WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

O ile przelewane na kartki kolejnych książek fantazje i szalone pomysły Ryles zawsze budziły w Jessice swego rodzaju uczucie pożałowania i rozbawienia jednocześnie, o tyle wszelkiej maści opowieści czy programy tworzone na bazie erotycznych wpadek obcych ludzi prowokowały w niej niesmak, którego nigdy nie zamierzała ukrywać. Seks sam w sobie nie był dla niej tematem tabu, ale pani doktor wychodziła z założenia, że pewne rzeczy nadawały się do przeobrażenia w żart bardziej, a niektóre mniej. I choć podobne poczucie smaku i żartów były elementami, które niewątpliwie z Robertem dzieliła, a w innych, nieco mniej dramatycznych okolicznościach upadek męża z pewnością skomentowałaby w jakiś zaczepny, niekoniecznie miły sposób, to jednak tej nocy Bobby najzwyczajniej w świecie ją przestraszył.
Jak przez mgłę pamiętała minuty spędzone razem pod prysznicem i to - niestety - bynajmniej nie dlatego, że kojarzyły się one z rozchodzącą się po całym ciele przyjemnością. Zamroczenie związane z intensywnością tak wielu doznań oraz bodźców niemal natychmiast zostało wyparte przez wypełniający łazienkę huk, któremu zaczęły towarzyszyć pojedyncze dźwięki spadających z półki flakonów i butelek. W tym wszystkim jednak wcale nie najgorsze było pęknięte opakowanie po ulubionym żelu, który wbrew czyjejkolwiek woli czy chęci rozlał się po brodziku, czy wydostająca się poza kabinę woda, ale brak kontaktu z mężem i jego bezwiedne ciało ułożone w bardzo nienaturalnej, prawdopodobnie i bolesnej w skutkach pozycji wystarczyły, by nad zdrowym rozsądkiem Jessici władzę przejęła panika i zwyczajnie ludzka obawa o to, co się wydarzyło i jak mogłyby wyglądać kolejne minuty. Te przeciągały się w nieskończoność - były jak pułapka, z której brunetka nie potrafiła się wydostać, bo jeżeli cała reszt życia miałaby upłynąć jej bez obecności Boba, każdy dzień byłby jak najdotkliwsza tortura.
To było jak cholerne déjà vu; chociaż znajdowali się w zaciszu własnego mieszkania, a dookoła były tylko cztery ściany łazienki, to jednak Jessica znów czuła się tak, jak gdyby ponownie byli w centrum zainteresowania wszystkich gapiów, kiedy pod budynkiem biura FBI doszło do strzelaniny, w której wyniku ucierpiał przede wszystkim agent Wondolowski, a najdosadniejszym symbolem tamtej sceny były pojawiające się na dotychczas śnieżnobiałych kafelkach krople krwi. Szok trwał krótko, ale z perspektywy czasu pani doktor sądziła, że zdecydowanie za długo i że minęła wieczność, nim zorientowała się, co się wydarzyło, zdołała okryć się pierwszym z brzegu materiałem i zmusić się do biegu w kierunku salonu, gdzie dopadła telefonu w celu wezwania pomocy. Oczekiwanie na nią upłynęło jej pod znakiem kolejnych prób ocucenia Roberta i nie powstrzymało jej przed tym nawet przybycie ratowników, nawet jeżeli głęboko w kobiecej podświadomości do głosu wciąż starała się dojść informacja, że przecież znali się na tym lepiej i że nie mogliby zaszkodzić mu bardziej, niż zrobiła to ona, kiedy po jego powrocie do domu postanowiła umilić mu czas pod prysznicem. Gdyby była jak każda normalna żona wieczór najprawdopodobniej skończyłby się karczemną awanturą, po której mieliby powód do tego, by równie spektakularnie się pogodzić - może w okolicznościach innych niż ciasna kabina prysznicowa i śliski, stanowiący niestabilną powierzchnię brodzik, ale za to dużo bezpieczniejszych.
O tym i wielu innych kwestiach Jessica gorączkowo rozmyślała, kiedy - pod wpływem licznych próśb i zapewnień lekarza, że było w porządku - wracała w nocy do domu, kiedy zamykała oczy i kiedy o poranku znów musiała pokonać trasę z mieszkania do szpitala. Zaciskając palce na kierownicy auta, raz za razem zerkała na palec przyozdobiony dwoma pierścionkami. Ich pierwsza wspólna noc, pierwsze miłosne wyznania, zaręczyny w urokliwych okolicznościach przyrody, wszystkie wzloty, upadki, chwile, w których czuła się jak jedyna, najszczęśliwsza kobieta na świecie. Gdy zatem przewrotny los raz jeszcze sięgał po tę radość swoimi szponami, starając się znów odebrać jej wszystko to, co liczyło się najbardziej, łzy do jej oczu napłynęły mimowolnie, a coraz częstsze pociągnięcia nosem towarzyszyły jej aż do momentu przystanięcia pod drzwiami sali, w której wczoraj musiała zostawić Roberta samego.
Czując na sobie baczne spojrzenia krążących po korytarzu pielęgniarek i ani myśląc o tym, by czekać na łaskawe pojawienie się lekarza, który mógłby udzielić jej jakichkolwiek informacji, z pewnością nacisnęła klamkę i z wysoko uniesioną głową przekroczyła próg pokoju.
- Bobby? - zagaiła miękko, z ulgą wpatrując się w sylwetkę męża i niecierpliwie szukając jego wzroku, bo przecież to zawsze właśnie w oczach mężczyzny dostrzegała szczere, przepełnione miłością zapewnienie, że było dobrze. Potrzebowała to zobaczyć, ale zarazem pragnęła, by było to widoczne również dla niego.
Było dobrze.
Czemu więc teraz - choć tylko w jej głowie - brzmiało to jak najohydniejsze kłamstwo?

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

S02E06

Bobby spał.
W normalnych okolicznościach, bardzo wczesnym porankiem zasnąłby wyczerpany tuż po ostatniej rundzie. Być może ciasno obejmowałby ją ramionami, ściskając w palcach jeden z pośladków Jessici i opierając brodę na czubku jej głowy, albo wklejony w jej plecy trzymałby ją za rękę, pilnując, żeby kołdry starczyło dla ich obojga. Może nie chrapałby jej do ucha, ale za to przy każdej krótkiej pobudce słyszałaby jego wreszcie uspokojony oddech i rytmiczne, silne i zdrowe uderzenia jego serca. Śniłby o… Śniłby o niczym chyba, tak jak zawsze, gdy było dobrze – jej ciepło sprawiało, że czuł się bezpieczny, zapach – że był szczęśliwy, a dotyk – że niczym nie musiał się martwić, skoro była obok, więc jego wyobraźnia mogła orbitować wyłącznie wokół niej. I właściwie – być może dlatego akurat dla pani doktor znalazłoby się miejsce w którymś z jego snów. Noce tak intensywne jak ta zwykle chodziły mu po głowie jeszcze przez parę dni i wracał do nich, szelmowsko się uśmiechając; sam, z nią albo przez nią, kiedy ładnymi smsami umilała mu czas, gdy zawodowe obowiązki umiejętnie ich rozłączały. Na pewno za to nie obudziłby się pierwszy – spałby w najlepsze i do oporu, ale czujnie, żeby nie przegapić momentu, w którym Jessica obudzi się sama i wyswobodzi się z jego uścisku, bo zaspany uśmiech, z którym mówiła mu „dzień dobry” wydawał mu się jednym z najładniejszych, jakimi dysponowała i lubił zaczynać od niego poranki. Od niego, od mocnego espresso zaparzonego w wysłużonej kawiarce, szczeknięć zignorowanego psiaka, tostów, żartów z drobnych niezręczności poprzedniej nocy, jajecznicy, (…) i przelotnych pocałunków, wymienianych przy każdej okazji.
Tylko, że tym razem wcale nie było normalnie.
Film urwał się Robertowi na dobre kilka chwil przed upadkiem. Gorąca woda, gęste powietrze i gwałtowne doznania; galopujące w szaleńczej gonitwie serce próbowało wyskoczyć mu z piersi, ale i tak nie potrafiło nadążyć za męskim ciałem i pozbawiło tchu. To cud, że upadając, nie pociągnął jej za sobą, bo gdyby oboje wylądowali na posadzce nieprzytomni, to ta historia nie miałaby szansy na happy-end. Tej nocy nie trzymał jej więc za rękę, a cisza we wspólnej sypialni wcale nie zaświadczała o idyllicznym porządku w malutkim wszechświecie państwa Wondolowski. Bobby leżał bezwładnie w dużym, szpitalnym łóżku, a za muzyczny akompaniament służył mu bardzo nieprzyjemny, choć wzbudzający spokój, miarowy, niski ton elektronicznego sygnału, wygrywanego rytmicznie przez jego serce na elektrokardiogramie. O rozluźnieniu nie mogło być jednak mowy. Śnił - śnił właściwie przez cały czas, to znaczy od momentu, w którym lekarze farmakologicznie zaczęli podtrzymywać stan, w którym się znalazł, w myśl zasady, że sen to najlepsze lekarstwo. Śnił o… To nie było nic, chociaż gdyby zaczął o tym komuś opowiadać, to tym krótkim słowem w najprostszy sposób scharakteryzowałby aurę, towarzyszącą zdrowotnej drzemce. Otaczała go ciemność. Z oddali widział co prawda jakieś rozmazane, mniej lub bardziej jaskrawe kształty, które po zbliżeniu układały się w twarze jednocześnie znajome i zupełnie nowe, ale od jednej do drugiej wędrował w absolutnym mroku. Kolejne kroki stawiał ostrożnie – czuł pod stopami, jak wilgotna była posadzka, po której spacerował, więc robił wszystko, żeby się nie poślizgnąć, ale i tak co chwila tracił równowagę, i broniąc się przed upadkiem, klął pod nosem. Wycedzone przez zęby słowa słyszał głośno i wyraźnie, bo w permanentnej ciszy rozchodziły się echem, odbijały się od ścian jakiejś niewidzialnej kopuły i prędko do niego wracały, sprawiając, że przed samym sobą wstydził się swojego słownika i że po każdej, rzuconej w złości kurwie, surowo się w myślach strofował. Była to zresztą jedyna rzecz, której się krępował, mimo że czuł się kompletnie nagi (w ciemności nie widział swojego ciała, ani nie zwracał na nie uwagi, gdy mieniło się blaskiem niewyraźnej twarzy, na którą się właśnie natknął), bo chociaż miał nieodparte wrażenie, że wszyscy go widzą, a Kogoś zawiódł i dlatego jest powodem szydery, to nie mógł się tym przejmować, bo Coś podpowiadało mu, że nigdy tego nie robił.
Spał zatem smacznie, kiedy wreszcie znaleziono mu odpowiedni pokój (to zabawne, że droga polisa, którą wykupili na krótko po tragedii w Ohio wreszcie się do czegoś przydała i pokryła coś więcej, niż okresowe badania czy recepty), gdy odwiedził go doktor (właściwie to dwóch, bo poza lekarzem prowadzącym, był jeszcze lekarz medycyny sportowej, specjalizujący się w leczeniu wstrząśnień mózgu), podczas zmiany opatrunku, wykonywanego przez pielęgniarkę i kiedy pojawiła się Jessica. I pewnie nigdy w to nie uwierzy, ale kiedy się odezwała, ciemność, w której tonął, na moment się rozświetliła (jak po uderzeniu pioruna), a rysy twarzy Olivii – jego „średniej” siostry – obok której właśnie stał, zrobiły się wyraźniejsze.
Ale potem wszystko wróciło do normy – zrobiło się czarne, nieczytelne i nijakie.
- Mogę się… – odezwał się wreszcie wyjątkowo cichym, słabym i zupełnie mu nie pasującym tonem głosu, który przynosił na myśl tylko te najsmutniejsze wspomnienia. Musiało już minąć trochę czasu, skoro Jessica siedziała obok niego z przymrużonymi oczami, ale z pewnością nie spała, skoro natychmiast ścisnęła leżące na śnieżnobiałej pościeli, splecione ze sobą palce tak mocno, że aż się wzdrygnął. – Mogę się napić? – zapytał grzecznie, koniuszkiem języka naciskając na spierzchniętą wargę i ociężałym ruchem podniósł głowę z poduszki, żeby pustym, nieobecnym spojrzeniem rozejrzeć się po sali. – Co to za miejsce? Gdzie jestem? – chociaż mówił raczej zmęczony i osowiały, to nietrudno było odnaleźć w nim niepokój i zagubienie, a może i nawet strach, z którym na co dzień nie kojarzył się nawet sobie samemu. Pastelowe ściany, duży telewizor, przestronne okno, wygodna kanapa ze stolikiem – gdyby nie medyczna aparatura za jego plecami, którą, póki co jeszcze tylko słyszał, ten szpitalny pokój na „bogatszym” piętrze jednej z nowojorskich, prywatnych klinik z łatwością można byłoby wziąć za hotelowy. Chwilowa dezorientacja musi być… tylko chwilowa, prawda?
Ostatnio zmieniony 2022-07-04, 20:52 przez Bobby Wondolowski, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Kiedy Jessica siedziała w fotelu przy szpitalnym łóżku, jej smukłe palce raz za razem przesuwały się po wierzchu dłoni męża, kreśląc na niej mniej lub bardziej wyraźne symbole i znaki, choć najdosadniejszym sygnałem targających nią aktualnie uczuć wydawał się sam fakt poszukiwania chociaż odrobiny bliskości i bijącego od ciała ukochanego ciepła. Wystarczyła zaledwie jedna noc w samotności - choć zatroskany, sprawiający wrażenie zdającego sobie ze wszystkiego sprawę Heat był jej wiernym towarzyszem w niedoli - by brunetka zdążyła zatęsknić za tymi wszystkimi spędzonymi razem godzinami. Sen miała niespokojny i wielokrotnie przerwany przez natłok myśli oraz kłębiące się z tyłu głowy koszmary, a ile razy podejmowała się próby odszukania Roberta na drugiej stronie łóżka, tyle razy natrafiała jedynie na puste miejsce, pod palcami czując tylko chłód pościeli. To wytrącało z rytmu, mąciło w głowie i zmuszało ją do dalszych rozmyślań na temat tego, co aktualnie działo się za zamkniętymi drzwiami szpitalnej sali i czy wraz z nadejściem poranka na pewno miałaby do kogo wrócić.
Biorąc pod uwagę taki scenariusz, po raz któryś z kolei zanosiła się cichym, celowo tłamszonym szlochem, ale i to nie wystarczyło, wszak od powrotu do domu uwaga futrzanego pupila skupiała się przede wszystkim na nerwowych ruchach i reakcjach właścicielki. Heat był czujny, dlatego niemal od razu pojawiał się tuż u jej boku, by ostatecznie usadowić się gdzieś na wysokości kobiecych nóg i towarzyszyć jej aż do chwili, w której sypialnia wypełniła się natrętnym dźwiękiem budzika. Jessica nie pamiętała, kiedy ostatnio nowy dzień witała z tak wieloma sprzecznymi odczuciami, lawirując na niebezpiecznie cienkiej granicy między strachem a nadzieją. Bała się wizyty w szpitalu, tego, co mogło wydarzyć się, kiedy jej nie było przy Robercie i co mogłaby usłyszeć od lekarza. Z nadzieją jednak szykowała się do wyjścia, pragnąc wierzyć, że wczorajszy upadek był wynikiem nadmiaru emocji i czynników niezależnych od niej czy Roberta; że centrum problemu leżało w zbyt wysokiej temperaturze, zaduchu, jaki panował w łazience, a nie w mężczyźnie i stanie jego zdrowia. Nawet jeżeli czas mijał nieubłaganie, a pierwsze oznaki zbliżającej się starości były widoczne dla każdej ze stron, to jednak doktor Wondolowski - być może w całej swojej naiwności - nie zamierzała przyjmować do wiadomości faktu, że mąż borykał się z jakimikolwiek chorobami. Wiedziałby o tym. I na pewno by tego przed nią nie ukrył.
Z tym większym zatroskaniem sunęła zatem wzrokiem po całej jego sylwetce - wciąż tak samo silnej i postawnej, a jednak tym razem nienaturalnie spokojnej i nieruchomej. Odrobinę relaksu niosły ze sobą jedynie ciche piknięcia znajdujących się nieopodal maszyn oraz widok unoszącej się i opadającej w miarowych, spokojnych oddechach klatki piersiowej męża. To wystarczało, by z kobiecego serca spadł ogromny ciężar, nawet jeżeli głowa wciąż przepełniona była setkami pytań o wydarzenia poprzedniej nocy i ich ewentualne konsekwencje.
- Tak? - mruknęła w odpowiedzi, szybko żałując zarówno swojej gwałtownej reakcji, jak i siły, jakiej użyła, gdy tak kurczowo trzymała rękę Boba. To jednak wystarczyło, by poczuła nagły przypływ orzeźwienia. - Oczywiście - przytaknęła krótko, niechętnie wypuszczając jego rękę z uścisku swojej i podnosząc się z dotychczas zajmowanego miejsca na rzecz krótkiego spaceru po szpitalnej sali. Ona również doceniała wszelkie wygody i ułatwienia, jakie aktualnie mieli do dyspozycji, choć nic nie ucieszyłoby jej bardziej niż możliwość zabrania Roberta do domu i to w trybie szybszym niż tempo, z jakim plastikowy kubeczek wypełniał się chłodnym napojem.
- W szpitalu - odpowiedziała rzeczowo, dopiero po chwili orientując się, że być może była to informacja zbyt krótka i niekoniecznie bogata w treść, szczególnie dla osoby, która wciąż mogła być w szoku. Podawszy mężowi wodę i upewniwszy się, że na pewno sobie radził (choć to wcale nie tak, że jakkolwiek mu umniejszała; ona tylko wciąż się martwiła), podeszła do przywiezionej ze sobą torby.
- Zapakowałam trochę twoich rzeczy, chociaż liczę, że tutaj już ci się nie przydadzą i że będziemy mogli wrócić do domu. - Nie było to może z jej strony najsprytniejsze i najbardziej subtelne na świecie posunięcie, a Jessica zdawała sobie sprawę, że najprawdopodobniej wymagała od Boba za dużo jak na okoliczności, ale w głębi serca naprawdę liczyła na to, że lekarz zdążył go już tego poranka odwiedzić i że wspomniał cokolwiek o tak upragnionym wyjściu. Z drugiej jednak strony bijąca od mężczyzny dezorientacja sugerowała coś zupełnie przeciwnego, dlatego pani patolog niczym skarcone i wracające do ławki ze spuszczoną głową dziecko znów usiadła w fotelu.
- Jak się czujesz? - zagaiła, odbierając od Roberta kubek po wodzie. Przyjrzała się mężowi raz jeszcze, celowo najwięcej uwagi poświęcając głowie, która w spotkaniu z łazienkowymi półkami i przyborami musiała ucierpieć najmocniej. Błąd Jessici polegał jednak na tym, że pod uwagę brała przede wszystkim obrażenia czysto fizyczne i te widoczne gołym okiem. O tych poważniejszych i bardziej skomplikowanych nawet nie myślała, bo przecież Bobby sprawiał wrażenie zbyt silnego, by poddać się jakimkolwiek duchowym i wewnętrznym defektom.
- Pamiętasz, co się wczoraj wydarzyło? - dopytała jeszcze, po raz kolejny przeceniając możliwości ukochanego, czego doskonale widocznym dowodem był charakterystyczny, dobrze znany Bobowi błysk w kobiecych oczach. Nie chciała co prawda zarzucać go pytaniami, skoro najwidoczniej on sam miał ich mnóstwo, ale kłamstwem byłoby stwierdzenie, że cieszyła się na spotkanie z lekarzem, bo przecież ten mógł być w posiadaniu informacji, których negatywnej treści nie ukryłyby nawet najdokładniej i najpiękniej dobrane słowa. Egoistycznie zatem wolała do cna wykorzystać czas, jaki był jej i Bobowi aktualnie dany, choć wciąż nieco powściągliwie podchodziła do wymiany jakichkolwiek gestów i czułości. Wydawało się jej, że te mogłyby męża po prostu przytłoczyć, dlatego zachowywała niewielki, acz wciąż bezpieczny dystans, nawet jeżeli ten budził w niej podwójnie silny niepokój i sprawiał, że serce drżało w jeszcze większej obawie o kolejne minuty.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Tymczasem Bobby był najbardziej bezbronny w swoim dorosłym życiu.
Może i nie był ciężko ranny, nie zdążył jeszcze stracić choćby jednego z blisko stu kilogramów, które dźwigał na coraz bardziej obolałych plecach, a w izbie przyjęć nie ustawiali się kolejkami nowojorscy gliniarze, żeby oddać krew na poczet czekających go operacji, ale już dawno nie był tak podatny na krzywdę tak jak teraz. To niemożliwe – pomyślałby ktoś, zaglądając w jego szpitalną kartę; już pal sześć kontuzje odniesione na licealnym boisku, bo chyba każdy ma takie na koncie, ale było przecież pchnięcie nożem na sylwestrowym koncercie w centrum miasta, ten nieszczęsny postrzał i chociażby przewlekła depresja, czająca się za jego plecami, odkąd stracili dziecko, więc zestawiony z tym wszystkim niewinny upadek pod prysznicem musiał być zwyczajną igraszką. Ale nie był. Nie był, bo chociaż Wondolowski wcale nie debiutował w roli człowieka zdanego na cudzą łaskę, ani tym bardziej nie wyglądał na kogoś kruchego i niezdolnego, żeby o siebie zadbać, to los po raz pierwszy postanowił targnąć się na jego największy atut. Mimo bowiem, że na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie mężczyzny postawnego, krzepkiego i zdanego przede wszystkim na siłę czy witalność własnego ciała, to najsilniejszy paradoksalnie czuł się… na umyśle. Bezlitośnie upływający czas wciąż konsekwentnie przyozdabiał jego twarz nowymi zmarszczkami, a on ciągle miał doskonałą pamięć, świetnie kojarzył ze sobą różne fakty i wyciągał błyskotliwe, logiczne wnioski, dzięki którym tak dobrze odnajdywał się w pracy. Pełen nabywanych latami doświadczeń ponadto, potrafił się odnaleźć w wielu okolicznościach i z łatwością radził sobie z czytaniem ludzi, ich charakterów czy nastrojów. Zdecydowanie lepiej poradziłby sobie zatem o kulach albo w inwalidzkim wózku, niż w ciemności: może i półprzytomny, ale za to kompletnie nieświadomy.
Spojrzenie, którym Bob otaksował Jessicę, nie było zbyt rozumne. Przemawiało przez nie zmęczenie, dezorientacja i pulsujący ból głowy, o którym przypomniał sobie dopiero, gdy usłyszał jej głos; ten jego był chyba zbyt leniwy i cichy, żeby podrażnić obolałe nerwy, natomiast dziarski, pełen nadziei i tak jakby znajomy mu ton pani doktor głośno zadzwonił mu w uszach, więc odruchowo zagrymasił na twarzy, marszcząc czoło, mrużąc powieki i ściągając usta w wąską linię. Wydawała mu się bardzo ładna – miała urocze dołeczki w kącikach blado zaróżowionych policzków, tęczówki w kolorze, który mu się podobał, ale którego nie potrafił nazwać (dziecięce brązowy wydawało mu się zbyt naiwne i brakowało mu lepszego określenia) i długie, błyszczące włosy, co do których był prawie pewien, że dobrze wiedział, jak pachną; jak to jest je dotykać, czesać i zaplatać. Sęk w tym, że chociaż rysowała mu się przed oczami kreską wyraźną i foto-realistyczną, to… nie miał pojęcia, kim tak naprawdę była.
Nie miał pojęcia albo nie pamiętał.
Nie mógł śledzić jej wzrokiem przez cały czas – żeby nalać mu wody, zbliżyła się do okna, zza którego przedpołudniowe słońce raziło go zbyt mocno, więc uciekał przed nim spojrzeniem na ścianę, której delikatnie zielona, pastelowa barwa działała na niego wyjątkowo kojąco (wydawała mu się miękka, ale to chyba nie miało żadnego sensu); nie mógł śledzić jej wzrokiem przez cały czas, więc wodząc nim po gładziutkiej, nowo-odmalowanej powierzchni, próbował wykorzystać chwilę samotności i intensywnie przeczesywał zakamarki własnej podświadomości. Na marne. Szufladki, w których zapisywał wspomnienia, były straszliwie puste – tylko na ich dnie sięgał do jedynie strzępków informacji, które poznał zaledwie kilka sekund wcześniej i co gorsza: nawet one wydawały się wybrakowane. Twarz kobiety traciła kształt, jej głos robił się nijaki, a słowa puste, zupełnie tak, jakby nie był w stanie zarejestrować niczego na dłużej.
- W szpitalu? – zapytał obojętnie, gdy podała mu w dłonie wysoki, plastikowy kubek. Przez dłuższą chwilę nieumiejętnie gramolił się w wysokim łóżku, żeby podciągnąć się do siadu i nawet raz czy drugi zachlapał wodą śnieżnobiałą kołdrę, ale ostatecznie mu się udało i głośno, łapczywie wszystko wychłeptał. – Ładnie tu. Trochę jak w hotelu – rzucił z dziecinną naiwnością, jeszcze raz obrzucając pomieszczenie przelotnym spojrzeniem. Tym razem już nie umknęły mu „szpitalne” szczegóły – zwrócił uwagę na jakiś element aparatury w rogu pokoju, na metalowy, błyszczący kosz na śmieci, szafeczkę na kółkach i wreszcie na cały zestaw monitorów i wyświetlaczy, który wyrastał mu zza pleców i do którego podłączony był elektrodami i z wolna kapiącą kroplówką. Westchnął. Coś musiało się stać.
- Zabierz mnie teraz – mruknął nie do końca wyraźnie, z trudem wyciągając drżącą rękę z kubkiem w stronę najbliższego stolika, ale brakowało mu przynajmniej jednego przedramienia, więc po chwili zawiedziony zrezygnował ze starań i oparł plastikowe naczynie na udzie. Dom – gdziekolwiek był, ktokolwiek w nim mieszkał i kimkolwiek była atrakcyjna brunetka, krzątająca się przy pozostawionej na stoliku, sportowej torbie – brzmiał bezpieczniej i bardziej komfortowo, niż szpital. Nawet tak elegancki jak ten. – Co zapakowałaś? – podjął, odchrząknąwszy pod nosem i wytężył wzrok. W nieco rozpaczliwej, naiwnej próbie zrozumienia, co się wokół niego działo, sprytnie liczył na to, że pokazana mu zawartość bagażu nieco odświeży mu pamięć i przybliży do prawdy.
- Boli mnie głowa. Bardzo – odparł w nie do końca swoim stylu, otwarcie dzieląc się z nią odczuwanym dyskomfortem i nawet sięgnął dłonią do skroni, po raz pierwszy napotykając na niej fachowo zawiązany opatrunek. Musiał wyglądać całkiem zabawnie – chociaż głowę otuloną miał bandażem, to włosy nie były nim okryte, więc całość wyglądała jak opaska ninja z przeciętnego filmu o super-bohaterach, którymi po cichu i w tajemnicy czasami umilali sobie czas. Z tą nabzdyczoną miną spokojnie mógłby zagrać piątego żółwia. – A poza tym jestem niewyspany i strasznie razi mnie światło – rzucił, jak gdyby nigdy nic, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z tego, jak spędził ostatnich kilka godzin i oddawszy jej kubek, ostrożnie opadł na poduszki. Cicho syknął z bólu.
- Jasne, że pamiętam. Co to jest w ogóle za pytanie? – żachnął się oburzony, posyłając jej poirytowane spojrzenie, ale im dłużej na nią patrzył, tym mocniej drżały mu wargi. Nie. Nie pamiętał. Nie pamiętał i nienawidził tego uczucia, bo razem ze wspomnieniem o wczoraj, zgubiło się też to o przedwczoraj, przed-przedwczoraj i tydzień temu. Nie pamiętał, jak miał na imię (chociaż akurat to świtało gdzieś pomiędzy tymi okruszkami na dnie szuflady), który był dzień tygodnia ani w jakim mieście się znajdowali. Jedyne ślady w jego świadomości pozostawiała po sobie długowłosa, ciemnowłosa kobieta, która nie tylko mogła go zabrać w bezpieczne miejsce – do domu, ale i znała na wylot, wnosząc po jej gestach, spojrzeniach i słowach, a która jemu samemu wydawała się tak samo obca, jak znajoma. To nic dziwnego zatem, że czuł się bezradny i że ta bezradność targała nim do tego stopnia, że nie potrafił opanować emocji. Nerwowo drżąc, zaciskał mocno palce na kołdrze, z trudem przełykając tę gorzką pigułkę pełną prawdy o tym, jak bardzo wszystko było mu nieznane. – Co ja tu robię? – zapytał wreszcie ukorzony. Róż na jego policzkach zawsze prędko robił się intensywny, ilekroć zaczynało w nim wrzeć, ale ponieważ skórę miał bladą jak papier, to czerwień aż płonęła żywym odcieniem, boleśnie odzierając go z niewygodnej tajemnicy.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Choć Jessica ze wszystkich sił starała się tonować swoje reakcje i towarzyszące jej w tamtym momencie odczucia, to jednak upływające powoli sekundy wcale nie ułatwiały oswojenia się z nową sytuacją. Przeciwnie - im więcej czasu mijało, tym bardziej brunetka nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że coś było nie tak. Nie miała pojęcia, co dokładnie i co właściwie było powodem takiego przeczucia, ale wystarczyło zaledwie jedno następne zerknięcie na sylwetkę męża, by się w tym przekonaniu utwierdziła. To z kolei sprowokowało nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. Towarzyszył jej on za każdym razem, kiedy tylko groziło im jakieś niebezpieczeństwo - jemu, jej, ich rodzinie tak po prostu, bez względu na to, czy chodziło o kwestie tak błahe jak nieodbierany przez kilka godzin telefon, czy o dużo poważniejsze, jak na przykład postrzał na chodniku czy bycie zakopaną żywcem. Nawet jeżeli dla całego świata staż ich znajomości i małżeństwa samego w sobie mógł się wydawać bardzo krótki, to jednak zebrane na przestrzeni ostatnich lat doświadczenia zdecydowanie wystarczały, by każda ze stron była wyczulona na pewne symptomy.
Doktor Wondolowski nie umiała zatem tak po prostu machnąć ręką na ciche, niekoniecznie wyraźne pomruki wydobywające się z zaciśniętych w wąską linię ust męża, na zdezorientowane spojrzenie, którym raz za razem przesuwał po elementach najbliższego otoczenia, na tłamszone westchnięcia, które sprawiały wrażenie bycia wyrazem narastającego zniecierpliwienia i irytacji, którą Jessica bardzo chciała powstrzymać i której konsekwencji wolałaby uniknąć.
- Aha - przytaknęła krótko, również pozwalając sobie na ponowne rozejrzenie się po sali. Rzadko przykładała większą, niż było to konieczne wagę do wystroju tego typu miejsc. Przez większość swojego dotychczasowego życia szczęśliwie unikała częstych odwiedzin w takich placówkach. To ostatnie lata cierpiały na ewidentne natężenie, ale dużo bardziej od wygodnego fotela czy możliwości obejrzenia ulubionego serialu doceniała fachową, najlepszą opiekę, którą mogłaby być otoczona ona lub - co ważniejsze - jej bliscy. Chyba tylko ta myśl sprawiła, że poprzedniego wieczoru dała się stąd wyprosić i uległa lekarskim namowom, by wrócić do domu i to właśnie tam odpocząć. Byle konował nie przekonałby jej do pozostawienia Boba samego, ale z perspektywy tych kilku godzin zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno postąpiła słusznie. Mężczyzna wyglądał tylko trochę lepiej niż w nocy, ale wciąż pozostawał wyraźnie osłabiony i przerażająco blady, co sprawiało, że niemal zlewał się z pościelą na szpitalnym łóżku. - Może to czas na jakieś wakacje? - zagaiła nieco weselej, choć tonem, który niekoniecznie miał w sobie tyle swobody, ile zazwyczaj zawierały w sobie ich dyskusje. Tym razem dźwięk był nieco brzydszy, podsumowany nerwowym śmiechem, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.
- Chciałabym. - Ciche zapewnienie było całkowicie szczere, ale i przesycone poczuciem bezradności. Doskonale pamiętała czas, kiedy to ona znajdowała się na miejscu Roberta i kiedy sama wielokrotnie domagała się tego, by opuścić szpital i wrócić do domu - ciepłego, bezpiecznego, do jedynego miejsca, w którym pragnęła wtedy być i w którym chciała ukryć się przed światem oraz całym złem, które ze sobą niósł w bardzo niesprawiedliwy, okrutny sposób. Wyrzuty sumienia dotyczyły również tego, że bardzo nie lubiła czegokolwiek mu odmawiać, zwłaszcza wtedy, kiedy jej możliwości były bardzo ograniczone. - Ale nie wiem, co na to lekarz - dodała po krótkiej pauzie, zdając sobie sprawę z ewentualnej reakcji męża. Sama nie byłaby przecież tego typu odmową zachwycona i chyba właśnie dlatego kolejne pytanie ze strony Boba wprawiło ją w nieco lepszy nastrój, wszak stanowiło odejście od kwestii dużo bardziej niewygodnej. - Rzeczy do kąpieli, koszulkę, dresy. Nie wiedziałam jedynie, co chciałbyś zjeść, więc zaraz skoczę do sklepu. Masz ochotę na coś konkretnego? - zagaiła, uśmiechając się ciepło i - przynajmniej taką miała nadzieję - zachęcająco. Po cichu chyba również liczyła na to, że taki dobór słów mógłby odpowiednio wpłynąć na tę część męskiej natury odpowiedzialną za wszelkiej maści gry słowne oraz zaczepki, którymi ona i Bobby tak bardzo lubili się przerzucać. Niestety - wystosowana przez mężczyznę skarga bardzo skutecznie zbiła ją z tropu i sprawiła, że ochota na żarty zniknęła niemal bezpowrotnie.
- Zawołać lekarza? - Nawet jeżeli i tak zamierzała to zrobić, to tym razem wcale nie chodziło o to, że lubiła się rządzić i podejmować podyktowane despotyczną skłonnością decyzje. Zależało jej na jego dobru i tym, by czuł się coraz lepiej, dlatego wzmiankę o rażącym świetle przyjęła z pełną powagą, niemal od razu pokonując dzielącą ją od okna odległość w celu zasunięcia rolet. W pokoju zapanował półmrok, który dla niej wcale nie był przyjemny, ale jeżeli miało to pomóc Robertowi, to była skłonna się przemęczyć.
Dużo bardziej nieprzyjemny okazał się bowiem styl, w jakim mężczyzna odezwał się do niej zaraz potem. Warknięcia nijak do Boba pasowały, a nawet jeżeli, to kojarzyły się raczej w miły, nieprzeznaczony dla oczu i uszu osób trzecich sposób. Jessica zmrużyła powieki, dając samej sobie kilka sekund na przeanalizowanie tej sytuacji i ponowne zmierzenie wzrokiem pacjenta. Uczucie niepokoju powróciło ze zdwojoną siłą i nie były w stanie zniwelować go ani żarty, ani pozytywne nastawienie, dlatego pani doktor odchrząknęła znacząco, jednocześnie pozwalając sobie na dość bagatelizujący gest, jakim było wzruszenie ramionami.
- Zwyczajne - skomentowała ni to kąśliwie, ni w normalny sposób. Bobby bardzo skutecznie zbił ją z tropu i sprawił, że nie do końca wiedziała, jak miała się zachować. Nie chciała przecież jeszcze bardziej go strofować, nawet jeżeli aktualnie dokładał wszelkich starań do tego, by przetestować cierpliwość swojej małżonki. Na koniec dnia jednak Jessica wciąż zamierzała kurczowo trzymać się świadomości, że zdarzył się wypadek, pod którego wpływem agent Wondolowski miał pełne prawo do zadawania pytań czy okazywania dezaprobaty.
Westchnąwszy ciężko, znów opadła na stojący przy szpitalnym łóżku fotel, tym razem jednak z pełną premedytacją rezygnując z chociażby próby złapania męża za rękę czy jakiejkolwiek innej formy fizycznego kontaktu, który w normalnych okolicznościach był lekiem na całe zło.
Dziś jednak nic nie było takie, jakim być powinno.
- Poślizgnąłeś się pod prysznicem. Albo zakręciło ci się w głowie. Sama nie jestem pewna. Sądziłam, że ty mi powiesz - wyjaśniła ze stoickim spokojem, wzrok zatrzymując na wysokości oczu ukochanego. Raz jeszcze podjęła próbę doszukiwania się w jego zazwyczaj radosnych, dziś niepokojąco zamroczonych tęczówkach zrozumienia i szczątkowej informacji na temat jego samopoczucia.
Gdy jednak znów dojrzała w nich tylko pustkę, a wśród niej jedynie chwilami przebijające się cząstki emocji dalekich od pozytywnych, spuściła głowę w nieskrywanym rozczarowaniu, wszak w sennych marzeniach i stworzonych przez siebie scenariuszach ten poranek wyglądał zupełnie inaczej. Była niepocieszona, ale przede wszystkim przestraszona, bo o ile zmieniające się każdego dnia elementy otoczenia nie robiły na niej wrażenia, o tyle bijąca od Roberta obcość uderzała w sam środek rozdygotanego serca.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Nie sposób byłoby przejść nad zachowaniem Boba tak po prostu. Na co dzień milczący i oszczędny w dzieleniu się swoimi problemami albo samopoczuciem, zwykle zaciskał zęby i umiejętnie skrywał wszystko pod misternie utkaną maską obojętności, żeby uniknąć drążących pytań. Nie lubił ich; bycie w centrum zainteresowania nigdy nie było w jego stylu, a użalanie się godziło w jego dumę, bo bardzo stereotypowo podchodził do noszenia spodni i uważał, że prawdziwemu mężczyźnie nie przystoi szlochać nad swoim losem. Poza tym – już mniej konserwatywnie – starał się nie okazywać słabości, żeby nie narażać się na wykorzystanie ich przeciwko niemu, ale i po to, żeby nie zawracać sobą głowy… komukolwiek, bo ludzie mają większe kłopoty, niż jego przeziębienie albo zgubione klucze. Zmęczony zatem, obolały i marudny po prostu kontrastował z samym sobą sprzed niecałej doby i bardzo nachalnie rzucał się w oczy z tym swoim „nie tak”, konsekwentnie odbierając Jessice resztki nadziei na to, że już za dzień albo dwa będą z tego żartować, a prysznicową kabinę zamienią na bezpieczniejszą wannę albo znaną już i lubianą szafkę pod lustrem. Miarowy oddech, ciche westchnięcia i rzucane okazyjnie pod nosem przez Boba przekleństwa, chociaż kojarzyły się przyjemnie i przypominały o tym najmilszym kwadransie poprzedniej nocy, tego poranka brzmiały wisielczo i wcale nie smakowały słodką, błogą satysfakcją.
Nie sposób było przejść nad zachowaniem Boba obojętnie również dlatego, że kompletnie umykały mu wszystkie szczególiki, którymi po cichu dzieliła się z nim pani doktor, żeby mógł sam rozczytać jej nastrój. Zawsze się tym przecież szczycił – że ją znał, że zawsze wiedział, co chodziło jej po głowie i że z łatwością potrafił odgadnąć, na co miała ochotę. Tym razem było jednak zupełnie inaczej – Wondolowski przyglądał się małżonce praktycznie nieustannie i być może nawet dostrzegał niebezpiecznie zmrużoną powiekę, charakterystyczną zmarszczkę na nosie albo subtelnie wydęte w zniecierpliwionym grymasie kąciki ust, ale kompletnie nie rozumiał, co oznaczały, jakby wszystkie były elementami jednej miny, żywcem wyjętej z tej maski obojętności, którą zwykł zakładać sam.
To prawda, wszystko było nie tak.
Skupiony na kobiecej sylwetce, Bob przez dłuższą chwilę zabawiał się pustym kubkiem, przekładając go z ręki do ręki i kontynuując samotną próbę dobrnięcia do prawdy. Chociaż ruch – zwłaszcza ten gwałtowny – przyprawiał go o intensywny ból w krzyżu, sprawiał dyskomfort i męczył, to najprostsze czynności przychodziły mu łatwo i zwyczajnie uspokajały. Może i nie pamiętał, jak się nazywał, kim była kobieta, której się przyglądał, ani w jakim mieście znajdował się szpital, w którym utknęli, ale za to koncept bycia rośliną nie był mu obcy, więc z ulgą przebierał nogami po gładkim prześcieradle i zaciskał palce na giętkim plastiku. Jakkolwiek znalazł się w tym łóżku, nie stał się dla nikogo balastem; to było w tym wszystkim najważniejsze. – Tak myślisz? – zapytał po wyjątkowo długiej i krępującej chwili ciszy, którą poświęcił dokładnemu przemyśleniu słów pani doktor. Rzadko mu się zdarzało, najczęściej kiedy rozmawiali o poważnych sprawach i musiał się przed nią wyspowiadać ze swoich uczuć, dlatego pusty wzrok, z jakim się w nią wpatrywał, musiał się odbić w jej tęczówkach przenikliwym, zatroskanym, smutnym, i przedłużyć niepewność o jeszcze kilka oddechów. – Myślisz, że jest jakiś hotel w tym stylu? – dodał, ewidentnie siląc się na luźny, beznamiętny ton, ale w istocie zabrzmiał wyjątkowo sztywno, więc podobnie jak Jessica, również i on zaśmiał się nienaturalnie, a potem żałośnie jęknął, odruchowo sięgając do prawego boku. Stłuczone żebra mocno dawały mu się we znaki.
- Ne musimy mu nic mówić – podjął znacznie weselej, ale i zdecydowanie bardziej infantylnie, jakby kompletnie nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji ani ograniczeń, którym aktualnie podlegał. W przeciwieństwie do niej, daleko mu było do buńczucznej postawy buntownika, którą sama reprezentowała w szpitalnym łóżku i raczej nie wyglądało, żeby specjalnie przejął się przeczącym wydźwiękiem słów brunetki. Uśmiechnięty (dziwnie szeroko, nie w swoim stylu) potrząsnął jedynie ramionami, a nieregularnymi ruchami głowy chyba próbował ją ponaglać, żeby czym prędzej opowiedziała mu o skarbach, które przyniosła mu ze sobą do szpitala. Nietrudno było zatem zauważyć, że skupianie się przychodziło mu z trudem i że bardzo frywolnie poruszał się między poruszanymi tematami, nie pochylając się na dłużej nad ich istotą. Był jak znudzone dziecko. Wyrośnięte dziecko. – Chyba nie jestem głodny – odparł natychmiast, chyba niezadowolony zawartością torby, bo żadna z omówionych rzeczy nie przynosiła mu na myśl żadnej wskazówki co do swojego jestestwa. To zresztą było chyba w tym wszystkim najbardziej niepokojące – że nie był głodny; nie był głodny i mówił o tym zupełnie otwarcie, jakby cały sznyt bycia Robertem z niego wyparował i zostawił go zwykłym, niewyróżniającym się Wondolowskim. – Albo wiesz co? Zjem to, co Ty, dobra? – dodał po chwili, podejmując jeszcze jedną próbę rozwikłania zagadki, jedynie utwierdzając Jessicę w przekonaniu, że kompletnie nie dostrzegał drugiego dna w jej w słowach i że wcale nie zamierzał sprowadzać „ochoty” do treści któregoś z rozdziałów pióra Ryles.
- Nie – wystrzelił spanikowany, przez chwilę nawet chyba brzmiąc tak jak Bob, którego dobrze znała. Żadna to tajemnica w końcu, że jego rodzina słynęła może nie tyle ze strachu, co z braku zaufania do lekarzy (jego ojciec całymi latami odbijał się od gabinetu do gabinetu z rzekomo śmiertelnym nowotworem, żeby wydać za mąż córkę i przytulić wnuczkę), także naprawdę zapachniało tym starym, dobrym Wondocośtam. Tylko że na moment. – Tak – rzucił, zanim zdążyła sobie to wszystko poukładać w głowie i z miną zbitego psa wyjrzał w kierunku zamkniętych drzwi. To rzutowało na jego stan zdrowia gorzej, ale mogło jej się kojarzyć ze stanowczością, z jaką troszczył się o nią, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak żywo i wyraźnie zabrzmiał. – Nie..— Cholera, sam nie wiem – wymamrotał pod nosem po kolejnej pauzie, nieporadnie sięgając ręką do okrytej opatrunkiem skroni i zmrużył oczy. Głośny pisk w uszach nie tylko wziął go z zaskoczenia, ale i dał mu się we znaki swoją intensywnością, dlatego odruchowe zagryzienie wargi czy ściśnięcie materiału kołdry palcami leżącej na pościeli dłoni mogło zrobić wrażenie.
I nic dziwnego, że tak oschle ją potraktował.
Cień damskiego focha bardzo ciasno otulił Jessicę, ale widok ten spłynął po Robercie tak swobodnie, jakby był przeciętnym bad-boyem z filmu o licealnej miłości; nawet nie mrugnęła mu powieka, kiedy jadowitym (umówmy się: było jadowite, znał ją) zwyczajne odbiła piłeczkę i efekciarsko ugryzła się w język. Chyba tylko bezpośrednie i wyraźne „to było nie miłe” mogłoby rozbudzić w nim resztki zduszonej pouderzeniowym obrzękiem empatii – jej wzrok po prostu „był”, słowa „tylko tak brzmiały”, a mina wydawała się być taką, jak zawsze, więc wcale nie poczuł się wywołany do tablicy i zbył drobne tarcie wzruszeniem ramion.
Kolejna długa chwila ciszy może i była niezręczna, ale różniła się od tej poprzedniej odrobiną zrozumienia na dnie męskich tęczówek i krótkimi potrząśnięciami głową, które tym razem po prostu miały sens i pasowały do scenki, w której ktoś coś komuś tłumaczy. Wondolowski patrzył na Jessicę skupiony, ze zmarszczonym czołem i pocierając dłonią obolały kark, a kiedy skończyła głośno westchnął i odwrócił na chwilę wzrok, żeby samemu ze sobą obyć się z sytuacją i się nad nią zastanowić. – Czyli… Uderzyłem o coś głową, tak? – zapytał, znów zerkając na kobiecą twarz, ale jeszcze nie dał jej dojść do słowa. – To by wyjaśniało, dlaczego mnie tak wszystko boli. Upadłem na plecy, prawda? Nie na twarz? – kontynuował ciągle cichym i zachrypniętym głosem z gracją śledczego, którym bycia nie pamiętał i nawet aktorsko drapał się po brodzie, jak jakiś wykuty w marmurze, grecki myśliciel. I wtedy spuścił na nią bombę. – A Ty… Skąd to wszystko wiesz? Byłaś tam ze mną? – zapytał mocno obojętnym, rutyniarskim tonem, z zainteresowaniem unosząc do góry jedną z brwi. Chyba nie dało się powiedzieć „niczego nie pamiętam” mniej zręcznie.
Ale przecież wszystko było nie tak.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Gdyby cokolwiek w życiu zależało od niej, Jessica bardzo chętnie przekonałaby się, czy gdzieś na świecie istniał hotel mogący spełnić również restrykcyjne, typowo szpitalne warunki. Po tysiąckroć bardziej wolałaby znaleźć się w takim właśnie apartamencie niż w rzeczywistej sali, której sterylność niemal przytłaczała, a której wystrój składał się przede wszystkim z niewygodnego łóżka i mnóstwa maszyn, których zadaniem było utrzymanie pacjenta w jednym miejscu. Na koniec dnia jednak dużo bardziej wolałaby znaleźć się w przytulnym pensjonacie gdzieś nieopodal górskiego stoku lub w niewielkim, ale uroczym domku tuż nad brzegiem jeziora, a wzięty dzień wolny dużo chętniej wykorzystałaby na tego typu wyjazd niż czas spędzony w miejscu, który kojarzył się jej przede wszystkim z bólem, stratą i śmiercią.
- Nie wiem. Chyba jednak wolę pięciogwiazdkowe hotele z basenem i SPA - przyznała bez ogródek, zaraz potem pozwalając sobie na nieznaczny grymas. Dezaprobata biła od doktor Wondolowski bardzo mocnym blaskiem, ale ten bynajmniej nie był związany z Robertem czy jakimkolwiek z użytych przez niego słów. Była zła na samą siebie, uświadamiając sobie, że tego typu zagrywki nie niosły zbyt wielkiego pożytku, skoro stan męża pozostawał bez zmian, a Bobby - mimo upływającego powoli czasu - wciąż wydawał się tak samo zdezorientowany, jak na samym początku tej wizyty.
Nie miała pojęcia, jak mogłaby mu ulżyć i co mogłaby zrobić, aby rozmowa stała się chociaż odrobinę prostsza. Odpowiedzialność za tego typu atmosferę skrupulatnie zrzucała na szok i wciąż odczuwany ból. Ostatnia noc była ciężka dla każdej ze stron, toteż Jessica starała się o tym nie zapominać i brać pod uwagę przed zbyt surowym osądem, ale to wciąż nie wyjaśniało sygnałów i znaków, które mężczyzna w mniej lub bardziej świadomy sposób wysyłał w jej stronę, tym samym doprowadzając do momentu, w którym i jej samopoczucie sięgało dna.
- Powinniśmy. - Nie chciała zabrzmieć przy tym jak zdecydowanie zbyt mocno zatroskana, przewrażliwiona matka, ale niechęć Boba do rozmowy z lekarzem również wydała się jej dziwnie podejrzana. Nawet jeżeli obydwoje nie należeli do grona fanów akurat szpitali i związanych z nim osób, to jednak ciekawość zawsze zwyciężała nad ewentualną obawą. Jess, poza w pełni uzasadnioną obawą o zdrowie męża, była również niezwykle ciekawa tego, co dokładnie wydarzyło się z nim poprzedniego wieczoru, toteż doprowadzenie do natychmiastowego spotkania z osobą kompetentną w tym zakresie niejako było dla niej priorytetem i celem, przed którego realizacją powstrzymywał ją jedynie stan Roberta. Ze wszystkich sił próbowała nie patrzeć na niego z żalem czy współczuciem, ale to właśnie te dwa uczucie najdobitniej odbijały się w kobiecym spojrzeniu, ilekroć tylko to skrzyżowało się z tym męskim. - Okej - przytaknęła krótko, a zyskany w ten sposób czas wykorzystała na dokładną analizę sytuacji. O ile brak apetytu po kilku godzinach spędzonych w szpitalnej sali wydawał się być kwestią w pełni uzasadnioną, o tyle obojętność, z jaką Bob podszedł do sprawy późnego śniadania lub wczesnego obiadu jedynie mocniej umocniła narastające w Jessice przekonanie, że wczorajszy wypadek wcale nie był tak niewinny i że między nią a mężem zaczynało dziać się coś, czego nie umiała ani skonkretyzować, ani tym bardziej nazwać. Wiedziała jedynie, że zupełnie się jej to nie podobało, dlatego kolejne minuty poświęciła na wypakowanie z torby reszty męskich rzeczy i ułożenie ich w szafce według znanego jedynie sobie klucza, który jednocześnie miał być oczywisty dla Roberta - przynajmniej taką miała nadzieję, biorąc pod uwagę to, jak bardzo był nieswój.
- O półkę, którą tam mamy - wyjaśniła rzeczowo, zaraz potem poprawiając się: - mieliśmy. - Kolejne wzruszenie ramionami miało być dla niego jednoznacznie brzmiącym sygnałem, że nie stało się nic, względem czego powinien był czuć się jakkolwiek winny. Najważniejsze było przecież jego zdrowie i jak najszybszy powrót do pełni sił, nie zaś coś, co można było zamontować od nowa lub zmienić na coś dużo bardziej praktycznego. Tego jednak pani patolog nie dodała na głos, gdy zorientowała się, że przez Boba wcale nie przemawiały wyrzuty sumienia za stworzony bałagan i wszystkie inne niedogodności.
Znów westchnęła; tym razem długo, przeciągle, ze zniecierpliwieniem, którego już nawet nie potrafiła ukrywać, a które zniknęło bezpowrotnie i ustąpiło miejsca... zszokowaniu. Tak, to chyba szok był tym, co błysnęło w jej oczach i na dobre osiadło na twarzy, kiedy agent Wondolowski tak naiwnie i z dziecięcą niemal niewinnością zadawał kolejne pytania, najprawdopodobniej nie zdając sobie sprawy z siły ich znaczenia.
- Uhm, no byłam - odburknęła niezbyt mądrze i zdecydowanie nie w swoim stylu, bardzo szybko żałując tego, jak łatwo dała się poddać tym mniej pozytywnym emocjom. Z ich dwójki to raczej on miał pełne prawo do tego, by zachowywać się jak buc i Jessica naprawdę starała się o tym nie zapominać, ale zachowanie męża wciąż wydawało się za dziwne nawet jak na okoliczności, toteż trzymane tak długo na wodzy nerwy stopniowo zaczynały puszczać, o czym najlepiej świadczyło pojedyncze pociągnięcie nosem. - Co... pamiętasz? - mruknęła po krótkiej pauzie, której być może potrzebował Bobby, ale której najmocniej pragnęła ona. Ułożenie w głowie wszystkich myśli i przekształcenie ich w choć jedno sensownie brzmiące zdanie okazało się nie lada wyczynem, a jego osiągnięcie wcale nie sprowokowało brunetki do dumy czy radości. Nienawidziła tak ogromnej bezradności i pewności, że działo się coś, na co nie miała absolutnie żadnego wpływu i co wywracało jej poukładany świat do góry nogami, a miała wrażenie, że odpowiedź na to pytanie zadziałałaby właśnie w ten sposób.
Nie chodziło przecież wcale o poprzedni wieczór, ale o całokształt, w którym Robert zdawał się gubić, a w którym ona była gotowa - jak zawsze - pokazać mu drogę, gdyby tylko jej na to pozwolił. By to jednak zrobić, musiała wiedzieć, na czym dokładnie stała, a obecnie grunt wydawał się bardzo niepewny i sprawiał, że przestraszona była również ona; nic bowiem nie przerażało jej na świecie bardziej, niż patrzenie w oczy męża i uczucie, że był zupełnie obcy.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Lakoniczne, dosadne i dalekie od charakterystycznej Jessice subtelności odpowiedzi zwykle zwiastowały kłopoty. Chociaż na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie skromnej i grzecznej, rzetelnej profesjonalistki (co Roberta zresztą strasznie kręciło i to w tym niekoniecznie – nomen omen – grzecznym kontekście), to bardzo trudno było przegapić bijące od niej ciepło i czułość (w czym z kolei był zakochany), dlatego kiedy robiła się chłodna i zdystansowana, było to widać jak na dłoni i rodziło między nimi napięcie. Nie pomagał wówczas porywczy, konfrontacyjny charakter Wondolowskiego. To nie tak, że wściekał się i terroryzował swoją żonę, ilekroć zaczynała traktować go ozięble, ale nigdy nie mogła liczyć na to, że jej brak nastroju albo foch przejdzie w domu bez echa. Bob w bardzo otwarty sposób dopytywał, co chodzi jej po głowie i rzadko dawał się zbyć pierwszym „nic”, „wszystko ok” albo „daj mi spokój”, a odpuszczał dopiero z ostatnim, wytrąconym mu z dłoni pytaniem i wówczas już bardzo wyrozumiale zostawiał jej miejsce na przepracowanie swoich problemów. Nie chodziło mu przy tym o… bycie zaniedbanym, dajmy na to, albo o kontrolę kobiecych emocji (nie bez powodu zwykł prosić, żeby nie przepraszała go za to, co czuje), ale o troskę i zmartwienie, z którymi wiązały się jessicowe zmiany nastrojów; w końcu przysięgał być jej oparciem zawsze i zawsze chciał nim być, niezależnie od okoliczności, przyczyn albo skutków.
Sęk w tym, że o ile w swojej naturalnej formie Bobby wychwyciłby to natychmiast, jeszcze zanim Jessica zdążyłaby się skrzywić albo żałośnie westchnąć, tak leżąc w szpitalnym łóżku kompletnie nie zwracał na to uwagi, a krótkie, rzeczowe komunikaty doskonale opierały się na jego zmęczonej i ociężałej świadomości. Zamiast więc drążyć, ciągnąć za słówka i próbować zmusić do głębszej rozmowy, Wondolowski raczej luźno przyjmował rzucane uwagi, starając się na ich podstawie odtworzyć własną tożsamość czy wspomnienia. Póki co – na marne.
- Och, przydałby mi się basen – westchnął rozmarzony, zupełnie nieświadomy dość osobliwej w warunkach szpitalnych dwuznaczności i jak gdyby nigdy nic potrząsnął głową na boki. Mimo, że nie był jeszcze do końca świadom rozmiarów śladu, jaki odcisnął na nim feralny upadek, wypoczynek zdominował jego niewielką piramidę potrzeb i ta basenowa wizja bardzo mu się spodobała. Był tylko jeden problem – o ile to wtrącenie samo w sobie było niewinne i niewiążące, o tyle kobieca znajomość bobowych przyzwyczajeń musiała zabić na alarm. Żadna to przecież tajemnica, że Wondolowski, łagodnie mówiąc, za basenami nie przepadał i że tych publicznych to wręcz unikał, powątpiewając w czystość takich miejsc oraz higienę kąpania się z dziesiątkami ludzi w tej samej wodzie (m.in. dlatego tak bardzo finansowo zrujnował ich miesiąc miodowy, bo w grę wchodził tylko prywatny basen), więc zupełnym przypadkiem kolejny raz dał jej do zrozumienia, że nie wszystko grało.
Ciche jęknięcie, którym agent Wondolowski skwitował powinność poinformowania lekarza o ewentualnej ucieczce, mówiło o jego stanie zdrowia jeszcze więcej. Niby miał to swoje specyficzne poczucie humoru i czasami zachowywał się niekonwencjonalnie, zwłaszcza jeśli chodziło o przestrzeganie norm albo zakazów, natomiast nawet to frywolne i wesołkowate nastawienie nie mogło usprawiedliwić dziecinnej naiwności, z jaką Bob liczył na to, że Jessica mu przytaknie i że lada chwila razem opuszczą szpital. Wydawał się być naprawdę zawiedziony – ostatni raz widziała go takiego pewnie na samym początku roku, kiedy dała się namówić na wspólne, rodzinne wyjście na mecz, który jego ulubiona drużyna – absolutny underdog – przegrała w samej końcówce z faworytem do zdobycia tytułu, mimo kontrolowania przebiegu spotkania przez wszystkie cztery kwarty. Do pełnego obrazu nędzy i rozpaczy brakowało tylko jakiegoś gestu w stylu machnięcia zaciśniętą pięścią a’la kreskówkowy Arthur Read; naprawdę liczył, że się zgodzi i odmalowany na jego twarzy zawód był zupełnie szczery. Nic dziwnego zatem, że brzmiał aż tak beznamiętnie, gdy przyszło do wyboru menu i że potraktował go przede wszystkim jako narzędzie do odświeżenia sobie pamięci. Co do zasady – nie miało to przecież najmniejszego znaczenia i i tak miało smakować, jak posiłek przykutego wbrew sobie do łóżka skazańca. Życie Bobbyego zaczynało się malować wypłowiałymi barwami.
- No tak, o półkę. Jasne – wypluł zręcznie i potrząsnął twierdząco głową, natomiast zmarszczone w ewidentnym niezadowoleniu czoło psuło trochę efekt i pozostawiło panią doktor z dwoma sprzecznymi komunikatami. Z jednej strony – Bob robił wszystko, żeby historię poprzedniego wieczoru opowiedzieć parafrazując słowa Jessici i we własnym rozumieniu radził sobie całkiem nieźle; z drugiej – im dłużej odtwarzał je w sobie pamięci i im więcej sensu z nich wyciągał, tym mocniej nie podobało mu się położenie, w którym się znalazł. „Mamy” sugerowało, że brunetka była mu cholernie bliska, ale nie potrafił się zdobyć na choćby oszacowanie relacji, która ich łączyła. Obrączka na jej palcu pewnie powinna mu co nieco podpowiedzieć, ale przecież tę drugą – jego, do pary – musiała zabrać ze sobą do domu, bo nie mógł mieć jej ubranej do badań, więc wcale nie ułatwiła rozwiązania zagadki. A więc… Siostra? Bliska przyjaciółka? A może po prostu eks? Kimkolwiek była – nieświadomość bardzo go bolała i nie potrafił sobie ulżyć. – Popsułem coś? Długo tam leżałem? – wypytywał, z marszu odrzucając jakby możliwość, że pod prysznicem była razem z nim i że tym spektakularnym upadkiem ją przestraszył. Zacisnąwszy mocno powieki, próbował sobie całe zajście wyobrazić, ale żałosna była to próba – łazienka, którą sobie wyobrażał, nie miała nic wspólnego z tą, którą urządziła im Jessica, kabinę prysznicową wyciął z dzieciństwa i swojego rodzinnego domu, natomiast jedyna półka, jaka przychodziła mu do głowy, wisiała na ścianie obok telewizora i dźwigała na sobie wazon ze sztucznymi kwiatami. Strasznie błądził, potrzebował pomocy i zaczynał godzić się z tym, że wreszcie będzie trzeba o nią poprosić.
Tak – kapitulował. Gdy zawiesiła między nimi straceńcze „co pamiętasz?”, Bobby zadrżał niespokojnie i odruchowo zacisnął palce na kołdrze, wertując w pamięci wąziutki wachlarz wspomnień. Wszystkie dotyczyły ciemnowłosej – jej wyglądu, barwy głosu, zapachu albo siły z jaką zaciskała jego dłoń – albo były wytworem jej opowieści. Nie myślał jeszcze na tyle bystrze, żeby w jej zachowaniu doszukiwać się drugiego dna, więc był wdzięczny, że prowadziła go przez tę ciemną dolinę za rękę, natomiast świadomość, że to ona kreowała jego wyobrażenie o świecie zaczęła go delikatnie uwierać. – Ja… Wiesz, ja—… – podjął, ale w tym momencie ktoś pociągnął za klamkę – o ironio – szklanych, przesuwanych drzwi i wparował do pokoju, żeby przerwać wyznanie w jego kulminacyjnym momencie.
- Obudził się pan. Dawno? – młody, ubrany w zielone scrubsy i granatowy, hinduski turban lekarz o oliwkowej karnacji rzucił dziarskim tonem ni to do Boba, ni to do jego żony i zamknąwszy za sobą drzwi, zatrzymał się obok nich. – Nazywam się Viswanathan Dhawan. Jestem pana lekarzem prowadzącym. Pani to… – przedstawił się elegancką, choć wyuczoną angielszczyzną i wystawił dłoń, zgodnie ze swoją kulturową etykietą: najpierw do Boba, a później do Jessici i dopiero wtedy sięgnął po medyczną kartę mężczyzny, zawieszoną na obramowaniu szpitalnego łóżka. – Panie Wond—… Wando—… Panie Woendoalofskey – skaleczył ich wspólne nazwisko przynajmniej ze trzy razy i to nie licząc byle jakiego, trudnego do zrozumienia, wschodniego akcentu i sięgnął po niewielką latarkę, a potem nachylił się nad Bobem i zaczął świecić mu po źrenicach. – Który mamy dzisiaj dzień tygodnia, proszę pana? Kiedy zaatakowano WTC? Kto jest rozgrywającym Jets?
Zadawane po kolei przez lekarza pytania sprawiły Wondolowskiemu mnóstwo problemów. Nad dniem tygodnia zastanawiał się – z zegarkiem w ręku – prawie minutę i na końcu chybił (zaproponował środę, ale była sobota), dzień zamachu terrorystycznego poplątał mu się z zabójstwem Johna Kennedyego, efektem czego palnął głupotę, łącząc obie te daty w jedną, natomiast wymieniony przez niego sportowiec skończył karierę przed ponad dziesięcioma laty. Doktor Dhawan wyraźnie się zatroskał – co prawda posłał Jessice ciepły i pokrzepiający uśmiech, ale skupiwszy się z powrotem na Robercie, zmarszczył czoło i zabawnie wystawił język, w pełni skoncentrowany przeprowadzając kolejne, rutynowe badania i skrupulatnie notując ich wyniki w karcie.
- To chyba byłoby na tyle, proszę pana. Przyjdę do pana popołudniu. Proszę odpoczywać, dobrze? – podjął w końcu, wciskając długopis do kieszonki koszuli i potrząsnąwszy głową do kobiety, jak gdyby nigdy nic zebrał się do wyjścia; pociągnął za klamkę i zrobił nawet krok na korytarz, ale wtedy usłyszał za sobą kobiecy głos, stanął jak wryty i powoli odwrócił się na pięcie. – Pani Wondosowski – podjął, szczerząc do niej rząd aż do przesady równiutkich, białych zębów i zachęcająco rozłożył ramiona. – Rozumiem, co pani teraz czuje, ale proszę uzbroić się w cierpliwość. Przy takich urazach to… To się zdarza – zaczął, a potem w fachowy, ale jednocześnie przystępny sposób wytłumaczył pani doktor przyczynę chwilowej utraty pamięci jej męża, domyślając się, że właśnie o to chciała zapytać; co ciekawe – tym razem zdecydowanie łatwiej było go zrozumieć, bo gdy zagłębiał się w meandry medycyny, pozbywał się brzydkiego akcentu i mówił znacznie wyraźniej, niż inicjując miałki small-talk po wejściu do pokoju. - Czy pani mąż się na coś leczy? Nadciśnienie? Cukrzyca? - zapytał, starając się odwrócić kobiecą uwagę od tego najtrudniejszego problemu i zwrócić ją na samo zasłabnięcie, którego przyczyny nadal nie udało się ustalić.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Jessica od momentu przekroczenia progu szpitalnej sali skrupulatnie zbierała pojedyncze poszlaki i ślady w celu połączenia ich w spójną całość, dzięki której byłaby w stanie wyciągnąć odpowiednie dla sytuacji wnioski. Początkowo sądziła, że wszelkie sygnały były ze strony Roberta zwyczajnym przypadkiem, który wynikał bezpośrednio z wciąż utrzymującego się na wysokim poziomie zamroczenia. Teraz, kiedy minęło kilkanaście minut, a ona pozyskiwała od męża informacje zupełnie do niego niepasujące, doktor Wondolowski była tym bardziej przerażona. I choć bardzo starała się tego nie okazywać w zbyt dosadny sposób, to jednak nie istniała siła, dzięki której potrafiłaby skontrolować rozbiegane spojrzenie, zęby zaciskające się na dolnej wardze czy paznokcie boleśnie wbijane w wewnętrzną stronę dłoni.
Denerwowała się. Niewiedzą, niepewnością, tym, jak niewinnie spokojny był Bobby w każdej swojej wypowiedzi czy zachowaniu. Żaden z użytych gestów czy słów nie pasował do mężczyzny, którego od kilku lat znała i z którym spędziła tak dużo czasu. Faktem było, że bardzo lubiła uczyć się go niemal na pamięć, każdego kolejnego dnia zarazem dowiadując się o nim czegoś nowego i równie zaskakującego, ale to, co prezentował aktualnie, było jak karykatura osoby, przy której się budziła i zasypiała. Jednocześnie jednak wciąż starała się znaleźć rozsądne wyjaśnienie, przypomnieć sobie, że po tak intensywnym zderzeniu z półką jego głowa wcale nie musiała pracować na najwyższych obrotach. Czemu jednak wciąż towarzyszyło brunetce wrażenie, że ta nie funkcjonowała w ogóle?
- Bobby? - zagaiła niespodziewanie, z niepewnością, której nawet nie próbowała zamaskować żartem czy pozorną, nieszczerą swobodą. Bob znał ją przecież za dobrze, by nie wyłapać fałszywej nuty, choć Jessice wydawało się, że dzisiejszego dnia mogłaby wmówić mu naprawdę wiele rzeczy i pozostać wiarygodną, skoro mąż wykazywał się tak daleko idącą obojętnością wobec wszystkiego – włącznie z nią samą, a to bolało najmocniej. - Na pewno dobrze się czujesz? - dodała po pauzie, której chyba bardziej potrzebowała ona niż on. Niespodziewanie układanie myśli w sensownie brzmiące zdania stało się zadaniem trudnym, o ile nie niewykonalnym, toteż pani patolog wolała zrezygnować z dalszych prób. Panująca dookoła cisza, chociaż bardzo krępująca, paradoksalnie niosła ze sobą jakąś ulgę, wszak dawała możliwość ukojenia nerwów i minimalną ilość czasu na zastanowienie się nad tym, co ich jeszcze mogło spotkać.
Życie raz jeszcze okazało się bardzo niesprawiedliwe, co zaczynało prowokować w Jess irytację; absurdalną, biorąc pod uwagę to, jak niewielki wpływ mieli na większość wydarzeń, ale jednak w pełni uzasadnioną, skoro każda spokojna chwila we wspólnie dzielonej codzienności była brutalnie przerywana postrzałami, porwaniami czy zupełnie przyziemnymi wypadkami, z których konsekwencjami najwidoczniej znów mieli się zmierzyć. Wondolowski była tym ewidentnie zmęczona, dlatego kolejne przeciągłe westchnięcie było przepełnione nie tylko żalem, ale i znużeniem, które bezpośrednio łączyło się z bezradnością, a ta wbrew kobiecej woli doprowadziła do tego, że w kącikach jej oczu znów zdążyły zebrać się łzy.
- Niczego nie popsułeś. - Nie widziała sensu w wypominaniu mu czegokolwiek - nawet jeżeli miałoby to zostać ubrane w zaczepne słowa i okraszone zawadiackim tonem, którego w normalnych okolicznościach bardzo chętnie by użyła. Wystarczyło jednak zaledwie tych kilka minut rozmowy, by stwierdziła, że nie miało to sensu, skoro Bobby ani na jej zaczepki nie reagował, ani nie wykazywał chęci ku temu, by odwdzięczyć się pięknym za nadobne. Znęcanie się nad przeciwnikiem w ten sposób nie niosło ze sobą żadnej dodatkowej frajdy, a wręcz przeciwnie - pogarszało samopoczucie Jessici i znów przypominało jej, że mąż nie był w najlepszej formie. - Kilka, może kilkanaście minut. Aż do przyjazdu pogotowia - wyjaśniła ze spokojem, celowo nie wdając się w szczegóły, by te nie wprowadziły jeszcze większego zamętu. Pani doktor nie miała pojęcia, czy lepszą opcją byłoby zasypanie Roberta wieloma informacjami na raz, czy może jednak odpowiednie dawkowanie, dzięki któremu mógłby sobie wszystko ułożyć i stworzyć ładny, zrozumiały dla siebie ciąg przyczynowo-skutkowy.
Ile razy jednak Bobby się odzywał, tyle razy w sercu kobiety odżywała nadzieja, że może jednak istniała minimalna szansa na odnalezienie tej uwielbianej, wspólnej płaszczyzny, po której od kilku lat stąpali pewnym, równym krokiem i ramię w ramię. To właśnie na tej ścieżce Jessica czuła się najbezpieczniej, a każdorazowe zboczenie z niej było jak emocjonalny rollercoaster, który był tym rodzajem rozrywki powodującą zawroty głowy, nudności i masę innych symptomów, jakie równie dobrze mogłyby zakwalifikować panią Wondolowski do tego, by zajęła łóżko w sali obok tej męża. Nie inaczej było teraz, kiedy Robert podjął się kolejnej próby udzielenia jakiejkolwiek odpowiedzi i gdy drzwi sali tak niespodziewanie się otworzyły. Jess nie wiedziała, czy była to kwestia przyzwyczajenia, czy może już na stałe zakodowana reakcja na obcość, ale postaci lekarza nie przywitała ani pełnym wdzięczności dzień dobry, ani żadną inną wypowiedzią świadczącą o tym, że mu ufała i dawała wiarę temu, co robił, kiedy ona nie mogła skontrolować sytuacji.
- Żona – mruknęła, szybko żałując swojej gwałtowności. Nigdy bowiem nie pokusiła się o sprowadzenie swojej osoby do tylko tej konkretnej roli, ale ten przypadek nieco odbiegał od normy, a Jessica wolała już na samym wstępie uściślić, z kim niejaki Viswanathan Dhawan miał ustalać i wyjaśniać wszystkie działania mające na celu przywrócenie Boba do pełni sił oraz zdrowia. Nie ośmieliła się jednak zerknąć na pacjenta, czując, że to jedno sformułowanie mogłoby obudzić w nim wiele sprzecznych emocji, a przecież mężczyzna dość mocno rozpieścił ją pod tym kątem i aktualne spotkanie ze ścianą zbudowaną z ignorancji czy zaskoczenia mogłoby okazać się zbyt bolesne, by Jessica była w stanie je znieść. Zwłaszcza w towarzystwie osób postronnych. Była na to raz, że zbyt harda, dwa, że zbyt zakochana. - Wondolowski – poprawiła z wprawą godną samego zainteresowanego, bo nie było żadną tajemnicą, że wymyślona na potrzebę chwili ksywka od kilku lat była tylko jedną z wielu zrozumiałych jedynie dla nich zaczepek, nie zaś faktycznym sposobem na radzenie sobie z trudnym nazwiskiem agenta. Jednocześnie brunetka zdążyła się przyzwyczaić do tego, że otoczenie nie było tak chętne do nauki, toteż dla wielu wciąż pozostawała panią lub doktor Carter, nie starając się przy tym nakierować tych wszystkich osób na właściwe, bardzo w jej guście tory. Zdobiące jej dłonie pierścionki też były przecież wystarczająco wymowną sugestią.
To właśnie jeden z nich obracała wokół własnej osi Jessica, gdy z tylko pozornym spokojem przysłuchiwała się wymianie zdań między mężem a lekarzem, po cichu licząc na same poprawne odpowiedzi. O ile dwie pierwsze kwestie była w stanie zweryfikować, o tyle tej ostatniej już niezbyt, dlatego nadal liczyła na chociażby wynik dwa do jednego. Kiedy tak się nie stało, spuściła głowę, mając świadomość tego, jak mocno paliły ją policzki. Nie chodziło o rozczarowanie, zawstydzenie czy jakąkolwiek inną, wymierzoną bezpośrednio w Boba i jego błędne odpowiedzi emocję, ale o samą Jessicę i to, jak bardzo nie radziła sobie z sytuacją, w której pozostawała zupełnie sama. Do tej pory, cokolwiek się nie działo, to przecież Robert stał u jej boku, czuwając nad nią niczym Anioł Stróż i pilnując, by każdy epizod miał swoje szczęśliwe zakończenie. Teraz, gdy go zabrakło, czuła się jak dziecko błądzące we mgle, a wyciągnięta w jej stronę dłoń lekarza nie była absolutnie żadnym wsparciem.
- Nie sądzę, że pan rozumie – rzuciła butnie już na samym początku rozmowy, bardzo ostrożnie zamykając za sobą drzwi sali. Nie miała pojęcia, czy odseparowanie Boba było dobrym pomysłem, ale intuicja podpowiadała, że w tym dialogu nie mogłoby paść nic, co nadawałoby się dla jego uszu i co jakkolwiek podniosłoby go na duchu i zmotywowało do walki o własne wspomnienia. - Zdarza się? To jest mój mąż, a nie jakieś zdarzenie – odparła w nieskrywanej złości, którą prawdopodobnie bardzo niesprawiedliwie wymierzyła w akurat bogu ducha winnego lekarza, ale przecież wszyscy wiedzieli już, że życie i ludzie… rzadko kiedy bywali fair. - To pan powinien to wiedzieć – zauważyła w niezbyt przyjemny, ale – w swojej opinii – podyktowany słusznymi argumentami sposób, krzyżując ramiona na wysokości klatki piersiowej. Nie zamierzała robić z siebie przemądrzałej wariatki, dlatego wcześniejszego wykładu o teorii dotyczącej wypadku i jego konsekwencji wysłuchała bez wprowadzania niepotrzebnych przerw oraz przerywników, ale to wciąż nie rozwiewało wątpliwości względem przyszłości, na którą lekarz – w mniemaniu Jess – powinien mieć już jakiś plan. Noc była przecież wystarczająco długim okresem, by ustalić cokolwiek.
- Co z nim będzie? Kiedy zacznie sobie przypominać? Mogę go zabrać do domu? – Nie była pewna, która z tych kwestii brzmiała śmiesznie, która rozpaczliwie a która całkowicie poważnie, ale doktor Wondolowski chwytała się już właściwie wszystkiego, bo przecież musiał istnieć sposób na to, by jakkolwiek Robertowi ulżyć i by sprawić, że kolejne dni będą łatwiejsze – dla każdej ze stron. - Słyszał go pan. Nie mam pojęcia, jak… mam z nim rozmawiać – dodała po chwili, nerwowo zerkając w stronę drzwi. Zażenowanie dopadło ją na samą myśl o tym, że musiała szukać wskazówek dotyczących komunikacji z własnym mężem u obcego człowieka, ale dużo bardziej zależało jej na tym, by osiągnąć upragniony cel i by chociaż w minimalnym stopniu rozpocząć walkę o powrót ukochanego już dzisiaj.
Dumę – jak zawsze, kiedy chodziło o Roberta – była skłonna schować do kieszeni.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Nie miała się czego wstydzić.
Chociaż Wondolowski potrafił formułować logiczne zdania i wyciągać sensowne wnioski ze słów, które kierowała do niego Jessica, to w swoim zachowaniu wcale nie różnił się tak bardzo od całej gromadki siostrzeńców, która osaczała ich przy każdej wizycie w jego rodzinnym domu. Myślał wolno, nie nadążał za jej tonem głosu, mimiką albo gestami, a na domiar złego wydawał się infantylnie i lekceważąco podchodzić do sytuacji, w jakiej się znalazł. To musiało być frustrujące – patrzeć tak na niego i słuchać tych nie do końca błyskotliwych uwag czy rozmyślań, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, jak bardzo to wszystko było oderwane od rzeczywistości; kojarzący się ze zwyczajną, fizyczną siłą i błyskotliwością umysłu, Bob leżał w tym łóżku słaby, niedołężny i chyba nie do końca przytomny, biorąc pod uwagę trud, z jakim odnajdywał się w najnowszej rzeczywistości. Pani doktor miała zatem absolutne prawo nie tylko się niepokoić, ale również wściekać czy wygrażać pięścią i wcale nie musiała przy tym zerkać wstecz, żeby czerpać inspirację z postawy swojego wtedy-jeszcze-tylko-chłopaka (?) sprzed kilku lat. Zastana wszak wówczas przez Roberta sytuacja diametralnie różniła się od tej, z którą teraz skonfrontował ją los, a cierpliwość i wyrozumiałość była znacznie bardziej naturalnym odruchem, niż wydawała się nim być tego poranka. W końcu, mimo że stracili wtedy dziecko, Jessica doskonale wszystko pamiętała, rozumiała i czuła.
Bobby za to nie miał pojęcia, z kim tak naprawdę rozmawiał.
- A Ty się dobrze czujesz? – odparł z automatu tym niewzruszonym, pustym, monotonnym głosem, którym mówił do niej, odkąd się obudził, ale nietrudno było się domyślić, że w zamyśle miał jej odburknąć. Takie pytania go męczyły – chociaż domyślał się, że coś jest nie tak i że swoim zachowaniem pewnie wzbudzał niepokój, to troska kojarzyła mu się wyłącznie z użalaniem się i wchodzeniem na głowę, dlatego tak mocno się przed tym wzbraniał. – Pytałaś już – mruknął, nieśmiało podnosząc na nią wzrok, podświadomie zawstydzony niepotrzebnym wyskokiem, czego śladem był subtelny, delikatny, pudrowy róż, którego normalnie pewnie nawet nie zauważyłaby na męskiej twarzy, a który teraz niemal kontrastował z kredowo-białą, bladą cerą na twarzy mężczyzny. – Jestem niewyspany. Boli mnie głowa. Plecy. I ciągle chce mi się pić – wymienił, mniej lub bardziej powtarzając po sobie sprzed kilku chwil i obojętnie potrząsnął ramionami. To nie tak, że z upływem czasu dochodziły nowe objawy, że gubił się w zeznaniach albo że na bieżąco zapominał, co powiedział jej kilka chwil wstecz – po prostu wraz ze stopniowym, bardzo powolnym zyskiwaniem świadomości, Wondolowski czuł coraz więcej i coraz mocniej doskwierał mu dyskomfort związany z nowo nabytymi bliznami.
Informacji wcale mu nie wystarczało – owszem, Jessica łaskawie z nim postępowała, chętnie odpowiadała mu na pytania i odwracała wzrok, kiedy bywał dla niej niegrzeczny (chociaż tego akurat nie dostrzegał), ale układany z puzzli obrazek nadal nie przypominał zupełnie niczego. Albo inaczej – sam w sobie był dobry i wyraźną kreską akcentował wydarzenia minionej nocy, ale stanowił zaledwie jedną z miliona scenek z jego życia, jak na największych dziełach znanych malarzy. Nic dziwnego zatem, że nadejście lekarza wcale nie było mu w smak; co prawda osobliwa i bardzo, bardzo charakterystyczna postać doktora Dhawana wzbudzała sympatię już przy pierwszym kontakcie, ale nawet obudzony po fatalnym upadku, Bob był w stanie wymyślić mu z pięć innych momentów na przerwanie tego dialogu. Zwłaszcza, że wraz ze swoją unikalną aurą, mężczyzna przyniósł ze sobą odpowiedź na najtrudniejsze (do zadania i w ogóle) pytanie. „Żona” z ust Jessici miała wagę porządnego młotka i siłę rażenia ręcznego granatu, ale w tym całym zamieszaniu robertowy szok musiał się schować między błędnymi odpowiedziami na pytania, a przeprowadzanymi kolejno badaniami – hindus reagował wszak na wszystko dość żywiołowo i skupiał na sobie uwagę, dlatego Robert w spokoju mógł śledzić kobietę podejrzliwym spojrzeniem, bez obaw o to, że zdziwieniem mógłby ją skrzywdzić. Niestety – nie zgrywał się. Co prawda nowo-odnaleziony „klocek” tłumaczył, skąd brunetka wiedziała, jak Bob znalazł się w szpitalu, ale wbrew pozorom wcale nie wprowadził go w lepszy nastrój. Wręcz przeciwnie – Wondolowski poczuł zupełnie irracjonalny, paniczny strach; momentalnie zrobiło mu się zimno, lodowaty pot zalał mu plecy, żołądek zwinął się w harmonijkę, a gardło zacisnęło się tak mocno, jakby za chwilę miał się rozpłakać. I tylko niepewność czy tak wypada, oszczędziła Jessice tego widoku.
Wyszli.
Został sam. Sam ze swoimi myślami.
- Przepraszam. Źle się wyraziłem. Proszę mi wybaczyć – doktor Dhawan dał się zepchnąć pod kobiecy but jeszcze szybciej, niż Wondolowski i w mgnieniu oka podporządkował się roztaczanej przez Jessicę aurze desperacji. Ponieważ był tylko nieco wyższy od niej i jakoś tak się ułożyło, że naturalnie zaglądał jej prosto w oczy, speszony odwrócił wzrok i przetarł dłonią chłopięco-gładki policzek, w myślach licząc brane przez Jessicę wdechy, autentycznie „schodząc” razem z nimi od dziesięciu do jednego. – Pani mąż przeszedł poważny wstrząs mózgu. Bardzo poważny. Utrata pamięci to jeden z objawów. Powtarza się w dziewięciu na dziesięć przypadków. Rozumiem, że to dla pani trudne, ale do tej pory nie stało się nic niespotykanego. Wszystko jest pod kontrolą – Viswanathan dwoił się i troił, tłumacząc pani doktor meandry schorzenia, które rzuciło się Robertowi na głowę, natomiast nawet w swojej najlepszej formie chyba nie byłby w stanie jej uspokoić przez wzgląd na językowe trudności. Mimo wszystko – próbował i zanim brunetka zdążyła go zrugać po raz kolejny (bo „do tej pory” brzmiało… niepokojąco), zatrzymał ją skinięciem dłoni i podjął kolejny raz. – Musi pani zrozumieć, że to nie jest uraz wyłącznie „mechaniczny” i dlatego nie wystarczy zrobić jednej rzeczy, żeby pozbyć się jego skutków. Normalnie wyleczylibyśmy obrzęk, zdjęli szwy i wszystko byłoby w porządku, ale głowa… Głowa jest szczególnie delikatna – dokończył. To jasne, że przemawiała przez niego pewność siebie, a może nawet i arogancja a’la zmęczony dyżurem lekarz na izbie przyjęć, ale tym razem w jego tonie głosu dało się wyczuć nutkę wyrozumiałości, o którą trudno było go podejrzewać jeszcze kilka chwil wstecz, przez kulturowe naleciałości. Doktor Dhawan ewidentnie się amerykanizował. – Proszę pani – zaczął szorstko, ściągając usta w wąską linię i potrząsnął głową na boki. Istotnie – Jessica miała trochę racji, natomiast była prawdopodobnie pierwszą osobą na świecie, która boleśnie zdawała sobie sprawę z tego, jak Bob folgował sobie w kwestii lekarzy i profilaktyki w ogóle, więc nie mogła zarzucać lekarzowi, że nie odrobił lekcji. Po prostu w dokumentach wskazówek było bardzo niewiele. – Oprócz wstrząsu mózgu, musimy się dowiedzieć, dlaczego pani mąż zasłabł pod prysznicem i potrzebujemy pani pomocy. Choćby po to, żeby już drugi raz się to nie zdarzyło – wytłumaczył, siląc się na blady uśmiech. – Więc? Leki? Choroby? Cokolwiek? Może chociaż pomoże mi pani odtworzyć przebieg tego wieczoru, zanim znalazła go pani pod prysznicem, hm? Proszę – nie bez trudu przeszło mu to przez gardło, ale ostatecznie zabrzmiał bardzo grzecznie, a kto wie, czy nawet nie przekonująco, razem z cieniem tego troskliwego, ale przede wszystkim szelmowskiego uśmiechu, za którym – zgodnie ze słowami jego matki – miały szaleć w Stanach wszystkie dziewczęta.
- Będzie z nim dobrze. Proszę być dobrej myśli – odrzekł niezbyt zręcznie, sztucznie odbijając kobiece słowa w jej stronę; nie dlatego, że kłamał, ale ze względu na braki - językowe i w obyciu – więc jak robot zabrzmiał tylko dlatego, że ciągle brakowało mu luzu w komunikacji. – Pani mąż był nieprzytomny przynajmniej przez godzinę i potrzebuje czasu, żeby się zregenerować, więc nie zacznie od razu wszystkiego odtwarzać. W takich przypadkach powrót do pełnej sprawności umysłowej zwykle zajmuje około siedem dni, natomiast nie ma zasady. Równie dobrze może się jutro rano obudzić i zawracać pani głowę zakupem maty antypoślizgowej do łazienki. Naprawdę wszystko jest pod kontrolą – doktor Dhawan ewidentnie porwał się na zrobienie niewinnego żartu, ale ponieważ nie do końca wyszło, to tylko odchrząknął i pokręcił głową. – Siłą państwa tu nie zatrzymam, ale jeżeli pyta mnie pani o zdanie, to wolałbym, żeby mąż tu został. Przynajmniej, dopóki nie ustalimy, dlaczego stracił przytomność – wytłumaczył, pokornie orbitując wzrokiem wokół jakiegoś punktu za Jessicą, żeby nie wyjść na dziwaka, co to cały czas patrzy kobietom w oczy i nie pozwala im się od siebie odwrócić. – To… Wiem, że to trudne, ale musi być pani wyrozumiała. Cierpliwa. Nie zniechęcać się. Proszę mnie nie zrozumieć źle, ale on jest teraz bezbronny, a pani jest jego całym światem, więc jeżeli zacznie czuć, że sprawia pani zawód albo przykrość, to się zniechęci i będzie mu trudno się otwierać. A my chcemy, żeby się otworzył, prawda? – westchnął ciężko, oglądając się za siebie, żeby przez szklane drzwi przyjrzeć się leżącemu w łóżku Bobowi. – Proszę mówić mu po imieniu. Patrzeć w oczy. Uśmiechać się. Dotykać. Jeśli o czymś zapomni – przypominać, pokazywać zdjęcia albo filmy. Jeśli zacznie się z tego powodu frustrować – zmienić temat. Musi pani być twarda – urwał nagle, posyłając jej blady, ale szczery, pokrzepiający uśmiech i jeszcze raz westchnął. – Może chciałaby pani porozmawiać z psychologiem?

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Im dłużej to trwało, im więcej padało słów i pytań, ilekroć tylko Jessica widziała w spojrzeniu męża tak wiele skrajnych, niekoniecznie przyjemnych w odbiorze uczuć, tym większa dopadała ją irytacja. Nie sądziła, że mogłaby stracić cierpliwość tak szybko. Zawsze wydawało się jej bowiem, że czego, jak czego, ale tej jednej cechy charakteru nie mogłoby jej zabraknąć. Przez długie lata studiowała przecież liczne książki, podręczniki, naukowe artykuły. Skupiała się na zawiłościach ludzkiego organizmu, poznawała sposoby na jego osłabienie, a w ostateczności również śmierć. Szukała śladów, analizowała wskazówki, starała się dostrzegać to, co pozostawało niewidoczne dla zwykłego, niewprawionego oka. Miała na swoim koncie wiele wystąpień, poprowadzonych wykładów, zamkniętych i rozwiązanych spraw, które - dzięki jej oczywistemu udziałowi - pozwalały rodzinom ofiar odzyskać poczucie sprawiedliwości i chociaż minimalnie spokój ducha. Teraz, z perspektywy czasu, to wszystko wydawało się błahostkami, które nie miały żadnego znaczenia i dzięki którym nie nauczyła się absolutnie niczego. To z kolei budziło irytację, bo przecież nikt nie lubił marnować swojego czasu, a Jessica zdawała się właśnie to zrobić, skoro aktualnie nie była w stanie po prostu poczekać.
Nie lubiła szukać dla siebie usprawiedliwień i wymówek, ale tego dnia chodziło przede wszystkim o jedną znaczącą różnicę - nie miała do czynienia z przypadkowymi osobami, ale z kimś tak bliskiemu swojemu sercu, że to rozpadało się na milion kawałków, ilekroć tylko brunetka zerkała w oczy męża i dostrzegała w nich tylko przerażającą pustkę. Nie było tam miejsca na stworzone wspólnymi siłami wspomnienia, na łączące ich uczucia, na zrozumiałe jedynie dla nich żarty czy na przekonanie, że byli dla siebie całym światem. Ten kobiecy był niszczony już wielokrotnie, a jego zgliszcza dotychczas stanowiły dla pani doktor okazję do zbudowania i zyskania czegoś zupełnie nowego. Tym razem sytuacja była o tyle skomplikowana, że Jessica nie chciała i nie potrzebowała żadnych nowości czy urozmaiceń. Dziś - i zawsze - pragnęła jedynie powrotu ukochanego człowieka; możliwości spojrzenia mu w oczy i dostrzeżenia ponownie tego, co widywała już wielokrotnie, do czego zdążyła się przyzwyczaić, co szaleńczo kochała i co nie mogłoby się jej znudzić nigdy.
Doktor Wondolowski była boleśnie świadoma tego, jak daleko znajdowała się od upragnionego lądu i jak wiele przeszkód czekało na nią po drodze. Wzburzone morze emocji coraz mocniej popychało ją w kierunku płaczu bezradności, gdy poza tym rozwiązaniem nie dostrzegała ani dla siebie, ani dla Boba żadnego innego. Jeszcze nigdy tak bardzo z dziecięcą wręcz naiwnością nie oczekiwała, że świat - lub ktokolwiek inny; jakikolwiek lekarz na przykład - tak po prostu spełni jej oczekiwania. Nieświadomie tupała zatem nogą, obcasem raz za razem uderzając o śnieżnobiałą posadzkę, wykręcała palce dłoni czy najzwyczajniej w świecie głupio wpatrywała się w twarz męża, po cichu licząc na cud, a modlitwę o niego przerywając jedynie w momentach takich, jak tamten, kiedy Bobby na przykład znów poskarżył się na palące go pragnienie. Jess z tylko pozornym spokojem uzupełniła braki, nie będąc pewną, czy bardziej była rozczarowana, czy może jednak wdzięczna za pojawienie się w sali lekarza.
- On nie wygląda, jak gdyby cokolwiek było pod kontrolą. Nie ma pojęcia, co się dzieje. Dlaczego nikt się tym nie zajął? - mruknęła w niezbyt uprzejmej odpowiedzi. Nigdy nie lubiła tracić kontroli i pokazywać się światu od akurat tej niezbyt chlubnej strony, ale tego dnia nic nie było takim, jakim być powinno lub mogło, dlatego Jessica nie czuła się tak w stu procentach winna tonu, jaki przyjęła w rozmowie ze specjalistą, zwłaszcza że biła od niego nuta, która wcale się pani doktor nie podobała, toteż walka o pozycję wydawała się prawie tak ważna, jak ta o powrót Boba do zdrowia. - Więc? Jaki jest pana plan na najbliższe dni? - To wcale nie tak, że Jessica poczuła się na tyle pewnie lub była arogancka na tyle, by ingerować w jakiekolwiek zamiary lekarza, ale czuła się w pełni upoważniona do zdobywania informacji na bieżąco, toteż rzucone lekkim tonem proszę się nie martwić lub wszystko jest pod kontrolą nie miało na tyle dużej siły przebicia, by brunetka po prostu dała młodemu lekarzowi wolną rękę i pozwoliła na medyczną samowolę, w której wyniku Robert zostałby pozostawiony na pastwę niekoniecznie skutecznych metod leczenia.
Z jednej strony wiedziała, że takie przerzucanie się informacjami czy pytaniami na dłuższą metę nie miało sensu, ale Jessica nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że to właśnie na tym polu musiała pokazać siłę swojego charakteru, by wszelkie objawy i problemy zostały potraktowane poważnie. Nawet jeżeli znajdowali się w prywatnej klinice, a jakość świadczonych tutaj usług opisywana była jako ta na najwyższym poziomie, to jednak nauczona wieloma i przede wszystkim przykrymi doświadczeniami Jess wolała trzymać rękę na pulsie od początku do samego końca. Nieufność wobec placówek tego typu była w przypadku ich rodziny w pełni uzasadniona i chociaż otoczenie wcale nie musiało przekonywać się o tym w zbyt dosadny sposób, to jednak pani Wondolowski nie widziała powodów, by doktora Dhawana nie wtajemniczyć przynajmniej połowicznie i nie dać mu do zrozumienia, że zasada ufaj, lecz kontroluj była w tym przypadku tą, której małżonka pacjenta zamierzała się kurczowo trzymać.
- Przebieg tamtego wieczoru - powtórzyła za mężczyzną, ściągając brwi ku sobie. W normalnych okolicznościach bardzo szybko i ochoczo powróciłaby myślami do tego, co przed zaledwie kilkoma godzinami działo się za zamkniętymi drzwiami ich mieszkania. Wieczór spędzony osobno i w samotności miał przecież bardzo przyjemny, zaskakujący finał, nawet jeżeli jego konsekwencje doprowadziły brunetkę aż do tej rozmowy i konieczności opowiedzenia o tym, co dokładnie się działo. Jessica rzadko bywała skrępowana, a nawet jeżeli, to przybierało to raczej uroczą, przepełnioną słodyczą formę. Najczęściej jednak dotyczyło to tylko męża i spraw związanych z ich związkiem, dlatego nie mogło dziwić to, że wobec lekarza pani patolog przyjęła raczej obronną postawę. Niewielki krok w tył i ramiona skrzyżowane na wysokości klatki piersiowej były zaledwie zapowiedzią miny, którą tak trudno byłoby jednoznacznie opisać. - Mąż był na jakimś meczu. Wrócił do domu późno, ale nic nie sugerowało, że czuje się źle. Miał dobry humor, drużyna wygrała, wiem, że wypił drinka - podjęła po krótkiej pauzie, nie mając pojęcia, która z tych informacji mogłaby okazać się dla lekarza przydatna, a która była w jego opinii jedynie niepotrzebną wstawką. Jessica nie zamierzała się jednak nad tym zastanawiać, szczególnie, gdy musiała przejść do sedna opowieści. - Poszedł pod prysznic, ja razem z nim. Uprawialiśmy seks - podsumowała jak gdyby nigdy nic; jak gdyby wcale nie opowiadała obcemu mężczyźnie o tym, jak jej i mężowi upłynęły upojne chwile spędzone w zaparowanej kabinie prysznicowej, ale wspominała o temacie tak neutralnym jak pogoda czy to, jak dobra była kawa ze szpitalnej kawiarenki. Choć w głowie Jess kotłowały się różne myśli, to jednak na twarzy starała się zachować powagę i skupienie, wychodząc z założenia - być może zupełnie błędnie - że żadna z tych spraw nie była młodemu lekarzowi obca. - Potem upadł - dorzuciła lakonicznie, uznając, że było to wystarczająco dokładne streszczenie tych kilku godzin, gdy Bobby był jeszcze sobą, a ich życie pozostawało normalne i szczęśliwe.
- Aha. A w drugą stronę? To może trwać również dłużej? - dopytała, nawet jeżeli w rzeczywistości wcale nie oczekiwała odpowiedz. Nieprzyjemny, acz donośny głos z tyłu głowy podpowiadał, że ten drugi okres mógł trwać niezwykle długo, ale Jessica nie odważyła się ani pomyśleć o tym w sposób bezpośredni, ani tym bardziej wymówić tego na głos.
Na zawsze brzmiało w tym przypadku zbyt przerażająco.
- Chcemy - burknęła w ewidentnej dezaprobacie, idąc śladami swojego rozmówcy i zerkając w kierunku przeszklonych drzwi. Nie była zachwycona perspektywą czekania, bo każdy dzień zwłoki mógł przynieść stratę i więcej szkody niż pożytku. Poza tym czekała w swoim życiu na naprawdę wiele rzeczy; na Boba, na ślub, na dziecko. Nie miała pojęcia, jak długo byłaby w stanie poradzić sobie sama i to bez pewności, że on mógłby kiedykolwiek do niej wrócić, nawet jeżeli wiedziała, że mąż był tego warty.
- Nie widzę takiej potrzeby - fuknęła, jak gdyby w oburzeniu, że mężczyzna w ogóle ośmielił się jej takie rozwiązanie zaproponować. Nie było tajemnicą, że Jessica pozostawała w opozycji, jeżeli chodziło o psychologię i wszystkie jej pokrewne nauki, uważając je za dziedzinę dość miękką i pozostawiającą zbyt duże pole do interpretacji. Fakty. To przecież one zawsze interesowały brunetkę najbardziej, dlatego kolejne skierowane do lekarza słowa przepełnione były nie tyle butą, co zdrową pewnością siebie i świadomością, że przecież ona najlepiej wiedziała, co dla Boba było najlepsze. - Proszę zrobić podstawowe badania. A potem przygotować wypis.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Doktor Dhawan poczuł się przytłoczony.
Chociaż nawet na pierwszy rzut oka nie podejrzewał Jessici o bycie zagubioną szarą myszką, to jej wyrazisty temperament prędko dał o sobie znać i siłą wepchnął mężczyznę na odpowiednie miejsce w szeregu. Nie, żeby to była pierwszyzna, bo Viswanathan raczej nie słynął z charyzmy i regularnie dawał sobie wchodzić na głowę, natomiast bycie pod kobiecym butem nadal wydawało mu się dziwne i ilekroć stawiał czoła choćby odrobinę bardziej krnąbrnej pacjentce, czuł ogromny dysonans i nie potrafił wkleić się pomiędzy ciągle nowe normy społeczne. Nic dziwnego, że na chwilę zamilkł. Opuszkami palców rozmasowywał wiszące ciężko pod oczami worki i gryzł prawy policzek od środka, ze zmrużonymi oczyma powtarzając w pamięci jakąś mantrę, która pomagała mu w medytacji, kiedy zaczynał tracić równowagę. Westchnął. – Pani mąż dopiero się obudził. Zaniki pamięci nie objawiają się przez sen – odparł chłodnym, wyrachowanym tonem głosu i potrząsnął na boki głową. – Cała reszta badań, które dotychczas zrobiliśmy, nie wykazała nic niepokojącego. Gdyby było coś na rzeczy, pani mąż leżałby na intensywnej terapii i nie mogłaby pani do niego tak po prostu wejść – mówił dalej, wciskając jedną rękę do kieszeni. Niby miała pełne prawo go o to wszystko pytać, zwłaszcza skonfrontowana z dość szokującym stanem zdrowia Roberta, jednak sposób, w jaki starała się wszystko ustalić mu wybitnie nie pasował i na tym etapie już z trudem powstrzymywał się przed wyznaczeniem surowych granic. Naprawdę musiał gryźć się w język. – Przede wszystkim pani mąż będzie tu odpoczywał. W tych okolicznościach to najlepsze lekarstwo, a tu nie dość, że nic nie będzie go rozpraszać, to jeszcze pod ręką są fizjoterapeuci, którzy pomogą mu stanąć na nogi. A w międzyczasie sprawdzimy, dlaczego mąż zasłabł i spróbujemy ustalić co zrobić, żeby to się już więcej nie powtórzyło. Patrząc w kartę męża, to chyba jedyna okazja, żeby zrobić komplet badań – mimo, że doktor Dhawan silił się na grzeczny i empatyczny ton głosu, to kończąc, zabrzmiał bardzo szorstko, chyba słusznie ganiąc Wondolowskiego za frywolne podejście do własnego zdrowia. Jessica – w jego przestarzałym, tradycyjnym rozumowaniu – była za ten stan rzeczy współodpowiedzialna, więc bez żadnych skrupułów to właśnie na nią przelał surowość tego osądu.
O ile kanonada pytań z ust pani doktor przytłoczyła go swoją nachalnością i buńczucnością, o tyle opowiedziana ze szczegółami (tak mu się wydawało) historia poprzedniego wieczoru zaskoczyła go bezpośredniością i śmiałością. Jessica mogła się od niego odsuwać, krzyżować ramiona, odwracać wzrok i niewyraźnie szeptać, ale wypluwane słowa były jednoznaczne i zwyczajnie zawstydziły rozmawiającego z nią lekarza. Policzki Hindusa natychmiast zapłonęły intensywnym rumieńcem, wargi spierzchły, a dłonie zadrżały na tyle niespokojnie, że obie musiał na chwilę schować w spodniach, żeby nie wyjść na dziwaka. – Pani mąż często pija drinki? – zapytał, starając się wygrzebać spod przytłaczającego go zażenowania; nieporadnie wygrzebał z kieszeni na piersi mały notes razem z długopisem i zanotował coś w klasycznym, detektywistycznym stylu, „chowając się” między zapisywanymi na kartce literkami. – Czy pani mąż bierze viagrę? – wypalił niespodziewanie, żeby jak najszybciej mieć za sobą ten moment; Bobby nie byłby wszak pierwszym czterdziestolatkiem, który potrzebował wspomagania, żeby dać się ponieść chwili, dlatego pytanie wydawało mu się zasadne, bo serce przychodziło na myśl jako pierwsze, gdy doktor Dhawan zastanawiał się nad przyczynami męskiego zasłabnięcia. – Pani nie poczuła się źle? – dopytał jeszcze, starając się sprytnie ominąć nietaktowne pytania o szczegóły i wyciągnąć je z niej w inny sposób. Może jednak to tylko woda była gorąca, a powietrze gęste i właśnie dlatego zabrakło mu oddechu? – Czyli żadnych leków, tak?
Młody dokończył stawiać hieroglificzne szlaczki na niewielkiej stronniczce, schował notes do kieszeni, a potem – pierwszy raz od dawna – spojrzał Jessice prosto w oczy, siląc się na podniesienie kącika warg w namiastce przepraszającego (za trudy rozmowy) uśmiechu. – Tak. Może potrwać dłużej – odparł rzeczowo, niezainteresowany ukrywaniem przed nią prawdy i westchnął pod nosem. – Statystycznie mówimy o bardzo niewielkich szansach. Jeden na tysiąc, że się wydłuży i jeden na dziesięć tysięcy, że potrwa dłużej niż miesiąc. Zwykle jednak to ustępuje razem z ustąpieniem dolegliwości po wstrząśnieniu mózgu. Migreny, które często „zostają z pacjentami na dłużej”, przeszkadzają w rekonwalescencji, bo męczą, a nam zależy na tym, żeby głowa pana Wondoskiego odpoczęła – wcale nie próbował zasypać ją niepotrzebną wiedzą albo niezrozumiałymi formułkami; wydawało mu się po prostu, że tylko merytoryką mógł jej uzmysłowić, że oddała męża w dobre ręce i że wcale nie musiała się obawiać o jego pobyt w szpitalu. Nie starał się zatem postawić na swoim i siłą zaprowadzić ją do gabinetu pani psycholog. Co prawda był przekonany, że zwykła rozmowa mogłaby jej pomóc w zaakceptowaniu sytuacji, ale raczej nie chciał ryzykować wchodzenia z nią w dyskusję, zwłaszcza, że pewnie zbyt pochopnie, ale za to z pełnym przekonaniem zaszufladkował sobie kobietę pośród ludzi, którzy korzystanie z pomocy terapeutów traktowali jako oznakę słabości i po prostu zamykali się w sobie razem ze swoimi problemami. – Dobrze, proszę pani – rzucił pokornie, grzecznie kiwając do niej głową. – Później do państwa przyjdę.
Tymczasem Wondolowski zaczynał się nudzić. Co prawda czas zajmował sobie paranoicznym wręcz, natrętnym wbijaniem sobie do głowy wszystkich informacji, które udało mu się dotąd zebrać, ale ile można było kuć na pamięć to trudne nazwisko, datę albo przebieg scenki, o którym opowiedziała mu Jessica. Mimo więc, że minęło najwyżej kilkanaście minut, odkąd zniknęła za drzwiami razem z doktorem Dhawanem, kolejne sekundy upływały Robertowi bardzo powoli i z jawną niecierpliwością wyczekiwał, aż ktoś w końcu się nim zainteresuje i wszystko mu wytłumaczy. W końcu nadal nie wiedział nic poza strzępkami wiadomości, które młotkiem próbował wbić sobie do głowy.
- No wreszcie. Nie było Cię całe wieki! – rzucił podekscytowany od progu, kiedy Jessica się w nim pojawiła, a grymas na jego twarzy w żałosny sposób próbował odwzorować radosny uśmiech, którym witał ją, gdy się obok niego budziła albo otwierając przed nią drzwi. – Dziwny facet, nie? – mruknął nieco ciszej, gdy pociągnęła za sobą klamkę do samego końca i jasnym stało się, że wróciła do pokoju bez lekarza u boku. Zawiesiwszy na niej spojrzenie, uważnie śledził każdy jej krok, poniekąd chyba wymuszając, żeby się zbliżyła i zajęła miejsce obok niego. Czuł się… dziwnie. Z jednej strony cały czas wydawała mu się kompletnie obca i znał ją tylko przez pryzmat słów, którymi karmiła go, odkąd się obudził, ale z drugiej był w pełni świadom, że w tej chwili była mu najbliższa, okropnie jej potrzebował i nie wyobrażał sobie, żeby nagle zniknęła albo się od niego odsunęła. Tylko ona mogła go z tego wyprowadzić suchą stopą. – Więc… – podjął wreszcie po dłużącej się w nieskończoność chwili ciszy i wymownie przesunął wzrok na lewą dłoń kobiety, skupiając się na założonej na palcu obrączce. – Więc jesteśmy małżeństwem, tak? – zapytał niepewnie, kątem oka nieśmiało i powoli błąkając się po jej smukłym ramieniu w górze. Brakowało mu wszystkiego – charyzmy, przebojowości i wnikliwości – więc chociaż chciał stawić temu czoła po męsku, z każdą sekundą milczenia uchodziło z niego powietrze. – Wiesz, ja… Przepraszam – głos ugrzązł mu w gardle i natychmiast odwrócił twarz w drugą stronę, uciekając przed – karcącym, jak przypuszczał – spojrzeniem Jessici. Przecież tak bardzo nie chciał jej zawieść. – Nie wiem, jak masz na imię. Cholera, nie wiem jak sam mam na imię, gdzie jestem i skąd się tu wziąłem. Ja… Przepraszam.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Jessica bardzo szybko zorientowała się, że wiele z zadanych przez nią pytań należało do grona tych mocno na wyrost i zdecydowanie przedwczesnych, biorąc pod uwagę to, że od pamiętnego wypadku minęło zaledwie kilka godzin, w trakcie których trwania lekarze najprawdopodobniej nie zdążyli zrobić wiele, skoro dziś zastała Roberta zaspanego i mocno zdezorientowanego. Z jednej strony wiedziała, że powinna była docenić ich dotychczasową pracę oraz to, że pomogli mężczyźnie uniknąć groźniejszych konsekwencji tamtego upadku. Z drugiej jednak pozostawała tylko - lub może aż - przerażoną stanem swojego męża żoną, dla której brak informacji był jedną z najgorszych wiadomości, toteż do każdego wypowiedzianego przez młodego lekarza-obcokrajowca (choć to wcale nie tak, że umniejszała jego umiejętnościom czy doświadczeniu tylko ze względu na wiek czy pochodzenie - miała wiele innych, dużo lepszych powodów i silniejszych argumentów) słowa podchodziła z ogromną dozą dystansu i nieufnością, choć sam doktor Dhawan nie powinien był tego brać w żaden sposób do siebie, skoro zarówno Jessica, jak i cała jej rodzina wykazywali się podobnym nastawieniem względem przedstawicieli służby zdrowia.
- Czuje się tu niepewnie. Nie byłoby lepiej, gdyby - podjęła, unosząc wymownie brew i niekoniecznie kryjąc się z przeświadczeniem, że jej pomysł był lepszy niż plan zaproponowany przez lekarza - wrócił do znajomego otoczenia? Do domu? - dodała po krótkiej pauzie, tak naprawdę nawet nie oczekując odpowiedzi, bo przecież w swojej głowie zdążyła już ułożyć swego rodzaju rehabilitację dla ukochanego. Żaden z dni i żadne z ćwiczeń nie uwzględniało ani czynnego udziału specjalisty, ani tym bardziej miejsca innego niż ich mieszkanie czy znajome tereny wokół niego. Jessica nie uważała się wprawdzie za specjalistę w tym zakresie, ale posiadała intuicję, która wielokrotnie pomogła jej wydostać się z największych opresji, toteż i tym razem wolała zaufać sobie niż obcym ludziom ze szpitala.
- Proszę? - mruknęła pod nosem, bardziej do siebie niż do niego, bo i jemu zdecydowanie udało się raz jeszcze ją zaskoczyć i to bynajmniej nie w ten pozytywny sposób. Jessica zmierzyła swojego rozmówcę niekoniecznie przychylnym spojrzeniem, jak gdyby potrzebowała tych kilku dodatkowych sekund na przeanalizowanie tego, czy to jedno pytanie naprawdę padło na głos. I to wcale nie tak, że zaczęła zastanawiać się, czy Bobby wyglądał na alkoholika. Bardziej chodziło o to, czy lekarz był aż tak wyczulony na alkohol. - Rozumiem, że panu nigdy nie zdarzyło się wypić drinka w piątkowy wieczór? - dopytała, zgrabnie odbijając piłeczkę, chociaż szybko tego pożałowała, spodziewając się, jak mogłaby brzmieć ewentualna odpowiedź. - Nieważne. - Krótkie machnięcie dłonią miało dać mężczyźnie do zrozumienia, że nie musiał się z nią dzielić takimi informacjami, wszak dialog dotyczący spraw nieistotnych zwyczajnie ją znudził.
- Powiedziałabym, że mąż jest niemal abstynentem - wyjaśniła krótko, wzruszając ramionami. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, czy wypijane przez Roberta ilości alkoholu powinny były ją martwić, co samo w sobie zdawało się sugerować, jak niewieloma trunkami i jak rzadko raczył się Bobby. Napoje wyskokowe były zatem w opinii pani doktor ostatnim powodem, który mógłby doprowadzić męża do utraty przytomności, tak samo zresztą jak kolejna sugestia lekarza. - Viagrę? - powtórzyła za nim głupio, jak gdyby nie do końca rozumiała, co kryło się pod tym jednym słowem. Były to jednak tylko złudne pozory, bo pani doktor z pewnym zakresem słownictwa była dobrze obeznana, dlatego odchrząknęła znacząco. - Nie. Nie. I nie - skwitowała lakonicznie, odwołując się do wszystkich poruszonych przez lekarza kwestii, nawet jeżeli w stu procentach pewna była tylko dwóch z nich. W kobiecej głowie wciąż pobrzmiewała sprawa ewentualnych wspomagaczy, o których nie miała żadnego pojęcia i których istnienie w ich życiu intymnym wydawało się niemożliwe. Lub może była zbyt zaślepiona wciąż tak samo silnym pożądaniem, by połączyć kropki i zastanowić się nad pewnymi możliwościami organizmu w określonych okresach życia?
Doktor Wondolowski ewidentnie straciła rezon i tym bardziej doceniała fakt, że lekarz prowadzący postanowił zakończyć ich rozmowę. Pozostawił ją co prawda z wieloma wątpliwościami i scenariuszami, ale przynajmniej samą, dzięki czemu mogła głębiej odetchnąć i próg sali przekroczyć z nieco większym spokojem ducha.
- Czekałeś? - dopytała z subtelnym uśmiechem. Wiedziała, że była to z jej strony straszna naiwność, wszak oczekiwanie na pewno nie miało związku z jakąkolwiek tęsknotą, a raczej zniecierpliwieniem i dezorientacją, która wciąż zdawała się mocno Roberta trzymać, ale w obecnej sytuacji Jessicę cieszyła nawet taka drobnostka. - Tak. Dziwny. To tylko dzieciak - mruknęła, zerkając w stronę drzwi, jak gdyby dla upewnienia się, czy ich komentarze nie dotarły do żadnych postronnych uszu. O ile starania doktora wydawały się szczere, o tyle ich realizacja nie przynosiła zamierzonych efektów, toteż Wondolowski wciąż pozostawała przy swoim zdaniu oraz pomyśle zabrania męża do domu.
- Tak. Jesteśmy - przytaknęła, niemal od razu rejestrując wymownie przesuwający się po jej dłoni wzrok mężczyzny. Nie czuła się urażona czy zawstydzona, a nawet więcej - ochoczo wyprostowała rękę, aby Bobby mógł się z nieco mniejszej odległości przyjrzeć zdobiącym jej palec świecidełkom. Sam ich widok sprawił, że uśmiechnęła się również ona, niemal od razu odzyskując motywację do tego, by raz jeszcze podjąć się walki o lepsze jutro; dla siebie, dla Boba, dla nich. - Nie masz za co - zaprotestowała, przysiadając na skraju łóżka. Być może był to z jej strony gest nieco zbyt odważny, o czym pomyślała zdecydowanie za późno, ale przecież wcale nie chodziło to, by Boba spłoszyć. Ona po prostu żarliwie pragnęła znaleźć się blisko niego - nawet w tak niewinny sposób. - Jessica. Nazywam się Jessica. A ty jesteś Robert - wyjaśniła ze stoickim spokojem, tym razem grzecznie stosując się do rady uzyskanej od Dhawana. - Jesteśmy w szpitalu. Wczoraj... gorzej się poczułeś i zemdlałeś pod prysznicem. - Celowo zrezygnowała z dzielenia się z nim kwestią szaleństwa, na jakie sobie pozwolili pod gorącym natryskiem, nie chcąc, by Bobby słabość swojego organizmu odebrał jakkolwiek personalnie czy w nieodpowiedni, zupełnie przeinaczony sposób. - Chcą zrobić kilka dodatkowych badań, a potem zabiorę cię do domu. Mamy mieszkanie na Brooklynie. Czeka na nas pies - dodała w ramach ciekawostki i jednocześnie chcąc nieco Boba przygotować na to, co ewentualnie miało na niego czekać po opuszczeniu szpitalnej sali.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Wyjątkowo szorstka i daleka od serialowych ideałów rozmowa opiekuńczego lekarza z zatroskaną żoną pacjenta traciła na delikatności z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem. W swojej skrupulatności, doktor Dhawan mniej lub bardziej świadomie zapominał o wyrozumiałości czy empatii i zbyt zaciekle bronił swojej pozycji mędrca-znachora. Wyniesiona z domu, archaiczna i kompleksiarska postawa nakazywała mu być autorytetem, ale niekoniecznie tłumaczyła jak do tego dojść, dlatego próbując przeciągnąć linę na swoją stronę, młody Hindus zamiast zyskiwać respekt, wzbudzał politowanie i frustracje, związaną z nieudolną próbą zdobycia oraz przekazania wiedzy. Problem był zresztą tym większy i tym łatwiej było go jej zauważyć, ponieważ sama też niejako zajmowała się pozyskiwaniem informacji; jeśli na własną rękę, to u boku męża, więc doświadczona mogła naprędce wyciągnąć wnioski z zachowania Viswanathana. Nie mogło być zatem mowy o żadnej chemii albo o pierwszym, dobrym wrażeniu (bo można je zrobić tylko raz), a komunikacja wołała już nawet nie tyle o pomstę do nieba, co do ordynatora – z prośbą o zmianę lekarza prowadzącego, bowiem niezależnie od profesjonalizmu czy wykształcenia doktora Dhawana, zaufanie do niego powoli przestawało istnieć; wprost proporcjonalnie zresztą do męskiej cierpliwości względem mniej lub bardziej – w jego rozumieniu – taktownych wycieczek albo zapytań z ust Jessici. Gdyby tylko miała w sobie odrobinę roszczeniowości Ryles…
(Albo jakiegoś dalekiego kuzynostwa Roberta – z Krakowa, Sosnowca albo Elbląga – o którego istnieniu nie miał pojęcia.)
- To nie zaszkodzi. Po prostu – gdyby odpukać, coś się stało – to tu opieka i wszelka pomoc jest na miejscu. To wielki facet, ten pani mąż – urwał, w sferze domysłu pozostawiając ewentualne próby podźwignięcia Boba na dosłownie równe nogi przez drobniutką panią doktor; Wondolowski istotnie posturą przypominał może i niezbyt dobrze prowadzącego się, ale emerytowanego atletę, wobec czego bardzo kontrastował z sylwetką swojej żony i troska o udzielenie mu natychmiastowego wsparcia przynajmniej wydawała się uzasadniona. – Ale zrobimy tak, jak sobie państwo zażyczą, dobrze? – kiwnąwszy pokornie głową, lekarz posłał Jessice porozumiewawczy, blady uśmiech, którym miał nadzieję zacerować jedną z dziesiątek dziur w płótnie, które od kilku minut na przemian wyrywali sobie z rąk w mniej lub bardziej uprzejmej rozmowie. Ilekroć jednak podejmował takie próby, Viswanathan szybko napotykał na swojej drodze problemy i pechowo (!!) nadziewał się na przyszykowane, starannie naostrzone szpony Jessici, która bardzo lojalnie i z oddaniem podchodziła do obrony dobrego imienia swojego męża. I chociaż wcale go nie raniła, bo przecież nigdy nie miała takiego zamiaru, a jak to zrobić, mogła się najwyżej domyślać, to skutecznie pogłębiała męski dyskomfort i konsekwentnie zapędzała w coraz ciaśniejszy róg, nie pozwalając mu się oswobodzić czy spuścić z tonu. Dhawan zachowywał się więc trochę jak najsurowszy ze służbistów zatrudnionych w wydziale wewnętrznym nowojorskiej policji i z gracją słonia w składzie porcelany coraz głębiej zaglądał w życie rodziny Wondolowski. – Pytam, czy pani mąż często pija alkohol – odparł niefortunnie, nadziewając się na prawy sierpowy pani doktor i aż zagryzł wargę, przytłoczony celnością wyprowadzonego przez nią ciosu. – Oczywiście, że mi się zdarzyło, ale… Nie sugeruję nic złego. Po prostu chcę wiedzieć, gdzie szukać przyczyny tego wypadku – zająknąwszy się, wydusił z siebie względnie akceptowalne wytłumaczenie swojej upartości, ale jeszcze nie odpuścił. – Myśli pani, że mógł się czuć pijany? – zapytał ostrożnie, chociaż bieg tego dialogu troszkę go rozochocił, bo wydawało mu się, że wreszcie dopływają do brzegu i że wyciągnięte z ust Jessici odpowiedzi złożą się w jakąś logiczną całość, która pozwoli trafnie stwierdzić, dlaczego Robert wywinął orła pod prysznicem i jak zapobiec takim gimnastycznym akrobacjom w przyszłości. Niestety – o ile ta kooperacja była oczywiście godna pochwały i w ogólnym rozrachunku na pewno pomagała w diagnozie pacjenta, o tyle kobiece zaskoczenie zadawanymi pytaniami pozwalało Viswanathanowi precyzować. No więc… precyzował. – Viagrę. Pytam, czy pani mąż ma problemy ze wzwodem – sama końcówka jego wypowiedzi odbiła się o wycedzone przez nią, potrójne „nie”, natomiast bezceremonialność, z jaką dotykał tematu lekarz była… może nawet godna podziwu; ktoś inny – może wychowany w Stanach, lepiej mówiący po angielsku albo niekoniecznie facet – pewnie lepiej odnalazłby się w tak delikatnej materii. Doktor Dhawan był po prostu surowy.
Niezależnie jednak od wszystkiego być może nawet pozostawił po sobie choćby cień pozytywnego wrażenia, idąc Jessice na rękę i przystając na jej propozycję wykorzystania najbliższych dni chorobowego zwolnienia Roberta. Nie trzymał jej w końcu już dłużej i nawet sam jako pierwszy odwrócił się na pięcie, żeby nie poczuła się zobowiązana rozmawiać z nim jeszcze dłużej, a potem zwinnym susem uciekł do najbliższego pokoju socjalnego albo łazienki, żeby w samotności przetrawić potężną dawkę zażenowania, którą zaserwował sobie sam (do spółki z Jessicą oraz losem).
- Tak. Jasne, że tak – chwila zawahania po tym, jak pani doktor zadała mu to pytanie dość otwarcie potwierdzała jej przypuszczenie, natomiast refleks, z jakim Bob się poprawił, mógł budzić nadzieję na to, że wszystko szybko wróci do normy (tak jak zresztą każdy, nawet najmniejszy sygnał czy gest). – Sugerując, że opiekuje się mną dzieciak, wcale nie poprawiasz mojej sytuacji – przyznał, dość nieoczekiwanie sięgając po bardzo charakterystyczną i typową dla siebie niewinną złośliwość, całkiem wesoło się przy tym uśmiechając. Niestety, szpitalny i mocno przygnębiający entourage musiał prędko sprowadzić ją na ziemię i boleśnie uświadomić, że był to jedynie jeden niewielki i prawdopodobnie nic nieznaczący przebłysk dawnej formy. Wondolowski szybko bowiem stracił zainteresowanie lekarzem, a skupił się na Jessice – jej twarzy (którą względnie poprawnie udało mu się zapamiętać) oraz przyozdobionej małżeńską biżuterią dłoni, którą sam – w ten albo inny sposób – jej sprezentował. – Mogę? – zapytał cicho, nieśmiało wyciągając swoją rękę i dopiero kiedy w prosty sposób mu przytaknęła, podchwycił tę jej, z tak jakby nieznajomą jej delikatnością badając po kolei wszystkie knykcie, paliczki i dopiero na samym końcu – pierścionki. Skóra Bobbyego była blado-sina, przejmująco zimna i szorstka nieznacznym uczuleniem od nieswoich kosmetyków. – To chyba nawet ładnie brzmi, nie? Jessica Wondolowski – rzucił głośno i wyraźnie, perfekcyjnie akcentując własne nazwisko w swoim (niekoniecznie zgodnym z podręcznikiem) stylu. Odtąd słuchał jej już właściwie tylko w ciszy, spijając jej z ust każde słowo i kurczowo trzymając się drobnej dłoni, której ciepło napawało go poznawanym na nowo poczuciem bezpieczeństwa.
/ztx2

autor

ciro

Zablokowany

Wróć do „Gry”