WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Maj 2019, Las Vegas/Callville Bay

Las Vegas, Neon Boneyard,
drugi dzień nagrań, późne popołudnie

25) you say "go fast", I say "hold on tight" • see the boys as they walk on by • it's enough to make a young man- Jego ojciec; metr siedemdziesiąt dziewięć nienawiści wobec dyletantyzmu, chorobliwa zazdrość względem małżonki i raptem jeden (w całej karierze) niedoszły romans. Zapisany przy użyciu wszelkich kursyw, odstępów i cudzysłowów zakreślonych w powietrzu w haczyk wygiętymi palcami; romans, r o m a n s, „r o m a n s” – czyli coś, co z boku – faktycznie – mogło na takowy wyglądać. Na całe szczęście ucięty w porę, więc i oficjalnie niezaksięgowany; nawet jeśli umiar wynikał raczej z obawy przed konsekwencjami, niż poszanowania własnej moralności. Po drugiej stronie (rzeczonego romansu) stała Paris Shatley. Paris Shatley to z kolei metr osiemdziesiąt jeden, ładny uśmiech, trójka z przodu, za długa szyja, podejrzenie aktorskiego talentu – choć wyrzucone z siebie tak, jak w gabinecie lekarskim zapadają wyroki diagnozy. Z pocieszającym uśmiechem, że – z tym da się żyć. Potem, w kontrze do tego światełka nadziei, dopowiada się nieco ciszej, że – niestety, żyć się z tego raczej nie da. A zatem: jeśli nie udało się w porę rzucić w rozkosz pastwy Hollywoodu, który harmonogram rozpęczniałby przyjemnym przepracowaniem, skandalem i życiem na kreskę – wtedy lądowało się, na przykład, w teledyskach. Z nazwiskiem wklepanym od niechcenia pod czwartą (od dołu) linijką, w opisie video.
W przeciwieństwie do Prescotta, którego ledwie raczkujący Instagram zostanie wpięty wyłącznie w kwadrat posta behind the scenes czy innego making of’u – wraz z kilkoma zdjęciami, na jakich upoluje i prze-uroczą Paris, i Claya – z kawałkiem pizzy podwiniętym na dłoni; za których samowolkę „cyknięcia” zostanie zresztą upomniany. Ale Prescott ma dwadzieścia jeden lat – i raczej niewielką potrzebę, aby jego nazwisko powiązywać z aktorką klasy „niedoszłej” czy Harper-Jackiem; gwiazdą w stadium obiecującym, rozwojowym, ale wciąż nieugruntowanym.
Tak, Harper-Jack – a właściwie Harper-Jack Dweller, na tych zdjęciach – również – będzie. Uśmiechnięty. Zmęczony. Wygrzany ukropem niemal czterdziestostopniowych dni i ponad dwudziestostopniowych nocy. Dający się zapamiętać – tak dla odmiany.
Bo jeszcze dzisiaj Zachary przyznałby, że tego artysty, w którego na potrzeby jednego klipu gotowi byli wpompować dziesiątki-tysięcy-amerykańskich-dolarów, w zasadzie nie pamiętał.
No, nie pamiętał go. Ale pamiętał jego dłonie. Może dlatego, że przez dwie i pół godziny spotkania – wtedy, w dwa tysiące osiemnastym – zza parawanu przyciemnianych szkieł trudno było rozpoznać w nim Harper-Jacka. Ale celebrytę za to – owszem. Zachary zapamiętał więc dłonie. W geście powitania pochwycone palcami obiektywu; jednym uściskiem, skradzionym pokryjomu, z dwa tysiące osiemnastego właśnie – wiotki kant rozstawionych nonszalancko nóg, brzeg skórzanej kurtki z dwoma paskami luźno zwieszonymi jak znak równości, którego nie postawiłby między sobą, a obserwatorem. Splecione ze sobą palce. Rozmazany porost włosków zakończony przy nadgarstku – rozmyty jakością telefonicznego aparatu dziwnym rodzajem smużenia; takim charakterystycznym, kiedy technologia nie pozwalała na dobranie odpowiednich parametrów (albo jeśli autorowi zdjęcia naprawdę nie trzeba było bawić się w takie szczegóły, bo zdjęcie robi tylko po to, żeby-)
Załącznik dostarczony. Jenna?
I w tym świetle – w przesączu neonowego światła pseudo-muzealnej scenerii – Harper wygląda, jakby-
– wciąż jeszcze miał coś do stracenia. Ale do zyskania – również.
W sumie – tutaj nadarza się taka myśl, która przyprawia o dziwny, konwulsyjny postrzał ust, ściągniętych nagle w mikrym wyrzucie uśmiechu – to nawet zabawne. Że dłonie Harpera wylądują za jakiś czas na jego Instagramie (zgrabnie przycięte, aby nie odstręczać uwagi odbiorcy od klasy zegarka przepiętego przez nadgarstek). A potem – na jego ciele.
W niespiesznym slalomie rozciągnionym pomiędzy ramionami. Poniżej estakady obojczyków leżących poprzecznie do wyszarpywanego regularnie oddechu. Z dotykiem zaplątanym w plexus solaris, jaśniejący gdzieś pod cienką warstwą potu-




Co?




CIĘCIE. Powiek – porywistym ruchem skracających wizję w paru mignięciach.
Paris, posłuszna poleceniu, odsuwa się od bruneta – gotowa aby to samo ujęcie powtórzyć po raz czwarty. On jest w kadrze, Ona poza kadrem – On jest w czerwonym świetle, Ona nie może zgrać się z fioletem. Nie dlatego, że trzy poprzednie były słabe. Ktoś mówi, żeby na klip nałożyć kaszetę. Były po prostu niewystarczająco dobre – najczęściej w opinii samego muzyka. Ktoś inny – odradza. Frustracje dawała sobie jednak łagodzić miłym słowem, chłodzonym piwem podanym znad puszczonego oczka, podwójnym spodem i atmosferą, której jedyną przywarą była paskudna duchota. Chyba, że mowa była o Claytonie. Clayton – z absurdalnie niewielką paletką wachlarza w stylu uchiwa (... ten upał?), który w reżyserskim krzesełku (... a ten ból pleców w odcinku lędźwiowym?) bzdyczył się przeciwko całej karierze; nie tylko swojej, ale także Harper-Jacka. I przeciwko temu dzieciakowi, którego obecność przypominała upierdliwy warunek, dopisany do umowy możliwie najdrobniejszym drukiem.
– Harper-Boy, masz przerwę?! Harper-Boy!!! – Kiwnięciem dłoni próbuje zwrócić na siebie uwagę. Ale nie wstaje; na taki wysiłek nie ma siły (Chrrryste, no naprawdę, ten upał?!).
Zerka wprawdzie na Harpera, ale w tym samym czasie podpatruje Zacharego. Szatyn go bawi – męczeńskim wyrzutem powietrza, podskokiem grzywki, przewrotem źrenic, które jeśli nie kręciły tych zblazowanych piruetów (przyprawiających o mdłości) – wydawały się permanentnie wlepione w wizjer lustrzanki. W duchu? Modli się, żeby tej akurat – bardzo nastoletniej maniery zobojętnienia – oszczędziły mu jego córki. – Prescott Junior potrzebuje pomocy z przepakowaniem sprzętu. Pokażesz mu do których samochodów?! Możesz na tył naszego.
Nie możecie komuś... uh... po prostu powiedzieć, żeby się tym zajął...?
Ale Roberts nie odpowiada. Pyta tylko, czy może jeszcze w czymś pomóc; potem przypomina o pizzy. Pospiesza Harpera (obiecuje, że w nagrodę pozwoli mu pospać pół godziny dłużej, niż reszcie ekipy wstającej o bladym świcie). I wreszcie wraca do swoich zajęć (Boże, co za upał...).

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

bardzo niespodziewane, i tylko trochę, ale +18

Jasne, powinien był odpowiedzieć Harper-Boy Dweller, głowa zadarta sponad rzemyka oplatającej nadgarstek bransoletki niczym u podlotka reprymendowanego przez rodziców, pomogę mu z przepakowywaniem sprzętu na tyłach naszego samochodu. Za dwa dwa i pół roku -
na anonimowym wycinku parkingowego asfaltu przykrytego z każdej strony płachtą listopadowego półmroku (tylko w jednym miejscu draperię ciemności podważać będą światła SUVa - trochę tak, jakby unosiły zasłonę milczenia, wyglądając ciekawie na świat poza nią).
Ale jest w tej chwili zbyt zajęty galopadą własnych myśli, przycupnięty pod takim kątem, by móc zafiksować krytyczne spojrzenie na linii noszonej przez Paris sukienki (poruszanej sztucznym wiatrem - w bezruchu pustynnego żaru produkowanym przez dwa wielkie, przenośne wentylatory ustawione w strategicznych punktach przestrzeni łapanej w kolejne kadry), by produkować sentencje dłuższe, niż złożone z dwóch członów i jednego, zaplątanego pomiędzy nimi przecinka. Kiedy więc się unosi - ale nie honorem, albo w gniewie, tylko tak zwyczajnie, fizycznie, ze śmiesznym, choć niepochwyconym przez kogokolwiek, kto znajdowałby się dalej niż metr od niego (czyli: niepochwyconym w tej chwili przez nikogo), strzyknięciem gałkowatych kolan opiętych szorstkością jeansu - zdobywa się jedynie na krótkie:
- Yes, daddy - wyzute ze sztampowego erotyzmu, którego mógłby nadać mu inny kontekst; okraszone jedynie złośliwością typową dla słownych sparingów, w jakie nawykowo wdawał się z Robertsem, głównie z nudów, albo dla tego jednego grymasu, paraliżującego twarz mężczyzny gdy ten zdawał sobie sprawę, że jednak będzie musiał harperowy cios jakoś skontrować (i że z dużym prawdopodobieństwem po dwóch rundach legnie na werbalnej macie).

Ociągając się w stylu wczesno-gwiazdorskim, i kreśląc za sobą slalomiczny zygzak w jasnym żwirze rozoranym obcasem krótkiej kowbojki, Harper zrobi kilka kroków. Zawiesi wzrok na tym, który polecenie wydał. Potem na tym, który w centrum owego polecenia się znajduje. Omiecie wzrokiem ten jeden, zawilgocony potem kosmyk kosmyczek włosów nad prawym uchem chłopaka. Następnie się uśmiechnie.
O to, kim jest to dziecko pałętające się po planie z manierą irytującą podwójnie [bo: a) nieprzystającą jego sylwetce; po kimś równie młodym i drobnym Harper spodziewałby się raczej płochliwej nieśmiałości, takiej, z jaką sam się jeszcze poruszał w jego wieku, a nie specyficznej blazy wyrażonej powłóczystością spojrzeń i powolnością ruchów, oraz b) notorycznie ściągającą ku sobie atencję bruneta, nie wiedzieć w sumie czemu, choć ten koncentrować powinien się przecież wyłącznie na liniach melodycznych oraz tym, co w kadrze) spytał Claytona parę dni wcześniej, z ukosa, sponad reżyserskich notatek pokreślonych czerwienią i błękitem tuszu:
  • Ej, Clayton. Czy to jest syn Kenta?
Syn Kenta brzmiał w jego ustach -
  • jakby był coraz bliżej -
    rozwiązania wewnętrznego konfliktu między wolą walki o miarowy oddech, a pragnieniem zatracenia się w nierównych spazmach zależnych od łaski i niełaski klęczącego przed nim muzyka;
    kapitulujący z cichym syh (Harper ten dźwięk zapamięta być może na zawsze), gdy wilgotny dźwięk ciała trącającego ciało zbiegnie się z metalicznym klik klamry w pasku opadającym na podłogę;
    wypychający z miechów płuc głęboki, szorstki dech, kiedy Dweller uśmiechnie się - krzywo, z połyskliwym cieniem śliny rozmazanym tuż powyżej brody - i przysunie tak, by jego wargi mogły spotkać się z jego dłonią -

    • Co?
- zupełnie inaczej niż gdy termin ten wypowiadał Clayton (a więc? jak jednostka chorobowa). Pomiędzy wargami Dwellera zaś -
  • ciężki, ciepły, słony, młody; zapędzony w kozi róg planu, kozi róg przyczepy, kozi róg konwersacji, kozi róg nieomal tanecznego spaceru po niewielkim prostokącie przestrzeni, aż w końcu znajdą sobie miejsce przy skórzanej wysepce pikowanej równo kanapy?
    czy raczej jak zwierzę (nie za duże; taki zając, na przykład - o oczach zionących czernią), zoonotyczną gorączką wiedzione wprost w objęcia wnyków, które o zgubę się prosi - kamuflowaną pod osłoną wybawienia?
    • Co?



- na tym etapie jego życia, na którym muzyk wiecznie gdzieś pędzi, stale się dokądś spieszy, słowa wyrzucając z siebie na ogół w szczekliwych kanonadach zgłosek (niemal zawsze; z wyjątkiem tych chwil, w których śpiewa) raczej jak synkenta. Niepopularna figura stylistyczna używana z rzadka, i przez większość - nieumiejętnie.
Paris Shatley, złośliwie zapytana czy wie, co to znaczy, odparła by pewnie, że "w sumie nie jest pewna, ale to chyba to samo co synekdocha*?".
    • Bo Paris była miła - w zupełnym kontraście do takiej na przykład Claire de Lune (serio, już pretensjonalność wybranego sobie przez nią pseudonimu powinna była przestrzec ich o nadciągających wraz z jej łykowatymi kończynami, i rdzą rudych włosów, które wyglądały tak, jakby z każdym ruchem jej ramion zajmowały się coraz żywszym ogniem, kłopotach), jaką to ogromną gażą zwabili do pracy nad Livin’ on a Meteor, a która okazała się być po prostu przemądrzałą, złośliwą suką.
  • No, w każdym razie - dowiedział się, że owszem, to jest syn Kenta Prescotta. I że powinien był go pamiętać, bo przecież -
Tak, właśnie. Bo przecież, Clayton, Harper bynajmniej nie pytał z zapomnienia.
Pytał z niedowierzania: że tylko trochę ponad osiem miesięcy tak może kogoś zmienić; teraz w dodatku - ze zmianą podbijaną oberżyną ciemniejącego nieba, i chłodnym blaskiem neonów.

Przychylając się łukowatym ruchem, HJ porywa z podłoża dwa statywy Manfrotto (nazwa wywołująca cichuteńki chichot tłumiony krótkim wydęciem policzków), sklinowane z sobą prowizorycznym wiązaniem, i rusza w stronę wskazaną przez Robertsa, dopiero za chwilę zatrzymując się, by posłać roztargnione spojrzenie najmłodszemu Prescottowi.
- To jak, Zachary? Idziesz? - wszystkie kid, i boy, i junior, upycha pod wilgocią przygryzionego w porę języka - Sprzęt się sam nie przepakuje.
  • * Synekdocha (gr. συνεκδοχή synekdochḗ – "wspólne otrzymywanie"), ogarnienie – odmiana metonimii, figura stylistyczna, wyraźnie wskazująca na jakieś zjawisko przez użycie nazwy innego zjawiska, zawierającego to pierwsze lub zawierającego się w pierwszym.
    Retoryka antyczna rozróżniała kilka odmian synekdochy: część zamiast całości (pars pro toto), całość zamiast części (totum pro parte), materiał zamiast przedmiotu zeń wykonanego, rodzaj zamiast gatunku (i odwrotnie, czy liczba określona zamiast nieokreślonej, liczba pojedyncza zamiast mnogiej (singularis pro plurari).

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Prycha.
Krótkim, wyższościowym (dość ironicznie) i zwyczajnie pozbawionym taktu świstem powietrza, wyplutym z siebie niby-przypadkiem. Nie za bardzo rozumie specyfikę współpracy wywiązanej pomiędzy mężczyznami, ale przez myśl przechodzi mu, że j e g o – o j c i e c nigdy by sobie nie pozwolił na tak r a ż ą c y nieprofesjonalizm.
Prawda jest taka, że Zachary ma dopiero dwadzieścia jeden lat i – teraz, tutaj, a przede wszystkim na ich oczach, mierzy się z własnymi wyobrażeniami o tym biznesie. Chyba nie rozumie jeszcze, że – wypuszczony spod skrzydła Kenta Prescotta – nie ma większej wartości. Nie wie też, gdzie taką wartość można znaleźć; przypadłość charakterystyczna dla dzieciaków, którym sukcesy podsuwało się, najczęściej, pod nos. Bo przez nos, przecież, dzieją się różne rzeczy.
W tym samym czasie dłonie muzyka oplatają już przeguby statywów. Ale Zachary zdąży jeszcze podchwycić spojrzenie Claytona: rozerwane bruzdowatą głębią wcięcia opływającego pośrodek czoła.
Wyglądał dokładnie tak, jakby – zamiast dogrywania wszelkich spotkań, umawiania rozmów i wywiadów; szukania sposobności, żeby do szyldu Dwellerowego nazwiska dokręcić jeszcze parę żaróweczek – żył po prostu z zawodowego niańczenia tego prawie-trzydziestoletniego gówniarza.

Patrząc szerzej – było to raczej niewielkie poświęcenie. Miał przecież dobrą pracę. Zarabiał – w odczuciu bardzo praktycznym – dokładnie tyle, ile powinien. To znaczy:
  • » wystarczająco, żeby móc pozwolić sobie na wygodne życie, niepozbawione ani przyjemności, ani sporadycznych atrakcji; takich, które służyły wyłącznie rozkoszy przepuszczenia pieniędzy dla samego faktu ich przepuszczenia – oraz z samego faktu ich posiadania;
    » oraz – nie „za dużo”. Przy czym podkreślić należy, że dla ludzi pokroju Claytona Robertsa – istniała bardzo wąska oraz bardzo wygodna przestrzeń, w której się mieścił (zarobkowa, bo niskie krzesełko reżyserskie ewidentnie nie było dostosowane do ludzi jego wzrostu, czy wymiarów – w ogóle).
I ta wąska przestrzeń nie nakładała na niego, na przykład, spełniania takich obowiązków, z jakimi zwyczajnie p i e r d o l i ć muszą się także rodzice stojącego obok chłopaka. Z czego, w całym swoim uprzedzeniu, doskonale zdawał sobie sprawę.
A do takich obowiązków należało, chociażby: wysyłanie dzieciaków do tej szkoły, która plasowała się na pudle sezonowych klasyfikacji. Albo zapamiętywanie często idiotycznie-skomplikowanych nazw miejsc, w które – jak zapewnialiby wszyscy jego znajomi (nagle dobierani pod dyktando zupełnie nowych kryteriów) – koniecznie musi polecieć w te wakacje. A wystarczy, że u tyłu głowy prowadził już pokaźną i tak kartotekę ulubionych stylistów projektantów ludzi od współpracy medialnej makijażu masażu chorób wewnętrznych-zewnętrznych-wstydliwych specjałów kuchni azjatyckiej i francuskiej w wersji wegańskiej oraz preferencje rodziny spokrewnionej i spowinowaconej suplementów witamin lekarstw przyjmowanych na stałe cyklicznie i doraźnie.
Musiał pamiętać, po prostu, o wszystkim. Żeby Harper nie musiał.
Ale było jeszcze coś.
Takie zarobki zapewniały mu spokój. Wiedząc że najmłodsza córka (z całych, miał nadzieję, dwóch)

obecnie w wieku najbardziej wymyślnych życzeń, obracając się w towarzystwie najbardziej zwyczajnych dzieciaków z najbardziej publicznych szkół wybieranych tylko dlatego, że są bliżej, a nie dlatego, że wszyscy uczniowie odbierają świadectwa z honorami cum laude; te, zabawne, w zeszłym roku odbierał Zachary. Z równie optymistyczną prognozą na rok bieżący.

prędzej zażyczy sobie – w najgorszym dla Robertsa wypadku – nowy rower. A nie kucyka. Bo, tak się składa, Clayton Roberts wie na przykład co zrobić, kiedy do sieci wycieknie treść na taki temat, który wyciec nigdy nie powinien. I co zrobić – i jakie kontakty poruszyć – przy takiej treści, która – w zasadzie fajnie by było, gdyby wyciekła, ale niekoniecznie z pierwszej ręki.
No. Morał jest taki, że Clayton Roberts zwyczajnie się, kurwa, nie zna na kucykach. I bardzo wygodnie mu z faktem, że nie istnieje żadna przesłanka sugerująca, że w najbliższym czasie musiałby to zmienić.
Znał się natomiast na ojcowaniu (ale nie na ojcostwie) – najbardziej podstawowym, które w swój grafik mógł upchnąć w ramach trzech-godzin-per-tydzień. Głównie w sprawie udzielania pouczeń i szlabanów – i radzenia sobie z humorkami dzieci. Tylko że nie nauczył się tego na swoich córkach.
A na Harperze.
I oczywiście nieprawdą będzie, kiedy w zobojętnionym tonie – takim, który rzeczony ojciec rzuciłby znad podczytywanej wieczorem gazety – powie, że o obiecanej mu, późniejszej pobudce, Harper może w zasadzie zapomnieć. Bo starał się o niego dbać; z jakiejś dziwnej, bliżej nieokreślonej sympatii. Nawet jeśli zdawał sobie sprawę, że w rzeczywistości ulega tej samej charyzmie, którą – wraz z nieprzekłamanym talentem – piosenkarz wybrukował własną karierę.

Sssprzęt sam się nie przepakuje.
Zachary uniesie lekko brwi (odrzucając myśl o Claytonie tak, jak wypluwa się wyżutą gumę). W sposób poświadczający wreszcie, że nie – chłopakowi nie dolega żaden niedowład twarzy, o który można byłoby podejrzewać go w pierwszej chwili. Potem zaciągnie usta w nienachalnym, dziobatym zwężeniu. Podgryzie policzek – i przekrzywi głowę, ot; jakby stwierdził nagle, że coś w słowach muzyka się nie dodaje.
Sprzęt sam się nie przepakuje. Acha?
Na razie całkiem nieźle mu idzie.
Z leniwie odpiętą blendą – złożoną niepewnie do pokrowca, ale nie nieporadnie (wprawne oko zauważy więc: obeznanie, któremu do absolutnej swobody brakuje przynajmniej paru lat stażu), szatyn nadgoni Harpera. Uprzejmość przechadzającą się na dwóch, bardzo-długich-nogach. W tej stylizacji – wizualnie – wyglądały tak, jakby uparcie wyciągały się w kierunku klatki piersiowej. To na nich zresztą przystopuje spojrzeniem – bez większych skrupułów – po sylwetce mężczyzny tocząc dość ostentacyjny wojaż; gdzieś pomiędzy przed- a ostatnim z kroków.
Chwila – roztargniona tak, jak roztargnione było spojrzenie bruneta. Prescott go zachodzi. – - jeszcze to. – Bardzo dosłownie zresztą, w lewą flankę wczepiwszy się krągłością futeralika wsuniętego mu pod wolne ramię. Zbacza (choć tylko spojrzeniem); ze skraju marynarki, i wkrada się pod jej uchyloną połać, zahacza o brzuszne sklepienie rozkropione cętkami znamion – ze znaną sobie fascynacją wobec ludzkich anomalii. Kiedy już się odsunie, zapyta:
I na parking, t a k ? – Potem, przedwcześnie, wyrywa: jakby wciąż jeszcze z nim nie skończył. – Chcesz? – Dopiero w następnej chwili, pod porywistą pogonią palców przez dno tylnej kieszeni spodni, Zachary wyjaśni:
(Ze mną?)
Zapalić? Jarasz, w ogóle?

I był mu nawet gotów tę fajkę zaćmić – w akcie łaski dla zajętych rąk.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Prawda jest taka, że Zachary ma dopiero dwadzieścia jeden lat i - teraz, tutaj, a przede wszystkim...
  • Gówno wie.
No? N-no co?
Bo, nie zrozummy się źle - i uprzedźmy od razu wnioski wyciągane przedwcześnie, oraz efektem nadmiernego krytycyzmu względem Harper-Jacka Dwellera - konstatacja ta bynajmniej nie zostaje przez muzyka powzięta w ramach protekcjonalnej kpiny. Patrząc na chłopaka bowiem - oraz patrząc na to, jak ten patrzy na świat (świat na który, w tej chwili, składa się wydłużona bladym światłem facjata Robertsa, rozsypane w piasku szkielety neonów - mniejsze i większe pstrokate punkty, o które można oprzeć zmęczone spojrzenie lub - bardziej ryzykancko - dłoń, kilka sylwetek technicznych, przebierających nogami w oczekiwaniu na możliwość udania się do swoich kwater, i jakiś zabłąkany statysta z czerwienią pustego już, plastikowego kubka miętą w spoconej dłoni) - brunet absolutnie nie szydzi. Nie podśmiewa się w duchu - z młodocianych manieryzmów i post-nastoletniej egzaltacji. Nie nabija się, a przecież mógłby pozwolić sobie nawet na dość jawne parsknięcie suchym, kąśliwym śmiechem.
Po prostu - przywołuje
  • wspomnienie; samego siebie sprzed lat kilku (w sam raz, by reminiscencja była wyraźna, ale też przyjemnie rozmyta nieubłaganym upływem dni), z czasów naznaczonych tą samą chłopięcą zuchwałością, z którą Prescott teraz mówi, chodzi, myśli i oddycha;
go jednym uśmiechem; jednym ruchem dłoni - albo ciała, bo dłonie ma już zajęte; jedną myślą. Poczeka aż szatyn zrówna krok z jego własnym, potem niby od niechcenia przestudiuje wszystkie jego grymasy - kokieterię mimicznych skurczów i rozkurczeń, wargi zbiegające się w ciup i wklęśnięcie skubanego od wewnątrz policzka; w końcu zgodzi się z nim - bezgłośnie - że faktycznie, coś się (sam) rąbnął w kalkulacjach. Pokręci głową, ale finalnie nie skomentuje. Odpuści.

Przejdą obok karmazynowych łuków i jaskrawości kobaltu LaConcha, wyszczerbionego frontonu MEGA JACKP T WORL i pod prostokątem szyldu RED BARN, w którym równe kanty liter czerwień neonu wypalała niby piętno. Na wysokości Lady Luck (CASINO & HOTEL), Prescott poczęstuje Harpera papierosem.
Na wysokości Sassy Sally's piosenkarz mu odmówi:
- Hmm? - Leniwie-ciągliwe, jakby brzmienie claytonowego imienia, wyżute przed chwilą przez chłopaka na kształt gumy balonowej, przechwycił, i owinął sobie wokół języka - Dzięki, ale nie mogę - Odchrząknie wymownie, palcem dłoni - na moment zwalniającej podtrzymywany dotąd kościec statywów - wskazując na własną szyję: fałdy głosowe, błędnie nazywane strunami (i na ich podobieństwo, zresztą, szarpane przez bruneta regularnym vibrato), otulające tunelik krtani z dwóch stron - miękkie story tkanki obrzmiałej śpiewem, na pierwszej fali sławy eksploatowane przez Dwellera jak tania dziwka bez szacunku i litości.
W cieniu tej konwersacji - i w syntetycznej poświacie wielobarwnych helowców - dotrą na parking, na którym - jak się błyskotliwie Prescott zdążył zorientować - ekipa poparkowała większość pojazdów. Jest tu zatem jedna ciężarówka z prawdziwego zdarzenia - białe, przysadziste cielsko wypełnione sprzętem, i doczepiona doń, wiecznie obrażona morda kabiny, z reflektorami niczym nozdrza, błotnikiem jak nieprzystrzyżony wąs i bocznymi lusterkami imitującymi parę bardzo małych, bardzo odstających uszu; kilka furgonów obsiadających przestrzeń niby zmęczone długim lotem chrabąszcze majowe, i ze dwie zwykłe osobówki. Dwellerowi chwilę zajmie, nim odnajdzie nasz - w nomenklaturze Robertsa - samochód; kolejne sekundy zaś pójdą w cichy triumf, gdy okaże się, że bagażnik zostawiono, przezornie lub nieostrożnie (zależnie od perspektywy), otwartym.
Otworzy - włoży - zamknie, w prawie wulgarnej prostocie ruchów, wszystkie niesione przez siebie elementy osprzętowienia. Klik. Szsz-sz. Trzask! Wstrząśnie połami kurtki, strzepując ze szczytów ramion drobiny pustynnego kurzu; w w tym świetle: trochę jak technikolorowy łupież.
- Zresztą... - Jakby nagle sobie przypomniał nie tylko o treści ich rozmowy sprzed chwili, ale w ogóle - o całej obecności chłopaka. Oparłszy się o boczne drzwi Volkswagena - z lewą nogą ugiętą w kolanie, a więc i ze stopą, wciśniętą w ciasną trumienkę kowbojki, podwiniętą pod tyłek - trąci rozżarzoną końcówkę fajki zapalonej przez Prescotta; palcem; ledwie, zaczepnie. Skrzywi się: - To cię może zabić, wiesz? - Ale, na całe nie?szczęście - niektóre sentencje wyroki można uchylić. Albo odroczyć w czasie.

Ma już trochę w czubie - bo po jedenastej godzinie dociągania-niedociągnięć ciało zaczęło prosić się o redbulla z wódką (a lekarz mu niedawno powiedział, że ciała trzeba słuchać), wsiąkającego teraz w wyjałowione wczorajszą kreską tkanki organizmu.
Ale ma również, zwyczajnie, trochę dosyć. Nie w dramatycznie-egzystencjalnym sensie, tylko tak, jak można mieć dosyć po długim dniu urabiania się po łokcie w prawie czterdziestu stopniach Celsjusza. W sztywnych gaciach z podwyższonym stanem, obierającym - tego nikt oprócz Claytona oczywiście nie wie - zastrzałem u dużego palca lewej stopy, i perspektywą dwóch kolejnych dni spędzonych na identycznych katuszach.

Bierze głęboki wdech, i cieszy się niskim, odległym pomrukiem ludzkich głosów, docierającym zza ich pleców (i zza muru szyldów i banerów wbitych w piach jak nagrobki) w prawie-przyjazny, i prawie-niezagrażający sposób. Wreszcie wspiera potylicę o metal samochodowych drzwi, zapatrzywszy się w głębokie indygo nieba rozpiętego nad nimi jak atłas. Nisko, miękko. Wydaje się, że wystarczyłoby zadrzeć głowę -
  • albo wyciągnąć rękę
    • Zachary?
- aby dotknąć gwiazd.
Mgławic.
Rozsrebrzonym migotaniem próbujących chyba porozumieć się z konstelacjami znamion na piersi i brzuchu Harpera.
- Fajnie, co? - pyta kogoś, może Zachary'ego, a może Jackiego Dwellera, w ten sam widok wgapionego z dachu brytyjskiego bliźniaka w Chelsea przed siedemnastu laty - To nie to samo co na prawdziwej pustyni, wiem… Ale zawsze coś, chyba? W mieście nigdy ich tak nie widać.
I jest to pytanie pierwsze, ale nie jedyne - bo już, już, w swojej dwudziestoośmioletniej porywczości, Harper nadgania je drugim. I słyszy w jaźni ton, jakim wypowiedziałby je Clayton - burkliwym cot-caught podanym chłopakowi jak jałmużna;
Albo któryś z jego nowych znajomych - z nonszalancją zdradzającą, że tak, naprawdę ich to interesuje, ale za trzydzieści sekund przestanie, a za czterdzieści pięć - zapomną;
Albo, oczywiście, Charlie - trochę za cicho, choć i z troskliwym przychyłem zbyt chudych ramion:
  • A ty… chyba robisz zdjęcia?
Ale ta melodyka - ani opryskliwość Robertsa, ani indolencyjny bełkot celebryckiego crème de la crème, ani nawet układna uprzejmość jego byłej miłości dziewczyny - nie pasuje.
Więc Harper? Więc, Harper?
Harper ją zmienia.
Wszystko się zmienia.
- A ty? Jesteś fotografem, prawda?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Połknie;
przytrzymany u podniebienia kołtun dymu. Da sobie dosłownie chwilę – więc i z szeregiem nałogowych mikro-uległości, w trakcie tej chwili: zagryzie zęby, kiwnie głową. Wreszcie – w rezultacie: oswoi płuca ze świądem balansującym na takiej granicy nie- |oraz| -przyjemności, która może i nie porywa, ale też nie jest na tyle z ł a, żeby nie spróbować ponownie.
Well that’s one way to put it. – Śmieje się – ledwie wydartym, palącym pomrukiem przygaszonym już na języku. Przede wszystkim jednak – bardzo gorzkim. Powracając w przepaść kratni, ciągnie za sobą pojedynczy uskok ramion. Słowa mężczyzny Zacharemu wcale nie wydają się głupie. Co najwyżej – odrobinę niepoważne. – Sounds almost like it’s not my fault. Not my responsibility to keep that shit out of my lungs, huh? Just almost. But I get the point, yeah. Still, I couldn’t care less.

Twierdzenie mężczyzny, z pytajnikiem doklejonym tak samo na siłę, jak na ślinę (więc i z marnym skutkiem – oczywiście, że Zachary w i e), nie ujmuje rzecz jasna znaczeniu odpowiedzialności chłopaka za jego własne zdrowie. Sęk w tym, że w takiej aranżacji brzmi trochę tak, jakby ten nieszczęsny szlug sam oparł się o rzaz Prescottowych ust – a on po prostu nie potrafił mu odmówić. Analogicznie – to jak z bronią. Analogicznie – jak z nieostrożnie rozpędzonym autem. Analogicznie – jak z alkoholem przelanym przez krtań, albo wciągniętą kreską; na chwilę przed wejściem do tego rozpędzonego auta.
Zacharego trochę to bawi. Ale w zasadzie jest też miłe. Przede wszystkim jednak wygodniejsze od samochodowej karoserii, o którą – śladem Dwellera – pozwolił się oprzeć. Być może z nadzieją, że tak zawężony dystans pozwoli mu usłyszeć odpowiedź; od tego jedenastoletniego dzieciaka. Odrobinę tylko wyrzuconego w przyszłość.
Bo od Zacharego odpowiedzi nie dostanie. Chyba wydaje mu się, że mężczyzny nie za bardzo obchodzi jego opinia (a jeśli nawet, to za trzydzieści sekund przestanie – za czterdzieści pięć natomiast – i tak zapomni). Z drugiej strony, może po prostu czuł, że – czy mu się to podoba, czy nie – na niebo nie da się złożyć reklamacji. Tutaj jednak, z tego dokładnie punktu, wyglądało całkiem nie najgorzej.

Zaciąga się raz jeszcze. W tym niewielkim akcie zawrze pretekst, by przykneblować świat momentem ciszy; rozpraszanej tym tylko ludzkim buczeniem – które, jeśli przymknąć oczy, równie dobrze mogło okazać się brzęczeniem tych samych chrabąszczy majowych, które w furgonach dostrzegł brunet.
To jedna z tych chwil mających predyspozycję, by w mgnieniu oka zawadzić o milczącą niezręczność. Przed tym ratowało ich, prawdopodobnie, tylko zmęczenie; w takich sytuacjach, w jakich dwoje ludzi (trochę głodni, być może – niewystarczająco nawodnieni, bezsenni i, trochę, zwyczajnie beznadziejni) nie ma już po prostu siły za wiele gadać – w obustronnym porozumieniu, że – wszystko się zmienia;
  • Harper?
    • – to nic.
Zachary, który może myśl wyrzucił z siebie zanim w ogóle zdążył ją zebrać, unosi dłoń – dokładnie tą samą, pomiędzy której palcami utkwiony pozostawał coraz bliższy ogarkowi papieros.
And if you elongate the exposure time, then you’ll get that cool effect of star trails-
Wskazuje na niebo: rozrzażony punkt dźwigany w dolinie paliczków przypomina spadająca gwiazdę, która – w zawrotnej prędkości nagle przyspieszającego świata, zdawała się zawisnąć w bezruchu. Ciągnący się za nią ogon – leniwie, na półpustynnym bezwietrze – wygląda teraz jak mgławica. Tylko bliższa; wciąż jednak niedająca się dotknąć – dająca się za to, bez problemu, przegonić.
Myśli, że może jednak nieco się zapędził, dlatego porzuca podjęty trop. – Yeah, I-
  • Więc, Zach –
    • – jak się poznaliście?
      • Jesteś paparazzi, czy raczej normalnym f o t o g r a f e m ?
Kiedy zrozumie, że dał się podejść, zacznie się też bronić. W asekuracji na fantomowy ból, którego nie ma.
Does it really make any difference to you? – Nie tyle ostrożny, co po prostu nieufny. Bo wybrana przez Harpera melodyka, nie jest tą, której się spodziewał. I nie jest też tą, na którą potrafiłby odpowiednio zareagować. – I’m not some amateur and I'm not gonna mess anything up if… if that’s what you're trying to imply.
Pewnie, Harper nie może o tym wiedzieć – ale tak naprawdę chłopaka nie za bardzo ruszają jego s ł o w a (nie słowa – same w sobie). Zachary po prostu wie, spodziewa się i prognozuje zawczasu – że za pytaniem mężczyzny kryje się coś więcej. Jakiś podrzucony cichcem „a co z ciebie za-”. Aluzja podkreślona szlaczkiem nazwiska. Albo imieniem – matki, ojca, w zasadzie kogokolwiek, byle tylko każde osiągnięcie wczepić w rodzinny zrost fundowanego sukcesu.
Pewnie; to nie tak, że rozmowy zawsze zmierzały w tym samym kierunku. Na tyle często jednak, żeby wykształcić w Prescotcie szereg mechanizmów, pozwalających mu oszczędzić sobie tego cyrku. Dlatego – zbywa: jego, siebie, ich, gwiazdy, wyrzuconego i wgniecionego w żwir peta;
Zresztą, nieważne. Chodź, ten twój koleżka pewnie zdążył już uschnąć z tęsknoty.
* * * Było późno. Na północno-zachodnie wybrzeże jeziora Mead dotarli jakąś godzinę temu; kolejne dwadzieścia minut spędzili na zabezpieczaniu magazynowanego sprzętu, kolejne dwadzieścia – na jakichś nieścisłościach w porozumieniu pomiędzy zespołem, a pracownikami obszaru wynajmowanego na postój kamperów. O ile dyskusje dotyczyły spraw zdecydowanie ważniejszych – przy obecnym stanie rzeczy (to jest wielogodzinnej pracy w upale, podróży i braku snu), wszystkim zależało już tylko na jednym: wziąć, kurwa, prysznic.
Że taki dostęp otrzymali, można było wywnioskować choćby po Zacharym. Przemykał właśnie pomiędzy szeregiem przyczep – z ręcznikiem przewieszonym przez szyję, wyglądającym jak siudy w wersji dla wczasowiczów – z roztrząsaną naokoło wodą.
Zachary; w czerni koszulki z krótkim rękawem i spodenkach – niewiele tylko jaśniejszych, z krótką nogawką, i w jednak obśmianych trochę j a p o n k a c h – obśmianych, a jakże, przez Claya. W stosunkowo małym rozmiarze (w odczuciu, a jakżżże, Claya, przede wszystkim; zauważone ze zgrzytem zębów). Z nim zresztą wdaje się wkrótce w dyskusję – dwie rozprawiające między sobą sylwetki (jedna wczepiona w prostokąt rozświetlonego wnętrza przyczepy – druga niewspięta choćby na pierwszy schodek; na siłę jakby próbująca uwolnić obrazek z jego zamkniętej kompozycji). Prescott na tę wymianę zdań przytakuje. I zawraca.
Zatem: Zachary Prescott nie dociera do swojej przyczepy (swojej – i dwóch innych lokatorów; ograbiony z celebryckich luksusów prywatnego metrażu).
Ale: dociera do przyczepy Harper-Jacka. Przystaje w jasnej, rozlewającej się przez uchylone lekko drzwi prędze. I czuje, że może nie powinien patrzeć – i, tym bardziej już, nie powinien p a t r z e ć.
A patrzy, przecież: jak na projekcję – na szarzyznę podkoszulka wsuniętą poniżej stanu spodni i nogi – w tym ujęciu i z tej perspektywy jeszcze dłuższe, niż dotychczas. Nogi, tylko w całkowitym bezruchu osoby patrzącej (a przecież p a t r z y) wolno, ale rytmicznie wodzące za melodią. Zachary tę melodię, oczywiście, zna.

Nie zapuka. W zasadzie nie prześlizgnie się nawet do środka – ot, zwyczajnie uchyli drzwi. Może chrząknie.
Powiedziałem że ci-
Słyszy: z głuchym impetem ustępujący ciszy pływ muzyki.
Powiedzieli, żebym ci to przyniósł. Więc… ugh, masz. To jest rozpiska na jutro. A tutaj-
Zerka na niewielkie pudełeczko; z każdej z czterech bocznych, tekturowych ścianek straszące możliwie najbardziej intuicyjnymi grafikami, które upewniały, że w środku znajduje się przecież super efektywna jedyna taka najlepsza na rynku MAŚĆ ICHTIOLOWA. Dobrodusznie podarowana przez Claytona na Harperowy zastrzał.
I Zachary, raczej mimowolnie, z kanciastości kształtów po prostu poluje spojrzeniem w dół, na Dwellerowe, bose stopy. Ot, jakby postanowił zlokalizować sprawcę całego zajścia (być może zdradzając się jednocześnie – że w takim razie musiał przecież p a t r z e ć – a także, wreszcie, widzieć; bo skąd miałby wiedzieć, gdzie szukać).
Zostaw – przebąkuje odruchowo. Prostuje się, zerka na mężczyznę, podaje mu to, z czym przyszedł. Ale też wyjaśnia:
Muzykę zostaw.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

[2]

¡muy lindo! chico soñado 💘 mi cantante favorito en todo el mundo!!!
  • - inesita2004pr
Harperowi czasem nadal niełatwo jest zrozumieć - (i im trzeźwiejszy jest w danym momencie, tym większym okazuje się być to wyzwaniem) - co widzi w nim to rozhukane podziwem pół świata (i co drugie pół kiedyś zobaczy - bo to ponoć tylko kwestia czasu), zadające sobie trud by piać pod jego adresem wirtualne peany na sześciu różnych platformach medialnych, i z siedmiu odmiennych stref czasowych. To znaczy, jasne, jest w stanie pojąć stojący za tym wszystkim mechanizm - dziś, po trzech prawie latach studiowania zasad showbizu na: próbach nagraniach spotkaniach naradach jeden na jeden i w grupie na lunchach brunchach kolacjach imprezach imprezkach bankietach i, całkiem niedawno, opłaconym przez Armadillo wbrew jego życzeniu i woli cyklu wykładów poświęconych sprzedajności sprzedawalności marki, ale niekoniecznie już tegoż sens. Śledząc wzrokiem chromatykę pikseli wypluwanych przez feed swojego Instagrama (w takim tempie, jakby telefon, trzymany teraz przez muzyka w dłoni, faktycznie desperacko pragnął go nakarmić) z każdym kolejnym powiadomieniem i +1 przy ikonce jaką oznaczono folder wiadomości, Harper czuje się teraz coraz silniej skołowany. I zmęczony. I zemdlony, choć to może akurat zasługa wina -

HI GUYS!
exciting news! HJ's been filming in Vegas over the weekend, go to my tumblr to see some exclusive pics!!! isn't he just freakin cute!? ughhh loving the jeans and can't wait to see more!! ;) ;)
otherwise - a credible source reported that a new video should be out in two weeks or so. DESOTS or three dollar bet, what do you think?? well I personally bet more than 3 dollars hehe it's gonna be the latter but let's see!! lemme know what you think!!!

love you guys
  • Xxx Carrie
#hjdweller #lovehj #musicman #desots #3dollarbet

- faktu, że znów uległ pokusie googlowania własnego nazwiska z tylnego siedzenia wiozącego go pseudo-pustynnym szlakiem samochodu, mimo świadomości, iż korzystanie z telefonu w taki sposób, a już zwłaszcza po dniu obfitującym w przegrzanie, przepracowanie i odwodnienie, nie sprzyja raczej niczemu oprócz zawrotów głowy, tylko przy odrobinie szczęścia nie mających się zakończyć puszczeniem pawia w kieszonkę na tyle siedzenia kierowcy.
Gdy wreszcie wysiada - ściągnąwszy kurtkę w sekundę po zderzeniu ochłodzonego samochodową klimatyzacją ciała z niesłabnącym, mimo bryzy ciągnącej od jeziora Mead, żarem - czuje tylko ulgę i przemożną potrzebę znalezienia się poza zasięgiem wykrzykujących jego imię głosów (tylko co, jeśli krzyczą one głównie w jego głowie!?). Półnagi, i lekko przetrącony w lewo znanym nam już bólem palca, mija jakieś kłębowisko postaci o szyjach oplecionych smyczkami z plakietkami określającymi ich role [technik, technik, PR, technik, agent, asystent, asys - ], sprzecza się o coś z Claytonem (o przyczynie niesnaski zapomni jeszcze nim dojdzie dotrze do siebie), łuska z kieszeni klucze i otwiera drzwiczki, osadzone na skrzypliwym duecie zawiasów.

🤤 🤤 🤤
  • - itspaul6
W przyczepie jest gorąco, i Harper może sobie tylko wyobrażać (choć woli - nie) żar panujący w sypialnianych pomieszczeniach przypisanych innym członkom ekipy (w zespołowej hierarchii - mimo idealistycznych deklaracji o rzekomej demokracji panującej ponoć wśród pracowników planu - osiadłym na co-poniższych szczeblach). Otwiera okno - czy okienko raczej, i podważa klapę szyberdachu, wpuszczając przez powstały lufcik jakąś tam (marną) obietnicę orzeźwienia, oraz szmerliwy śpiew cykad; nie domyka drzwi w nadziei na najniklejszy choćby przeciąg.
Zaraz kuca, ale też natychmiast podrywa się, z siarczystą inwektywą spływającą po podbródku. Kurwa, jak to boli! Elektryzujące, lodowate uczucie biegnące od szczytu ugiętego pod błędnym kątem palca - trasą tych bardzo, bardzo, bardzo długich nóg, przez lędźwie, wąwóz pleców i tors, aż po zęby i potylicę. To jest taki rodzaj idiotycznego cierpienia bólu, że człowiekowi aż chce się śmiać - więc Harper się śmieje; krótko i sucho - śmiechem, który jest trochę jak rozczarowujący seks, a trochę jak zabieg medyczny.
Gdy przykucnie ponownie, to już o wiele ostrożniej - z namaszczeniem (ale jeszcze bez maści - bo maść, tak się składa, jest w drodze, co Harper przypuszcza, ale czego pewien być nie może; no, i oczywiście nie podejrzewa charakteru posłańca - spodziewając się Claytona, albo któregoś z jego zwyczajowych popychadeł) i troską, naprężając stopę tak, by rozogniony palec ani drgnął, i nawet na chwilę nie dotknął podłoża.

Drzwi chłodziarki - urządzenia w niestandardowym rozmiarze 88 x 56 x 55, za dużego już więc by uchodzić za pełnoprawny minibar, ale niedorosłego jeszcze do miana normalnej (cokolwiek miałoby to oznaczać) lodówki - rozwierają się w akompaniamencie cichego cmoknięcia gumowej uszczelki, serwując Harperowi chłód i blask wypełnione sylwetkami butelek, i dwóch styropianowych pudełek z dostarczoną mu wcześniej chińszczyzną. W malutkiej szufladce zamrażarki, na ostanim piętrze sprzętu, są też podobno lody, ale póki co Dweller nie ma ochoty na skurczonego chłodem wegańskiego "kurczaka" kung pao - lepką, słodką breję zbrązowiałą od seczuańskiej papryki, ani na bezmleczne stracciatella, które po kilkunastu sekundach upłynnią się do formy godnej raczej smoothie. To, na co Dweller chęć ma niemal zawsze, znajduje się o poziom niżej - w metalowym kubełku, schłodzonym już, który należy tylko wysypać garścią lodowych kostek, i uzupełnić chluśnięciem wody.
Rozważa Rockstar Pornstar Martini, albo Tickled Pink, ale ostatnią lemoniadę wypił rano (w ramach popitki dla trzech, a co tam!, tabletek aspiryny), a prosząc Claytona o purée z marakui ryzykowałby kolejną eksplozją roberstowej histerii (a po co to komu...). Analogicznie w grę nie wchodzi także Flirtini, które bez wisienek Maraschino zmieniało się w Rozczarowini, ani hemingwayowskie Death in the Afternoon, jakie, zważywszy na jego aktualny stan, oznaczałoby pewnie nieuchronne Death in the Desert.
Koniec-końców butelka robi ciche: pop!, drażniąc nozdrza bruneta jęzorem musującej pary; przychodzi mu zadowolić się nieśmiertelnym miksem Moet & Chandon, tequili i limonki, ze smętnym listkiem mięty wetkniętym w szklankę chyba tylko z litości (żeby się nie poczuł tak bezużyteczny, jak w obecnej chwili czuł się sam HJ Dweller). Kładzie się na skajowym cypelku kanapy, obolałe nogi windując na podłokietnik, zielonym przyciskiem remoty uruchamia odtwarzacz, pije-
I myśli. Konsternacją i zmęczeniem drapując własne brwi. I zastanawia się chyba nawet, kątem jaźni, czemu -

[1]

Pozwolił się prowadzić -
wzrokiem wiodąc za smugliwą iskierką oranżu pochwyconą przez chłopca między palce, i wznoszoną teraz w stronę gwiazd. Zachary Prescott wyglądał trochę tak, jakby chciał zwrócić pomarańczowy blask niebu - ale niebo chyba nie chciało go przyjąć z powrotem.
(Więc zostali we trzech?: on, chłopak, i pet. I ręce, jeszcze, zamykające w sobie nieboskłon niby kadr).
- But "fault" and "responsibility" are two quite different things, don't you think? - Harper-Jack zdąży zacząć, nim Prescott nastroszy się instynktem spłoszonego dachowca i wejdzie w niezrozumiałą dla bruneta defensywę. Jeszcze moment temu zasłuchany w pełen pasji zaczątek monologu (gdyby zamiast w nebule nad ich głowami zapatrzył się w oczy szatyna, zobaczyłby w nich pewnie blask godny gwiazdy gwiazd), spoliczkowany zostaje nagle bezprecedensową szorstkością tonu -
- Huh, wha - t ? No, I didn’t mean to -
O odpowiedzialności - za siebie, za innych, i za decyzje, wynikiem których wpuszczać i wprowadzać w ciała własne przyjdzie im substancje, oraz ciała obce - jeszcze będą musieli (kiedyś) porozmawiać. Ale na ten moment, Harper nie zamierza toczyć jakiejś kretyńskiej bitewki z gówniarzem. Pewnie i tak już ją przegrał by ją przegrał.

Prawda jest zresztą taka, że w swojej prognozie Zachary tak zupełnie nie pudłuje. Trafia. Prosto w serce serce serce.
Bo za słowami Harpera istotnie skryła się konkretna intencja - ale kompletnie obca tej z interpretacji szatyna. Nie interesuje go kim chłopak jest, tylko kim jest.
  • Makes sense, huh?
    It does.
Nie to, jakie nazwisko nosi i czy podczas rodzinnych wakacji w St. Tropez zatrzymuje się w Cheval Blanc (preferencja Ginny), czy raczej w Sezz (lepszy pod względem lokalizacji). Nie chce wiedzieć jakie studia kończy, skończył, a jakich nie ukończy nigdy; w którym banku trzyma pieniądze (rodziców), i w której kieszeni Adderall i gumki (ani jedno, ani drugie nie będzie dziś potrzebne). Nie interesuje go gdzie pracuje, ani dla kogo.
Ale - czego się boi. O czym marzy. Czy kiedykolwiek złamał kość? Albo serce? Czyje? Własne? Cudze? K i e d y ? Co go wkurwia, co go koi? Czy zdarza mu się w pierwszy śnieżny poranek (Dweller oczywiście nie ma prawa wiedzieć, jak często chłopak spędza Boże Narodzenie w Kalifornii) wystawić język, i łapać nim, z głupkowatym wyrazem twarzy, pierzaste płatki śniegu? Jak wygląda gdy dochodzi? I jak wygląda gdy odchodzi - od zmysłów, od niego, od zasad wyznaczanych światopoglądem ojca?
[Tylko, że Harper jeszcze nic z tego nie rozumie. Wie, ale jakoś mu się zapomniało.]

- Okay. Fair enough - sięga po werbalny wytrych zbrutalizowany brytyjskim akcentem - gardłowe ough, które jakimś cudem brzmi równocześnie jak ouf i euf, ale i prędko maskuje go prostotą amerykańskiego: - You know what? Whatever - podbitego jeszcze wzruszeniem ramion typowym dla wszystkich Stacy i Maddie tego świata (a już na pewno wszystkich Stacy i Maddie z całej Nevady, Utah, Arizony i Idaho), i ruchem sugerującym gotowość do odwrotu.
I tak, jak pozwalał się wieść, teraz pozwala się również się zbić kundel-przybłęda zbyć; chłopcu, gwiazdom, światu, petowi wypstrykniętymi spomiędzy dwóch palców i wgniecionemu w żwir;
- Z tęsknoty? Jesteśmy na pustyni, młody. Jeśli uschnął, to najwyżej z odwodnienia. Bo za mną nikt tak naprawdę nie tęskni.

[3]

Wstaje po dolewkę.
Nie ma tu miejsca - tak zwyczajnie, fizycznie - na żadne pasodoble, pozostaje mu tylko pokraczny side samba walk. Po drodze zdąży złapać koszulkę, wetknąć jej rąbek za krawędź spodni, niedbale, zatoczyć się między kanapą i cienkim przepierzeniem samochodowej skleiny, i dotrzeć do blatu, gdzie - unieruchomionego repetycją własnego podziwu nad czystością sączącego się z głośników wokalu -


I want you to stop my heart from crying
Walk with me walk with me
Talk with me talk with me
And your love stops my heart from d -

▮▮

- zastanie go Zachary.

Chyba chrząknie. I chyba coś powie - ruchem warg, ale nie dźwiękiem, ściągając ku sobie muzyka. Spotkają się po dwóch stronach progu, i Harper przejmie kartonik z remedium na stan zapalny, świstek papieru z planem na jutro, i kropelkę wody (uznaną, mylnie, za kropelkę potu), ściągniętą przypadkiem z prescottowej dłoni wierzchem własnej; kłykciem, w sumie. Dzieciak, trochę dziwnie, zapatrzy mu się na stopy. Piosenkarz, dla odmiany, łypnie brąz-zielenią oka poza ramę odrzwi. Uśmiechnie się - połową warg (lewą stroną).
- Do you want to come in ?
Kombinat dwóch słów zawisły w punkcie zbieżnym między pytaniem, rozkazem, zaproszeniem, błaganiem i kpiną. Ton, jakiemu się nie odmawia. Toń - raz w nią wpadłszy, człowiek od razu idzie na dno.
  • - Harper? Jak ty to robisz, co?
    No, powiedz. Jak ty to, kurwa, robisz?
    Skąd się to w tobie bierze? Nie: „co oni w tobie widzą”? Skąd to przeczucie? To, które mówi ci, jak długo należy się wahać. „Trudno powiedzieć”. Owszem – jeśli odpowiedź zapaść miałaby w jednostce czasu. Sekund, na przykład – lub ich części. Jeśli określona miałaby zostać w sposób mierzalny. Ale to, Harper – to jest twój talent. Wyczekujesz momentu, w którym zamknięte ma na ciebie zostać cudze serce. I w ostatniej chwili – na moment przed trzaśnięciem drzwi – wsuwasz stopę w załom tego skrzydła. Wpraszasz się w przedsionek; tylko po to, żeby odwrócić się na pięcie – i wyjść.
    Bo jest różnica pomiędzy byciem niewpuszczonym.
    I -

- ying
Oh, I need you I need you, I need you


Odczeka, aż chłopak podejmie decyzję. Przyjmie ją z pełnym satysfakcji skinieniem głowy. Wróci tam, gdzie tkwił chwilę temu; przez moment jeszcze nieobecny, w pijacko-marzycielskim déshabillé, zerknie w końcu na Prescotta ponad konturem własnego ramienia.
- I'm having champagne. Want some? - jak gdyby nigdy nic - Gotta say, though… I don’t really feel like having it completely straight tonight.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zupełnie tak, jakby Harper-Jack Dweller wiedział;
j a k czuje się Zachary.
  • Tam, w czas krótkiego postoju – pięciu minut przeznaczonych na wypalenie papierosa, palnięcie głupstwa i spalenie mostu; tej ledwie przewleczonej nici porozumienia. Jak lont? Acha – no, może i jak lont.
I może wiedział. Może rozumiał. Może czuł.
Jak to zwykle bywa zresztą ze względnie świadomymi tekściarzami (świadomymi siebie oraz cudzych potrzeb – takich odczuwanych najczęściej pomiędzy szesnastym a dwudziestymmmmpppiątttyyymmmm...? rokiem życia). Ot, raz wyuczona, popisowa sztuczka. Perswazja zamknięta w akordach; pozwalająca jednostkom naprawdę wierzyć, że razem z nim przeżywają te same rozstania, te same powroty, te same błędy smutki sukcesy. Wers-po-wersie; ale w całej tej iluzorycznej równości – jednak nie za bardzo vice-versa.
Taki stan nieważkości – albo zbliżenia (jak bardzo smutne-zbliżenie), trwa mniej-więcej trzy minuty i jedenaście sekund [singla]. Albo czterdzieści dwie minuty i pięć, jeśli któregoś wieczora łyknie się cały album. Poczują się tak, jakby go znali.
I jakby ktoś ich, wreszcie, rozumiał; w ładniejsze słowa ubierając stan zapalny własnych myśli.
Nawet jeśli nie wiedzieli, w której kieszeni ich idol (tutaj: Harper-Jack Dweller, bo o nim mowa) trzyma Adderall i gumki. Na której stronie sypia; i czy ważniejszym czynnikiem jest wygoda w stylu brzuch/plecy/bok, czy może jednak twarz zwrócona zawsze w stronę okna, czy osoby osoby osoby ciała, które – jakoś tak wyszło (lub wyjdzie, o poranku) – zawieruszyło się w sypialnianych pieleszach.

No, tylko że tym razem – w tym mikrosystemie przyczepy – chodziło o coś błahszego. O tę zawieruszoną kropelkę wody, przez piosenkarza mylnie wziętą za pot, otartą – i przechwyconą – ze stropu chłopięcej dłoni.
Acha, bo Zachary ledwo wyszedł spod prysznica, a w zasadzie – przez ten piekielny ukrop – czuje się tak, jakby na nowo powinien pod niego, kurwa, wrócić.
O tym, że szatyn jednak wybierał się w podróż z-łazienki-do-przyczepy – a nie na odwrót – Harper-Jack przekona się (lub upewni) w chwili, w jakiej chłopak zrobi pierwszy krok w głąb mobilnego, prowizorycznego lokum (jakiegoś wycinka przestrzeni, w której skondensowana została namiastka luksusu Chinatown sto-czterdzieści). Taki krok, który w absolutnym minimum wibracji ciężkiego, niby-pustynnego powietrza załaskocze zmysł powonienia tym samym zapachem, który
  • za dwa lata, w strefie bufetowej Swedish Hospital, im obu odbije się czkawką. La Chatelaine; mydlana bańka połknięta posłusznie, w zgodzie z goryczą smaku oblekającą tak samo język, jak i serce.
Kiedy już wejdzie do środka – a wejdzie, nad zaproszeniem nie rozmyślając nazbyt długo – krótki dystans pokona dziwnie niejednoznacznym sposobem. Takim o rozdzielnej naturze – z jednej strony godnym podlotka i odrobinę nieśmiałym:
Zachary przy pierwszym uczynionym kroku przywrze bowiem miękko do jednej ze ścian. Wczepiony łukiem pleców – zwyczajnie się rozejrzy. Swobodnym spojrzeniem wcale nie skupia się na drobiazgach; a raczej na tym, że temu spojrzeniu wolno się rozpędzić – w przestrzeni zgoła innej, niż tej służącej za tymczasową spalnię dla mniej znaczących nazwisk. P r e s c o t t mógłby się obrazić – nie wiedzieć czemu służyć miało upchnięcie go pomiędzy tamten motłoch; czy w imię ojcowskiej dyscypliny, dominacji, czy zwykłej oszczędności. Mógłby, ale tego nie robi.
Jasne.
Potem, już nieco bardziej bezczelnie: przy trzech krokach wykonanych w rytm leniwego człapu prawej nogi, i szurnięcia lewej, i rozkołysanego rzutu na tę samą kanapę, na której jeszcze przed momentem odpoczywał muzyk. Potem się przeciąga – rozprężając mięśnie rąk, i nóg, i ciała rozpiętego między nimi; na niewielkim skwerze skórzanego komfortu.
Kiedy – lub jeśli w ogóle – Harper przyjrzy się chłopakowi, zobaczy go więc leżącego na plecach; z frotką ręcznika przerzuconą przez występ bocznego oparcia. I zauważy, jeśli powzroczy spojrzeniem skorym do uchwycenia się niuansów: swobodę, z jaką wylegiwać może się tylko chłopak o naście centymetrów niższy. A także: charakterystyczne, ale niealarmujące wybrzuszenie szortów. Zupełnie naturalne, być może, jeśli pod uwagę wziąć spotęgowany dysproporcją płci wskaźnik testosteronu (na-metr-kwadratowy) – że skoro szedł spać w temperaturze takiej, a nie innej – nie zaprzątał sobie głowy męczarnią nadprogramowych warstw ubrań czy bielizny.

Zachary w tym czasie obraca się na bok.
Nie przeszkadza ci, że jesteście... w jakiejś marnej ledwie-połowie nagrań? – Oparty na ramieniu, pozwala sobie na względnie bezkarną – przy tym może i nieco nachalną – obserwację. – Chill, I’m not gonna rat on you or anything. Just askin’.
Nie, żeby ktokolwiek przejmował się jego stanem – Dwellera, znaczy się. Przynajmniej dopóki robił to, co do niego należało – i nie kręcił przy tym za bardzo nosem. Nie bardziej, niż można byłoby się tego spodziewać.
Mówiąc – Zachary skubie rancik odrzuconego wcześniej ręcznika. Poza tym, ogląda Harpera jak dobry film; albo jak zwiedza się niewielką, wolną – niezależną – enklawę, na terytorium tego cyrku, w którym obydwoje uczestniczą. Podbiegiem obojczyka – mostu – ponad strużką prawdziwego tym razem potu. Trotuarami ramion i szyi.
Jak każde odwiedzone miejsce – teraz
po prostu je z w i e d z a .
Besides, that’s the thing in being you, isn’t it? Always having whatever, whenever and however you want it. – Mógłby wzruszyć ramionami – albo prychnąć; tak samo w przerysowanej, jak i przewidzianej manierze. Pozostaje jednak w bezruchu; znów tylko kąsa go ubzduranym sobie wizerunkiem-kreacją tego Harper-Jacka Dwellera. – So… then how do you want it?
Gdyby leżało to w jego gestii – i gdyby miał w tym jakikolwiek interes, Zachary strzelałby, że Harperowi zostały jakieś dwa albo trzy lata. Dopóki wszyscy o nim nie zapomną.
Śmieszne; kiedy okazuje się, że to właśnie on nie będzie mógł wyrzucić z głowy.
Does it hurt? – Krótki, sugestywny podrzut głowy; bezsłowna wskazówka-wyjaśnienie-przypomnienie. – Your toe.
Ostatnio zmieniony 2022-06-17, 11:18 przez Zachary Prescott, łącznie zmieniany 2 razy.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Jeszcze się dowie.
No, Zachary, a kto!?
Że:
  • - Harper najbardziej lubi na brzuchu;
    Spać; W śmiesznym skosie - z jednym kolcem miednicy wbitym w materac, i drugim - poderwanym ponad jego powierzchnię, zawisłym w ciemności nocy i cieple powłoczek i kołder;
    Z lewą, najczęściej, nogą ugiętą w kolanie, i - zależnie od stanu odczuwanego zmęczenia oraz poziomu doskwierającej mu samotności - albo pozostawioną prostopadle na wysokości biodra, albo też podciągniętą niemal pod samą pierś, od spodu podtrzymaną obręczą ramienia - jakby w próbie samo-dotulenia się do siebie klaustrofobicznym, ale czułym ruchem;
    I, że jeśli da mu się wybór, to zawsze postawi na tę stronę łóżka, która bliższa jest do ściany - aby móc się zwinąć, jakoś tak, w prowizorycznym (i iluzorycznym często - w tych ogromnych przestrzeniach pokoi hotelowych, w których nic nie może być małe, ciasne albo przytulne, nawet jeśliby chciało) kąciku;
    A jeśli nie ma bliskiej ściany (bo łóżko, na przykład, zakończone tiulowym baldachem na czterech ornamentowanych wspornikach, stoi w perfekcyjnie-centralnym punkcie ogarniającej je przestrzeni), to po stronie od okna.
    • I, że jeśli śpi sam, to zdarza mu się przytulać poduszkę. A jeśli z kimś - czyt. z Zacharym - to czasem, w stanie kompletnie-nieprzytomnym, wprasza się swoim własnym we wszelkie możliwe zaułki i załomki tego drugiego ciała;
      • A więc - tyłkiem dociska głupio w otulinę podołka; barkiem wpycha się pod ramię; czołem napiera na zagłębienie pod obojczykiem; palcami wplata się między palce, a kolanem wdziera między kolana (albo uda).
        Słowem - Zachary Abel Prescott dowie się, że ten brunet, na którego spogląda teraz z miksturą pobłażliwości i wyższości - bardzo lubi się przytulać.
Zupełnie tak, jakby Harper-Jack Dweller będzie wiedział, j a k czuje się Zachary.
Wnioskując ze strony porcelanowego spodeczka, na jaką fotograf będzie odkładał miedzianą łyżeczkę zdobioną w stokrotki [skosem, blisko siebie - znaczy, że ma dobry humor; równolegle do podstawki, pedantycznie-prosto - jako sygnał zdenerwowania; najdalej jak się da, dłonią obiegając naczynko w niepotrzebnej fatydze - jako objaw gniewu, najczęściej - na Harpera (i, najczęściej, za coś totalnie nieistotnego)].
Albo ze sposobu, którym szatyn zagryzał będzie dolną wargę, skórkę przy kciuku prawej dłoni, rant ślubnej obrączki (Zach, przestań; to ci źle robi na zęby, Jezu-Chrrryste!), dociskając dłoń zwiniętą w pięść do nadaktywnych warg, które koniecznie trzeba czymś zająć w tempie ASAP (No już, chodź tu.).
Ze wszystkich mikro-dźwięków wydawanych przez Prescotta pod progiem świadomości. Irytacyjnych tsk-cmoknięć (Nie odkładaj tu butów/gazety/brudnych naczyń/kluczy/kapelusza/szczoteczki do zębów), w-och-estchnień przepełnionych przyjemnością (Tak/tu/mhm, d o k ł a d n i e w tym miejscu, w ten sposób/Zrób to jeszcze raz), i puf-nięć pękatych od obojętności (Jezu, wszystko mi jedno, czy sajgonki z tofu, czy ryżowe sakiewki z daikonem, czy makaron z bambusem i czym-tam-jeszcze, no, weź się pośpiesz). Albo z ułożenia ramion - na zagłówku kanapy, oparciu krzesła, tylnym segmencie samochodowego siedzenia w drodze z eventu na event albo z eventu do domu. Lub z tego, którą nogą przekraczać będzie próg mieszkania wracając ze studio w dni szczególnie wypełnione emocjami - lewą na rżnięcie, prawą na awanturę.
Czy też, po prostu, z setek innych błahostek, z jakich da się wywnioskować takie rzeczy na temat tego, któremu oddało się serce rozum rękę życie siebie -
  • Śmieszne - kiedy okazuje się, że to właśnie on nie będzie mógł wyrzucić (go) z głowy na Niego patrzy.
A widzi? Tylko dwudziestojedno-ledwie-letniego snobka w pozie godnej kurosa niedorosłego nawet do tego, żeby się porządnie wdrapać na joński porządek kolumny.

- Nie przeszkadza mi… W czym?
Marszczy lekko brwi i zaczepia; chłopaka - tonem czupurnie-flirciarskim;
ale też palce o szlufki spodni, i trochę niewygodnie, zważywszy na ich stan - podwyższony [jakby zagrożenia], wsparty więc nie tuż poniżej podbrzusza, ale wyżej miednicy, prawie w wąskim, choć w tej edycji ładnie zaakcentowanym, wcięciu męskiej talii.
Na pytanie jednak nie odpowiada. Może w dezercji. A może po prostu w nadmiernym skupieniu nad szarpaną właśnie dłonią gałązką mięty - nim powtyka po listku w chłód gotowego koktajlu.
Słucha o tym, jak to ponoć może mieć wszystko-wszędzie-zawsze-tak-jakby-chciał. Podśmiewa się pod nosem:
- Oh-boy - ale nie "oh, boy" (na to jeszcze nie pora) - you’d be surprised.
Myśl o Charlie pojawi się jak fatamorgana - rozmyta kopia rzeczywistości zawisła nad krajobrazem jaźni. Potem - zniknie tak samo, jak się pojawiła. Za wcześnie. Za późno. Za wcześnie.
- And how do I want what exactly?
Orientuje się, że cały czas go pyta. Chłopaka, ma się rozumieć. O coś. Jakby potrzebował jego konfirmacji. Albo pozwolenia.
A potem (oblany; cienką warstwą lepkiej wilgoci chłostającej plecy i barki i skroń) przemyka - z kuchennego segmentu za załom kanapy - między nią, a niską wysepkę kawowego stolika, jaki wygląda tu jak kompars, który zgubił się na pierwszym planie. Z butelką szampana w jednej dłoni (Harper, nie statysta) - dzierżoną za szyjkę, i dwoma kieliszkami pochwyconymi za-nóżkę-ale-pod-czarką, w drugiej. Najprostszą, i intuicyjną przy tym interpretacją mogłoby być, że to wszystko dzięki manualnej zwinności, jaką zwyczajnie musi cechować się muzyk jego kategorii. Ale każdy, kto zna Harpera ciut lepiej dłużej szczerzej (w sumie - niewielu), od razu wyjaśniłby, że to talent nabyty tego lata w dwa-zero-dwanaście, gdy przez cztery bite miesiące noc w noc kelnerował na zamkniętych imprezach, podsłuchując rozmów na tematy, o których miał doskonałe pojęcie, i udając, że totalnie się na nich nie zna (o wyższości Marsaskali nad Melliehą w kontekście letnich wakacji w Europie, zjazdach carvingowych w San Cassiano i tej nowej książce Johna le Carré, tym szpiegowskim wydarzeniu literackim, która miała być hitem, a okazała się rozczarowaniem - na przykład).

- Huh? - powiedzie spojrzeniem za tym Zachary’ego, i poczuje się (dziwnie) tak, jakby właśnie, po chwili nieświadomości, przypomniał sobie, że w ogóle ma ciało: jakiś palec przytroczony do jakiejś stopy, jakąś stopę - do jakiejś nogi, jakąś nogę do korpusu [delicti - w zbrodni oczekującej dopiero swojego dopełnienia popełnienia] - No, not really. Nothing (for you) to worry about. Besides… Some things just have to hurt a bit sometimes, no? I don’t particularly mind it.

I, jak zwykle, w mechanizmie typowym dla podobnych mu chłopców mężczyzn będzie przekonany, że mówi o seksie.
Podczas gdy tak naprawdę mówić będzie o miłości.

Następnie przyklęknie. Nie w akcie oświadczyn, ale oświadczenia. Że wszystko mu jedno.
Poda chłopakowi kieliszek. Jałmużnę. I zagapi się chyba, zapomni; bo zamiast wstać, rozmości się nieopodal. Pod skórzaną linią szezlongowej krawędzi. Na kolanach; z piszczelami i łydkami dociskanymi do podłoża ciężarem ud (w sumie niewielkim, ale tyle wystarczy). Pociągnie łyk szampana - z gwinta. Odstawi własny kieliszek na stolik za plecami. Wesprze się dłonią o skraj sofy: imitację faktycznej skóry. W nieodległym sąsiedztwie chłopięcego kolana.
- People will soon start to wonder where you are, don't you think?
Krótki, sugestywny podrzut głowy; bezsłowna wskazówka-wyjaśnienie-przypomnienie ostrzeżenie.
Ostatnio zmieniony 1970-01-01, 01:00 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Księżyc.
Zapamiętał, że tamtej nocy świecił inaczej, niż zwykle. Nie tak, jak zazwyczaj; wyciągając ramiona chętnie, choć słabo. Dzisiaj natomiast tulił się do świata, porzucając po drodze swój flegmatyzm. Czyli: i oczy przyzwyczajały się łatwiej do przerzedzonego mroku, i Zachary, patrząc pod nogi – widział gdzie idzie. Widział, choć nie do końca (jeszcze) wiedział. Bo w najśmielszej dosłowności, w tym człapie japonek, jako cel podróży, namierzał łóżko. Niby swoje – ale kiedy myślał o „swoim łóżku” – to przecież na pewno nie o tym – upchniętym w kącie campera. Zadbanego, ale jakby przetrąconego stresem; ze ściśniętymi nerwowo wnętrznościami.
Tak sobie w każdym razie konstatował (że do tego łóżka dotrze już-lada-moment); w drodze z łazienki (jedynej w okolicy, czyli: co najmniej dwóch i pół godziny pieszego marszu),
  • rozumiecie, lata ewolucji i adaptacji w gruncie rzeczy sprowadzały się do tego, że ludzie za punkt honoru stawiali sobie rzucenie paru kibli pośrodku pustkowia, jak okiem sięgnąć;
i w drodze do przyczepy. Tylko, jak się okazało, nie swojej.
Może, z racji tego, czuć się powinien nieswojo. Tak przecież nakazywałby zdrowy rozsądek. Wszakże widział przecież: nie-swój stolik kawowy, nie-swoją kanapę, nie-swój ból.
Nie-swoją dłoń
  • – przy swoim kolanie. Nagle ma wrażenie, że to kolano jest teraz bardziej jego, niż kiedykolwiek dotąd. Wprost przeciwnie do stopy Harpera, i nogi Harpera, i korpusu Harpera (doczepionych do jego istoty jakby po kryjomu; kiedy spał albo akurat nie patrzył).
Chłopak też to zauważy. Nie – bynajmniej nie to, że Harper jednak cieszy się pełnym zestawem kończyn – i że niczego mu, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie brakuje. Chodzi raczej o to, że Harper zadawał mu sporo pytań. Niezależnie od tego, czy były to wszelkie cząstki wczepione u końca opinii, a i po przecinku; z założenia pozostawiane bez odpowiedzi (czyli wszelkie „wiesz?”, „no-” i „co-” „-nie”?) – czy ”robisz zdjęcia?” „jesteś fotografem?”.
Zachary podejrzewał, że ten lekką ręką przyznawany mu komfort i przestrzeń, niby-wybieg dla własnych przemyśleń, to wyłącznie sposób, w jaki mężczyzna unikał przesadnego uzewnętrzniania się przed obcymi. Sposobu, w jaki na krótkiej uwięzi trzymał swoją prywatność (lub to, co z niej zostało po latach bujania się w tym biznesie) – odpowiadając albo kontrą, albo ogólnikami.
You’re such a windbag, you know? But man-
Ktoś powiedziałby, że to zgoła komiczne – żeby to właśnie ich wrzucić do jednej, zewsząd ograniczonej przestrzeni; a potem tę konfrontację obserwować. Jakkolwiek na to nie spojrzeć – Zachary nie miał nic przeciwko partyjce słownych przepychanek. Rzecz w tym, że jakiś niuans jego aparycji – lub sposobu bycia – z uporem poświadczał o naturalnym wyciszeniu. Wycofaniu, nawet.
Bo takie wycofanie pozwalało nie angażować się za bardzo. Przede wszystkim jednak – pozwalało też patrzeć na sprawy z nieco innych perspektyw. A niektórzy o tym zapominali. Że Zachary naprawdę nie potrzebował słów, żeby nadawać przekazy – i przekazy rozczytywać. To taki język, którym posługują się fotografie (zdecydowanie rzadziej: fotografowie). I jak z każdym językiem; nie dało się nauczyć go w ramach przyspieszonego kursu.
Dlatego Prescott zauważy. Tą dłoń – w odległości bezpiecznej, być może, ale takiej też na skraju – kanapy; i sugestii (jakiegoś nieoczywistego zamiaru; jak podczas sesji: „przesuń ją, bardziej”, „połóż, bliżej”, „pochyl się, mocniej”).
I wouldn’t peg you for someone who gets on their knees so quickly. It almost looks like you’re used to it. – Kiwa głową. Wygląda, jakby zamierzał w ten gest włożyć sporo pożałowania – poległszy gdzieś w momencie, w którym parska śmiechem. Niezbyt życzliwym, ale łagodnym – w jakiś najbardziej Prescottowy sposób.
W tamtym momencie –
  • Czyli w momencie, w którym dociera go powaga bliskości. Dziwnie eklektycznej; łataniny swobody (w bardzo przyziemnej postawie Harpera), napięcia, respektu – a także całkowitego jego pogwałcenia.
Zachary się uniesie. Z racjonalnie przytoczonego zaraz powodu – że jeśli faktycznie zamierza się napić; nawet jeśli zawartość kieliszka miałby sączyć ze znanym sobie rozleniwieniem – wtedy jednak wypadałoby zachować względny pion. Rzutem logiki; żeby coś stracić lub zgubić – najpierw trzeba [ten pion] posiadać. Gdyby chciał – mógłby podwinąć nogi, potem szerszym łukiem prześlizgnąć się po brzegu zatoki udeptanej w obiciu kanapy dłonią bruneta.
Ale nie chce. Podnosząc się, po prostu o tą dłoń zahaczy. Unosząc własną – przeprosi. Tak jakby. A może po prostu pośle sygnał – że gdyby chciał, przeprosiłby.
Ale nie chce.
I może Harper te przeprosiny by przyjął. Ale w tamtej chwili – to Zachary przyjmuje; szklaną przejrzystość jałmużny.
Shouldn’t we be more concerned about your boyfriend? Isn’t he coming here to give you a lil goodnight smooch or something? – przebąkuje, ale też zaczepia; połowicznym pomrukiem ansy wytoczonej, rzecz jasna, w nikogo innego jak Claytona Robertsa.
Z płuc, choć tym razem już nie na myśl o ryżawym gościu podnoszącym mu ciśnienie z naturalną łatwością – upuszcza pojedynczy oddech. A brzmi to tak, jakby spuszczał krew. Skoro jednak nie miała ona żadnej drogi ujścia – to jest, Zacharemu nie działa się przecież żadna krzywda – owa krew błądziła bezwiednie obiegiem jego ciała. Tak jak on – nie wiedziała jeszcze dokąd mogłaby zmierzać. Dokąd nie powinna.
I mean, do you really think they care at all? And I'm twenty-one already, so- as far as I know, that's totally legal. You know, to have a drink, or-
Skubnie spojrzeniem dłoń Harpera. Potem ramię. Wreszcie – zdawszy sobie sprawę z ostatniej chwili, w której nienachalna cisza zaczyna niebezpiecznie rozwlekać się w czasie – Zachary pozwoli sobie zatrzymać w źrenicach widok jego twarzy. Jakby czegoś szukał; nadchodzącej reakcji.
Albo czegoś, na co mógłby wyrazić pozwolenie.
I don’t know. Is there any other way to keep you quiet for a while?
Ostatnio zmieniony 2022-06-19, 15:53 przez Zachary Prescott, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”