WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

🪶 cztery Były dokładnie takie, jak robiła mama.

Ojciec powiedziałby, że to niemożliwe, ale:

a) Ojca tu nie było; i, jeśli słuchać lekarskich prognoz (których Syd słuchać nie chciał, ale musiał – odkąd na wizyty do domu opieki hospicjum chodził już zupełnie sam), niedługo miało nie być wcale;
b) Ojciec nie mówił; co, o ironio, oznaczało, że było ich dwóch – milczących mężczyzn podzielonych czterdziestoma laty, a połączonych perfekcyjnym podobieństwem konturu twarzy, ciepłego brązu tęczówek i rąk: mocnych, szczupłych dłoni, przedramion jakby za długich w proporcji do reszty – i tak już długiego – ciała, śmiesznie sterczących, kościstych łokci, i jasnych (u ojca już siwych) włosków kończących się niemal zupełnie tam, gdzie zaczynał się bark;
c) Ojciec i tak nie miał by nic do powiedzenia; bo teraz właścicielem sto-trzydziestki-jedynki w Chinatown już nawet w świetle prawa był wyłącznie Syd; i to Syd – tak nieporadnie, jak można było sobie wyobrazić, ale póki co to przemilczmy – wyznaczał tu wszelkie reguły. Te dotyczące kuchni – też.

I, jasne, w teorii tak perfekcyjnych naleśników jak te, które smażyła Iris Mayer-Shaule, nie robił nikt –
  • ale w praktyce przecież właśnie przed nimi leżały.
W liczbie mnogiej, rumianej i ciepłej – złocisty i pachnący stosik. Cienkie jak pergamin, lecz na tyle wytrzymałe, że można je było zamienić w szczelny trójkąt, w rulonik, albo, w pośpiechu, wypchać dowolnym nadzieniem i złożyć na pół, a potem haps!, wpakować między wygłodniałe wargi i w gilotynkę zębów.
Na talerzyku, weteranie kulinarnych prób i błędów, kontuzjowanym pojedynczym nadtłuczeniem na krawędzi, i kilkoma przetarciami różowo-białej emalii. Niesionym przez Syda korytarzem; z namaszczeniem godnym orszaku prącego pod ołtarz.
(I pewnie byłoby w tym sporo sensu, gdyby na fakt, że orszak był jednoosobowy, a za ołtarz robiły wyłącznie niedomknięte sypialniane drzwi, przymknąć łaskawie jedno, a potem najlepiej i drugie, oko).

Po sypialni Oriona pokoju Rose najpierw rozniosło się miarowe i subtelne:
  • puk! puk! puk!
powielone przez echo i odbijające się od nadal-niezapełnionych obrazkami ścian (mieli je wspólnie powiesić następnym razem, gdy ich wolne zbiegną się na dłużej niż pół dnia), potem świeży, słodki zapach jasnego i podpieczonego, ale nie nadpalonego, ciasta, a następnie w konturach framugi pojawił się zakończony jasną czupryną łeb.
Była niedziela - dla Syda dzień wolny od pracy, a zatem i od jakichkolwiek produktów, które chciałoby się wetrzeć we włosy w celu ich ujarzmienia. Chłopak wyglądał więc jak świeżo podpalona zapałka - cały taki długi, chudy, i zakończony chaosem (dobrze, że nikt nie zaglądał mu w myśli - tam było jeszcze gorzej; zwłaszcza po ostatnim). Dwunasta trzydzieści dwie. Dla Shaule, który teraz nawet bez budzika zrywał się zwykle koło czwartej, pora lunchu. Dla Rose Rutherford - no cóż, chyba nie.

Dzień dobry, Królewno!!! - głosił napis na podsuniętej pod talerzyk kartce, którą dziewczyna mogła przeskanować wzrokiem kiedy Syd przysiadł skromniutko na krawędzi jej łóżka i podsunął jej przyniesiony przez siebie dar.

Dwie linijki niżej:
Jak się masz? Jak Ci minęła noc?

Mam przygotowane maliny na ciepło i ten krem ze śmietanki który tak lubisz ale trzymam maliny na ciepłym na gazie na kuchence a krem w lodówce, przyniosę za chwilę


Literki były w kolorze, który - Rose zdradziła mu kiedyś nad jedną ze swoich ilustracji - należał do jej tak zwanego top 3 (obok lawendowego i tego trzeciego, którego nazwy nie mógł, cholera, zapamiętać - ale który kojarzył się z wakacjami i beztroską, i z dużą ilością małych, wesołych kwiatków).

Następnie Syd się uśmiechnął.
A jednak każdy, kto znał go na tyle, na ile na tym etapie na pewno znała go już Rutherford, mógł stwierdzić, że był bardzo smutny. Zawsze zdradzały go oczy.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

<table><div class="ds-tem0">
<div class="ds-tem1">
<div class="ds-tem2">
<div class="ds-tem3">2
<div class="ds-tem4">Un gros chat se rendit au bal <br>
Tikiti tom ta tikiti tom

<br>Syd Shaule</div></div></div></div></div></table>

Słodki, rozkoszny zapach smażonych naleśników wdarł się do pokoju i podstępem, z większą skutecznością niż promienie słońca oblewające łóżko oraz śpiącą w nim Rose, przekonał ją, że może jednak warto otworzyć najpierw jedno, po chwili drugie oko, a następnie rozważyć wyplątanie się z pieleszy.<br>
Wróciła nad ranem, wchodząc do mieszania, zaczynało świtać. Weekendy cieszyły się sporym zainteresowaniem w Little darling, klub zamknęli z ostatnim gościem, a Rose została z dziewczynami posprzątać sale. Nigdy nie była nocnym markiem, praca kelnerki zmieniła jej przyzwyczajenia i z kurami wstawała tylko wtedy, kiedy goniły ją terminy dla wydawnictwa. <br>
Zazwyczaj, mijali się z Sydem w drzwiach. Chłopak wychodził do pracy, machał Rose, która rozsznurowywała trampki z zamiarem wzięcia szybkiego prysznica i pójścia spać. Dzisiaj jednak była niedziela, spodziewała się, że po otwarciu drzwi przywita ją Pani, lecz i kotka najwyraźniej korzystała z dobrodziejstwa siódmego dnia tygodnia i spała w najlepsze.<br>
Przeciągnęła się leniwie, sięgając po telefon. Spojrzała na godzinę, palcem przeciągnęła po ekranie, usuwając powiadomienia. Później. Są rzeczy ważne i ważniejsze. Naleśniki należały do tej nadrzędnej kategorii.<br>
Słysząc ciche, choć zdecydowane pukanie, poprosiła, aby Syd wszedł do środka. Przywitała go uśmiechem, sięgając po zapisaną karteczkę. To była ich mała rutyna, a Syd zaskakiwał ją nie raz, kiedy w sposób nieschematyczny, zmieniał królewnę na żabkę, kwiatuszka i tak dalej.<br>
- Dzień dobry - wyciągnęła szyję, całując chłopaka w policzek. <br>
- W Little darling były tłumy, ktoś świętował swoje urodziny, inni bawili się na wieczorze kawalerskim... Przynajmniej się wyspałam, choć taki jeden... - tu wskazała na rozciągniętego jak długi Clouda, który swoją sierścią zlewał się z popielatą pościelą Rose. <br>
- ... uznał, że ma większe prawo do poduszki ode mnie. Powinnam zostawiać im jedną, dodatkową, będzie to jednak sprawiedliwe, skoro poduszka nadal będzie tylko jedna na całą, kocią rodzinę? - zastanawiała się na głos, błądząc spojrzeniem po niby uśmiechniętej, ale bez przekonania twarzy Syda.<br>
- Przynieść też talerz dla siebie. Zjemy razem - przesunęła się na łóżku, robiąc miejsce dla Shaule'a. Zanim jednak chłopak wrócił z kuchni z parującymi malinami i wybornym kremem śmietankowym, na materacu rozsiadło się już co najmniej trzech innych, kocich kawalerów; przyglądali się Rose, jak ta składa jednego naleśnika w trójkąt, prawdopodobnie licząc, że coś im skapnie z tego słodkiego placuszka.<br>
- Jakie masz plany na dzisiaj? - popatrzyła się na Syda, podając mu talerz z naleśnikami. Wszystkie trzy, kocie głowy, powędrowały jego śladem.

autor

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Pozornie nieschematyczna metoda warunkująca to, jakie zdrobnienia i spieszczenia Syd kierował pod adres współlokatorki przyjaciółki, w gruncie rzeczy opierała się na bardzo ścisłych, ale też ustanowionych poza świadomością wszystkich - oprócz blondyna - regułach. Jak, zresztą, większość rzeczy w życiu Shaule'a, które to sprawiało wrażenie jakby zaczynało się rozpadać za każdym razem gdy przez nieostrożnie uchylone drzwiczki wkradała się weń choćby namiastka chaosu.
Syd potrzebował ram. Barier, które obejmowałyby go jak ramiona. Obowiązków i zobowiązań, jakie jego samotnej, w największej mierze, egzystencji, nadałyby jakiś kształt, albo rytm. Praca listonosza była zatem idealna - choćby fakt, że roznoszenie listów wymagało od niego przestrzegania z góry narzuconych zmian. I chodzenia zawsze tą samą trasą, zgodnie z rosnącymi lub malejącymi numerkami przybitymi do cudzych drzwi.
  • Tak więc Rose oczywiście nie musiała zdawać sobie z tego sprawy, ale czułe epitety i przezwiska, którymi chłopak traktował ją w parzyste dni miały prawo zaczynać się na "A", "C", "E", "G", "I", "K", "M"... I tak dalej, wybrawszy co drugą literkę alfabetu. W dni nieparzyste zaś odwrotnie. A więc dziś, faktycznie, padło na Królewnę.
Syd mierzył wzrokiem jej rozespany uśmiech, i - choć faktycznie trochę bez przekonania - odpowiadał własnym, nieco bardziej przytomnym. Pokiwał głową dając Rose znać, że rozumie, choć w gruncie rzeczy pewnie nie rozumiał: w klubie nocnym był tylko trzy razy w życiu, z czego raz w samym Little Darlings, i za każdym razem czuł się tak okropnie przytłoczony, że trudno było mu cokolwiek zapamiętać. Wspomnienia tamtych chwil były zatem niejasne, rozmyte; składały się głównie z rozlanych po umyśle stroboskopowych plam i huku muzyki, przez którą nie można było usłyszeć niczyich słów. (Chociaż nasłuchiwał. Za każdym razem trochę się łudząc, że za swoimi plecami usłyszy nagle orionowy głos.).

Masz rację. Każdy kot powinien mieć swoją - Zgodził się na piśmie zanim wstał, z zamiarem odbycia kolejnej eskapady do kuchni - po dodatki do naleśników i talerz dla siebie. Może im zamówię? Jak następnym razem będę zamawiał zasłony czy coś takiego

[Potem trzasnęły za nim drzwi - zwyczajowo już, bo na trasie pomiędzy pokojem Rose i kuchnią zawsze szalał lekki przeciąg, i Syd krzyknąłby, że przeprasza!, gdyby z większą łatwością szło mu wydobywać z siebie jakikolwiek bardziej zborny głos. Rutherford musiało jednak wystarczyć, że kiedy wrócił, uśmiechał się jakby (jeszcze bardziej) przepraszająco niż zwykle].

Chciał rozgonić kocią menażerię zdecydowanym ruchem dłoni, ale w efekcie jego palce - jakby wbrew sydowej woli - osadziły się łagodnie na którymś z kocich czerepków, drapiąc to za uszkiem, to po karku. Finalnie to Syd wylądował na podłodze, z podkulonymi nogami i talerzyku z naleśnikiem wspartym trochę krzywo o blat własnych kolan, a kocia menażeria mogła dalej cieszyć się nie tylko miękkością pościeli, ale także bliskością Rose.

Shaule ukroił sobie pierwszy skrawek ciasta z malinami - w typowej dla siebie awersji do jedzenia z użyciem tylko i wyłącznie rąk - i przełknął kęs.
Wzruszył ramionami.
Chyba powinienem zacząć robić przetwory - napisał pierwsze, co przyszło mu do głowy (na fali prasowych wzmianek o nadciągającej zimie i kryzysie ekonomicznym - Albo wreszcie dokończyć ten patchworkowy koc - skrobał starannie w swoim kajeciku. W końcu przewrócił kartkę, wznosząc na Rose coraz jawniej zatroskany wzrok Ale nie wiem czy będę w stanie się skupić. Zaczynam się martwić.
    • O Panini. Widziałaś go gdzieś może, wracając wczoraj do domu?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Syd był wyjątkowy. Koniec kropka. Choć z początku jego... inność onieśmielała Rose, szybko przekonała się, że nauczywszy się pewnych reguł oraz przyzwyczajeń swojego współlokatoraprzyjaciela, odnajdzie się w jego świecie o wiele lepiej, niż mogła się tego spodziewać. Nie miała nic przeciwko schematom, nie przeszkadzało jej, że do naleśników jadali maliny, a popołudniową kawę parzyła zawsze, w tej samej, oszczerbionej filiżance z zaginionego, chińskiego - a może bardziej japońskiego? Żuraw pasował jej do Kraju Kwitnącej Wiśni o wiele bardziej niż Państwa Środka - kompletu porcelany.
Wyciągnęła szyje, przyglądając się kartce, na której nanosił kolejne litery układające się w słowa. Czasami, jak nie wiedział jak co powiedzieć, albo jak wyrazić pomysł, który przyszedł mu do głowy kiedy rozmawiali o najnowszym zleceniu Rose, na marginesie pojawiały się rysunki. Nosiła się z zamiarem, aby przekonać Syda, że tej też nadawałby się na rysownika, lecz po minie chłopaka widziała, że to jeszcze nie ten dzień. Była cierpliwa. Mogła poczekać, w końcu to, co jest każdemu pisane, prędzej czy później się stanie.
- Możesz. Pewnie. Chyba że wolisz wybrać się jutro na pchli targ i sprawdzić, czy uda się nam upolować coś bardziej pasującego do charakteru naszej rodziny. Mam co najmniej jeden typ, który chciałby spać na welurze i jeszcze jeden, dla którego bez frędzli się nie obejdzie... - udała, że wzdycha ciężko, przy czym tak naprawdę uśmiechała się przez cały ten czas.
Roześmiała się, trochę wbrew sobie, gdyż nie chciała, aby Syd pomyślał, że to z niego się śmieje; był to jednak szczery, prawdziwy śmiech rozbawionej Rose. Z jej perspektywy, idealnie widać było, że żaden z kotów nie zamierzał podzielić się z chłopakiem miejscem na łóżku. Kręcąc lekko głową, pomiziała to jednego, to drugiego kocura, po czym podała Sydowi talerz z naleśnikami oraz miseczkę malin. W locie, przechwyciła jeszcze dwie, bo choć hojnie nasypała na swoje naczynie, Rose malinom nie umiała odmówić.
Zajadała się zwiniętymi w cieniutkie ruloniki naleśnikami, z których rozgniecione owoce uciekały na talerz. Nie pozwalała im na to, w efekcie musiała oblizać palce, które już zaczynały niuchać leżące najbliżej, kulki futra.
- Martwić? - powtórzyła po nim, zsuwając się po narzucie do łóżka na posadzkę obok Syda.
- Nie. Nie przyszedł mnie przywitać. Założyłam, że jest z Tobą i smacznie śpi w Twoim pokoju, to jedyny, logiczny powodów, dla którego mógłby mnie nie witać w drzwiach. Było inaczej? - popatrzyła uważnie na niego, marszcząc nos.

autor

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

"Nasza rodzina" należało do tej kategorii określeń, które w Sydzie Shaule wzbudzały nagły, dziwny dreszcz, biegnący od koniuszków długich, szczupłych palców, aż po kark - po drodze zaliczywszy serce oraz to miejsce, gdzieś pod splotem słoneczny, w którym podobno mieszka dusza.
Brzmiało jak coś zapożyczonego z dawno zapomnianego języka, dialektu, którym kiedyś władało się płynnie, ale dziś już nie. Uśpionego w arkanach pamięci, przykurzonego grubą warstwą samotności i codziennego, zwyczajnego smutku - typowo związanego z życiem prowadzonym w pojedynkę.
Sprawiało, że Syd automatycznie zwrócił ku Rose wzrok - skręcając lekko ciało tak, by móc zerknąć na dziewczynę ze swojego miejsca na podłodze. Jak pies porzucony w obcym mieście, albo w lesie, na dzień przed Świętami, który nagle słyszy swoje imię i musi upewnić się, czy to tylko napędzane tęsknotą, dźwiękowe halucynacje, czy jednak nie.
Uśmiechnął się tak, jakby pytał, czy mu wolno.

Na pewno docenią, że tak bardzo dbasz o ich inwydiudalne indywidualne preferencje - Trochę zbyt pośpiesznie odniósł się do dziewczęcych słów, w wyniku niecierpliwości zmuszony też zaraz poprawiać samego siebie na papierze. Puścił oko - trochę do Rose, a trochę do dwóch, czających się na naleśniki, kotów -
Nie to co ja, ten niewdzięczny!

Patrzył na Rutherford z tym dziwnym uczuciem, które jakby nie mogło się zdecydować, czy jest radością, czy smutkiem. Trochę chciało mu się płakać, a trochę śmiać. Poza tym nadal ciążyło nad nim bolesne widmo ostatnich kilku dni - przeżytych w krainie wspomnień, i stanie permanentnego rozproszenia, mimo powrotu do pracy i niejednej próby, by nie myśleć za dużo.

Pokręcił głową, i spróbował przekonać samego siebie do wzięcia kolejnego kęsa naleśnika, ale bezskutecznie. Odstawił naczynie ze słodkościami na blat pobliskiego biurka, chwilowo poza kocim zasięgiem - choć pewnie już niedługo. Jakoś odechciewało mu się jeść.

Nie widziałem go już od dłuższej chwili. Na początku myślałem, że mógł się na mnie obrazić, bo parę dni temu -
Urwał.
Parę dni temu co, Syd? Hm? Jak napisać o tym, o czym nie jesteś w stanie nawet myśleć?
Przyprowadziłem do domu dawnego -
Kogo, Syd?
Poruszył się nerwowo w miejscu, jakby było mu niewygodnie we własnym ciele, ale też uspokoił zaraz nieco, czując obok ciepło dosiadającej się doń Rose. W towarzystwie większości znanych sobie osób Shaule spinał się i nabierał automatycznej, niepotrzebnej w gruncie rzeczy czujności. Ale nie przy niej: przy niej było odwrotnie.
Kogoś, kto był mi kiedyś bardzo bliski. I dla Panini też. A potem sobie poszedł i od tamtej chwili Panini był dziwny, a teraz -
Pociągnął nosem. Na szczęście daleki był jeszcze od łez, ale smutek i niepokój panoszyły się w jego świadomości coraz zuchwalej.
A teraz nie ma go wcale. Sprawdzałem wszędzie, na dachu też. I próbowałem namówić go do powrotu jego ulubionymi szprotkami, zostawiłem je na parapecie. Ale nic to nie dało. Przepadł jak kamień w wodę, Rose

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Uśmiechnęła się promiennie, obdarowując tym miłym, mówiącym o wiele więcej niż słowa gestem Syda. Był jej rodziną; on, Snowy, Sunny, Cloud Mo, Little Mo, BB, Opal, Panini, a nawet Helena, która wprowadziła się do pokoju naprzeciwko nie tak dawno i wymagała większego oswojenia, niż jakikolwiek futrzasty przedstawiciel w ich domu. Każdy. Bez wyjątku. Rose przywiązała się do nich, do tego, że wracając codziennie z domu wita ją kocia delegacja, a śniadania łamane na obiad zjada wspólnie z Sydem. I absolutnie nie przeszkadzało jej, że były to przeważnie naleśniki z owocami. Małe rytuały, schematy, przyzwyczajenia, na które może i dotąd nie zwracała większej uwagi, ale po zamieszkaniu pod numerem sto trzydzieści jeden nabrały znaczenia i sprawiły, że Rose w końcu poczuła się jak u siebie. Wśród swoich.
Zanurzyła dłoń w kocim futrze. Miziała mruczący kłębek pod brodą, za uszkiem, wzdłuż kręgosłupa, jednocześnie odciągając cwaniaka od niedojedzonego naleśnika w ręku.
- Doceniłby bardziej, gdybym pozwoliła im ukraść jedną malinę, ale obawiam się, że ta zostałaby rozniesiona po całym mieszkaniu, a żaden jakoś się nie wyrywa do mycia podług. Prawda? - zwróciła się bezpośrednio do kota, który wydeptał sobie pościel na jej nogach i wcisnął w niewielką przestrzeń, niemalże dostosowując się kształtem do ograniczeń. Od zawsze fascynowało ją, jak te niepozorne zwierzaki potrafią stać się naczyniem, w które wejdą.
Również odłożyła naleśniki i przysunęła się bliżej Syda. Nie chciała wywierać presji, widziała jednak po nim, że bardzo chce się jej zwierzyć, lecz nie do końca wiedział jak się za to zabrać. Bez słowa, kiedy Syd wlepiał spojrzenie w pustą kartkę papieru, na której litery o dziwo nie chciały się same zapisywać, położyła dłoń na jego dłoni i lekkie ścisnęła. Puściła ją dopiero, kiedy ten zdecydował się sięgnąć po pisadło.
Zerknęła zza jego ramienia na papier, wczytując się w kolejne linijki.
- Masz na myśli tego, który mieszkał wcześniej w tym pokoju? - dopytywała, choć miała swoje podejrzenia. Tylko na jedną osobę, Syd reagował w charakterystyczny sposób. Uchwyciwszy jego spojrzenie, mimo wszystko uśmiechnęła się. Jeżeli obawiał się, że zaraz otrzyma od niej burę... Cóż. Otóż nie tym razem.
- Mówisz, że zajrzałeś absolutnie wszędzie? Pod każde łóżko, w każdy kąt? Pamiętasz, czy po tym, jak wyprowadził się Orion, Panini też na jakiś czas nie przepadł jak kamień w wodę, obrażony za jego wyprowadzę? - uważnie przeanalizowała słowa chłopaka, brakowało jej jednak kilku odpowiedzi, aby mieć pełen obraz sytuacji.
Zamyśliła się, chciała jeszcze dopytać, jak to dokładnie wyglądało tego wieczora; gdzie był Panini. Gdzie widział go po raz ostatni. Czy kot kręcił się w korytarzu, jak Orion wychodził, czy Syd karmił go jeszcze później... Wstała, a obróciwszy się, wyciągnęła dłoń w stronę Syda.
- Chodźmy. Odtwórzmy, jak to wyglądało tamtego wieczoru. Gdzie byliście wy, a gdzie Panini. Gdzie poszedłeś, kiedy wyszedł Orion. Krok po kroku.

autor

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Ale to były przynajmniej prawdziwe owoce. No, te w naleśnikach. Żadna tam trzykrotnie przetworzona frużelina - produkt może ładny i ogółem rzecz biorąc udany, bo żywy w barwie i uzależniający w smaku, ale z jakimikolwiek wartościami odżywczymi niewiele mający wspólnego, I, jasne, ktoś mógłby się przyczepić, że na główny posiłek w ciągu dnia wypadałoby zjeść coś bardziej zbilansowanego... Ale jedzenie, przynajmniej w opinii Syda, jeśli tylko mogło, miało dostarczać także radości - a nie wyłącznie, pragmatycznie, energii i sił.
Tak samo, zresztą, jak rodzina.
Nie w tym sensie, że rodziną człowiek miał się żywić, oczywiście, ale, że miał z niej czerpać.
Nawet, jeśli była dziwna, i skomplikowana, i składała się ze zbieraniny kotów, gołębi i lokatorów, którzy przybłąkali się czasem w dość szczególnych, albo tajemniczych okolicznościach.
I Syd coraz bardziej godził się z myślą, że - teraz, gdy Orion odszedł, a jego ojciec umiera - prawdopodobnie ostatnia jedyna rodzina, jaką kiedykolwiek będzie mieć. Dlatego tak się o nią starał, i o nią dbał.

Prawda -
Potwierdził odruchowo, chociaż Rose pytała przecież kota, a nie jego. Żaden z czworonogów faktycznie jednak nie kwapił się nie tylko do sprzątania, ale i do odpowiadania na zadane im pytania, więc to blondynowi przyszło czynić honory w taki sposób, w jaki mógł. Zmierzył wzrokiem zwierzę, ułożone wygodnie na kołdrze, w przestrzeni powstałej w ugięciu dziewczęcych nóg.
Gdyby Syd mógł nauczyć się od swoich kotów tej umiejętności, i sam stawać się naczyniem, w którym się umości, bez wahania wszedłby w orionowe serce, i pozostał tam na zawsze. W jego kształcie. Może w końcu byłoby mu naprawdę spokojnie i ciepło. I nie musiałby się już nigdy martwić o to, gdzie Orion się włóczy jest (i, może nawet bardziej, gdzie go nie ma - a nie było go, na przykład, u sydowego boku).

Na wzmiankę o Haywardzie, Syd zareagował tak, jak zawsze reagował gdy imię Oriona wypowiadał ktoś inny niż on sam - krótkim wzdrygnięciem, i wzmożeniem czujności, jaka kazała mu momentalnie zadrzeć głowę i wbić w Rose uważny, wyczekujący wzrok.

Czy kiedykolwiek wspominałem jego imię?? -
Zapytał, zanim zdążył namyślić się nad konsekwencjami. O Orionie jednocześnie chciał mówić tak, jak o nim myślał - czyli cały czas. Z drugiej strony przywoływanie szatyna w rozmowach było jak wywoływanie duchów. Nigdy nie można było mieć pewności, czy skończy się na jednym stłuczonym talerzyku, czy na permanentnej utracie zmysłów.

Odtwarzanie ostatnich wydarzeń brzmiało jednocześnie jak doskonały, jak i fatalny pomysł. I mniej więcej tak, jak na przykład wyrwanie zęba - to znaczy coś, co z definicji niesie z sobą ból, ale w dłuższej perspektywie wiąże się także z obietnicą niewysłowionej ulgi.
Pokiwał głową bardzo, bardzo powoli.

Mówisz o tamtym wieczorze sprzed kilku dni? -
Zanotował pytanie, zanim wstał, przeżuwając jeszcze ostatni kęs jedzenia -
  • Czy o tamtym sprzed czterech lat...?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Spojrzała na kartkę, na Syda, ponownie na kartkę. Pytanie, choć zadane wprost, nie do końca było oczywiste. Odpowiedź, nie nasuwała się sama. Rose zmarszczyła nos, przekopując się we wspomnieniach. Domyślała się, że cokolwiek łączyło - a może wciąż łączy? - tę dwójkę, było trudne do zdefiniowania oraz wyrażenia w słowach. Niby człowiek uczy się nazywać swoje emocje, rozpoznawać je i mówić o nich, o konsekwencjach, związkach przyczynowo - skutkowych. Z drugiej strony, analizować wymyślone historie oraz bohaterów to co innego, niż zastanawiać się nad sobą.
Przezornie, nie wypytywała o Oriona. Jego imię, niosło ze sobą zbyt duży ładunek emocjonalny, nie chciała wpędzać przyjaciela w zakłopotanie, kazać przekopywać się przez nawały myśli, uczuć, mierzyć się z niezrozumiałą, bo przecież nieoczywistą prawdą. Zaakceptowała fakt, że był, ale go już nie ma, umknęło jej jednak, kiedy pojawił się ponownie i choć w normalnych okolicznościach mogłaby stwierdzić, że to nawet dobrze, że zamieszkała w jego dawnym pokoju, bo teraz, gdyby chciał zostać na noc, musiałby poprosić Syda o podzielenie się jego łóżkiem... To chyba jeszcze nie był ten moment.
- Raz - przyznała w końcu.
- Może dwa - dodała po chwili zawahania. Odstawiła talerz z resztka naleśników wyżej, łudząc się, że kotom chwilę zajmie zanim wykombinują, jak tutaj wskoczyć na osamotnioną pułkę. Ich instynkt łowcy, był fascynujący. Często, przy pracy lub kiedy czytała ksiązkę, kątem oka przyglądała się jak jeden, czy drugi futrzak poluje. Podziwiała ich gracje, bezszelestne stąpanie. Być może byłaby też bardziej wyrozumiała względem żywego zainteresowania ludzkim jedzeniem gdyby nie fakt, że każdy kociak żył tutaj jak pączek w maśle i nigdy nie miał pustej miski.
Kłębek, który zdołał zasnąć na jej kolanach, odłożyła ostrożnie zwinięty w koc. Nadal było miękko oraz ciepło, nie zmienił więc swojego stanu skupienia. Zgarnęła jeszcze podręczny notatnik oraz dwa ołówki; jeden, wsunęła sobie za ucho, drugi podała Sydowi. Zdecydowanie lepiej się jej myślało, kiedy miała wszystko rozpisane i/lub rozrysowane. Rose była wzrokowcem.
Pytanie, które pojawiło się na kartce papieru, zatrzymało ją w połowie kroku. Bez większego zastanowienia, doskoczyła do Syda i go przytuliła. Tak po prostu. Z miejsca. Jak stała. Chwilę trwała w uścisku, nie mówiąc słowa, po czym rozczochrała jego czuprynę i uśmiechnęła się.
- Najpierw sprzed czterech dni. Jeżeli chciałbyś mi opowiedzieć o tym sprzed czterech lat... Wysłucham Cię - wyciągnęła do niego rękę, zachęcając, aby zaprowadził ją na sam początek. Pojawiła się kropka w szkicowniku, punkt pierwszy. Od niej, rozchodzić się miała sieć zdarzeń, możliwości, dróg, którymi poszedł Panini.
Znajdą go, choćby finalnie mieli wylądować przed drzwiami obecnego mieszkania Oriona.
Była to możliwość, którą niestety Rose zakładała z tyłu głowy.

autor

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Było wiele rzeczy, które Syd polubił w Rose Rutherford niemal od razu - w dniu, w którym odbył z nią krótką, wstępną pogawędkę (występującą w miejscu wieloetapowych sprawdzianów referencji, jakie zwykli przeprowadzać inni właściciele kwater na wynajem), i później - kiedy stanęła w jego progu z niewielkim, choć wypchanym po brzegi, arsenałem pudeł i walizek mieszczących w sobie cały jej dobytek.
Na przykład tembr jej głosu: melodykę względnie pogodną, i bardzo cierpliwą, nawet wówczas, gdy irytowała się na coś próbowała się nie irytować, lub mówiła o czymś potencjalnie smutnym.
I to, jak nuciła piosenki ze swojego szerokiego repertuaru, krzątając się po kuchni; tym głośniej, im bardziej przekonana była, że nikt nie patrzy (a Syd, czasami, patrzył; nie w niepokojący, stalkerski sposób, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby doświadczyć od strony współlokatora, ale raczej jak dziecko - przyczajony tuż za progiem, z powiekami opadającymi ciężko na gałki oczne, w podśpiewywaniu Rutherford odnajdując chwilę spokoju i wytchnienia - bo jeśli ktoś słyszy we własnej kuchni tego typu śpiew, to oznacza, że nie jest tak zupełnie sam).
Polubił jej akwarele i pędzelki wsunięte na sztorc w ustawione na biurku kubki albo słoiki po dżemie - te co bardziej fikuśne w kształcie, wymyte wcześniej dokładnie i osuszone kraciastym ręczniczkiem.
Polubił jej ręce - i patrzenie na nie, gdy skubały brzeg swetra (ruchem mu aż nader znajomym, bo własnym), manewrowały miękkim ołówkiem sunącym po gramaturze szkicownika, wsuwały się w kocie futro - na brzuszku, albo na którymś z niecierpliwie podsuwanych jej pod dłonie łebków, splatały się z sobą w oczekiwaniu, aż Syd rozpisze na kartce całą kwestię, której zamknięcie w słowach zajęłoby mu połowę tego czasu.
Najbardziej jednak polubił sposób - od pierwszej chwili: od ”hej”, które napisał jej na samoprzylepnym świstku, i jej brwi, wzniesionych na sekundę w zaskoczeniu, a potem opuszczonych i wygładzonych uśmiechem, tak, jakby od razu zwyczajnie zrozumiała - w który Rose nie krępowała się jego niepełnosprawnością. Nie peszyła się, nie płoszyła; nie unikała sytuacji, w których nie bardzo wiadomo, jak się zachować; nie gryzła się w język i nie przykrywała ust dłonią kiedy zdarzyło jej się zapędzić w narracji i poprosić Syda, żeby "powiedział jej wszystko", albo upomnieć, że to, co chłopak mówi nie ma najmniejszego sensu!
Czuł się przy niej bezpiecznie, bo widział, że dziewczyna nie pilnuje się przy nim tak, jak robili to inni - którzy urażali go desperackimi próbami żeby go nie urazić, każdą kolejną podkreślając to, jak bardzo Syd był inny.

W reakcji na zapewnienie, że Rutherford go wysłucha, jeśli tylko chciałby opowiedzieć jej o wydarzeniach sprzed czterech lat (gdy już uporają się ze świeższą historią, którą rozrysować miał jej w brulioniku), blondyn uśmiechnął się z wdzięcznością. Nigdy tak naprawdę nie opowiedział nikomu o tym, co stało się na moment przed orionowym odejściem. Nie był zresztą pewien, czy i dzisiaj jest gotowy by to zrobić - czuł jednak, że jeśli tak, to z Rose jego historia byłaby bezpieczna.
Okay.
Żeby zaprowadzić ją na sam początek, gdy już wysunął się z jej objęć, ciepłych, pewnych, i pachnących domem, musiał zaprowadzić ją do swojego pokoju (a wraz z nią - korowód kotów, ciekawsko sunący ich śladem).

Tu -
Napisał, ruchem głowy wskazując kant łóżka, i niedokończone puzzle - jak ofiara, albo narzędzie zbrodni.
Orion przyszedł bo -
Samo zapisanie haywardowego nazwiska na papierze sprawiało mu ból, większy nawet, niż rozchodząca się dopiero opuchlizna po napaści, której doświadczył te kilka dni temu. Zawahał się, zmarszczył brwi i przełknął ciężko:
Musiał mi coś oddać i chyba chciał sprawdzić czy wszystko ze mną okay ale nie jestem pewien -
Kłamstwo.
Potem układaliśmy puzzle. To znaczy, zaczęliśmy, ale potem -
Kolejna pauza. Teraz Syd przeniósł wzrok na kilka skrawków papieru, nadal nieuprzątniętych z podłogi. Wyrzut sumienia.
Potem zaczęliśmy się kłócić o coś, co wydarzyło się cztery lata temu, i co -
Kolejna przerwa, gdy słowa grzęzły mu w palcach - dokładnie tak, jak osobie bardziej zdolnej do wydawania z siebie głosu grzęzłyby teraz w palcach - I co wydarzało się wcześniej.
Przestąpił przez rozsypaną na panelach układankę żeby usiąść na krawędzi łóżka. Mógł niemal poczuć obecność Oriona - jakby, wychodząc, szatyn zostawił mu swój cień.
Potem siedzieliśmy tutaj. Panini przez cały czas był w pokoju, o, tam -
Wskazał jeden z kątów, a potem załom materaca:
I tutaj. Jakby słuchał. I, wiesz, mógł się przestraszyć - Syd przerzucił kartkę - Ale Pani zna Oriona więc...
I dopiero teraz do blondyna dotarła myśl, na którą - jak się okazuje - Rose Rutherford wpadła już ładną chwilę wcześniej.
  • Rosie. Myślisz, że Panini za nim poszedł?

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „131”