - jak mógł nie skojarzyć? - a w chwili, w której zorientował się co trzyma w rękach, zrobiło mu się ciemno przed oczami.
Kiepski moment na wciąganie c z e g o k o l w i e k, ale nie był w tym miejscu, gdzie taka błahostka mogłaby go powstrzymać. Zwłaszcza, że miał przed sobą ilość towaru, której liczenie w gramach chyba nie miałoby już najmniejszego sensu. Odcięło go na tyle, że następnego ranka nie pamiętał już nawet zapłakanej twarzy Mary, brzydko wykrzywionej przekleństwami, których żadna trzynastolatka nie powinna nawet znać. Na krótkiej i samolubnej liście imion, które krążyły po jego głowie, w niebezpiecznie bliskim odstępie od Bruce’a, niespodziewanie pojawił się Hal (jeden z nich nie przeżyłby tego spotkania, gdyby kiedykolwiek miało prawo się wydarzyć), pozostawiając go takiego - niemego, z pustym spojrzeniem, szybko bijącym sercem i myślami, pędzącymi z prędkością obalającą wszystkie drogowe przepisy - na salonowej kanapie, mierzącego się ze wzrok z zepsutym telewizorem.
A teraz był tu. Bał się wody, nawet jeśli to była tylko jebana zatoka, bał się, ale ten strach przynajmniej był ludzki, prawdziwy i powszechny, także mógł stać przy brzegu, moczyć nogi do kostek i wyrzucać niedopałki między obmywające stopy fale, tak na dobicie, jakby ekosystem i tak nie był już dostatecznie wyruchany. A potem tylko szedł, zatrzymując się przy knajpowych zapleczach w poszukiwaniu tych bardziej przyziemnych skarbów, a obłupiwszy się w pięciokilogramową torbę lekko tylko rozmrożonych, dystrybucyjnych frytek, tak naprawdę marzył tylko o tym, żeby wrócić do domu, wciągnąć coś jeszcze (najlepiej za dużo, żeby nie musieć już myśleć o całym tym bagnie) i czekać aż problemy magicznie rozwiążą się same.
Nie tak miał się jednak potoczyć ten wieczór.
Na dźwięk charakterystycznego zawołania, połączonego ze znanym dobrze głosem, prawie podskoczył, a frytkowe zapasy wypadły mu z rąk na ziemię. Przez chwilę wpatrywał się w tę tłustą kupę zapakowaną szczelnie w foliową torebkę, potem podniósł wzrok na dziewczynę, która zdążyła już solidnie się zbliżyć. Jestem wciąż na haju? Przetarł twarz i zdążył schylić się po swój łup, zanim Helena stanęła obok niego. Czuł, że powoli odzyskuje język w gębie, kiedy spadła na niego kolejna bomba - bardziej werbalna tym razem - sprawiając, że zachłysnął się powietrzem, które nad zatoką było podobno trochę mniej brudne niż w innych częściach miasta.
- CO - to nawet nie brzmiało jak pytanie. Musiał przez chwilę wybałuszać na nią oczy, i pozwolić myślom wykrzyczeć w głowie donośnie: ONA WIE, SKĄD WIE, KURWA MAĆ, SKĄD ONA WIE?, zanim nie wymusił na sobie odwzajemnienia jej uśmiechu (ja pierdolę, ale sztucznie). Przez chwilę miał wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi, ale nic podobnego się nie stało. Pazury Elle wciąż były także we względnie bezpiecznej odległości od jego oczu; pierdolony histeryku. Zaśmiał się odrobinę za późno, żeby można to było uznać za naturalne, ale chuj z tym; ulżyło mu kiedy dziewczyna zmieniła temat.
- Trzy dolce? Co ty, kurwa, inflację kultywujesz? - uniósł brwi, starając się odrobinę rozluźnić; tak jakby naprawdę wierzył w to, że będzie w stanie ją oszukać. W głowie już układał scenariusze o tym, jak c h o l e r n i e miał stresujący dzień w pracy. - Dobra, słuchaj, taki jest deal: mam przy sobie… - wydobył z kieszeni kilka monet i podliczając szybko ich wartość, odchrząknął znacząco - dolara dwadzieścia, ALE mam też ten skarb - mówiąc to, uniósł torbę z frytkami na wysokość klatki piersiowej - więc myślę, że się dogadamy jakoś, nie?

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

O chuj ci chodzi? — mamrocze niewyraźnie; na jej czole pojawia się kilka pionowych zmarszczek, gdy ściąga brwi – w wyrazie zaskoczenia, niezrozumienia i podejrzliwości, bo ton, którego użył Yosef… jeszcze go nie słyszała, nie u niego. Gdzieś na pewno, ale nie potrafi go zlokalizować, nadać mu znaczenia w kontekście starego sąsiada (to chyba jedyne słowo, które na pewno dobrze opisuje, kim dla niej był). Krzywy uśmiech zostaje wchłonięty przez niepokój bo
  • zaraz coś pierdolnie.
Nie jest to dla niej uczucie w żadnym razie nowe; cały czas oczekuje przecież na moment, w którym coś się spieprzy, bo to zawsze kwestia czasu. Stale odlicza krople wpadające do czary, próbując zgadnąć, która będzie tą mającą rozedrzeć napięcie powierzchniowe. Nasłuchuje szorstkiego szumu zapałki na drasce i skwierczenia odpalonego lontu, a ciszę przed burzą odróżni od tej po wybuchu w jedno uderzenie serca. Po jakimś czasie staje się to monotonne; człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego.

Ale chociaż nie znali się z Yosefem na wylot – nie opowiadali sobie o niczym szczególnie ważnym, nie wyznawali tajemnic, nie dzielili stratami i zwycięstwami (czym?) – to jednocześnie nie przypuszczała, że ten człowiek czymkolwiek ją może zaskoczyć. Znała go w końcu, odkąd jeszcze całkiem zasmarkany przesiadywał z nimi w pokoju Hala, zanim nie zaczęła zbliżać się godzina powrotu ojca; wychowali się w tym samym dole, w tej samej zgniłej marności. Gdy życie jednego wchodziło w kolejny ostry zakręt – drugie było wtedy najwyżej kilka pięter dalej, a czasami wjeżdżali w te zakręty na tym samym wózku.
I przez cały ten czas nigdy – n i g d y – nie wisiało między nimi coś, co zwisło teraz, gęste, lepkie i jeszcze nienazwane.
  • Coś pierdolnie.
Ale Helena odwlecze ten moment w czasie, dopóki nie będzie mogła znieść napięcia – bo nie chce dowiedzieć się, co. Dlatego – chociaż uśmiech już nie wraca na jej usta – prychnie na słowa Sadlera. Pozwoli wciągnąć się w sprawy trywialne, ich małe rytuały; przylgnie do tego, co znajome.

Ciesz się, że nie doliczam marży i zamknij japę. — Próbuje, naprawdę, ale nie potrafi zdobyć się na beztroski ton człowieka, który nie ma już nic więcej do stracenia. Spojrzeniem, które mu rzuca, niby szacuje, czy opłaca jej się ta wymiana, ale tak naprawdę coś innego próbuje dojrzeć; w końcu frytki zaszczyciła ledwie połową spojrzenia. Mimo to ściąga plecak z jednego ramienia; zanim rozsunie zamek, odwraca jeszcze raz twarz w stronę Sadlera. — Dorzuć ze dwa szlugi, a to wspaniałe Merlot jest twoje — targuje się jeszcze, chociaż tak naprawdę ma ochotę powiedzieć: dostaniesz, jeśli powiesz mi, co to było, to wcześniej (i jednocześnie wcale nie ma). — Skąd to w ogóle masz, ukradłeś ze stacji? — pyta, bo dopiero dociera do niej, że frytek w takim stanie raczej nie wydają w tanich narożnych knajpach ani nawet wózkach cuchnących starym olejem na pół ulicy.

autor

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

To było coś, czego nie potrafił się spodziewać. Ponury żart, pod którego ciężarem uginały się moralne kręgosłupy; los na podobnych łamał sobie plecy. Spotkać ją, tutaj, t e r a z - nie można było tego określić żadnymi innymi słowami; nie był na to gotów. Ledwo zdążył jakkolwiek odnieść się emocjonalnie do roli, którą Ellie mogła odgrywać w tym całym przedstawieniu i zdecydowanie nie był gotowy na konfrontację. Zwłaszcza, że pół zdania jeszcze nie zdążyli ze sobą zamienić, a on już czuł się jak zdrajca. Ale co miał zrobić: wyskoczyć z tym tak po prostu, ledwo położywszy spojrzenie na jej policzkach? O chuj mu chodziło? Nie chcesz wiedzieć, Elle.
W tym stanie właśnie, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, jakby grunt osuwał mu się pod nogami, starał się wbić z powrotem w swój wyćwiczony ochronny pancerz, pełen niedbałych gestów i niedociągniętych spojrzeń. Czuł się jak idiota, przyciskając tę paczkę frytek kurczowo do piersi, pozwalając wiejącemu znad zatoki wiatrowi smagać się surowo po policzkach i jednocześnie odnaleźć w swoim zasobie słów takie, które nadałyby ich spotkaniu odrobiny lekkości. To nie tak, że nie chciał jej widzieć; albo inaczej - gdyby miał możliwość przełożenia tego spotkania, to absolutnie by z niej skorzystał, ale teraz? Teraz to nie wchodziło w grę, to nie był ich styl, nie umawiali się nigdy, nigdy nie przekładali; skoro już na siebie wpadli, to tak - byli wolni i tak - ten wieczór miał być ich, a odstąpienie od tego zwyczaju wiązało się w jego myślach z wysłaniem jeszcze wyraźniejszego sygnału, że coś jest nie tak.
A przecież, tak długo jak tylko był w stanie, miał zamiar udawać, że wszystko jest zajebiście.
Czy fakt, że chciał ukryć przed nią swoje znalezisko, czynił z niego złego człowieka? Odrzucił od siebie podobne przemyślenia, bo w szarym świecie, w którym żyli, naklejanie sobie na czoło podobnie czarno-białych etykietek nie miało żadnego sensu. Od urodzenia byli wszyscy trochę do dupy i nawet, jeśli Yosef trochę bardziej niż inni, to podobna refleksja nie była czymś, co nakierunkowałoby go na zmianę. Wręcz przeciwnie. Wdepnąwszy w gówno za gównem, niekoniecznie widział dla siebie jakąś magiczną ścieżkę powrotu do bycia szanowanym członkiem społeczeństwa (był nim kiedykolwiek?). Teraz trzeba już było tylko przeć uparcie przed siebie i zacierać wszystkie ślady; szkoda tylko, że nikt nie uprzedził go, że to wcale nie będzie proste.
- Tylko dwa? - uniósł brwi w pytającym geście. - Zmieniam zdanie - robienie z tobą interesów to przyjemność - zaakcentował silnie ostatnie słowo, rzeźbiąc sobie w myślach desperackie postanowienie, że zrobi totalnie wszystko, żeby na tym bezpiecznym wozie podjechać jak najdalej: wozie bez Hala, który z nienaturalną dla niego desperacją składał usta w osobliwą prośbę o pomoc, której Yosefowi nie było dane słyszeć nigdy wcześniej (ani już nigdy później).
Miał wtedy dziewięć lat, wysypkę na całym ciele (od najtańszego proszku do prania), pożerając poczucie bezradności w sercu i ten jeden, drobny moment wrażenia bycia pożytecznym, kiedy ktoś taki jak Hal (duży, silny, mądry, d o r o s ł y) zwracał się do niego z prośbą o przysługę. Nie odmówiłby mu niczego, nawet jeśli tak często naburmuszał się i oburzał, kiedy stawiano mu grubą granicę między sprawami dzieci i sprawami dorosłych (był do tego nieprzyzwyczajony; w swoich czterech ścianach mógł mieć dziewięć lat, ale wciąż odpowiadał nie tylko za siebie, ale też za dwoje rodziców i Marę, która wtedy nie potrafiła jeszcze sklecić ze sobą sensownie chociaż paru słów - kto by pomyślał wtedy, że wyrośnie z niej taka pyskata żmija?). A jednak: kiedy Hal kazał zostać - zostawał, nawet jeśli bardzo chciał wrócić na górę i sprawdzić, co to za krzyki, kiedy kazał siedzieć - siedział, choć nie bacząc na opryski szkła przebijające się przez skórę, wolałby móc samodzielnie iść zobaczyć czy z mamą wszystko w porządku i kiedy kazał jeść - jadł, nawet jeśli skurczony wielodniową głodówką żołądek niewiele był w stanie przyjąć. Pomógłby mu zakopać zwłoki (w przypadku Yosefa, to naprawdę żadne rzucanie słów na wiatr), gdyby Hal go o to poprosił i miał tego wybitną świadomość już wtedy, będąc zasmarkanym gówniarzem, udającym, że nie płacze wcale, kiedy mamę zgarniała policja, ambulans czy dozorca budynku - czym więc, względem jego skrajnie idealistycznych, dziecięcych wyobrażeniem, było zwykłe przechowanie sportowe torby w ich mieszkaniu? Tu rodzice nigdy nie patrzą.
- Hm? - musiał spojrzeć na nią jak na idiotkę; zagalopowawszy się odrobinę za daleko na tym wspomnieniu, na chwilę stracił czujność, rozmył się w powietrzu i cud, że nie zniknął - być może to tylko ta paczka frytek go uratowała. - Ahm, ze śmietnika. Chodź stąd - odparł, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, po czym poprawiwszy uścisk, w jakim zamykał swój prowiantowy balast, był w stanie uwolnić jedną rękę, żeby złapać Elle za nadgarstek i pociągnąć ją lekko za sobą. Dokąd? Przed siebie na razie. Jeszcze chwila wymuszonej statyczności, a dałby sobie rękę uciąć, że zacząłby się trząść jak galareta. Po przejściu dobrych kilku metrów, które pokonał na jednym oddechu, rozluźnił uścisk i zwolnił znacznie, znowu praktycznie zatrzymując się w miejscu.
- Pokaż to - zażądał, poprawiając znowu ześlizgujące się ku dołowi frytki, choć spojrzeniem był już przy torbie Heleny, do której dziewczyna schowała obiecane wino. - Sory, taki dzień dziś. Niecierpliwy jestem. To do ciebie czy do mnie? Na surowo tego nie zjemy - mieszał wątki i scalał ze sobą pokrewne tematy, niespecjalnie zmieszany perspektywą zostania niezrozumianym. Miejsce, w którym byli nieoczekiwanie zaczęło u się jawić jako niezwykle ciężkie do udźwignięcia. Gdzieś w międzyczasie sięgnął po papierosy, żeby poczęstować się jednym, a następnie wysunąć paczkę w stronę dziewczyny. Była umowa, tak?

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Te ich przypadkowe spotkania zawsze były dla niej powiewem świeżości; co prawda nie poszukuje na codzień towarzystwa Sadlera, ale powód jest chyba ten sam – jakikolwiek nie jest. Bo nie jest pewna, za bardzo unika wnikania w analizy, by utwierdzić się w jakiejkolwiek teorii. Wie na pewno, że w przedziwny sposób przynosi jej komfort fakt, że Sadler jak nikt zna realia jej dorastania. Że nie jest mu obce bycie pogryzionym przez pluskwy, chowanie się przed rodzicem (przecież robili to wspólnie), że dzielili się opacznymi wyjaśnieniami istnienia sinych śladów na swoich ciałach dla nauczycielami. Znali te same kryjówki na osiedlowym podwórku, w których mogli przeczekać do momentu, aż ich rodzice być może już zasnęli (większość z nich pokazał im Hal). Tak bardzo, jak pragnęła od tego okresu się odciąć, zapomnieć, w y p r z e ć, fakt, że ktoś znał metaliczny smak krwi i zbutwiały zapach South Parku tak dobrze jak ona, sprawiał, że mogła
  • po prostu, najzwyczajniej
istnieć.
  • Ale nie dziś.
Dziś ma wrażenie, że każdy niewłaściwy gest lub słowo może doprowadzić do detonacji, i nie mogła się zdecydować, czy jej potencjał okaże się gorszy od samego zdarzenia. Jak długo warto przedłużać nieuchronny moment? Chociaż zadaje sobie to pytanie, ma zamiar przedłużać to w nieskończoność, dopóki starczy jej cierpliwości. Przywdziewa na usta swój firmowy krzywy uśmiech.

Rzucam palenie — wyjaśnia zdawkowo, co jest prawdą, bo rzuca już od kilku miesięcy. Jeśli wierzyć zasadzie cudze się nie liczą, to skutecznie rzuciła. Palenie jest w końcu drogie, a karmienie nikotynowego głodu alkoholem – względnie skuteczne, pomijając fakt, że smak wina przypominał o tytoniu, więc tkwiła w zamkniętym kole, ale to w końcu nic nowego, prawda? Stąd aż dwie butelki Oak Leaf w jej plecaku i przeczucie, że w pewnym momencie wieczora będą znowu odliczać monety w swoich kieszeniach, by sprawdzić, czy przypadkiem nie stać ich jeszcze jedną.
Stara się nie myśleć o ojcu i o fakcie, że obiecała sobie kiedyś, że jej życie będzie wyglądać inaczej. Stara się ponownie sobie wmówić, że w jej przypadku to co innego, bo nigdy nie przyjebała nikomu prawym sierpowym z powodu samego jego istnienia. Głównie stara się po prostu o tym nie myśleć. Nałogi nałogami, ale ma pracę, wynajmuje mieszkanie, radzi sobie, prawda?
Analizowanie każdego gestu Sadlera skutecznie odciąga jej uwagę.

Ale dzisiaj odciąga ją w znacznie gorsze miejsce. Jego spojrzenie prawie budzi odwiecznie skrzyżowany ogień jej wewnętrznej dysputy, zazwyczaj uśpionej w jego towarzystwie, ale Helena szybko zdaje sobie sprawę z tego, że po prostu był myślami gdzieś indziej. To musi być gdzieś bardzo daleko – to jedyne wytłumaczenie palców zaciśniętych na jej nadgarstku, przez które wzdryga się natychmiast, i chociaż nadąża względnie za jego krokami, natychmiast wybucha sekwencją przekleństw.

SADLER, k u r w a – wykrzykuje, starając się wyszarpnąć nadgarstek z jego uścisku. — Ja pierdolę, od wczoraj mnie znasz? Mało się nasłuchałeś, żeby tak nie robić? — wybucha, przyciskając przedramię do brzucha, gdy w końcu uwalnia je z uścisku. Czuje na nim, jak szybko porusza się jej klatka piersiowa pod naciskiem płytkich, gniewnych oddechów i zabija Yosepha spojrzeniem. — Ja mam taki dzień, że możesz się cieszyć, że jeszcze nie dostałeś w ryj, ja pierdolę — krzyczy, chociaż jednocześnie sekundę później przerzuca plecak na jedno ramię, odsuwa zamek i pokazuje jego zawartość - dwie butelki najtańszego półsłodkiego z Walmartu. — Klasyka gatunku — mówi, sięgając po papierosa. Praktycznie wyszarpuje go z pudełka, a jej gwałtowny ruch sprawia, że butelki wychylają się na otwartą połę plecaka ze złowrogim brzękiem; Helena w porę je łapie, ale spomiędzy jej ramion wypada Glock, który uderza o piasek pod stopami Sadlera. Z cichym przekleństwem na ustach, Maplethorpe nurkuje po niego, manewrując niezdarnie całym swoim ekwipunkiem, by uwolnić prawą rękę i rzucając pobieżne (i wciąż mordercze) spojrzenie w stronę Yosepha, wyciera broń o swój sweter i chowa na dno plecaka. — Do mnie — mamrocze. Nie wyobraża sobie nawet mijania drzwi do miejsca, w którym wciąż żyje jej ojciec. Na samą myśl przechodzi ją nieprzyjemny dresz i krzywi się, umieszczając filtr papierosa między wargami. Może i ciągnie ją do przeszłości, jakimś cudem w końcu znalazła się na tej plaży, ale bez przesady. Nie miała zamiaru już nigdy postawić stopy na swoim osiedlu. — Nie wiem czy zauważyłeś, ale się przeprowadziłam. Mieszkam teraz w Chinatown — wyjaśnia, zasuwając zamek plecaka postępująco drżącymi dłońmi. Markuje to, poklepując się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki.

autor

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

- Rzucasz? - uśmiechnął się powątpiewająco. - A przed chwilą sama się na szlugi targowałaś - wytknął jej złośliwie, ale nadal w żartobliwym tonie.
Prawda była taka, że nie potrafił jej zrozumieć. Nie umiał (albo nie chciał) prześwietlić jej duszy i myśli, a co gorsza, jakoś niekomfortowo bezpiecznie było mu z tą niewiedzą; z tymi niewypowiedzianymi na głos myślami, z pytaniami pozostawianymi bez odpowiedzi, względnie z jakąś mrukniętą pod nosem, zabłąkaną wskazówką, wrzuconą między słowa, które nie łączyły się w sensownie zdania. Być może w tym wszystkim nie chodziło wcale o rozmowę: taką szczerą, czystą i pełną goryczy; może lepiej było po prostu czuć, jak cały żal przelewał się niewerbalnie z ciała do ciała, balansując jakoś po tej niewidzialnej, utkanej z brudu zmarnowanego dzieciństwa nici, która zawisła między nimi lata temu.
To musiała być przede wszystkim kwestia przyzwyczajenia i to w dodatku jednego z tych, których nie chciał zmieniać - czy wolałby widzieć ją częściej? Ciężko powiedzieć. Bał się, że co chwilowe spotykanie się z Heleną, stałoby się gwoździem do trumny jego (i tak już znacznie naruszonego) spokoju i równowagi, którą osiągał przecież dzięki ciągłemu odsuwaniu myśli od tego, co było; co mu się nie udało; co zdążył zepsuć przez całe swoje życie, które - choć krótkie - ciągnęło mu się uparcie (dni rozbijały się na godziny, godziny na minuty, a minuty na sekundy) i czyniło go emocjonalnie wyczerpanym tymi wszystkimi doznaniami, jakby miał przed sobą mniej lat niż za plecami. Być może miał; ciężko było to zdiagnozować, a on nie potrafił zdecydować czy byłby z tego powodu wstrząśnięty, czy może dotknięty ulgą jak bożym palcem.
Tak czy inaczej - nie widywał jej. Gdyby podobna częstotliwość spotykania się dotyczyła jakiejkolwiek innej osoby, z pewnością straciłby zapał i zainteresowanie jakimkolwiek obszarem jej życia. O Helenie zapominał - czasem na długo, czasem nieporadnie wypierając (tak, jakby to był typowy styl jego działania, do którego siłą musiał zniechęcać okazjonalnie swój umysł) całe to uczucie i wspomnienie wspólnie doznawanych stanów, ale także tych - czasem drastycznych - rzeczy, które ich łączyły.
Jak było z dotykiem.
- Kurwa. Zapomniałem - bąknął po prostu, nie gotowy na przeprosiny, których stosowania zaprzestał po zakończeniu relacji z Brucem, w której przecież przepraszał ciągle i za wszystko, a i tak był traktowany bez żadnej ulgowej taryfy. Yosef, w odróżnieniu od Maplethorpe, choć gwałtowny dotyk przeżywał mimo wszystko intensywnie, to nieustannie prowokował siebie samego do mierzenia się z czymś takim, do wystawiania się na próby - tym razem, tym jednym, nic mi się nie stanie, bo już jest inaczej; bo teraz wszystko jest inaczej, bo teraz bym się tak nie dał, bo teraz umiem postawić granicę. Prawda była taka, że nie potrafił i wciąż pozwalał innym robić więcej, niż miał ochotę, wciąż widywał cień Bruce’a w tłumie stłoczonych w klubie osób, wciąż budził się w środku nocy z krzykiem i ściśniętym gardłem. - Możesz mi przyjebać w ryj. W sumie chyba mi się to przydało - uśmiechnął się krzywo, mówiąc całkiem szczerze. Potrzebował czegoś fizycznego, żeby przestać się zamartwiać. Kolejna różnica. Chyba zapominał czasem, że nie byli jedną osobą, a wręcz przez większość czasu funkcjonowali w odseparowaniu.
Kiedy butelki niebezpiecznie wychyliły się z jej torby, zaraz wprowadził ręce w stan gotowości, aby je chwycić; jednak Helena - jak zawsze - poradziła sobie sama. Jego wzrok jednak automatycznie powędrował za tym jednym przedmiotem, który z charakterystycznym odgłosem uderzył o bruk. Pochylił się od razu, żeby podnieść jej własność, ale tutaj znowu dziewczyna wyprzedziła go i na moment ich spojrzenia musiały się skrzyżować - jej, zezłoszczone i jego, pytające.
- Dobrze, że nosisz przy sobie. Mój leży w domu i nigdy nie ruszam go z miejsca. Jeszcze jednego szluga masz u mnie do odebrania. Wołaj, jakby co - zdecydował się mimo wszystko skomentować jakoś tę sytuację, bo porzucenie jej w taki sposób wydawało mu się niezręczne. Powiedział prawdę - jego broń leżała w domu, w kuchennym kredensie na samej górze, gdzie Mara dosięgała tylko po wdrapaniu się na blat (nauczył ją go obsługiwać - na wszelki wypadek, gdyby ktoś zdecydował się włamać im do mieszkania pod jego nieobecność. To był główny powód, dla której nie nosił glocka przy sobie; co jeśli rodzeństwo potrzebowałoby go bardziej? Druga część zdania była kłamstwem. Wyciągał go średnio raz w tygodniu, oglądał z każdej strony, a potem patrzył na siebie w odbiciu łazienkowego lustra, z palcami ciasno zaciśniętymi wokół rękojeści glocka, z lufą wymierzoną bezlitośnie we wlasną podgardziel albo skroń i snuł swoje wyobrażenia - a co, jeśli to zrobi? Co by było, gdyby pewnego dnia Mara z Joelem znaleźliby jego mózg rozchlapany na ścianie lub suficie; co, jeśli trafiliby w lepsze miejsce, pod lepszą opiekę? Co, jeśli jemu też byłoby lepiej, łatwiej i spokojniej? Na ten moment zamykał się tylko w wizjach i rozmyślaniach.
- No, coś mi się obiło o uszy, ale nie dotarło do mnie żadne zaproszenie - oznajmił uszczypliwie, powoli przymierzając się do ruszenia w dalszą drogę. - Ale jestem w stanie ci wybaczyć. Tylko prowadź i się już nie bocz na mnie - zażądał, z pewnością egoistycznie i nieczule. - A przytulić cię mogę? - zagadnął jeszcze, choć nie spodziewał się przyzwolenia. Tak więc ruszyli, ramię w ramię, w kierunku swojej kolejnej jednonocnej przygody (jakkolwiek dwuznacznie by to nie brzmiało), która kolejnego dnia miała odbić się na nich kacem i suchością w ustach.
[ k o n i e c ]

autor

kaja

ODPOWIEDZ

Wróć do „Alki Beach”