WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Mieszkanie z kimś, tylko we dwoje, wydawało jej się niesamowicie dorosłe.

Wtedy, w czasach, gdy Ettel mieszkała w akademiku, w pokoju na drugim piętrze, z wysokim łóżkiem i niedziałającym kominkiem, który należał do niej tylko na jeden semestr. Nie mogła się więc do niego zbyt mocno przyzwyczajać, bo za kilka miesięcy wprowadzi się tu ktoś inny, a Ettel dostanie kolejną jednoosobową sypialnię (na czwartym piętrze, zaraz przy kuchni, z lekko nieszczelnymi oknami, które sprawiły, że podczas wyprowadzki musiała spakować także nowy, ciepły koc i pluszową bluzę).

Oczywiście w dokładnie ten sam sposób myślała o sobie i Arsonie, gdy próbowali udawać, że jego mieszkanie (to znaczy – jego rodziców) jest też jej i że będą w nim szczęśliwi. Wtedy wspólne mieszkanie wydawało jej się szczytem dorosłości – nawet gdy przyszedł pierwszy niedzielny poranek, podczas którego musieli odkryć, że nie mają w domu ani mleka, ani chleba. I nawet gdy sama Ettel zorientowała się, że o mieszkaniu Arsona opowiada z lekkim dyskomfortem, próbując usprawiedliwić się z jego rozmiaru, niepotrzebnych udogodnień czy nazwiska architekta, który sprawił, że w przeciwieństwie większości par, które właśnie wkraczają wspólnie w dorosłość, Ettel i Arson nie musieli testować swojego związku wśród stłumionych świateł Ikei, w jednym z tych pokazowych salonów, do których zaglądacie z nadzieją, że może kiedyś wasze mieszkanie będzie wyglądało podobnie, nawet jeśli w tym miesiącu przyjechaliście tylko po regał na książki i organizer do kuchennej szuflady, reszta – może przy następnej wypłacie.

Teraz – w Canlis, które w jakimś sensie przypominało zaaranżowany salon w Ikei: przynajmniej za sprawą tego poczucia sztuczności, gdy wchodzisz do środka i wiesz, że coś tu nie gra, niezależnie od tego jak bardzo ktoś by się starał ożywić to miejsce – po raz kolejny dotarło do niej, że… chuj, a nie dorosłość, skoro Arson, dokładnie trzydziestoletni, stawia Ettel po jednej stronie barykady, a po drugiej – nie tylko siebie, ale też swoich rodziców, jakby to oni byli jego najbardziej oczywistymi towarzyszami: tymi, których informujesz o późniejszym powrocie do domu i których pytasz co zjecie na obiad, zostawiając Ettel nie tyle rozczarowaną, co po prostu samotną.

(I jak to ma się do tego, że w jej świecie to wciąż była ona i Arson kontra jej rodzice? Jej rodzice, którzy nie mieliby zresztą nic przeciwko temu, co dzieje się w małżeństwie ich córki i co robi Ettel jej mąż, gdyby tylko Arson został obrzezany w pierwszych dniach życia, dzięki czemu mogliby zaprosić przyjaciół na ślub w synagodze.)

– Wiem, że to nieprawda – przytaknęła, świadoma tego, że Arson wcale nie oczekuje od niej teraz zgody – pewnie nawet się jej nie spodziewa. Ale nigdy nie podejrzewała Clarissy, w niektórych kręgach zwanych też Henriettą, o nienawiść. Jeśli już, to o jakąś delikatną niechęć, którą Ettel została obdarzona zarówno za to, kim była (wszystkie te zirytowane „na miłość boską!”, gdy poznawała poglądy synowej na zmianę nazwiska po ślubie czy zajadanie się pieczenią w niedzielny obiad), jak i za to, że w ogóle była, wkraczając między matkę i jej jedynaka. A to wszystko – serwowane Ettel w wersji dość łagodnej, niemal pobłażliwej – dlatego, że… - Żeby kogoś nienawidzić, musisz się nim w ogóle przejmować. Ani ty, ani twoi rodzice, nie będziecie mnie nienawidzić, bo nie jestem dla was wystarczająco ważna. Możesz sobie nienawidzić Jima, ale nie mnie – bo i co takiego mogłaby mu zrobić? Nie skrzywdzi go na tyle, żeby zrobiło to na Arsonie wrażenie, a gdyby zniknęła, szybciej potraktowałby to jako przysługę – wyświadczoną im obojgu – niż przykrość. Nie ukłuje go też tym, co powie tuż za moment: - Skłamałam, wcześniej, żeby nie było ci przykro. Zachowujesz się okropnie. Zachowujesz się tak okropnie, że ja już nie wiem, kurwa, kim ty jesteś – i, najsmutniejsze w tym wszystkim: jeszcze niedawno, gdyby musiała powiedzieć mu coś takiego, pewnie zalałaby się łzami. Ale nawet już przez niego nie płakała, może dostosowując się w ten sposób do tego wszystkiego – do świata niepotrzebnych imprez, publicznych awantur i wyrzygiwania tortu.

Ach, czyli jednak bez wyrzygiwania tortu.

Wpatrywała się w tę paćkę na podłodze, zdając sobie sprawę, że wszyscy wokół gapią się na nich (dlatego, że Arson postanowił wyjebać własny tort czy dlatego, że słyszeli, jak chwilę wcześniej jebał, tym razem tylko werbalnie, własną żoną i pytał ją czy jest ślepa?). Wiedziała też, że to oni powinni zareagować – nie tylko dlatego, że byli najbliżej, ale także dlatego, że to impreza Arsona i jego rodziców. Ale Ettel nie miała zamiaru nic robić; nie teraz, skoro okazało się, że zdaniem Arsona była po przeciwnej stronie, często pewnie także przeciwko, dlatego uparcie stała (jak na ślepą przystało), dopóki ktoś inny nie przełamał ciszy, przenosząc ich od razu w zgiełk towarzyszący zamieszaniu – ktoś wołał kelnera, ktoś inny nawoływał do zachowania ostrożności, pewnie wiedziony bardziej odruchem niż przekonaniem, a jeszcze ktoś inny dopytywał co się stało, przegapiwszy najnowsze przedstawienie de Loughrey-Coxa. - Gratulacje – krótkie spojrzenie na Arsona, trwające mniej więcej tyle co ukłucie towarzyszące wbijaniu szpil(k)i. Najchętniej zostawiłaby go już teraz, ale czekała – na ten moment, gdy Heath, ze zirytowaną miną, pojawi się w zasięgu wzroku, idąc do Arsona szybkim krokiem, a ona będzie mogła go przejąć – niemal zajść mu drogę, odgradzając tym samym jednego Bellamy’ego od drugiego, i od razu storpedować ten pojedynek, zarzucając go potokiem słów („Freddy mówił wcześniej, że to nie wygląda stabilnie” i “kelnerzy już się tym zajmują”). Zaciągnęła teścia z powrotem w stronę baru (“masz rację, cholerne Canlis”), gdzie sama zamówiła im po drinku i nie puściła Heatha aż do momentu, gdy sama omiotła salę wzrokiem i upewniła się, że nie widzi nigdzie Arsona. Dobrze, bo nie miała ochoty go teraz szukać.

Miała za to ochotę na papierosa, dlatego zostawiła teścia i wyszła z budynku. Planowała wyciągnąć od kogoś papierosa, ale nie zaplanowała jeszcze, co zrobi potem.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Żeby miejsca takie jak Canlis, albo pokazowe przestrzenie w Ikei - ze wszystkimi swoimi owalami luster Lyndbyn, strelicjami pyszniącymi się w plecionych donicach oraz całym sztabem nieśmiertelnych Hemnesów (niskiej komody w salonie i, stojącej obok w kontraście, wysokiej i wąskiej serwantki, i zabudowy na telewizor, i szafy w sypialni oraz w łazience - podobnych do siebie za sprawą wcięć w listwach oraz czarnych, prostych gałek, kojarzących się z Anią z Zielonego Wzgórza i gabinetami psychoterapeutów jednocześnie) - wydawały się komuś sztuczne (tak, jak wydawały się Ettel), ten ktoś musiał najpierw zakosztować w życiu, w dowolnym, w sumie, kontekście, autentyczności.
Miejsc, i osób, i doświadczeń, których nie przeżywa się wyłącznie jako przedstawienia. Domu, w którym piękne, czyste wnętrza - wysokie stropy, miękkie dywany, wykusze okien, błyszczące posadzki i dojrzałe zielenie roślin - nie są wyłącznie elementem scenografii otaczającej skrawek sceny, na której regularnie rozgrywa się dramat. I rodziców - a także ich znajomych, i ich kontaktów, za sprawą których w razie potrzeby de Loughrey-Cox'owie zawsze mieli pod ręką doskonałych prawników, doskonałych lekarzy, doskonałych architektów i całą masę innych doskonałości, po które sięgnąć można było za sprawą jednego telefonu - którzy nie zdają się wiecznie grać i pozować, recytując puste (choć dźwięczne), wyzute z głębi kwestie.
Kocham cię, synku.
Wszystko będzie dobrze.


Jasne, w życiu Arsona pojawiały się także osoby - z Ettel na czele listy - które stanowić mogły wyjątek. Jak to się mówi? Szpil(k)ę igłę w stogu siana, czy tam - sięgając po inne przysłowie - kroplę, która drąży skałę?
Ludzie - poznawani z rzadka na różnych etapach arsonowego życia - przy których szatyn czuł, że nie musi grać, że może się pomylić, albo zapomnieć kwestii, że nie ma potrzeby wczytywać się w didaskalia, i że nie musi myśleć o każdym kolejnym kroku, bo przy nich można być po prostu sobą, opuszczając nie tyle kurtynę (milczenia), a gardę.
Tylko, że kroplę można było zmazać jednym ruchem palca.
  • (Na przykład: z policzka, jeśli kropla była transparentna i słona, tocząc się od krawędzi powieki, stokiem jarzma, aż po krawędź brody, albo: z dolnej wargi, jeśli kropla była czerwona i metaliczna w smaku, wypływając z głębokiego, i zauważonego w szoku rozcięcia powstałego po pierwszym starciu z czyjąś - na przykład ojcowską - pięścią).
I im bliżej Arson znajdował się domu - to znaczy: rodziców teraz, ale i rodziców we wspomnieniach - tym trudniej było pamiętać o tym, że już nie mieszka w jakimś pieprzonym teatrze, z ojcem w reżyserskiej roli, i matce spełniającej funkcję jego podnóżka oraz muzy jednocześnie. I, że on sam także nie musi wiernie zabierać ich strony.

Nie chodziło o to, żeby go tłumaczyć. Sam już nawet nie próbował - ani przed Ettel, ani przed samym sobą (mierząc się z własnym odbiciem podchwyconym w którymś z luster, przy jakich można płakać i się pieprzyć, albo w nieśmiertelnych waszyngtońskich kałużach, ponad którymi przelatywał podczas co-porannego biegu). Ale nie-tłumaczenie nie oznaczało, że nie zasługiwał na próbę zrozumienia.
Tak, nawet taki kutas - zwłaszcza w tej chwili - jak on.

Bał się. Nie wiedział w sumie czego - że Ettel odejdzie (po drodze do drzwi ślizgając się na niewegańskiej śmietanie, i skręcając sobie kostkę, albo kark)? Histerycznego gniewu matki? Własnego ojca, tak w ramach niepisanej rodzinnej tradycji (każda rodzina ma przecież zasady jasno wyznaczające, kogo należy się bać)? Siebie, i tego co jeszcze mógł (jej) zrobić mogłoby się stać?
- Jestem twoim, kurwa, mężem - Przypomniał jej, podchwyciwszy ton. Ani szczególnie potrzebnie, ani też łaskawie - Proszę bardzo. Najwyższa pora przyznać się do tego przed samą sobą, Ettel, jeśli uważasz, że popełniłaś błąd.

No, tak. A potem - tort.
I jego matka - w tym wkurwiającym rozedrganiu latająca od kelnera do kelnera jak wściekły pies (kanapowy; z cienkimi, głupimi nóżkami rozedrganymi nieczęstym wysiłkiem). I jego ojciec - odciągany z miejsca zdarzenia zbrodni przez nikogo innego, jak właśnie przez Ettel, która najwyraźniej nawet w chwilach największej, i uzasadnionej, niechęci do szatyna, miała w sobie na tyle humanitaryzmu, żeby podratować mu tyłek.
I, właśnie, na samym końcu tego korowodu, sam Arson.
Czy też raczej - Arson, sam.
Ruchem dłoni odganiający zaskoczone, rozbawione i zszokowane spojrzenia - niektóre posyłane mu wprost, inne dość ukradkowo.
Znalazł się w drodze do przeciwległej stacyjki z szampanem, bo przecież wiadomo, że w miejscach jak Canlis nikt nie zadowoli się tylko jednym punktem rozlewania alkoholu. I tam też trwał, najwyższym nakładem energii powstrzymując się od sporzenia za ramię - w miejsce, w którym Ettel rozmawiała z jego ojcem (i o czym? pewnie o nim!?), dopóki cień dziewczyny - równie wątły jak cała jej sylwetka - nie mignął jej w drodze na zewnątrz.


Znalazł się przy niej ze świadomością, że pewnie jest teraz ostatnią osobą, jaką Schechter w ogóle chciałaby oglądać. Postawił kołnierz pochwyconej w drodze marynarki. Zmarszczył nos.
- Przyszłaś zapalić - Nie fatygując się nawet, żeby zakończyć stwierdzenie znakiem zapytania. Przecież wiedział - Niestety nie mam przy sobie - Oparł się o ceglaną ścianę, spoglądając na małżonkę z ukosa - Zamówię ci taksówkę do domu, okay? Sam wrócę na piechotę.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ciekawe czy Arson w ogóle zdawał sobie sprawę, że nie jest pierwszą osobą, która sugerowała jej coś podobnego. Słyszała to już co najmniej kilka razy - w ramach żartu, całkowicie niewinnego albo nieco złośliwego, który tylko udawał niewinny; uwaga była wtedy kierowana niby do Ettel, ale wymierzona w Arsona niczym werbalne szturchnięcie, gdy któryś z jego znajomych nad kolejnym koktajlem z wódką mówił, że oho, a ty musisz z nim wytrzymywać. Zdarzało jej się też słyszeć lekko protekcjonalne nuty - tym razem, co nie dzieje się tak często, przeważnie z ust dziewczyn, przekonanych, że mogą patrzeć na Ettel z pewną wyższością, skoro one nigdy nie zrobiłyby tego co ona. No, a przynajmniej wydawało im się, że nigdy nie byłyby w stanie przeprowadzić się dla jakiegoś faceta do innego kraju. Pytały ją wtedy, tym konspiracyjnym tonem, który miał dodatkowo je do siebie zbliżyć:nie boisz się, że będziesz żałować?, ale tak naprawdę chciały jej powiedzieć zobaczysz, że będziesz żałować. Było coś zabawnego w ich niedowierzaniu, bo zachowywały się, jakby Ettel zostawiła dla Arsona wspaniałą karierę, stanowisko kierownicze w dużej firmie, mieszkanie i i trzypokoleniową rodzinę, zapominając, że przeprowadziła się do Seattle z Anglii, gdzie była nikim więcej niż ubogą studentką-imigrantką, z dala od domu i ze znajomymi, z którymi kontakt i tak urwałby się po skończeniu studiów, kiedy każde pójdzie swoją drogą.

Była też, oczywiście, jej matka, która także mówiła Ettel, że będzie tego żałowała. W jej głosie kryła się groźba, jedna z tych, jakie kierujesz do dzieci, by je zniechęcić do dotykania gorącego żelazka (“będzie bolało!”), ale też wyrzut (“co narobiłaś!”). A przede wszystkim: przekonanie, że córka sama jest sobie winna, skoro ich nie posłuchała.


I pewnie jej rodzina miała rację: gdyby zaczęła kiedyś pluć sobie w brodę, zdając sobie sprawę z tego, co ona narobiła, o tych kilka lat za późno, mogłaby mieć pretensje tylko do siebie. Bo przecież Ettel się zgodziła, gdy uklęknął przed nią z pierścionkiem droższym niż wszystko, co kiedykolwiek do niej należało (i droższym niż coś, co kiedykolwiek chciałaby nosić na palcu, tak prawdę mówiąc).

W ten sposób zgodziła się też na filmy o meteorytach - oglądane wyłącznie wtedy, gdy Arson wybierał film na dzisiaj: nawet nie dlatego, że Ettel nigdy by coś takiego nie zainteresowało; ona nie miała nawet pojęcia, że takie rzeczy w ogóle są na netflixie.

I na poranne pobudki w pustym łóżku, gdy gdy budził ją szum wody dobiegający z łazienki, a potem przekręcała się na plecy z otwartymi oczami i bardzo starała się nie zasnąć z powrotem, żeby chociaż powiedzieć Arsonowi cześć.

Na soboty spędzane w teatrze i leniwe poniedziałki, na risotto zamiast spaghetti i na Sen nocy letniej poznany tak dobrze, że sama mogłaby zagrać zazdrosnego Oberona (oczywiście jeśli przymknąć oczy na jej brak talentu), na zapach rumianku wieczorami i puste kubki porzucone obok łóżka. I do braku papierosów, bo…

- Przecież ty nie palisz, to skąd miałbyś mieć - wytknęła mu, trochę zaskoczona tym, że Arson akurat z tego postanowił się dzisiaj usprawiedliwiać. (A kiedy ktoś pytał Ettel, twierdziła, że ona też nie pali, i wcale nie kłamała - nie paliła, czasami po prostu musiała się kilka razy zaciągnąć, więc wyłudzała fajki od ludzi na imprezach.) Można było odnieść wrażenie, że nie usłyszała jego propozycji - bo przecież o nieoczekiwany napad głuchoty łatwiej było ją podejrzewać niż o nagłą przekorę - bo zaraz potem oparła się plecami o ścianę i osunęła na ziemię, niespecjalnie przejęta tym, że podłoga na tarasie była trochę zimna i zdecydowanie bardziej niewygodna niż kanapy w środku. Podkuliła zgięte w kolanach nogi do klatki piersiowej i wsunęła kciuk między pasek buta a skórę na kostce, w którą już od jakiegoś czasu boleśnie się wbijał. - Nie popełniłam błędu, biorąc z tobą ślub - poinformowała swoje nogi i dopiero po chwili, gdy ból w kciuku stał się nieznośny, wyciągnęła palec z cichym westchnieniem. - Wróć ze mną do domu - poprosiła i odczekała jeszcze kilka sekund, zanim na niego spojrzała, wciąż siedząc na ziemi. - Możemy jechać taksówką albo wracać na piechotę, wszystko mi jedno, tylko… tylko wróć ze mną.

Dlatego, że nie była jakąś rzeczą, którą można po prostu odesłać, gdy już ci się znudzi, ale też dlatego, że nie chciała z n o w u kończyć w ten sposób.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Canlis”