Gdyby Othello Kingsley był świadom wewnętrznej konstatacji Lunet, natychmiast skinąłby głową z uśmiechem - raczej ponurym, niestety - i cichym sarknięciem, pod którego wpływem kąciki warg wyginają się w górę, i prędko opadają w dół, a nozdrza rozszerzają krótko przy pełnym bulwersacji parsknięciu.
Trochę łatwiej.
No, kurwa, w punkt.
Tak właśnie było. W tych pierwszych latach po wypadku wczesnej dorosłości. W jaskrawym kontraście do tego, jak życie wyglądało w szpitalu na odwyku zaraz po skończeniu liceum. W cichej akceptacji dla zdrowego rytmu życia poleconego mu przez lekarza, terapeutów, i egzekwowanego (choć niesystematycznie, prawdę mówiąc), przez jego rodziców.
Ze ściśle określonym czasem pobudek, posiłków i drzemek. Z zajęciami dodatkowymi - szermierką we wtorki i zaawansowanym francuskim we czwartki - i nieobowiązkowymi fakultetami oferowanymi przez Uczelnię. Z piątkowymi wieczorami po brzeg wypełnionymi obowiązkami, które skutecznie miały go uchronić przed wpakowaniem się w jakieś typowe tarapaty. Z grupą zupełnie nowych znajomych - absolutnie nudnym, ale też i bardzo bezpiecznym wianuszkiem wzorowych studentów, którzy przez większość czasu rozmawiali o własnych wrażeniach z niedzielnych obiadów, pierwszych miesięcy prezydentury Joe Bidena, oraz ostatniego przedstawienia, jakie zaliczyli w Seattle Opera House.
Tak. Było trochę łatwiej.
I pewnie można by nawet pójść dalej - z westchnieniem pełnym wdzięczności wobec Wszechświata, oraz kilkudziesięciu tysięcy dolarów, jakie jego rodzina wsadziła w jego odwyk i terapię - stwierdzając, że było także trochę lepiej.
Tylko, że Othello nie był pewien - a jego wątpliwości rosły coraz bardziej z każdym dniem, nieznacznie niby, ale bardzo systematycznie - czy całe to trochę mu wystarcza.
Bo, widzicie, życie na haju - życie sprzed odwyku, życie sprzed terapii, życie sprzed zdrowia i odpowiedzialności - miało to do siebie, że było -
- bardzo.
Bardzo kolorowe. Bardzo szczęśliwe. Bardzo nieszczęśliwe. Bardzo, bardzo, bardzo -
Prawdziwe. Krótkimi zrywami haju, który zdawał się z rzeczywistości wyciągać całą jej esencję, i podawać - w pastylce albo kresce - ją w skondensowanej, niezanieczyszczonej szumem informacyjnym formie.
I, jasne, potem przychodził moment otępienia. Moment, w którym wszystko blakło, i na nic nie starczało sił. Moment dziwnej, brzydkiej ciszy oblepiającej osłabione ciało.
Ale przed nim? Przed nim człowiek dostawał w przydziale te kilka sekund, w których czuł wszystko, i czuł to wszystko - wszędzie.
I Kingsley nie chciał się do tego przyznać, ale coraz bardziej mu owego stanu chyba brakowało.
Co wcale jednak, wbrew oczywistym przypuszczeniom, jakie można by wysnuć, nie znaczyło, że wrócił do ćpania. Nie, jeszcze nie; jeden Kingsley na pokolenie w danym okresie czasu wystarczał, a honory czynić zdawała się ostatnio Teresa, o którą brunet martwił się coraz bardziej.
Pustkę starał się wypełniać jednak zupełnie inaczej - coraz węższe kręgi zataczając naokoło grupy dawnych znajomych. Tych, o których wiedział, że okresowo bardzo potrzebują adderallu i concerty, choćby (w okresie sesji), albo jakichś lekkich stymulantów (w okresie po sesji, gdy - po tygodniach ostrego kucia - znów miało się przestrzeń na życie).
Wiedział, że to głupie. I nierozsądne. I okrutne, z jego strony, w jakimś sensie.
A jednak nie byłby sobą, gdyby nie podejmował ryzyka. Kontrolowanego (tak mu się wydawało); w spacerze cienką granicą między rekreacyjną dilerką, a pełnoprawnym nawrotem.
Tak ciemne, że prawie czarne - zwłaszcza w tym świetle - kosmyki zawirowały lekko wokół szczupłej, skupionej twarzy - gdy Kingsley uniósł wzrok, wlepiony dotychczas w ekranik smartphone'a. Najpierw się uśmiechnął. Potem - zamrugał. W końcu -
- L-luna? - Absolutnie nigdy nie zapomniałby jej imienia - to nie stąd więc ta niepewność w jego głosie. Chodziło po prostu o fakt, że w życiu by jej się tutaj nie spodziewał. Nie w tych okolicznościach. Nie, gdy czekał akurat na klienta. Cholera - Chryste, wow! Hej - w niepowstrzymanym odruchu poderwał się z krzesła, i obszedł stolik, żeby zamknąć blondynkę w krótkim, i nieco nieporadnym objęciu smukłych ramion - Boże... Co ty tu...
Uświadamiając sobie, że chyba nie miał prawa jej o to wypytywać, zamilkł, i jakoś tak potulnie wrócił na swoje miejsce. Co gorsza, tego typu pytania mogły wywołać kontrę w postaci: A ty? -
- a jemu naprawdę nie było po drodze, by na tego typu pytania dzisiaj odpowiadać.
- Zwłaszcza komuś, kogo poznał, do jasnej cholery, na odwyku.