WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!
Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina
Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.
INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.
DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!
UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.
mama na pełen etat
i narzeczona Chet'a
columbia city
zt x2
fotograf
na zlecenie
sunset hill
Tylko tyle.
Przez jeden – jedyny – wieczór chciał poudawać, że nadal jest tym samym P r e s c o t t e m , którym był jeszcze rok temu. Nie Zacharym. A już na pewno nie, Chryste, Zachem (w tonacji wychrypianej nad ranem, z dłonią szukającą dłoni, a trafiającej na ramię, biodro, udo). Nie dlatego, że jakoś szczególnie tęskno było mu do przeszłości. Wbrew pozorom – gdyby mógł wprowadzić parę korekt w to, co zrobił i czego nie zrobił; niektórymi sprawami po prostu zająłby się szybciej. Zaoszczędziłby sporo nerwów. I czasu.
A wszyscy wiedzą co mówi się o „czasie” – w jego środowisku. Czym jest czas. I jaką ma wartość (pieniądz – czas to, podobno, pieniądz).
Poza tym, może nieco ostrożniej zerkałby pod nogi. I nie dał potknąć się o własny cynizm; ze szczytu co do joty rozplanowanego życia staczając się po zboczu nieskończonej improwizacji. Nim się obejrzał – zamiast przywileju zerkania na wszystkich z góry (pomimo, nie oszukujmy się, raczej niezbyt imponującego wzrostu), jedyne co miał – to wiecznie, kurwa, pod górkę.
Właśnie dlatego przez jeden wieczór potrzebował poczuć się jak tamten Prescott. W czasie, w którym nie był nikomu nic winien – ani szczerości, ani wyjaśnień, ani deklaracji (tych mniej i bardziej zobowiązujących). Bez poczucia, że jeden dług spłacić można, wyłącznie, następnym. Wtedy: wszystko, o co musiał dbać – to własny tyłek. Mógł robić co chciał. Mówić co chciał. Mógł kłamać, mógł unikać odpowiedzialności, mógł odpychać od siebie każdego, kto dziś przypominał mu, że, cóż-
że to nowe życie też, w gruncie rzeczy, da się polubić. Że wolno mu być nieco wrażliwszym. Wolno mu częściej się śmiać. I wolno mu czuć – wplątawszy się spojrzeniem w brunatny kosmyk włosów Harpera, zaciągnięty za ucho.
Sięgający nieco dalej, niż niemal-symetryczne podbiegi ramion (jedno tylko zwieszone nieco niżej; Zachary przypuszczał, że to pozostałość po nastoletnim zarzynaniu gitary przy nieszczególnie przemyślanej postawie, w siadzie skrzyżnym, na łóżku, wciśnięty w kąt własnego pokoju).
O, trochę ciemniejsze – ale na oko, w długości przypominające włosy tej – tam – osoby.
I to sprawia, że Prescott przez chwilę zastanawia się, kim jest; ciało owinięte w ciemność, przez samego siebie wydawane na smagnięcia neonów rozpędzonych po ścianach i suficie sali. Jak kod kreskowy albo towar – o skanowanych rytmem, wąskich ramionach i biodrach, i delikatnej twarzy, i trochę pustym, ale nie głupim, spojrzeniu. Szatyn myśli, że to coś, czego nie da się nazwać. Że to ciało (na moment przekreślając zero-jedynkowe, damsko-męskie łatki), któremu przygląda się spod lekko osuniętych powiek, jest czymś nieuchwytnym dla oka. Ale, być może, dla obiektywu już tak.
I może nawet chciałby to sprawdzić.
W klubie było głośno – i trochę duszno. Na parkiecie – tłoczno, ciasno, ze światłami stroboskopów łamiącymi się na wybojach splątanych ze sobą sylwetek. Przy barze; z trudem składało się zamówienia, przekrzykując przez gęstość dudniącego basu, zewsząd dając zajść się nie tylko muzyką, ale także szeptami rzucanymi w uszy i skronie i szczęki – a potem następującymi po nich wybuchami śmiechów, rozpływającymi się w powietrzu.
Było też, przede wszystkim, parno. Nie tak, jak w kalifornijskich lokalach, w których Zacharemu zdarzyło się bywać przy okazji niektórych wakacji – ale wciąż dość zaskakująco, jak na Seattle.
Więc, owszem, było parno. A Zacharemu – nieco zbyt trzeźwo. Siedzącemu przy kontuarze, sączącego w znudzeniu przyjemnie schłodzoną caipirinhę. Od czasu do czasu szturchnąwszy słomką jakąś topniejącą kostkę lodu.
I wie, że jeśli nie teraz – to równie dobrze może odpuścić, i dać szansie się – bardzo nieseksualnie – jebać. Dlatego odwija nogę (na niej: czarny jeans), dotychczas zahaczoną o pręt wysokiego krzesła. Zeskakuje z niego. A potem podchodzi do blondyna. Zachodzi go; chyba od boku – i przez chwilę łapie się towarzystwa (w znaczeniu: jeśli Yosef podpierał ścianę, to Zach z podobną obojętnością przylegał teraz plecami do kawałka fototapety; jeśli tańczył – to ze swobodą ruchu podkradał go właśnie komukolwiek, z kim wdawał się w charakterystyczny, nieprzesadzony pląs).
– Dla kogo pracujesz? – Unosi brwi. – Pytam o agencję. Musisz dla kogoś pracować. Z taką buźką. – Upija łyk swojego drinka. Może robi rozeznanie. Może po prostu uznaje, że to lepszy początek, niż sztampowe:
– Postawić ci drinka?
asystent bibliotekarza
biblioteka w south parku
south park
<img src="https://i.pinimg.com/564x/87/8c/10/878c ... c8450b.jpg" width="200">
Pijcie! A gdy się światłość potężna rozpali,
Grzebiąc przy was w przepychu złocistych strumieni,
Nie będziecież w szklance śliny lać, zdrętwiali,
W białe dale bezmyślnie i niemo wpatrzeni?
Fala gorąca, która przetoczyła się po Seattle, zostawiła po sobie ślady, które dotrwały do godzin późnowieczornych: rozgrzany bruk, którego smolisty zapach wbijał się w pijane nozdrza przechodniów, szczelnie zasunięte od początku dnia zasłony i duchotę na jednym z ostatnich pięter kamienicy w South Parku. To ostatnie zwłaszcza dało się odczuć, kiedy po popłudniowym wydarciu się z oślizgłego obowiązku pracy, zamiast upragnionego chłodu w mieszkaniu czekał na Yosefa odór spalonych tostów, rozebrany do samych majtek brat, chłodzący się w łazience i siostra, która rozwalona na kanapie wachlowała się plikiem najnowszych wydań magazynu Przebudźcie się! (pierdol się). Nawet nie zdążył podnieść głosu i już wszystko było jasne - otworzyłam na chwilę, bo było gorąco, no - głos Mary wybrzmiewał nastoletnią frustracją, jak gdyby to nie ona, a okno było winne całej tej sytuacji (samym swoim istnieniem). Boże, niech się już zacznie ta szkoła, pomyślał z kolei Yosef, bo zostawianie ich samym sobie na cały dzień zawsze kończyło się katastrofą.
To wspomnienie wciąż kotłowało się i huczało w jego głowie, kiedy dusił się w autobusie (jak zawsze - bez biletu i cienia światłej myśli za oczami), między spoconymi ramionami reszty wycieńczonych nieoczekiwanie wysoką temperaturą podróżnych. Jedna kobieta miała kapelusz z tak dużym rondem, że co chwilę trafiała mu nim w nos i przy dojeździe do centrum był bliski eksplodowania. Nie wszedłszy nawet do klubu, już czuł na sobie ślady obecności obcych dłoni i ciał, swąd cudzego potu, który mieszał się niewdzięcznie z pozostałością odoru benzyny, którego nie potrafił pozbyć się ze swoich włosów, mimo wielokrotnego ich szorowania - nie był w swoim szczycie możliwości, ale to przecież w niczym nie przeszkadzało. Parę wyłudzonych podstępem drinków i zaraz przecież o tym zapomni; zaraz o wszystkim zapomni. Mara czasem nie spała jeszcze kiedy wracał i nazywała go wtedy alkoholikiem, a on traktował ją z najsurowszą pasywną agresją, jaką miał w zasobach - a potem żałował, ale żal, podobnie jak wstyd, zazwyczaj przychodziły za późno, żeby dało się ugrać na nich jakąś korzyść.
Były taki miejscówki, które lubił - nawet jeżeli było w nich bardzo głośno, a głowa z czasem pękała od krążących po parkiecie, jaskrawych świateł (może właśnie dlatego je lubił, może to nie była żadna przeszkoda, a pomocna dłoń wyciągnięta w jego stronę od losu - taka, dzięki której mógł zapomnieć na chwilę o tym, kim był na co dzień, o pleśni w kuchni, chorych płucach Joela, pierwszych oznakach nastoletniego buntu Mary i starym, którego żadne przykazanie Jehowy nie powstrzymywało od wdzierania się do mieszkania, które przecież porzucił, w celu siania jeszcze większej ilości zamętu). W miejscach takich jak Fridge, skąpanych w niebieskich świetle, o lepkim parkiecie, po którym kręciła się mieszanka wszystkich warstw społecznych Seattle, mógł być, kim sobie tylko zażyczył - nawet, jeśli od niektórych typów, siedzących wiecznie przy barze, odróżniała go wyraźnie prezencja zewnętrzna, na którą składała się para wychodzonych trampków, ciuchy zakupione w lumpeksie i luźno spięte włosy - bogaci ludzie tak nie chodzą, głosił marudny głos siostry, która przed koleżankami upierała się udawać trochę lepiej usytuowaną, niż była w rzeczywistości.
Nie przeszkadzało mu to. W takich miejscach mógł udawać gościa, którym niczym się nie przejmuje, więc czemu miał okazywać przejmowanie się zbędną dbałością o podbicie swojego materialnego statusu? Byle nie być odpychającym i móc wmieszać się w tłum. Byle wciąż móc szerokim uśmiechem wzbudzać zaufanie podpitych już dziewcząt, którym tusz rozmazywał się i zostawał na powiekach, wobec czego - podobnie jak on - nie okazywały żadnego zatroskania i - nie tak jak on - wyciągały plastikowe karty, podpięte do kont tatusiów, żeby opłacać im drinki: jednego, drugiego, trzeciego, aż znudził się, zabierał je tańczyć i bezwstydnie odpinał z szyi złote łańcuszki.
Ledwo zdążył wcisnąć jeden z nich do kieszeni i delikatnie odsunąć się od nieco nieporadnie pląsającej, niczemu nieświadomej dziewoi, kiedy tuż u jego boku wyrósł, jak ten grzyb po deszczu albo podobna cholera, chłopaczek, który przesadnie się w tańcu nie pierdoląc (dosłownie całkiem, tym razem) zagadnął o coś i lekko uraczonemu już alkoholem umysłowi Yosefa dobrą chwilę zajęło, żeby zatrzymać się w tańcu i przeanalizować jego słowa. Uśmiechnął się półgębkiem i nachylił trochę, żeby facecik lepiej go słyszał.
- Nie puszczam się jeszcze. Tylko we wtorki - odparł więc, nie spodziewając się, że nieznajomemu mogło chodzić o jakąkolwiek inną agencję niż towarzyską - bo o takie realnie też zdążył już w życiu załapać zapytania. Dyskretnie obrzucił go oceniającym spojrzeniem, jak sroka dopatrując się jakichś sygnałów, że może być warto zamienić z nim trochę więcej słów, ale w tym momencie, jakby czytając mu w myślach, obcy odezwał się znowu, z propozycją, której nigdy jeszcze nie odmówił.
- Skoro musisz - odparł lekko, uśmiechnął się i nie czekając ani chwili dłużej zacisnął chude palce na jego nadgarstku (żeby nie zgubić - jak rasowego spaniela, którego miałby ciągnąć na smyczy) i skręcił w stronę baru, przeciskając się przez grupę stłoczonych na parkiecie ludzi. Ledwie dotarli do lady, puścił jego rękę i wsunął się na podwyższone krzesełko, żeby na moment zmrużyć oczy, skupiając się na cenniku, jakby faktycznie był w stanie przeczytać drobny maczek, którym rozpisano dostępne drinki, aż w końcu odwrócił się w stronę nieznajomego i z równie anielskim uśmiechem, co chwilę wcześniej odezwał się po raz kolejny.
- Whisky z colą. Ale nie tą chujową, tylko tą, która nie wypala mordy - zażyczył sobie, zaraz opierając się łokciem o blat, żeby podeprzeć podbródek ręką i wwiercić się w swojego alkoholowego dostawcę wyczekującym spojrzeniem. - Yosef, tak w ogóle. Ty? - krótkie formy były jedynymi, którymi był w stanie się posługiwać, kiedy trzymali taki dystans i musiał przekrzykiwać się przez dudniącą muzykę. - Kosztuję więcej niż jednego drinka, musisz mnie przekonać - poinformował hojnie, nie przejmując się zupełnie faktem, że podobna bezpośredniość mogła wydawać się dla niektórych odstraszająca. Noc była młoda - jak nie ten, to następny, taka była prawda.
fotograf
na zlecenie
sunset hill
Że to ten chłopak – metr siedemdziesiąt osiem, długie rzęsy i kolebka pełnych ust (urokliwych w kształcie, ale nie w słowach; rekompensując to ich – tych słów – wartkim, błyskotliwym pływem) – dbał o subtelny ciężar upchnięty po kieszeniach, który potem mógłby łatwo spieniężyć. I Zachary też się nie spodziewał. To znaczy – może i by się domyślił, gdyby chciał. Gdyby miał jeszcze siłę bawić się w jakieś idiotyczne przezorności.
– Rozumiem. Skończyłeś na dzisiaj zmianę. – Cmoka. Jest pewien, że wciąż jeszcze nie wybiła północ (z/wtorku/na/środę); ale zamiast mlasnąć spojrzeniem ponad wyświetlaczem telefonu (dwadzieścia jeden procent baterii, godzina, data, panel blokady), stwierdza, że żal byłoby mu spuścić blondyna z oczu. – No trudno, szkoda. Może innym razem. Ale skoro już zaproponowałem tego drinka, to-
Zrywając się ze smyczy swojego bełkotu, pozwala złapać się na inną – tą trzymaną w dłoni Sadlera. A potem pozwala się poprowadzić (zerka na swój nadgarstek – nie potrafi rozpoznać czy dłonie chłopaka są wilgotne, czy tylko zimne; w gruncie rzeczy ani jedno, ani drugie mu nie przeszkadza – nie w miejscu takim, jak to). Chociaż, podobno, żaden z niego spaniel. Raczej chihuahua. Rzadko kiedy traktowany poważnie; ale za to wredny i niebezpieczny na ten swój kurduplowato-szczurowaty sposób. Pamiętał – któregoś razu rozmawiał o tym z Dwellerem, leżąc na kanapie do góry brzuchem i wertując kolorowe łamy podebranego mu ze stolika na kawę, magazynu. Pamiętał też, że pod koniec tej dyskusji był na Dwellera bardzo obrażony.
– Zachary. I, nie wiem, sprawdźmy? – Tu pewnie machnąłby kartą – ale ta, od początku jego wizyty i tak przechowywana była już za barem; prosi więc o dopisanie Sadlerowego życzenia do swojego rachunku. Przynajmniej nie musi po raz kolejny tłumaczyć barmanowi, że owszem – „oczko” zaliczył trzy lata temu. – Czy mnie na ciebie stać.
Patrzy jak dostawiona na barową, sklejoną alkoholowymi zaciekami ladę szklanka powoli zaczyna przypominać prawdziwe Jack and Coke; więc chłopak – w nagłym (i niezrozumiałym) poczuciu winy odwraca się w stronę Yosefa, i kiwa na niego ręką. I nie chce myśleć o Harperze – i nie chce myśleć o tym, że (nie wie, ale przeczuwa) jeszcze-trzydziestojednolatek byłby na niego zły.
Nie, inaczej. Zawiedziony.
Więc, z cichym: oh come on; do niego, do siebie, do Niego, – pod warunkiem, że nie będziesz nudny. Możesz zaszaleć. To co, Blue Kamikaze? – proponuje, jak zwykle, z tą swoją słabością do kolorowych drinków i szotów, i szklanych rantów oklejonych słodkim, scukrzonym posmakiem, jak szminki barwić mogą usta chłopców? dziewcząt. Szatyn, znad nich, unosi teraz spojrzenie. Wymieniają się uśmiechami.
– Dobra, a teraz do rzeczy. Z całym szacunkiem, ale żeby dawać dupy nie trzeba grzeszyć urodą, więc... nie o to mi chodziło. – Dosadnie i bez kurtuazji. Chichocze. – Pytam się o to, czy potrafisz pozować. Do zdjęć. – Zagryza wargę. Przygląda mu się. – Bo wyglądasz jak ktoś, kto umie. Albo przynajmniej ma do tego… predyspozycje.
Kiedy już zasugeruje co ma do zasugerowania – a może wytłumaczy się lub doprecyzuje (serio; wszystko mu jedno), palcami oplata serwowane szkiełko. Zębem zahacza o obwódkę z cukierków w stylu Pop Rocks. Reszta dzieje się szybko: cukierki strzelają na języku, łaskoczą, rozpuszczają się. On odchyla głowę, połyka. Wbija w Yosefa spojrzenie.
– Pokaż się z profilu. I nie wiem, weź może coś... zrób z tą koszulą. – Zakręcił palcem fikołka wokół czarno-białej abstrakcji, którą nosił na sobie dwudziestolatek.
asystent bibliotekarza
biblioteka w south parku
south park
Także - mógł zaszaleć. Chciał rozegrać to subtelniej, ale skoro już Zachary (imię dla typowego bananowego dzieciaka, dobrze trafił) rozpędził się, ledwo ustawiwszy odpowiednio stopy na ziemi, nie miał zamiaru tego marnować. Tym razem się nie odezwał - przystał na propozycję z kwaśnym uśmiechem, jakby robił mu łaskę. Zachary musiał mieć w tym jakiś interes i Yosef zdawał sobie z tego sprawę, ale niespecjalnie mu to przeszkadzało. Na razie miał zamiar czerpać z tej fontanny starych pieniędzy tak długo, jak tylko mógł.
Facet przy barze wydawał się totalnie niewzruszony. Omiótł ich obu szybkim spojrzeniem i zajął się swoją robotą - na szczęście. Ciężko było mu określić wiek swojego nowego towarzysza tej nocnej eskapady i choć wydawał mu się parę lat starszy, nie mógł tak naprawdę tego wiedzieć. On często słyszał, że podobno wygląda jak dzieciak - nieraz już prawdziwe, siedemnastoletnie ciołki z bloków kupowały mu alkohol, bo niezłe z nich były wyrostki. Dobrze, że to nie było potrzebne aż tak często - upijał się zwykle w towarzystwie nieznajomych, podobnie skłonnych do szastania hajsem jak Zachary. Zachary. I tak pewnie zaraz zapomni i pomyli go z George’em albo innym Patrickiem. Wszystkie te imiona - drogie imiona, na które pewnie trzeba było mieć specjalne pozwolenie, żeby można było je umieścić w akcie urodzenia - w końcu zlewały się w jedno. I choć w jego rozmówcy było coś specyficznego, to nie był jeszcze pewien czy to wystarczy, aby zapamiętał coś więcej niż kolorowe drinki.
- Do zdjęć? - wpadł mu w słowo, natychmiast przywołując na twarz sarkastyczny, ale wciąż lekki, uśmiech. Wysłuchał go do końca, nie będąc pewnym czy nie robi sobie z niego żartów (byli w końcu w miejscu, w którym rzeczywistość mieszała się z bujdą). Z jego miny można było wyczytać przede wszystkim rozbawienie tak nieoczywistym założeniem, jak to, które Zachary właśnie przed nim wygłosił. - Słuchaj, pozowanie to jedna z niewielu rzeczy, których nie robiłem nigdy w życiu i szczerze wątpię, żebym potrafił - odezwał się w końcu, chwilę przed tym, jak jego rozmówca uruchomił jakiś swój wewnętrzny instynkt (agenta nieruchomości? wyłapywacza talentów? handlarza ludźmi? nigdy nie wiadomo) i zaczął bełkotać coś do niego o jakimś ustawianiu się i innych pierdach - był przekonany, że usłyszał jakieś trzy czwarte z tego, co Zachary tam do niego pod nosem pierdolił, a zrozumiał...? Pewnie jeszcze mniej.
- Już rozumiem, lubisz się rządzić. Spoko, możemy się bawić też tak, jestem otwarty - musiał jeszcze palnąć w ramach jakże światłej odpowiedzi, zanim - z utrzymującym się nadal rozbawieniem - posłusznie pokazał mu się z profilu; gorszego czy lepszego, nie miał pojęcia i chyba gówno go to obchodziło. Przecież miał nie być n u d n y. - A z koszulą to, kurwa, co mam niby zrobić? Zdjąć? To potem jak już będziemy u ciebie - rzucił niby od niechcenia, na chwilę tylko przerywając DEMONSTRACJĘ PROFILU, w celu podłapania jego spojrzenia i upewnieniu się, że nie robi właśnie z siebie debila. Nie, żeby miernik w oczach Zachary’ego jakkolwiek o tym świadczył. Nie, żeby ktokolwiek zwracał na to uwagę. - Ej, jeśli te zdjęcia to na jakieś onlyfans, to chcę trzy czwarte zysków, zgoda? - z jakiegoś powodu nie mógł przestać kłapać tym zakichanym dziobem. Zacisnął palce na szkle i naraz wypił co najmniej połowę tego ekskluzywnego, kolorowego drinka, uznając, że whiskey może wlecieć potem - przed nimi malowała się w końcu wizja długiej nocy.
fotograf
na zlecenie
sunset hill
– No, nie wiem, możesz nawet i zdjąć. Tutaj, u mnie, jak ci wygodnie. – Wzruszył ramionami, zahaczając palcem o kołnierz rzeczonej koszuli, rozchełstany tylko o tyle, o ile – więc i w rozpięciu dwóch, może trzech pięterek guzików. Pstrokacizna czarno-białych grafik napina się pod wyraźne dyktando Zacharego; i spod materiału wyziera teraz rozmyta klubową ciemnością plamka tatuażu. Szatyn się uśmiecha – może na słowa Yosefa, może tylko (i aż) do siebie. Zanim go puści – najpierw poprawi tę śmieszną, nowoczesną kolię łańcuszków, potem uszczypnie jakiś szew, odsłaniając ładnie wykreślony obojczykami dekolt, poklepie go po ramieniu i z powrotem obróci się w kierunku lady. Zupełnie, jakby cały ten czas zajmował się wyłącznie kwestią popijanych drinków – a nie oglądaniem chłopaczka, jak towaru. Śmieje się.
– Na onlyfans? Nie, stary, kiwa głową, ale wzrokiem wiedzie za wartką krzątaniną barmana, obawiam się, że do tego musiałbyś zaświecić czymś więcej, niż tylko klatą.
Zachary skubie go w bok (ale trafia na kościstość biodra). Potem zamawia następnego drinka (sobie, jemu, im – nieważne; w klubowym molochu wszyscy stapiają się w jedno); pochyla się i rozlewa łokciami po ladzie – z policzkiem podpartym na dłoni, lekko zwrócony w stronę dwudziestolatka, ze słomką w ustach i źrenicami odrobinę tylko przysłoniętymi markizą powiek i rzęs. Zastanawia się nad czymś.
Być może wreszcie kopnął go pierwszy prąd przyjemnej, zalkoholizowanej obojętności – na przykład względem tego, co pomyśli sobie siedzący obok niego chłopak. A może nie – może wciąż jeszcze nie tknęło go n i c , co odpowiednio zachęciłoby Prescotta, żeby ten wreszcie zamknął usta i-
I co?
Pewnie mógłby zrobić dokładnie to, co robili tutaj wszyscy. Co robiłby i sam Yosef, gdyby fotograf nie wplątał się w ludzką masę próbującą wyłapywać rozedrgany rytm powietrza; i wpasowywać się w niego ruchami. Głos zamieniać na dotyk i słowa, na usta – wędrujące od żłobionej pętelki ucha przez metalik kolczyka; potem konturem policzka, szczęki, odchylanej w przyzwoleniu szyi. Imiona – wymieniając na zaproszenia. Klub – na klubowy kibel albo własny kwadrat. Parkiet – na łóżko.
– W takim razie, Y o s e f , ostrożnie hacząc językiem o jego imię, jeśli chcesz-
Patrzy na niego. Ale zaczyna też patrzeć w sposób, w jaki zobaczy go obiektyw. Łuk ciała wpięty w ograniczone pole kadru (i nieograniczoną niczym wyobraźnię). Żebra szczelnie otulone warstwą rozciąganych mięśni i bladej skóry. Sylwetkę pozbawioną detali, ale nie kształtów – jeśli pozującą na tle któregoś z miękkich, wieczornych świateł.
Artystycznie – myśli – mógłby zrobić z nim wszystko.
Czy chce? Nie jest jeszcze pewien.
– Jak już skończymy tutaj, możemy wpaść do mnie i sami zobaczymy, czy byś potrafił. Szczerze mówiąc, wolę takich- uh, jak ty. – Chce powiedzieć: „niedoświadczonych”, ale brzmi to dziwnie, głupio, i chyba nawet trochę perwersyjnie. – Bez – wcześniejszego?; ostrożnie dobiera słowa, a potem odrzuca te skrawki, które okazują się niepotrzebne – doświadczenia. Jesteście bardziej przekonujący. Pauzuje, to jak będzie?
asystent bibliotekarza
biblioteka w south parku
south park
Tak, może powinien bardziej uważać na takich typów. Może. I może ta myśl nawet zadźwięczyłaby mu w głowie, gdyby nie fakt, że w tym układzie nie było żadnych ofiar (jeszcze; bo przecież ta kredytowa karta ewidentnie ciążyła jego towarzyszowi, a skoro niepozorny kawałek plastiku mógł nosić w sobie takie kwoty, jakie dla ludzi pokroju Zachary’ego wydawało się lekką ręką, a które ci pokroju Yosefa chowali na dnie szuflady z bielizną. O ile mieli w ogóle taką osobną szufladę. On nie miał. Grzech nie skorzystać.
- Trzymaj tę myśl na potem, mam otwarty umysł, Ziggy - machnął ręką, jakby żył stale w świecie błachostek i propozycji, których odrzucanie nie miało większego sensu; i tak skończą z ciałami lepiącymi się do siebie i prywatnymi własnościami (jednostronnie tylko) przerzucanymi z jednej kieszeni w drugą. I choć nadal bardziej prawdopodobnym niż cokolwiek innego wydawała mu się myśl, że ta akcja ze zdjęciami to nic więcej od zwykłej gadki na podryw (w zamyśle trochę bardziej zawiłej niż inne - choć w praktyce, przecież i tak Yosef już to wszystko rozgryzł, nie?), zaczął też zastanawiać się nad faktem, że taka specyficzna gra wstępna mogłaby być w sumie całkiem niezła. A może to tylko fantazyjnie już upojony umysł kreślił sobie osobliwe scenariusze - jeśli tak, Sadler nie miał zamiaru go powstrzymywać.
Wychyliwszy drinka szybkim, zdecydowanym ruchem, przesunął dłoń na jego udo i bez zawahania sięgnął pocałunkiem (mocnym, chociaż krótkim - chyba klubowym bardzo) do jego warg. Pewnie smakował alkoholem, ale Yosef nie mógł tego poczuć, skoro sam nie wylewał za kołnierz. Posłał mu lekko niesymetryczny uśmiech, wsparł głowę jeszcze na moment na dłoni, po raz ostatni obrzucił go uważnym, oceniającym spojrzeniem - udając (przed nim? przed sobą?), że tak naprawdę wahał się cały ten czas, żeby w końcu ześlizgnąć się z barowego stołka, poprawić na ramionach poluzowaną koszulkę nawiązać z nim zdecydowany kontakt wzrokowy.
- Chodź, przekonamy się. - Nie było sensu tego dłużej przeciągać; i tak czuł, że wypił już na tyle dużo, że kolejny kieliszek tylko by go rozproszył - teraz, czyli w najmniej odpowiednim momencie. Nie sięgał tym razem po jego nadgarstek; ba! Po wypowiedzeniu tych ostatnich kilku słów odwrócił się po prostu namierzając drzwi wyjściowe i ruszył w ich kierunku, nie oglądając się za siebie. Wiedział, że Zachary za nim pójdzie. Może od razu, może za chwilę, w gruncie rzeczy było mu to obojętnie. Już w połowie drogi na zewnątrz wysunął z kieszeni wymiętą paczkę papierosów i zapalniczkę. Poczeka na niego.
Ulice wciąż były pełne zbłąkanych nocnych tułaczy, nad wejściem do Fridge latarnia migała ostrzegawczo, dopraszając się wymiany lampy (naprawy? Yosef naprawdę się na tym nie znał, ale opierając się o zaskakująco chłodną ścianę klubowej zabudowy, nie potrafił odwrócił od niej wzroku - na razie). Z pojawianiem się Zachary’ego u jego boku, priorytety miały przecież natychmiast się zmienić. Był niecierpliwy, ale zaciągając się niespiesznie papierosem, którego nikotynowej zawartości nie czuł, przez wpływ krążącego w krwiobiegu alkoholu, znalazł też kilkanaście chwil na to, żeby odetchnąć głębiej wciąż ciężkim od upału i pozostawiającym na skórze śliskie ślady potu powietrzem. Odbiegało gęstością od tego wewnątrz, odciążone brakiem ludzkiej zawieruchy; zdążył jeszcze poczęstować papierosem bezdomnego, w którym rozpoznał miejscowego pijaczka ze swojego blokowiska. Miernota musi trzymać się razem - nawet jeśli jeden z jej przedstawicieli już za parę godzin wkroczy w zapowiadający się świt z odrobinę lżejszym krokiem i trochę cięższą zawartością kieszeni.
[koniec]