WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wracał we mgle.

Dosłownie - to znaczy pośród srebrnych i siwych wstążek wodnej pary, zawisłej w powietrzu, i w tym powietrzu też przymarzłej (nie "do czego", ale "w czym" - w nicości, w pustce, w próżni) po obydwu stronach torów kolejowych, mknących - z jego perspektywy - w kierunku stacji SoDo, albo Tukwila, gdyby chciał wysiąść trochę wcześniej (prawdopodobne - nic dziś jeszcze nie jadł, a i tak mdliło go tak mocno, że w sumie, gdyby miał czym, już dawno by się porzygał - każdy zaś, kto rzygał kiedyś w pociągu wie, że lepiej jest rzygać poza nim).

Oraz w metaforze - czyli znajdując się w stanie, który medycy nazwaliby splątaniem, hipsterzy - tacy, co to (na telefonie - nowiutkim, drogiutkim modelu iPhone'a), czytają słownik, żeby móc potem przyszpanować wyrazami, których nikt inny nie rozumie, ale każdy podziwia, konfuzją, a laicy, po prostu, stanem zagubienia, albo skołowania.
Wpatrzony w zmęczoną upałami zieleń, w spękane spiekotą brązy i szarzyzny dróg i ścieżynek; we własne odbicie malowane w szybie jakby akwarelą (blade, rozmyte) - ale im bliżej wieczora, tym wyraźniej.

Gdyby ktoś kazał mu - pod groźbą śmierci, albo konieczności powrotu, i spędzenia ze swoją matką i ojcem (ojcem; ojcem przede wszystkim) kolejnego wieczoru, i poranka, i potem jeszcze jednego, albo i dwóch kolejnych - zdać dokładną relację z tego, gdzie był, i co robił, kiedy się dowiedział, pewnie byłby w stanie.
To znaczy: powiedzieć, że było tak koło dwunastej pięćdziesiąt, może ciut później - tuż przed porą lunchu, i w punkcie, w którym dzień wspinał się - wraz ze słońcem rozspacerowanym po nieboskłonie - na sam szczyt spiekoty. I, że zszedł właśnie z kortu - z nowym, piekącym świeżością zadrapaniem w tym miejscu, którym zarył o mączkę ceglaną kortu, dramatycznie nie dobiegłszy na czas do tej lokalizacji, z której mógłby z sukcesem odbić zieloność piłeczki. I że był wtedy spocony i spragniony - najchętniej prosecco, nie wody. I że chciało mu się szczać, ale tylko trochę: takim irytującym, ale jeszcze niebolesnym uciskiem na wysokości cewki, który człowiek może ignorować, ale o którym nie może zapomnieć.

Ale nie chciał o tym myśleć.
O tym: o geście, którym matka wyciągnęła w jego stronę telefon, mówiąc - z miną tak skwaśniałą, jakby barman rąbnął się w recepturze i wlał jej do ginu cały słoiczek cytrynowej esencji - że następnym razem absolutnie m u s i wyciszać, bo ktoś się do niego dobija od pół godziny, i jest to o k r o p n i e irytujące, i przeszkadza jej w k o n w e r s a c j i z Margaret i Helen. I o własnym - geście - którym po ten telefon sięgnął, mrużąc oczy połowicznie pod atakiem słońca, a w połowie - w konsternacji.
  • Po jaką cholerę dzwonili do niego:
    a) w sobotę;
    b) z teatru;
    c) czterna - sprawdził - piętnaście razy?
Bardzo. Bo myślenie o tym przyniosłoby mu obowiązek pogodzenia się z faktem. Tak zwanym: "dokonanym".
(Jak gruba, szorstka lina upleciona w pętlę siermiężną może, ale skuteczną - przewieszona przez belkę pod-stropową; i hop).

Trochę zazdrościł St. Patrickowi. Trochę go podziwiał. Trochę był na niego wkurwiony (no dobrze, trochę-bardzo). A trochę - także mu wdzięczny.
Za to, głównie, że zyskał pretekst, ale i powód, żeby wrócić do domu za wcześnie.
W pewnym momencie zaczął fantazjować o tym, że przyłapie Ettel z jakimś gachem, a to da im zarzewie do awantury, i do nazwania rzeczy nienazwanych, ale zaraz sobie przypomniał, że przecież byli w otwartym związku, więc nawet i o gacha nie miał prawa mieć pretensji, a jeśli już - to tylko do samego siebie.

Wszedł do domu w taki sposób, jakby trochę tej mgły z płaszczyzn poza Seattle przywiózł (miło - bo oprócz niej nie miał dla żony żadnej pamiątki) ze sobą. Nie wołał:
Ettel?
  • albo
    • Kochanie?
Tylko padł - tyłkiem nadal ścierpniętym kilkugodzinną podróżą - na ławę w przedpokoju, z twarzą skrytą w dłoniach, i tak już - na teraz, nie na zawsze - pozostał.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Chyba na niego nie czekała.

A przynajmniej: nie wyglądała, jakby czekała. Bo kiedy Arson wrócił (na dobre czy tylko na chwilę?), Ettel siedziała przy stole w jadalni. Właściwie nigdy w niej nie jadała, więc i teraz nie powinno dziwić, że zamiast talerza i półmisków miała przed sobą komputer. Kuchenno-spożywczy charakter tego miejsca został jednak zachowany dzięki kolekcji kubków - cały czas to robiła, przerywała pracę i wstawała na chwilę z krzesła, by po chwili wrócić z kolejną szklanką, a zamiast zmywać je na bieżąco, ukrywała je w zmywarce, wszystkie na raz, dopiero po zamknięciu laptopa. W ten sposób można było dość precyzyjnie oszacować, od ilu godzin tkwiła przed komputerem, z piętami opartymi o siedzenie lub skrzyżowanymi kostkami, czasami - ze zmarszczonym czołem i zagryzioną dolną wargą.

Dzisiaj nie było jeszcze tak źle. W jej kolekcji znajdowała się duża szklanka, w której zostało jeszcze trochę wody, akurat na kilka łyków, tylko jeden kubek z niedopitą kawą (właściwie nigdy nie dopijała) i mniejsza szklanka, wciąż trochę lepka od soku, który się w niej znajdował jeszcze niedawno. Teraz w tej szklance znajdował się już tylko drewniany patyczek po lodzie, dość żałosny dowód na to, że ze zdrowym odżywianiem ma niewiele wspólnego.

W pierwszej chwili - no dobrze, w drugiej, już po tym, jak zaniepokojona drgnęła na krześle na dźwięk otwieranych drzwi i po tym, jak w milczeniu przyglądała się chwiejnym krokom Arsona w przedpokoju.

Czyli może jednak: trzeciej?

Na moment kontrolę przejęła ta część, którą Ettel niespecjalnie lubiła. Ta dziecinna, która długo chowała urazę, potrafiła odpuszczać, ale nie chciała tego robić i była gotowa karać innych milczeniem, tak samo jak robiła jej matka. Pomyślała o jego rodzicach i awanturze w jego urodziny; o tym, że znowu z nimi pojechał, a ona została, o zdawkowych smsach wymienianych w ostatnich dniach i tych wiadomościach, które wysłała mu o drugiej nad ranem, ale zanim Arson się obudził, Ettel zdążyła się rozmyślić, więc czekał na niego tylko komunikat informujący, że użytkownik cofnął wysyłanie wiadomości. I postanowiła sobie, że nie wstanie i nie podejdzie do niego jako pierwsza, nie tym razem.

Ale może zdążyła się już nauczyć, że Arsonowi nie robi to większej różnicy, nie mówiąc już o robieniu w r a ż e n i a. A może znów odezwała się w niej ta uporczywa myśl, która towarzyszyła jej, odkąd się dowiedziała o St. Patricku: naprawdę zawsze myślała, że to będzie Arson.

Że jeśli kiedyś dostaną wiadomość, że ktoś z ich grona się zabił, wprawiając wszystkich w konsternację, bo przecież nowa sztuka, to będzie właśnie Arson. Z tym swoim rzyganiem, które próbował ukrywać, pierdolniętym ojcem i ciągłym fantazjowaniem o zrobieniu sobie krzywdy.

I chyba dlatego Ettel jednak wstaje.

Stanęła obok niego, opierając się ramieniem o ścianę i przez chwilę przygląda się bez słowa temu… no właśnie, komu? Ma już trzydzieści lat, więc może naprawdę jest katastrofą, a nie chłopcem, jak patrzyła na niego do tej pory. Mimo to patrzy dalej - na jego kark (opalił się) i nogi (i wyjebał, pewnie gdzieś na korcie), aż wreszcie wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać Arsona po głowie - opuszkami palców gładzi jego włosy (przydałby się fryzjer), aż wreszcie mówi: - Cześć.

Bo okazuje się, że jednak czekała.

Ukucnęła obok niego, dopiero teraz znajdując się na wysokości wzroku Arsona (miała podkrążone oczy, mokre włosy i jedną z tych luźnych koszulek na ramiączkach, które odsłaniały kościste obojczyki i ten jej pieprzyk nad sutkiem) i pocałowała go w ramię. Bardzo chciała go namówić na coś do jedzenia, albo chociaż na prysznic i drzemkę, ale spytała tylko: - W lodówce jest wino, chcesz trochę?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przynajmniej uzupełniała płyny, czy nie?
To znaczy, jasne, trzy porcje dość przypadkowych - tak to brzmiało - cieczy, z których tylko jedna była wodą, a pozostałe mogły Ettel prędzej podnieść ciśnienie, cukier i cholesterol, nie mogły się oczywiście umywać do tych mitycznych OŚMIU SZKLANEK H2O DZIENNIE, które zalecano na plakatach psychoedukacyjnych w poczekalniach przychodni zdrowia, artykułach o niczym w magazynach o urodzie i dobrostanie, oraz pogadankach o tym, co zrobić, żeby nie mieć depresji, nadwagi i problemów z płodnością. Ale przynajmniej nie schła - czego, gdyby była to jakaś wiktoriańska powieść, na przykład, pewnie oczekiwałoby społeczeństwo; od Niej, biednej na wielu wymiarach, cierpiącej, pozostawionej przez ukochanego męża, wyczekującej go w samotni zbyt wielkiego domostwa...
Aha, no i guzik prawda.
Arson wcale się jej nie dziwił, jeśli jednak nie czekała. Ba, wcale się nie dziwił, jeśli miała nadzieję, że nie wróci, a ona będzie mogła już do końca życia żywić się lodami na patyku, przestygłą kawą skazaną na niedopicie, i pewnie jakimś kęsem wielkiej drożdżowej buły z niegdyś-ulubionej cukierni, jeśli by ją wzięło na sentymenty.
I wcale by jej się też nie zdziwił - obraziłby się pewnie, to inna sprawa, w ten swój specyficzny, narcystyczny sposób, który na jakiejś płaszczyźnie nakazywał mu zakładać, że wszyscy myślą o nim z życzeniowym uwielbieniem, modląc się do losu, by żył wiecznie (nie tylko na afiszach), i nie skończył się nigdy (nie tylko jako gwiazdka estrad Seattle - gdyby się dowiedział, że to jego w wyobraźni katrupiła częściej, niż St. Patricka.

Faktycznie bowiem: statystycznie rzecz ujmując, Arson de Loughrey-Cox stanowił o wiele bardziej przepisowy materiał na samobójcę. No, na to przynajmniej wskazywały fakty: istotnie miał zaburzenia psychi - ĆŚŚŚŚ, lepiej żeby nikt nie wiedział choć domyślać się prawo mieli wszyscy, ojca, którego jedni nazwaliby psychopatą, a drudzy - po prostu "chujem", traumę wczesnodziecięcą na koncie, i raczej niską motywację, by przepracować wszystkie wyżej wymienione kwestie na rzetelnej psychoterapii. A jednak jakimś niedorzecznym cudem tu był. On, a nie St. Patrick.
  • St. Patrick z Ohio, czy jakiegoś innego zasranego nudą Albuquerque. St. Patrick ze słomą sterczącą z niepotrzebnie designerskich butów. St. Patrick, który był taki młody, i któremu się udało, i którego już nie było, St. Patrick z zepsutym karkiem - z przerwanymi kręgami, bo to się właśnie dzieje, kiedy ktoś przystawi sobie taborecik pod belkę stropową, i zawiesi na szyi sznur - i nowo nadanym mu mianem Wielkiego Męczennika W Imię Sztuki. Trochę przegapił moment na dołączenie do Klubu-Dwadzieścia-Siedem, ale nadal był właśnie tym: ofiarą artyzmu, obsesji, twórcą wykończonym przez własne demony i niesprawiedliwość sławy...

    A Arson?

    Arson siedział na ławie w przedpokoju i płakał bardziej w lewą, niż w prawą dłoń.

    No dobra, wróć.
    Nie płakał. Wcale, nigdy. Trochę tak, jakby zabrakło mu łez. Albo jakby nosił je w sobie - w miejscu empatii i radości, które wypełniały innych (na przykład Ettel - w dniu, w którym się poznali, i które de Loughrey-Cox zdawał się wysysać z niej jak jakaś millenialna wersja transylwańskiego wampira).
    Ale można by uznać, że był blisko. Tych właśnie łez.

    Gdy obok niego ukucnęła, szatyn powoli uniósł głowę, a z głową, oczywiście, także wzrok.
    I najpierw nadział się tym wzrokiem na ostrą wypukłość obojczyka swojej żony, obleczoną bardzo jasną, cienką skórą - w kontraście do jego, bo faktycznie był opalony, a wielu stwierdziłoby też, że momentami raczej gruboskórny. A potem na czubeczek jej nosa - gdy już wspiął się na wysokość jej twarzy, po poskręcanych wilgocią lianach ciemnych, świeżo umytych włosów.
    - Pewnie lepiej zrobiłaby mi drzemka, i prysznic - Powiedział, zdając sobie sprawę, że ostatnią osobą, z którą "rozmawiał", był konduktor na początku podróży - jeśli za rozmowę można uznać wymianę opartą na dwóch kurtuazjach, i jednym skinięciu głową. Chrypiał; głosem zaśniedziałym od zmartwienia i nieużywania - Więc tak, chętnie napiję się wina.
    I spróbował się. uśmiechnąć. I spróbował wstać. I poniósł dość spektakularne fiasko w obydwu kategoriach. Więc nadal tylko siedział na tej głupiej ławie - czyli co, może jednak zostanie tu na zawsze, i Ettel w efekcie będzie mogła żywić się czym chce, i zagracać zmywarkę w salonie, i kolekcjonować drewniane sztyfciki po lodach, a on będzie tylko marniał i żarł kurz.
    - Słyszałaś już, co? - Skrzywił się, a potem przeciągnął, i skręcił szyję (a wolałby kark) w lewo, potem w prawo, potem w lewo - Połowa teatru pewnie zakładała, że jeśli ktoś, to to będę ja.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Gdyby to tylko było takie proste, hm?
Gdyby wszystkie problemy Arsona (ale też: problemy z Arsonem, choć zwykle szybko ganiła samą siebie, gdy podobna myśl zaświtała jej w głowie) mogły rozwiązać prysznic i drzemka, chętnie zgodziłaby się na każdą z możliwych niedogodności. Nie narzekałaby na zajętą łazienkę, zapłaciłaby horrendalnie wysoki rachunek i nie zaczęłaby nasłuchiwać w napięciu, gdy zorientuje się nagle, że woda leci już zbyt długo, a odkręcony prysznic stanowił przecież jeszcze lepszą przykrywkę dla rzygania niż odkręcony kran. Chodziłaby też na palcach po sypialni, żeby nie ryzykować i go niechcący nie obudzić, a gdyby postanowiła obejrzeć w drugim pokoju film, to wyłącznie na słuchawkach - choć prawdopodobnie wolałaby nie ryzykować i niczego by nie obejrzała. W tym czasie mogłaby zamiast tego przez chwilę pobyć dorosła i kupić mu do sypialni te zasłony typu blackout, żeby nawet słońce nie przeszkadzało Arsonowi w śnie, choć tego typu zakupy wciąż wzbudzały w niej zdecydowanie więcej niepokoju niż ekscytacji. Ale to przecież jej własny dyskomfort to drobiazg, jeśli naprawdę wystarczy odpowiednio długi prysznic i odpowiednio długi sen, żeby było im lepiej.

Wpatrywała się w niego bez słowa i bez uśmiechu.

Bez słowa - bo co miałaby mu powiedzieć? Było jej absolutnie wszystko jedno, czy teraz pójdzie chlać, czy spać, byle tylko się ogarnął.

Bez uśmiechu - pewnie trochę by ją zirytowało, gdyby wiedziała, że Arson uważa ją za radosną. Przecież już w czasach, gdy się poznali, denerwowała się na samą siebie za to, że czuje się smutna nawet wtedy, gdy nie miała żadnego obiektywnego powodu (czy pora przywitać depresję wśród ich rodzinno-domowych zaburzeń psychicznych?), dlatego po początkowej frustracji szybko wróciłaby do niej dobrze znana myśl: że w tym wszystkim nigdy, ani przez moment nie chodziło o nią. Mogłaby być kimkolwiek, bo Arson i tak weźmie sobie z niej to, czego akurat potrzebował, raczej nieprzejęty tym, czy cokolwiek zostanie dla Ettel. I sama nie wiedziała, jakim cudem wciąż jeszcze była w stanie wygrzebać niektóre rzeczy. Na przykład cierpliwość, nawet jeśli coraz częściej przypominała po prostu spokój, w jej spojrzeniach i gestach, kiedy wyciągała do niego rękę.

Dokładnie jak teraz, bo dość szybko - kwestia wprawy - wchodziła w swoją rolę. To znaczy: zapominała, że nie rozmawiali przez ostatnie dni, i że przecież była na niego zła (on na nią pewnie też). I o jego urodzinach. Może nawet: o tym gachu, który wpadł pod jego nieobecność, i o którego Arson nie miał prawa się złościć.

- Ale to nie jesteś ty, ty jesteś już w domu - przypomniała i jemu, i sobie (sobie, ponieważ lęk, jaki odczuwała teraz na wysokości przepony, wcale nie chciał minąć), a potem podniosła się i dodała: - No i jednak to dość okropne, jeśli naprawdę robili takie zakłady. Ja niczego nie obstawiałam, a nie stawiałabym na ciebie i teraz bym wygrała - oczywiście, że wciąż uważała Arsona za dużo bardziej prawdopodobnego samobójcę niż St. Patricka, ale przecież nie mogłaby się do tego przyznać - to byłoby z jej strony niemal tak samo okropne jak, no cóż, żartowanie teraz z zakładów dotyczących śmierci kogoś, kto właśnie się zabił. Pozostało jej już tylko wziąć Arsona za rękę, tak jak chwytasz dłoń dziecka, którego musisz pilnować (i które bawi się figurką kowboja, której nie chce wyrzucić, choć kark mu się dziwnie zepsuł). - Chodź po to wino - poprosiła i zaprowadziła go do kuchni.

Miała ochotę spytać Arsona, czy myśli, że St. Patrick umarł od razu czy nawet samobójstwo spieprzył. I przyznać, że właściwie to nie jest pewna jak on miał na imię - zawsze jest przecież St. Patrickiem. Ale jedno spojrzenie na Arsona, porzuconego przy kuchennej wyspie, gdy sama podeszła do lodówki, wystarczyło, by zrezygnowała. Zamiast tego zdusiła westchnięcie i wyciągnęła butelkę.

- Śniła mi się ostatnio moja nauczycielka, opowiadałam ci? Nie mam pojęcia, jak ona ma na imię, ale w tym śnie nazywała się Betty. No i Betty w tym śnie była już stara, tak wiesz, bardzo stara, a ja z jakiegoś powodu musiałam jej pilnować. I jakiś facet ciągle się pojawiał i mówił mi, żebym tylko nie zgubiła Betty, więc, oczywiście, ostetycznie zgubiłam Betty. Wydaje mi się, że uciekła, żeby napić się wina, dlatego mi się przypomniało - no, a poza tym: przypomniało jej się teraz, bo kiedy jej się to przyśniło, Arson siedział ze swoimi rodzicami na wakacjach i nie mogła mu tego opowiedzieć. Ale prawdopodobnie już od dawna nie byłaby jego żoną, gdyby zwracała uwagę na podobne drobiazgi, dlatego teraz nalała wina do jednego z tych kieliszków, które wyglądają jak dziwaczne szklanki i podsunęła ją Arsonowi, a wolną ręką poprawiła opadające ramiączko swojej koszulki.- Twoi rodzice jeszcze zostali?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Problemy z Arsonem - przynajmniej w jaźni samego de Loughrey-Cox'a - mogła rozwiązać, na dobre, drzemka napędzana starannie odmierzoną mieszanką leków przeciwlękowych, przeciwbólowych, przeciwdrgawkowych (z jakiegoś względu - wszystkie dało się znaleźć w łazienkowej szafce jego matki) oraz mocnego alkoholu.
Rozwiązanie jednorazowe, skuteczne, i przewidywalne, czy nawet: niezaskakujące - w jego przypadku przynajmniej, bo okazywało się, że pół teatru to jemu, nie St. Patrickowi (temu, którego imienia nie wolno wymawiać temu, którego imienia nie da się zapamiętać), wróżyło taki właśnie grand finale.
I wtedy nie byłoby nie tylko żadnych innych jego trudności - na przykład z jedzeniem i nie-jedzeniem, ale też jakichkolwiek słów, i jakichkolwiek uśmiechów - tych samych, których teraz szczędziła mu żona.

A jednak, jak słusznie spostrzegła Schechter, to nie Arson się zabił.
I to on, tym samym, był teraz w domu.
A przynajmniej w miejscu, które domem miało być, gdy k i e d y ś wspólnie o nim marzyli, i które Arson podpisywał własnym nazwiskiem - niepotrzebnie długim zresztą - na przykład na listach urzędowych, i na formularzach zamówień z Amazona.
Rozglądając się po swoim otoczeniu, wzrokiem mało przytomnym i trochę skonfundowanym, Arson mimo wszystko rozpoznawał gdzie jest. Widział przecież: znajome dywany, podłogi i ściany, i znajome ręce, smukłe i chłodne, które najpierw kuliły się na kolanach jego żony, a potem sięgały ku jego własnym, i oplatały je raczej z poczucia obowiązku, niż głębokiej potrzeby.
Problem leżał niestety w tym, że nie czuł.
Żeby wrócił (to znaczy: do domu).
Uwięziony gdzieś na trasie do Seattle, w przedwieczornej mgle. Albo w drodze między jedną katastroficzną myślą, a kolejną.

- Hm? - Zamrugał parę razy, kiedy zorientował się, że niedawno siedzieli przy drzwiach wejściowych, a teraz nagle idą korytarzem -
  • i mijają salon
    • i znajdują się przy kuchennej wyspie
- Tak. Wino. Aha - Wspiął się na barowy stołek i podwinął rękawy, nagie i kanciaste łokcie opierając o blat kuchennej wyspy, albo stołu. Nie bardzo teraz dbał o to, gdzie siedzi. O dziwo: tak długo, jak siedziała przy nim Ettel. Może z autentycznej tęsknoty za jej cierpliwością (do niego), a może z paraliżującego lęku przed pozostaniem teraz samym.
I gdyby teraz Ettel podzieliła się z nim swoją myślą - i żartem, bardzo niestosownym, i bardzo, w gruncie rzeczy, zabawnym - Arson pewnie by się roześmiał. Nie, nie "pewnie". Roześmiałby się na pewno - tym rodzajem matowego, przesączonego zmęczeniem i, jakże rzadko w jego przypadku, szczerością, śmiechu, którym śmiał się kiedyś (gdy byli młodzi młodsi, i jedno z nich nie rozmyślało o rozwodzie, a drugie - o samobójstwie).
Ale Ettel uznała, że lepiej się z nim tego rodzaju żartami nie dzielić - teraz, może i nigdy; więc i Arson się nie roześmiał. Zamiast tego, automatycznie, wyciągnął dłoń ku nieregularnemu kształtowi misy z drzewa oliwnego, ustawionej tuż przed nimi, i mieszczącej w sobie jakąś niepraktyczną, pretensjonalną dekorację - potpourri, orzechy włoskie i małe, obłe kamyki; coś, co z pewnością spodobałoby się jego matce. Wyjął jeden z obiektów - chyba orzech - i począł przesuwać go z dłoni do dłoni, nie zastanawiając się nawet nad tym, jak bardzo może to kogoś (czyt. Ettel) irytować.
- Tak. Zdążyliśmy dojść ledwie do pół-finałów, czy czegoś tam - Wymamrotał znad kieliszka, który wyglądał jak szklanka, albo szklanki, która imitować miała kieliszek (sam już nie wiedział - wiedział za to, że było to szkło cienkie, drogie, i zajebiście niepraktyczne), pozostawiając na rancie blednący szybko cień własnego oddechu. W - kolejnym - irytującym, i typowym sobie, zwyczaju, zaczął na jej pytania odpowiadać od końca - Mógłbym zostać jeszcze parę dni, ale nie chciałem. Chciałem być w... - Krągła łupinka wypadła mu spomiędzy palców, a więc urwał, i podniósł ją z podłogi - Nie wiem nawet kiedy będą wracać do Seattle. Może na pogrzeb. Moja matka kocha pogrzeby, jak wiesz. Tego z pewnością sobie nie odpuści. Będzie mogła się popłakać. I upić. I opowiedzieć komuś, że to tragedia, ale jednak też szczęście, że to nie jej własny... - Zawiesił się, napił wina, przez chwilę nie było go nigdzie. Wreszcie: uniósł głowę, i lewą rękę, drażniąc palcem kącik własnych ust - A znalazłaś ją potem? Po tym, jak ją zgubiłaś? - Zapytał - Może za tobą tęskniła.
Mogło chodzić mu o Betty, albo o miłość, którą Ettel kiedyś go darzyła, a której teraz jakoś nie czuł. Ani na sobie, ani w sobie.
(Ale to akurat normalne, bo w sobie czuł zwykle niewiele).

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „138”