WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

I'd swim across Lake Michigan
I'd sell my shoes
I'd give my body to be back again
In the rest of the room
To be alone with you
  • You gave your body to the lonely
    They took your clothes
    You gave up a wife and a family
    You gave your ghost
    To be alone with me
ǝɯ pǝʌol oɥʍ uɐɯ ɐ uʍouʞ ɹǝʌǝu ǝʌ,I 07-03-2022
Novato, California


Dla każdego kuracjusza bez wyjątku, dzień w Reflections Recovery Lodge zaczynał się, względnie-bezwzględnie, o siódmej:zero:zero - we wszystkie dni z wyjątkiem sobót (ósma:zero:zero) i niedziel (dziewiąta:zero:zero, w porywach do dziewiątej:piętnaście); w dodatku zawsze tak samo - serią miarowych stuknięć odarrtej z akcesoriów pielęgniarskiej dłoni prosto w nieskazitelną biel, jaką framugi drzwi odcinały się tutaj od mdłego błękitu ścian: osiemnaście na pierwszym piętrze, dwadzieścia na drugim, i sześć na ostatnim - z którego to widok rozciągał się na dziedziniec i ogród warzywny, a nawet na kawałek parkingu dla gości - jeśliby wspiąć się na palce, i wyciągnąć szyję, spoglądając ponad szpalerem tawułek i berberysów równo okalających gmach kryjący w sobie część mieszkalną.
Jeśli trzy długie, i dwa krótkie uderzenia kłykci w wyszlifowaną płaszczyznę drewna lakierowanego wegańską, atoksyczną emulsją do egzotycznych tworzyw, nie wystarczały - po nich do uszu szczególnie uważnych świadków dotrzeć mógł cichutki brzęk kluczy wysupływanych z kieszeni pracowniczego uniformu, a następnie równie subtelny zgrzyt otwieranego zamka.
Następnie pojawiał się głos. Łagodne, cierpliwe, ale i nieznoszące sprzeciwu przypomnienie, że na prysznic jest pół godziny, licząc od teraz, a śniadanie serwuje się do dziewiątej (w poniedziałki - wtorkiśrodyczwartki - piątki), jedenastej (w soboty), i do dwunastej (w dni święte, cokolwiek tu dla kogokolwiek miało to oznaczać).
Wreszcie, jeżeli pensjonariusz nadal nie reagował - w politycznie-poprawnym rejonie górnej części jego ciała (najczęściej na przedramieniu lub barku), materializowała się ręka. Dotyk. Pięć opuszek, i pięć głównych linii tnących miękkie poduszeczki wnętrza dłoni, sunące gładzią (i niekiedy chłodem) skóry. Potem czasami nie działo się nic, a czasami - przyspieszony, a pobierany pod wpływem poczucia obowiązku i odpowiedzialności krok niósł się tunelem korytarza, a po nim pojawiała się karetka.

Ale nie do Harpera. Nie, nigdy - nie pozwoliłby sobie
  • nigdy do Harpera.
Do niego, jeśli już, przyjeżdżali jedynie bliscy. Z daleka. I tak też mogli sobie na niego popatrzeć - ponad dębowym blatem kawowego stolika, zestawem zdobionej w łączkę porcelany Villeroy & Boch (od razu można było rozpoznać, że nie był to żaden Thomas Goode, ale nawet Ginevra - podczas jednej five o’clock będąc świadkiem trzech stłuczeń - przestała na to faux pas kręcić nosem), i suchych jak wiór, ale pełnych błonnika i witamin [a więc dobrych na perystaltykę jelit i awitaminozę (kolejno trzecia, i piąta, z najpowszechniejszych dolegliwości dokuczających leczącym się nałogowcom)] pełnoziarnistych herbatników w kształcie elips, rombów i rozetek.
I nad tym poczęstunkiem, w otoczeniu kwiatów doniczkowych i ciętych, i neutralnych, stonowanych kolorów, których głównym zadaniem było to, by się nie kojarzyć z absolutnie niczym, mogli też posłuchać o tym, jak to:
  • - Na śniadania zjadał i owsiankę, i ajurwedyjską sałatkę z borówkami i awokado, i pił sok z selera, i bezkofeinową kawę z odtłuszczonym mlekiem owsianym, i dużo wody; i tęsknił za Zachary'm Prescottem;
    - Potem miał konsultację z lekarzem, podczas której - w absolutnym braku możliwości buntu - dawał się ważyć i zaglądać sobie w oczy, i pod język, i mierzyć sobie ciśnienie, i pozwalał się osłuchiwać, opukiwać, oglądać, omawiać i wypytywać o różne rzeczy, tak, by po wyjściu z gabinetu nie mieć już siły, by mówić o sobie, oraz żadnych sekretów oprócz jednego; takiego, po prostu, że chyba go kochał;
    - Następnie przychodziła pora na decoupage i jogę, medytację i techniki mindfulness, a więc na oklejanie kartonowych pudełek suszonymi liśćmi gingko biloba i liofilizowanymi płatkami róż, smakowanie rodzynek z użyciem pięciu zmysłów (i pakowanie całej dostępnej mu energii w to, by instruktorce tych praktyk nie roześmiać się prosto w twarz najwredniejszym z dostępnych mu chichotów), plątanie się we własne kończyny i odliczanie oddechów tak długo, aż zacznie się żałować, że powietrze w ogóle do czegokolwiek jest ludziom niezbędne - przy bolesnej świadomości, jednocześnie, że są rzeczy osoby potrzebne mu bardziej niż tlen;
    • I na lunch: tony warzyw i perełki niepalonej kaszy gryczanej, i mnóstwo pieprzu cayenne i imbiru (na metabolizm), i białka (na regenerację), i orzechów (na pamięć, podobno - jakby Harper miał jakiekolwiek problemy, by go pamiętać);
      I na terapię grupową, rodzinną (z matką, raz w tygodniu), i indywidualną, i rozbieranie toksycznej relacji z rodziną najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa znaczenia sławy znaczenia miłości znaczenia relacji z Charlie znaczenia relacji z Elliottem znaczenia bycia wnukiem Etty-Rose znaczenia otrzymywania nagród statuetek wyróżnień znaczenia OJCOSTWA i bliskości miłości seksu tęsknoty pragnienia lęku przed utratą lęku przed opuszczeniem lęku przed zdradą lęku przed wszystkim jednocześnie oraz tego, co to dla mnie znaczy że nigdy nie czuję się dość dobry choćbym nie wiem co zrobił, i co mogę zrobić by to zmienić, na czynniki pierwsze;
  • - W końcu, przed kolacją, mógł pójść do Pokoju Wspólnego i pooglądać Animal Planet albo ten program o pieczeniu ciast w towarzystwie dwóch Żon Hollywood, jednej eks-gwiazdy-porno, i paru podobnych mu śniegowych płatków o dystyngowanych obliczach i tragicznym tle psychospołecznym - i tęsknić tęsknić tęsknić, kurwa, tęsknić tak bardzo, i odliczać dni, godziny, minuty, sekundy, pod pozorem układania nowych utworów wystukując rytm upływającego czasu na coraz mniej dramatycznej kanciastości własnego kolana;
    - Przed snem zawsze było mu najtrudniej, i najsamotniej, z dłonia biegnącą nieśmiało cięciwą wyznaczoną punktem zbiegu obojczyków, wgłębieniem pępka i wypukłością kości łonowej, ruchem pożyczonym, i nie-oddanym od kilku już miesięcy, dokładnie tak, prawda?
    - Ale, że - tak generalnie - wszystko było w porządku, a z całą pewnością lepiej, i, że przecież już niedługo go zobaczy, już wkrótce go przytuli, nie minie nawet chwila, a znów będzie go miał, a wszystko naprawdę się ułoży;
A potem wizyta się kończyła, i na nowo zaczynał się ten sam cykl, i ta sama gehenna zdrowienia, i to samo błędne koło Nadziei pożerającej własny ogon wraz z cyframi na wyświetlaczu zegarka, i dniami w kalendarzu, i nagrodami za dobre sprawowanie - jak na przykład możliwość wykonania jednego telefonu - przyznawanymi mu na wzorzec przedszkolny, lub więzienny, zależnie od przyjętej perspektywy.

- Halo? - pod czujnym okiem Kochanej Esther, odliczającej programowe trzydzieści minut przysługujące tym pacjentom, którzy z żółtego poziomu (wysoki nadzór, żadnej technologii, odwiedziny raz na dwa tygodnie, przeszukania codziennie, w trosce o ich dobro, jasna sprawa), zdołali wejść właśnie na poziom zielony (mniej restrykcji, mniej mierzenia-ważenia-odpytywania oraz, dzięki Bogu, mniej mindfulness i antystresowych kolorowanek); z kolanem podciągniętym pod brodę, i wolną dłonią wczepioną we własną piszczel ruchem dziecka, któremu zabrano maskotkę, więc otuchy i pocieszenia szukać musi w samym sobie, z dolną wargą okąsaną oczekiwaniem, i zielono-brązowym patchworkiem źrenic wbitym w sufit - Halo? Zach?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

24) hello • we haven't talked in quite some time • I know • I haven't been the best • as an addict with a pen, who's addicted to the wind • of course I'll be here again, see you tomorrow, but it's the end of today Zachary wiedział. Wiedział d o s k o n a l e, że Harper znajduje się pod opieką profesjonalistów. Nie tylko dlatego, że któregoś dnia, zupełnie wprost, zapytał o to jego matkę; niedługo po tym, gdy w ogóle dowiedział się gdzie przyjdzie mu zdrowieć. Średnio raz na tydzień – w rytuale przypadającym najczęściej na poniedziałkowe wieczory (dokładnie takie, jak ten) – w ramach wirtualnej przebieżki wertował informacje na temat ośrodka. I opinie. I komentarze. I, Chryste – pewnego razu nawet przy rozmowie z ojcem, pokusił się o to, by i z nim poruszyć ten temat; choć sposobem mocno ogólnikowym. Odartym więc z imion i nazwisk, a skupionym wokół powszechności uzależnień w branży.
Zawsze czytał – i słyszał – że to dobre miejsce. Tylko, widzicie, jeśli w pośmiertnym pocieszeniu twierdziło się, że ktokolwiek trafia na drugą stronę – jednocześnie trafia też do lepszego miejsca, to podobne komentarze dotyczące obecnej sytuacji Harpera brzmiały jak zwyczajna ściema w aranżacji ante- lub peri- mortem.
Mimo wszystko – wierzył. Nawet wtedy, kiedy mimowolnie i wbrew rozsądkowi sprawdzał sprawdzał sprawdzał statystyki szanse prognozy czterdzieści do sześćdziesięciu procent powraca do nałogu kurwa kurwa kurwa to dużo to dużo to za dużo.
I szukał. Uczył się; gdzieś pomiędzy wszelką teorią akademicką (z dnia na dzień tracącą na znaczeniu) – o tym, jak to jest. Jaki powinien być. Jak mu pomóc – lub, co zaczynał rozumieć dopiero od niedawna – jak pomóc mu – w pomocy, której udzielić mógł tylko sam-sobie.
Odklepywał właśnie szósty (ale dopiero drugi, którego nie porzucił w połowicznie [nie]doczytanej treści) poradnik. ”Everything Changes – Help for Families of Newly Recovering Addicts”; na słowo ”rodzina” przewracając oczami z równą krnąbrnością wpisaną w jego wiek lub charakter, z jaką obnosił się względem biblijnych wersetów, nagminnie podrzucanych pomiędzy linijki tekstu. To nie tak, że chłopak miał coś przeciwko religii (miał – sporo, ale nie w tym kontekście). Sęk w tym, że dla Zacharego żadna z mądrości, która w mniej lub bardziej bezpośredni sposób tyczyła się jakiegoś faceta żyjącego setki-wieków temu, a który mogąc zamieniać wodę w wino nie popadł w alkoholizm, a i tak kipnął grubo przed czterdziestką – w kontekście walki z uzależnieniem nie brzmiało zbyt zachęcająco.
Nie zmieniało to jednak faktu, że szukał nowych perspektyw. Że próbował się przygotować. Że niejednokrotnie zasypiał z podręcznikiem niedbale wsuniętym pod garb poduszki. Że był jego ostatnią – i pierwszą – myślą; przed zaśnięciem i po obudzeniu.
Addicts don't escape into substances because they're good at facing things. Ale najważniejsze dla Prescotta było to, że –
pamiętał.
Być może dla wielu trudny do sprecyzowania, ale w gruncie rzeczy, zwyczajnie oliwkowy obwód – pętelkę tęczówki owiniętą naokoło czerni spojrzenia. Aha – tylko że dla Zacharego, od dawna już, nie był to żaden zielono-brązowy patchwork.
Oczywiście, że nie. Chłopak myślał czasami, że może to właśnie dlatego Harper-Joachim zawsze spoglądał na świat odrobinę inaczej, od reszty. Z łagodnym ciężarem źrenic, zamkniętym w ostrokole złotego nimbu.
Pamiętał.
Czasami – w takie dni, kiedy pogoda w nieprzewidzianym ustępstwie decydowała się rozpieszczać każdego, kto znajdował się pod waszyngtońskim skrawkiem nieba; wystarczyło, że brunet wyglądał w kierunku ciepłej mgły słońca, tłoczącej się okienną szybą – by w oczach zatrzymywał świetlne refleksy jego zaćmienia.
Pamiętał.
Bo dużo myślał o jego oczach. Wiele razy – szczególnie ostatnimi miesiącami – wspominał je w przeraźliwie regularnej tendencji. Czasami w załomach najbardziej przyziemnej codzienności; w zacieku zaparzonej kawy, pozostawionym na niefortunnie porzuconej, fotograficznej odbitce. Innym razem w drodze z uczelni – do domu domu domu siebie. Bywały takie dni, kiedy w wyjątkowo leniwym i niechętnym do powrotu marszu – przyglądał się pracy florystów w lokalnej kwiaciarni. Z nieufnością zerkał wtedy na kilka sztucznych słoneczników, wrosłych w mieszaninę najróżniejszych kompozycji; o barwie intensywnej, ale jakby – martwej sztucznej. I pamiętał; jak żywe były przecież jego oczy.
I tęsknił.
Za dwiema bursztynowymi plamami, w centralnej części zmąconymi inkluzją własnego odbicia.
Tak strasznie – strasznie – tęsknił.

Wiedziałeś, że do wynalezienia pierwszego polaroidu przyczynił się mocz psów, którym podawano chininę? Co za jazda. – W słuchawce dało się posłyszeć tąpnięcie podręcznika o blat jednej z kuchennych szafek. Potem nastała cisza; krótki niby-przerywnik, w czasie którego Zachary zdawał się oswajać z myślą, że może go – wreszcie – usłyszeć. Jednocześnie zaczynał rozumieć, jak bardzo mu tego brakowało. – Cześć, Jackie – wykrztusił wreszcie z zaciśniętej nagle krtani; i brzmiał spokojnie. Brzmiał łagodnie. Brzmiał, jak personifikacja wszystkich tych cholernych kolorowanek o konturach wypełnianych ruchem harmonijnie równym i jednokierunkowym. Żadnej zawieruszonej omyłkowo linii.
Jak się czujesz? J-jak... jak ci tam jest?
Ryzyko pytania nie opierało się wcale o to, co mógłby – ale co chciałby od niego usłyszeć. Że jest dobrze. Że jest coraz lepiej. Ale też: że najbardziej na świecie chciałby już być
przy nim przy nim przy nim przy nim przy nim
w domu.

Wrzucę cię na głośnik, okay? Bo-
Westchnął, wokół własnej osi zataczając kontrolne kółko; jeszcze na moment wcisnął telefon w zawężoną szczelinę pomiędzy policzkiem a ramieniem. Wyciągnął się, przystanąwszy przed regałem zamontowanym niewiele poniżej sufitu; omackiem palców wędrując przydenną płytą szafki. W naiwnej nadziei, że – jakimś tylko cudem – to, czego szuka, odłożył gdzieś z brzegu. – Ngh. Przydałbyś mi się. Uh. – Sapnie. A potem – podda. Skapituluje. – Bo robię jedzenie. Ale spoko, sam jestem. – Sięga po najbliższy stołek. – Tylko mogę trochę hałasować.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Prescott rozmawiał z własnym ojcem o...
  • - o czym? O "powszechności uzależnień w branży"?
    • Och, och-ha-ha-Chryste! -
      Gdyby Harper to słyszał, słowo honoru, nie wytrzymałby, i parsknął tą niepowstrzymaną, nieocenzurowaną filtrem kindersztuby formą krótkiego śmiechu, który - nim się go zdusi wymierzonym w samego siebie ciosem przytykanej do warg piąstki - wstrząsa tak ciałem, jak i otoczeniem: żywy, złośliwy i szczery.
      • Bo co?
        Co jeszcze Prescott-Junior miał okazję Prescottowi-Seniorowi przy tym opowiedzieć?
        Że w branży uzależnienia miały zazwyczaj charakter nieco inny niż poza nią? Bo presja środowiskowa siadała inaczej, bardziej? Bo waga pozorów ciążyła mocniej, a dźwigało się ją łatwiej - przynajmniej do czasu - jeśliby się wesprzeć na bezcielesnej podporze najróżniejszych substancji? Bo uzależnienie z przynależeniem szło czasem ramię w ramię; w otoku syntetycznej mgły nocnych klubów, wśród anonimowości wymuskanych neonami twarzy, na tyłach określonych lokali, w boksach publicznych toalet i neutralności motelowych klitek podnajmowanych na godziny (metamfetamina i ecstasy, żeby czuć, GHB żeby zapomnieć, że się czuło, i z rana jeszcze koks, by móc spojrzeć takiemu, na przykład, teściowi, albo szefowi, prosto w heteronormatyw tęczówek)?
        Czy może powiedział też tacie, że branża niosła z sobą ryzyko innego jeszcze typu; skroplone, o ironio, tak w pierwszej perełce wilgoci wzbierającej na krańcu strzykawki, jak i w łezce preejakulatu nieprzezornie nie-przysłoniętego barierą lateksu?
    • No? O tym też sobie porozmawiał? Tak ogólnikowo?
  • Bo jeżeli nie, to być może powinien?

Z tym, że oczywiście Harper nie wiedział (jeszcze?); mógł się co najwyżej domyślać, lub też próbować nie myśleć o tym, jak życie Zacha wygląda, a jak nie wygląda, i w czyim towarzystwie fotograf je prowadzi, i z kim o czym rozmawia, a co, i w jakim otoczeniu, pomija zgrabnym milczeniem. I mógł jedynie, w samo-obronnej fantazji, zakładać, że szatyn myśli o nim dużo, ale nie martwi się o niego za bardzo. Że (za Nim) tęskni, ale nie na tyle, by rezygnować przy tym z dbania o siebie. Że go -

poznaje.

Wiedzę, w trosce o ogół, i o szczegół, spajaną z drobnej gramatury kartek wymiaru a-pięć, porcjując sobie systematycznie, i w ilości perfekcyjnie-przyswajalnej. Że się na niego szykuje.
Ale czy jest na niego gotowy?
Bo - i Zachary miał się o tym prawdopodobnie dowiedzieć dopiero za czas jakiś - były takie rzeczy, i były takie fakty, na które przygotować nie mogła nawet nie-wiadomo-jaka liczba wszelakich:
  • Beyond Addiction: How Science and Kindness Help People Change
    • Understanding Addiction: Know Science, No Stigma
      • Being Sober: A step-by-step guide to, getting through, and living in recovery-aaaAAAA A A AAA!!!!!!!!!!!
I świadectw, i retrospekcji, i introspekcji, i semi-ekshibicjonistycznych, pierwszoosobowych zwierzeń Osób, Którym Się Udało. I plakatów, i cytatów -
  • Courage isn’t having the strength to go on – it is going on when you have no strength.
    Don’t give up when the road to recovery gets rough. Even if you hit rock bottom, you can find the bravery and perseverance to keep on going. You are more capable of this than you think!

    If you can quit for a day, you can quit for a lifetime!!

    Recovery Is Not For People Who Need It, It's For People Who Want It :)
    • i wreszcie także personalny ulubieniec Harper-Jacka, magnes na dwuznaczność wspomnień, i klejnot koronny absurdów wypisanych przez byłych pacjentów (nazywanych tu, s e r i o, Absolwentami) na ścianach pokoju socjalnego, i sal warsztatowych:
  • When everything seems like an uphill struggle, just think of the view from the top!
A tak poza tym, Harper-Jack miał ochotę przemierzyć osiem -
  • dziewięć, jeśliby wliczyć Nevadę, cieniutki pasek suchego i płaskiego gruntu cięty osią samolotowej trasy na wysokości Henderson
- do Cleveland, Ohio, znaleźć dom Jamesa Frey'a, pewnie jedną z tych modernistycznych konwersji starych farm, z panelami słonecznymi na dachu i trampoliną oraz huśtawkami dla dzieciaków ustawionymi w sensownym szyku gdzieś za domem, i nasrać mu na wycieraczkę.
Bo nikt jakoś nie wpadł na to, żeby na pierwszej stronie -
  • PIERWSZEJ STRONIE
    • a nie, kurwa-jego-mać, sto-osiemnastej, albo trzysta-dwudziestej, albo w najmniejszym przypisie oznaczonym gwiazduleńką tak maciupką, że każdy pochłonięty lekturą czytelnik po prostu ją ignorował
zawrzeć zupełnie zasadne, i w pełni r a c j o n a l n e ostrzeżenie, że:
  • - Im młodszy był pacjent w chwili, w której zaczął przyjmować pierwsze substancje psychoaktywne - wliczając w to leki psychotropowe - tym bardziej podatny będzie na nawroty;
    - Im więcej różnych substancji pacjent przyjmował - wliczając w to alkohol, i marihuanę, i środki przeciwbólowe, i nasenne, i leki psychotropowe - tym bardziej podatny będzie na nawroty;
    - Im więcej osób w otoczeniu pacjenta - wliczając w to rodziców i współpracowników - zmagało się z jakiegoś typu uzależnieniem, tym bardziej podatny będzie na nawroty;
    - Im więcej nawrotów pacjent zaliczył w przeszłości, tym, kurwa!, bardziej podatny będzie na nawroty;
    - Do im większej ilości mniejszości pacjent przynależał - co wiązało się oczywiście z podwyższonym poziomem stresu i podatnością na negatywne emocje - tym...
No, tylko, że nikt jeszcze nie wyzdrowiał na racjonalizm.
[ Bo choruje się na brak.
A zdrowieje się na miłość.
]

- A czemu? Miały malarię? - pytanie zadane odruchowo; prześlizgujące się skrawkiem przestrzeni pomiędzy wygłuszonym nieco odległością hukiem akademickiego woluminu uderzającego o blat, a ciszą wypełnianą niezręcznością Pierwszej Rozmowy Od Dawna.
Następnie słyszy własny oddech, i oddech Zacha - oddzielane membraną technologii i geografii, ale przylegające do siebie w tej samej tęsknocie; miękki szelest materiału dresu oblekającego jego własne ciało, ciche strzyknięcie kostki przyginanej w najmniejszym palcu jego lewej dłoni. Smakuje dźwięki; a kiedy wreszcie się przywita, zgłoski wybrzmią szeptliwie i mozolnie, w tempie spowalnianym ciężarem tęsknoty, ale także - balastem pragnienia:
- Cześć.
I Prescott usłyszy jego uśmiech; kąciki warg wywinięte w górę jak krawędzie pergaminu ogrzewanego płomieniem świecy i wysiłek mięśni sprężanych i rozprężanych miarowym skurczem.

Zach brzmiał, pomyślał Harper, j-jak personifikacja wszystkich tych kolorowanek, nad którymi zabijał tutaj czas, katrupiąc przy tym także i biel (i marzenia o bieli) naciskiem kredek świecowych i ołówkowych trących o celulozę - cierpliwą, czasem wręcz mozolną powtarzalnością ruchu, precyzją cieniowania i uzupełniania ewentualnych niedociągnięć.
Spokojnie.
Żadnej zawieruszonej omyłkowo linii.
Żadnego fałszywego tonu?
(A co, jeśli fałszywa była cała uwertura?)

Wreszcie, gdyby wiedział, z pewnością - i z dreszczem mknącym wzdłuż skosów łopatek (na szczęście - coraz przyjemniej wygładzanym przyrostem podściółki tłuszczowej) - uznałby narrację Zachary’ego za uroczą. Ale by się z nią nie zgodził.
  • To był po prostu mariaż zieleni z brązem.
Bo oczy były podobno - ot, kolejna mądrość instant, gotowa do wetknięcia pomiędzy szereg pseudo-głębokich przemyśleń wypisanych czcionką Helvetiva Neue, dwunastką, w książeczkach ćwiczeń dla ćpunów z dobrych rodzin - zwierciadłem duszy.
A Harperowi dusza ostatnimi czasy jakoś tak wyblakła. Nie tyle przepadła, co zapadła się sama w sobie.

- A co robisz? Na kolację? - Usłyszy cichy szczęk zawiasów - najpewniej utrzymujących w miejscu frontowe drzwiczki jakiejś kuchennej szafki - i szurnięcie drewnianych nóżek zawadzających o kuchenną posadzkę (dźwięk bardziej solidny, mniej pusty, niż gdyby Prescott przesuwał stołek na przykład na drewnianych panelach salonu)- Uważaj, Zach - Najpierw spontaniczne, i nieprzemyślane; potem już bardziej dwuznaczne, i bardziej świadome - z echem współdzielonych z Prescottem żartów kryjącym się w spółgłoskach: - Lubię, jak hałasujesz.
Odczeka chwilę, przeciągnie się, ułoży wygodniej, puchatą poduszkę wciskając pod obolały - już zwyczajowo (ot, jeden ze skutków ubocznych) - krzyż. Wreszcie obejrzy przez ramię, natrafiając spojrzeniem na zaczytaną w jakimś sci-fi-futuro-romantycznym gniocie pielęgniarkę.
- Czuję się dobrze - Zapewni. I powie pierwszą rzecz, jaka przyjdzie mu na myśl: - Tylko tak mi zimno bez ciebie.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Może. Może powinien. Może potrzebował; ("sobie. porozmawiać.") i może koniec końców tak by właśnie zrobił. Porozmawiałby – splunąwszy wreszcie wygodą milczenia. Watą niedopowiedzeń, którą wyściełał wąską przestrzeń pomiędzy rozwarstwieniem własnych żyć własnego życia. M o ż e. Gdyby tylko nie był z tym, kurwa – s a m. I gdyby nie był samotny; ze świadomością, że nawet jeśli sprawę zdarzy mu się spierdolić po całości – to wciąż będzie miał do kogo wracać.
Że ktoś na niego czeka. Tymczasem to on, obiecał tak przecież – miał czekać.
Ale póki co? Był z tym wszystkim, zwyczajnie, sam. Z głową mocno opadającą na panewce barków; zwieszoną głęboko za niewielkim, kolistym fragmentem pleksy – z ustami przytkniętymi do kompaktowego interkomu. Ze świadomością, że niezależnie od tego jak zaprezentuje powód własnej wizyty w klinice – i z jakimkolwiek nie zaniesie się doborem słów – mężczyzna umawiający odwołujący przekładający wizyty od razu domyśli się, dlaczego ktoś taki jak Zachary Prescott tam przychodził. I dlaczego przychodził sam. I dlaczego – kiedy wróci już do domu – udawać będzie, że nigdy go tam nie było.
I dlaczego zadzwoni do ojca. I dlaczego będzie pytał i upewniał się, i nadal miał wątpliwości, i dlaczego przez następnych parę tygodni każde podsłyszane słowo okaże się lobować ponad nim, i nie docierać, i rozmywać w gęstej mgle rozkojarzenia. I dlaczego te dwie zadarte przy paznokciu skórki okażą się początkiem uciążliwego nawyku, z którym upora się (ze względnie zadowalającym skutkiem) dopiero za siedem kolejnych miesięcy.

To, czego natomiast obawiał się Dweller – w kontekście desaturacji własnej duszy; dla Zacharego nie istniało. Bo mężczyzna zapominał najwidoczniej o jednej tylko zależności. Że czasami wystarczyło obiektyw otoczyć odpowiednią przesłonką filtra – by z obszaru szorstko wypłowiałego wydobyć dawną głębię.
A Zach? Zach widział go we wszystkich, zdaje się, kolorach.
Widział w tych cholernych słoniecznikach. We własnym uśmiechu odbiciem podchwyconym z czerni wygaszonego ekranu telefonu, kiedy już naprawdę musiał wracać na zajęcia – wygrzebawszy się z boksu uczelnianej toalety. I widział w drobiazgach; w literaturze łykanej na potrzeby zajęć. W teorii, na którą składały się definicje i przykłady i zjawiska i terminy i różnice pomiędzy używanymi obecnie płytkami h-sheet a ich pierwowzorem j-sheet i o tym, że – zabawne – pamiętać będzie o nich już zawsze.

Co? Nie. Nie wiem. Ale specjalnie dla ciebie mogę o tym doczytać. Wyślę ci eską. – Zaśmiał się; pozwalając paczuszce proteinowej odżywki (przywleczonej „z góry”) zawtórować mu w rozszeleszczonej przygrywce, wraz z na powrót odstawionym stołkiem.
Mhm. Tylko co na to twoi sąsiedzi? – Kontynuuje raz podchwycony temat; tonem nieszczególnie nawet speszonym. – Smoothie... chyba? – odpowie wreszcie. Pomyśli, że jest mu dziwnie. Ale w dobry sposób. W taki, kiedy mówić można w zasadzie o wszystkim – i wszystkiego chce się, w całej tej tęsknocie, słuchać. Tak po prostu. – A ty? Co miałeś? Czy jeszcze... jeszcze jesteś-cie przed?
Zanim oprze się o występ kuchennej wyspy; podłączy blender do prądu. A potem zatrzyma się w procesie chaotycznej krzątaniny – ulegając wreszcie tembrowi podłapywanemu ze słuchawki (wbrew zapewnieniu – bruneta ostatecznie nie przerzucił na głośnik; dochodząc do wniosku, że z jakiegoś powodu potrzebował trzymać go bliżej).
Już niedługo, Jackie. Jeszcze trochę. Wytrzymaj. Wytrzymasz? – Uśmiecha się – trochę smutno. Trochę – w niekontrolowanym rozczuleniu. Ostatecznie – po chwili zawahania – zmusza się, by ten uśmiech zepchnąć z ust krótkim chrząknięciem.
Mh-, słuchaj, fuck-marry-kill. Cher, Dolly Parton i yyy- Bonnie Tyler. Nie, czekaj. Debbie Harry. Tak, Cher, Dolly Parton i Debbie Harry. Lecisz. Tylko bez żadnego time-travellingu.
Ale też, ciszej. Nagle. W wyniku decyzji podjętej zbyt szybko, by móc się nad nią zastanowić dwa razy:
A, no i... Harper? Zanim będziesz musiał zdać telefon... myślisz że- mógłbyś mi wysłać... jakieś swoje- uhm, zdjęcie? To znaczy- po prostu... Dawno cię nie widziałem. – Lub, inaczej:
chyba
po prostu
chciałbym cię zobaczyć?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

To był szczególny rodzaj samotności, prawda?
Taki, którym - Harper-Jack wie to na pewno - naprawdę można się podzielić (i z którym, w tandemicznym układzie, można sobie poradzić). Ciężar obowiązku, i lęku, i niedopowiedzeń, rozkładając starannie, po równo; na dwoje. Ale - fakt bolesny, i niezaprzeczalny - do tego potrzeba bliskości. Fizycznej. Z przywoływanym w wyobraźni - nad ranem, w łóżku-jedynce, albo w przerwie lunchowej, w spotkaniu z kwiaciarnianym słonecznikiem, czy własnym refleksem wyrysowanym falistą plamą w martwym ekranie iphone'a - erzacem faktycznego kontaktu niewiele mającej wspólnego.
Do tego potrzeba dłoni wsuniętej w dłoń. I ciała - w ciało. I spojrzeń spotykających się ponad blatem restauracyjnego stołu, podczas obiadu w gronie znajomych lub, nie daj Boże?, rodziny.
Już niedługo.
Jeszcze tylko chwila. That’s it. Good boy.
Wytrzymaj. Wytrzymasz?

- Co? O-och - Dwie różne myśli nakładają się na siebie pod nawą harperowej czaszki, zazębiają, czy raczej -
  • wgryzają się w siebie, w zażartej walce o dominację, i - w konsekwencji - panowanie nad skołowanym umysłem;
bo Zach mówi, że wyśle mu coś eską, ale Harper słyszy -
  • ...słyszy, że wyśle mu eskę*;
I nic-to, że rozsądek wie swoje, i krzyczy krzyczy krzyczy, i chwyta za kierownicę, i próbuje skręcić na przeciwny pas właściwy tor, bo ośrodek nagrody, centrum dowodzenia wielkości połówki orzecha włoskiego, dopowiada sobie własną interpretację, pole widzenia muzyka zasnuwając na chwilę kalejdoskopiczną wizją kolorów i kształtów. I kwitną - te kolory i kształty - wczepione w menisk soczewki oka - białe, żółte i liliowe, poznaczone infantylizmem prostych symboli: tu kwiatek jakiś, tam rozeta pięcioramiennej gwiazdki, tu kółko, a tam krzyżyk - w nierozegranym pojedynku. I przez moment Harper myśli, że przecież... tak właściwie... mógłby w sumie poprosić? Nie, nie Zacha. Ale przecież zna też, wbrew pozorom, innych ludzi.
(Takich, którym na nim samym zależy na tyle mało, na ile w tym kontekście potrzeba). Pociąga nosem.
- Okay. To potem. Mi wyślesz. Nie przejmuj się, absolutnie nieistotne!
Oddycha. Wypuszcza strużynkę powietrza powyżej linii dolnej wargi.
- Pierdolę moich sąsiadów - odpowiada, a potem śmieje się z wieloznaczności tego wyznania [fun fact, taki akurat na artykuł na BuzzFeedzie (“5 surprising things we bet you didn’t know about HJ Dweller!”): Harper nigdy nie miał żadnej przygody - natury erotycznej, rzecz jasna, bo to, co połączyło go swego czasu z Panem Jenkinsem, z pewnością można było za “przygodę” uznać - z nikim, z kim by żył po sąsiedzku] - Najwyżej się wyprowadzimyy-ę. Wyprowadzę. Może zresztą przydałaby mi się zmiana scenerii. Co myślisz? Takie Portage Bay, na przykład. Nic, tylko mewy, i algi. Mógłbym zacząć pisać piosenki o syrenach i marynarzach, i zrobić na tym kasę jak Lana del Rey.
Papla trzy po trzy, ze stopami ozutymi w puchate skarpetki i potylicą wspartą o zagłówek fotela. I czuje się lżejszy. Chryste.
- Tylko smoothie? - rozprasza się, i marszczy brwi w wyrazie nadopiekuńczej wątpliwości, czy to jest aby na pewno wystarczające danie jak na kolację dla młodego mężczyzny wzrostu stu siedemdziesięciu trzech centymetrów, wagi sześćdziesięciu - , tak na oko, - jeden do trzech kilo - , prowadzącego względnie aktywny, a przede wszystkim obciążony stałym ładunkiem niemałego stresu, tryb życia. - Nie-ee, już po. Kolacja jest o osiemnastej trzydzieści, i mamy pół godziny na jej zjedzenie. Jak na oddziale dla osób z zaburzeniami odżywiania, czaisz? Niektórych to nawet pilnują potem, wiesz, pod łazienką - Obrusza się na ten ułamek reżimu; jeden zresztą z wielu w niekończącym się łańcuszku zasad i regułek, które w Reflections Center wytyczały rytmikę i sens życia pensjonariuszy - Jak w tym filmie z Lily Collins.
  • Zastanawia się, jak, i kiedy się to stało - że z tym samym Prescottem, z którym kilka miesięcy wcześniej łączyła go jedynie czerwień neonów i kąśliwe splunięcia zaczepek wymierzane w siebie nawzajem w akcie przedziwnej gry wstępnej, rozmawia teraz o wyborach żywieniowych i społecznie zaangażowanych produkcjach Netfliksa. I czemu akurat z Nim. Chce.
    Czy mu to przeszkadza?
    (Zgodziłby się: faktycznie jest dość dziwnie).
    Ale czy mu to p r z e s z k a d z a?
    Nie. Wręcz przeciwnie.
- I, ughm… Czekaj - Musi się na chwilę skupić. Jest, po tych kilku tygodniach, i tak dużo lepiej niż było, ale czasem jeszcze myśli umykają mu jak stado bardzo małych rybek chwytane w podbierak o bardzo dużych oczkach. - Risotto. Ale takie wiesz, ultra-wyjebane, z czarnego ryżu, ze szparagami. I ciasto z jakimś jagodowym coulis, i lody. Nie rozpoznasz mnie.
Dłonią bada własne ramię - tuż ponad zgięciem łokcia. Już nie jest w stanie otoczyć go nieprzerwanym oplotem palców.
- Kurwa. Powaliło cię? Jesteś pewien, że teraz, a nie tak w... siedemdziesiątym ósmym, na przykład? - parska w słuchawkę - Poza tym nie uważasz, że Debbie wygląda dziś trochę jak moja matka? Przewalone, Zach. Narażasz mi się właśnie, tak po freudowsku, ale... - wybór okazuje się być zaskakująco prosty - Fuck Cher, marry Dolly Parton. Czy ty wiesz, że one wszystkie są w tym samym wieku? To znaczy, Debbie jest z czterdziestego piątego, z lipca, jednak uśredniając… - Zamyka się na moment, i kalkuluje coś w ciszy. Potem łapie kolejny wątek:- Dobra, moja kolej. Justin Bieber… - zaczyna; mieląc w myślach otrzymaną niedawno informację, że Zachary jest sam (gdyby nie był, bez satysfakcji, ale ze zrozumieniem, posłałby w niego serię nazwisk należących do cis-płciowych, i heteroseksualnych młodych kobiet) - Justin Bieber, Harry Styles, i Harper-Jack Dweller… - Fuck. Marry. Kill. Och. Och, cholera. Reflektuje się dość panicznie - Nie, Jezu. Chwila, moment. Zapomniałem, że możesz być stronniczy. Jeszcze raz. Justin Bieber, Harry Styles i Shawn Mendes. Tylko dobrze to przemyśl.

Daje mu chwilę. Potem - wzięty tak jakoś z zaskoczenia, kiwa głową i wzrusza ramionami.
- C-o? A, jasne - jakoś zapomina, że od dwóch dni nosi ten sam sweter (bo jest ciepły, i miękki, i go nie drapie w nadwrażliwe, wiecznie zmarźnięte ramiona), i, że słowo "przetłuszczone" to epitet, jakiego niejeden stylista bez wahania użyłby teraz w odniesieniu do jego włosów - - Ale wiesz, że ono będzie takie zwykłe, nie? Bez żadnych... bajerów - Siada wygodniej, na wyświetlaczu telefonu znajduje ikonkę aparatu, trzaska ze dwie samojebki, obydwie - przezornie - do późniejszego usunięcia. Wysyła - Przydałby mi się tu jakiś profesjonalny fotograf. Z pewnością wyszłoby lepiej.

  • * 3,4-Metylenodioksymetamfetamina, MDMA, ecstasy; potocznie: eska – organiczny związek chemiczny, drugorzędowa amina, pochodna fenyloetyloaminy. Półsyntetyczna substancja psychoaktywna wykazująca działanie empatogenne, euforyczne i psychodeliczne.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zachary poruszy dużym palcem prawej stopy. Mdłością nieobecnego wzroku zahaczy o wypukłość zarysowaną pod materiałem białej, cienkiej skarpetki; i pomyśli, że – tak w zasadzie – nie miał nawet chwili, żeby się przebrać. I że nadal wygląda dokładnie tak, jakby zamierzał wkrótce przysiąść w wąziutkiej ławce audytorium; na czas kolejnych sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu minut zajęć.
Dwuznaczna wzmianka na temat sąsiadów chyba go rozbawi; komentarz mężczyzny ostatecznie skwituje bowiem parsknięciem – ot, krótkim wyrzutem powietrza, podpartym zaraz równie niezobowiązującą uwagą, że-
Słuchaj, jak będziesz chciał żeby dołączyli, to następnym razem po prostu powiedz. – Podbija ramiona niedbałym, obojętnym drgnieniem; tylko dlatego, że nie mówi poważnie. I tylko dlatego, że w zasadzie – jeszcze nigdy się nad tym nie zastanawiał. Z myślą obnosi się więc tak, jakby była to zwykła, niegroźna zupełnie abstrakcja.
Aha, a edycję deluxe następnego albumu rozszerzyłbyś o szanty? I gdybyś faktycznie chciał zmienić otoczenie, no, na trochę... to też. Też mów, nie? Nigdy u mnie nie byłeś. A nadal wisisz mi tę obiecaną serenadę. Brzmi jak powód? – Kontynuuje, lekko; w ton głosu nie angażuje zresztą zbyt wielu emocji. Stara się brzmieć naturalnie. It's not a big deal, right?Ale nad tym Portage Bay to się jeszcze zastanówmy, okay? – zagaduje niby bezwiednie; o chłód kuchennej szafki nadal wsparty dolną partią pleców.
No, tylko. Ostatnio robię mniej cardio. – Na końcu języka trzyma dalszą treść oskarżenia; że wspomniane zaniedbanie jest wyłączną winą bruneta. – Zawsze cię rozpoznam, Harper. A smakowało ci?
A co cię to, właściwie, obchodzi?; zapytałby sam siebie – nie tak dawno temu. Jeszcze przed paroma miesiącami. Dziś, w czasie jakby-rzeczywistym – stwierdza, że naprawdę go to obchodzi. Że chciałby wiedzieć, czy Harper dojada, czy jednak z wierzchniej, pulchnej warstewki kształtnego wypieku pozbywał się owocowej polewy – rozgarniając ją po brzegu deserowego talerzyka.
I, co – być może – w odbiorze Zacha wcale nie okazywało się priorytetem; jak bardzo podczas swojej nieobecności (dla szatyna; bo dla siebie samego czuł się, najpewniej, obecny aż za bardzo) ulegał drobnym, choć systematycznym zmianom. No, tak – oczywiście, że tak – Prescott zastanawiał się, czy będzie czuł go w inny sposób.
Może?
Może.
Inaczej. Ale nie ”gorzej”. Chryste, Boże, nigdy nie gorzej.

Na wzmiankę o podobieństwie Debbie do Ginny – Zachary się śmieje. Ostatecznie też przytakuje; stwierdziwszy po chwili namysłu, że chyba faktycznie musi przyznać mu rację. A potem, z potknięciem głoski o moment zawahania; gdzieś u progu eskalacji Harperowej paniki – odchrząknie. Zaczeka.
A, no to nie wiem. Shawn, Harry, Justin? – Unosi podbródek; wahadełkiem dwóch palców przeciągając po grdyce. Drapie się. – Trochę na siłę. Pierwsze trio było bardziej, uh- w moim guście.
Jeśli Harper w słowa chłopaka wsłuchiwał się sposobem względnie uważnym, szybko zrozumiał też, że telefon dotychczas trzymany przez niego przy policzku, teraz przeemigrował w ujęcie jego dłoni. Podesłanemu zdjęciu przyglądał się z mimowolnym, ale przyjemnie osiadłym na zagryzionej wardze uśmiechem. – Dobrze wyglądasz, Jackie.
Ale głos fotografa nie powraca już zza przysłony echa. Kilkoma przeklikami toruje sobie drogę pomiędzy aplikacjami, a galerią; zdjęciami robionymi przez siebie i przez innych. Dla siebie – i dla innych. Jednocześnie: coś przytakuje; że jest, uważa, skupia się tylko na nim na nim na nim.

Wibracja telefonu po stronie muzyka. Obrazek Potem – Zachary wzdycha. Przez płuca przetacza łagodny oddech. W kontrze natomiast – zmienia się ton jego głosu. Doskonale wie, co robi Harperowi. I doskonale wie, co Harper z nim robi. I czego Harper zrobić nie może.
Hmph. Jimmy Madsen, Elliott, Ja.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

...głosu chłopaka?

Harper słuchał, tak szczerze mówiąc, średnio starannie. Za sprawą profesjonalnego skrzywienia, oczywiście, obwiednię jego brzmienia - z całą jej skalą i wszystkimi jej amplitudami - rejestrował mimowolnie... Ale do poszczególnych nut większej uwagi jakoś nie przykładał, jednym uchem wpuściwszy, i drugim wypuściwszy sączące się przez głośniczek wzbudzenie drgań ukośnych półtonów.

Całym sobą, natomiast, nie tyle wsłuchiwał się, co wczuwał w Niego. W subtelne tremble chłopięcego sopranu, w dyszkant skażany z wolna osadem dorosłości, w chromatykę powoli przepuszczanego krtanią oddechu.

I rozumiał -
  • - że ten chłopak -
    • - te dwadzieścia trzy lata wszelakich nie-doświadczeń, wsparte o rusztowanie kości, wplecione między supły ścięgien, i węzełki smukłych mięśni -
  • - nie przyciska go już do swojego policzka, lecz -
trzyma go w dłoni garści.

W bezpiecznej, ale i groźnej odległości od własnych warg, z przekorą i złośliwością kryjącą się za ich stokiem.
- Względnie - odpowiada na pytanie, koniuszkiem języka rozcierając jagodowe nuty o łuk podniebienia. Jednocześnie myśli nad tą uwagą o sąsiadach, i czuje dziwne, choć lekkie spięcie wszystkich mięśni w dole brzucha, i myśli, że nie chce się (Nim) dzielić - Hm? Wolałbym uniknąć takiej potrzeby.
Gdy przestają rozmawiać o odwykowym menu i dzielnicach mieszkalnych Seattle, rozgrzewając się chyba po prostu, po długim czasie rozłąki, niegroźną paplaniną o wszystkim i niczym, Harper wyczuwa, jak w Zachu coś się zmienia. Ciemnieje. Muzyk nadstawia ucha, naciąga struny wyostrzonych nagle zmysłów.
Zanim w ogóle popatrzy na ekran, przeczuje reminiscencję niezrozumiałego (dla nich obydwu, być może?) gniewu przesączającą się przez kolejne zgłoski. Poczuje złośliwe skubnięcie godne szczeniaka, który dopiero uczy się gryźć - i nie zawsze trafia tam, gdzie by chciał: raz w łokieć, raz w kostkę, raz w serce, innym razem - w cudze ramiona.

Ale zmiany dotyczą nie tylko tonu Prescotta. Zmiany, widzisz, Zach, dotyczą także stanu Harpera.
  • Harpera, który jest trzeźwy.
    Harpera, który jest dorosły.
    Harpera, który nie daje się zaczepić.
Imię Elliotta - ten kawałek swojej historii, którego strzeże, i którego nie pozwoli szargać - zupełnie ignoruje.
- Hm? - W jego głosie pobrzmiewa więc tylko niewinne, i szczere, roztargnienie [Wiesz ilu, Zach? Ilu ja widziałem takich jak Ty on? Naprawdę można się pogubić.] - A kto to jest Jimmy Madsen?

Teraz bierze głębszy wdech. Wzrok? Wzrok fiksuje ponad wąskim przeszyciem nylonu, w płytkim wgłębieniu powyżej głowni kości udowej, trochę nad regularnymi kształtami pojedynczego pieprzyka (uświadamia sobie, że go nie pamięta), bliźniaczego zresztą dla śmiesznych groszków, jakie wdrukowano w materiał bielizny. Wspina się pionem szwu łączącym męską talię z bladą połoniną ramienia. Myśli, że gdyby znamiona na skórze Prescotta były gwiazdami, w tym miejscu wyrysowałby między nimi dyszel. Tęsknym wzrokiem muska arkadę ucha, mota się w pojedynczy kosmyk włosów rozsterczony nad czołem.

- Zaraz ci odpowiem. Poczekaj.

Harper wstaje. A gdy to robi, Zach może wychwycić jęk odciążanej sprężyny (semi-skutecznie zaduszany kłębami syntetycznych wypełnień szezlongu), i urwany jazgot nóżek mebla, przesuwanych o trzy milimetry po posadzce świetlicy. Może podsłyszeć cichuteńkie strzyknięcie prawego kolana bruneta - świadectwo jego wzrostu, i wieku, i kilku niedoborów, w okresie dorastania skandalicznie-niewychwyconych przez lekarza rodzinnego Dwellerów, oraz szurnięcia skarpetek - dopóki muzyk nie zatrzyma się przy stanowisku sumiennie obejmowanym przez Esther, i nie ułoży dłoni na obłości jej przychylonego ku rozwiązywanej właśnie krzyżówce ramienia.

Znają się:
Z pierwszych dni, w których Harper wyzwał ją od szmat i kurew, a potem narzygał jej na najwygodniejsze pracownicze buty - zielone crocsy otrzymane od najmłodszej z córek, z klipsem w kształcie bławatka przyczepionym ponad linią podeszwy.
Z drugiego tygodnia pobytu mężczyzny w Reflections - gdy to popłakał się, z czołem wciśniętym w łagodny stok jej pulchnego uda, siłą własnej rozpaczy i bólu rzucony na łazienkową posadzkę jak wzgardzone przez autora, nieudane origami.
Z dwudziestego-drugiego dnia, gdy, wreszcie zebrawszy się na odwagę, poprosił czy mogłaby z nim zostać na trochę, i ją przeprosił (w odpowiedzi słysząc przebitkę wybaczenia, jakim w tym roku obdarzyć musiała już ośmiu innych pacjentów kliniki).
Dobrze już, (się znają), po prostu. I chyba nawet lubią, na tyle przynajmniej, na ile pacjent oddziału odwykowego lubić się może z doglądającą go pielęgniarką.
  • - Esther?
Zach może wyłapać pojedyncze słowa, lub poszarpane sekwencje sylab, docierające doń znad krawędzi kieszeni, w którą na moment Harper wsunął telefon:
  • - I'd love to... Oh, you know. I'm on the phone with my boyfriend, and... A-ha, yes. Yeah. Mhm, you get me? I'd (need to)... Have a bit of... Privacy. A-a, aha. No, no funny business, Esther, just pure dirty talk -
- z przerwą na śmiech nad przypadkową oksymoronicznością tego określenia -
  • - Thank you. So. Much.You're an angel, you know that?
Podchodzi do okna, opiera się o parapet - frontem do pogrążonego w mroku dziedzińca, tyłem do jasnych wnętrz dostępnych dla kuracjuszy. Przełyka; z (rozpalonym) czołem przytkniętym do szyby. Znowu jest blisko.

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

Nie zdąży też pomyśleć, nim spyta - w popędliwym, własnościowym odruchu:
- Kto ci to zrobił, co? To zdjęcie, Zach. Kto ci je zrobił?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

[Trochę +18 pewnie, lol.]

No tak, oczywiście. – Harper o tym nie wie, ale Zachary wywraca oczami; choć bez wyrzutu. Może tylko przypuszczać, że dwudziestotrzylatek ostatecznie uśmiecha się w akcie bezbronności. A przypuszczać może nie tyle po pod-łamanym co nad-pękniętym głosie. I, jeśli tak – miałby rację. Prescott bowiem od zawsze był pod wrażeniem tego, jak umiejętnie przychodzi brunetowi mijać się z konkretami. Bo to, że ignoruje wzmiankę na temat Elliotta – Zachary decyduje się uszanować, odpuszczając temat. Może wyświadcza mu przysługę – a może przysługę wyświadcza samemu sobie.
Bo często, łbem fantazji i zwyczajnych gdybań – zdarzało mu się zaglądać za kulisy znajomości Dwellera i Callaghana (zaraz wyrzucając sobie; że „po co – w ogóle?” i czy to jednak nie jest „trochę dziwne?” oraz „nie w jego stylu?”). O współdzielonej przez nich przeszłości. W rezultacie – koniec końców zawsze stwierdzał, że to nie jego sprawa. Ale tak naprawdę? Nie chciał zastanawiać się nad tym, jakie pytania – w ogóle – mógłby zadać. I jakie odpowiedzi mógłby otrzymać w zwrocie.
Tylko że ten sam brak reakcji na jego imię – szatyn zdaje sobie sprawę, dziwnym trafem – również potrafił zaboleć. Z kwestią ukróconą aż do niedopałka, skwarnie dociśniętego do połaci nagiej skóry.
Tak; chłopak widzi różnicę – pomiędzy kimś, o kim Harper rozmawiać nie chce – a kogo nie pamięta.
On sam, myśli – też by nie pamiętał. No, oczywiście – nie pamiętałby takich, jak Jimmy Madsen; niezależnie od tego, czy ich przygoda faktycznie ograniczała się do metrażu planu, czy ostatecznie pozwoliła zamknąć się w mniej profesjonalnym wspomnieniu. Ale –
Pamiętał. Po nocach – dających się zliczyć na palcach jednej ręki, ale takiej, którą potem chciałoby się, najchętniej, odrąbać. Nocach spędzonych z innymi z innymi z innymi w poznanym, ale wciąż obcym (choć nie zawsze przypadkowym) sobie towarzystwie.
Pamiętał, kiedy wracał taksówką.
I kiedy nie mógł zasnąć; wyczekując odpowiedniego momentu, by wyjść o świcie.
I kiedy to on pozwolił jednemu z nich zostać. Ale nie tak. Mówił mu już – nigdy nie w ten sposób. Dłużej, niż przewidywałyby kurtuazje poranków.
Pamiętał – z dłońmi wyswobodzonymi wreszcie spod wszelkiej trajektorii dotyku. Modląc się o to, by biegiem przypadku – trafić wreszcie na dukt w jego ciele wycięty bliskością Harpera. Czymś podobnym – ale nie takim samym.
Szukał Go. Właśnie wtedy; w powrotach do siebie i dojściach.
Oczami wyobraźni, ale i z powiekami mrużonymi w bolesnym starciu z nieskończoną rolką społecznościówek. Z przewinięciem zdjęć wypychanych jak paragon ze szczeliny terminalu. Z kwotą wdrukowaną czernią tuszu na torsie i plecach i ramionach; mówiąc mu, jak bardzo się zadurzył zadłużył. I jaką przyjdzie im mu zapłacić za to cenę.
Stamtąd właśnie – Zachary – pamięta Jimmy’ego Madsena. Widocznie utkwił w jego świadomości tak, jak w tkance skórnej utknąć potrafi drzazga.

Czekam – zapewnia. Jednocześnie podskubuje spód własnej koszulki; nieco przesadnie wywiniętą biel tiszertu – odsłaniającą wąski pas ciała pomiędzy szwem, a linią spodni. Tę samą rękę – w prostopadłym nachyleniu względem pionu tułowia – wsuwa pod ramię drugiej.
I, zapomniwszy chyba o potrzebie jedzenia – jeden rodzaj głodu i sytości zastępując innym; chłopak przechadza się teraz po salonie. Pochyla się nad kanapą – z oparcia strąca koszulę, zagubioną w próbie czasu – w pośpiechu poranków kurczącego się jakby szybciej szybciej szybciej. Rozpędzonego w najlepsze, im bliżej człowiekowi – z jedną nogą wetkniętą w nogawkę, drugą – omyłkowo wadząc najpierw o rozdarcie na wysokości kolana – było do wyjścia.
Teraz jednak, stwierdza z ulgą – i z przyjemnym napięciem, jednocześnie – jedynym pośpiechem pozostawało paręnaście przepisowych minut, które Harper-Jack Dweller mógł spędzić na linii.
Legnie.
Tak zwyczajnie legnie na wspomnianej wcześniej kanapie. Z dźwiękiem mniej stękliwym, a bardziej pufiastym, niż przed momentem – po drugiej stronie – rozwył się wyswobodzony spod sylwetki bruneta szezlong.
Potem, kiedy wreszcie umości się wygodniej; w pozycji osuniętego siadu wczepionego w kąt pomiędzy tylnym i bocznym występem oparć – podbije biodra. Podkurczy nogę; fuknie coś w otarciu o niedoszłość skurczu. Wreszcie – pozwoli, żeby zgrzyt rozporka dobrał się w parę ze zwięzłym wyznaniem Harpera. W parę więc taką, powiedzmy, puszczoną połowicznie – na podobnej zasadzie, jak puścić można farbę; że łączy ich coś więcej, niż parę minut telefonicznej rozmowy. Usłyszy; nie na tyle wyraźnie jednak, by otwarcie zapytać jak go nazwał.

Zanim ulegnie miłemu uciskowi na wysokości gardła – wyraźnie rozpędzonemu spadem ciała, strząśnie z kostki fałdę ostałego dżinsu.
Teraz: unosi brew, skubie skórkę w zadartym wrębku wargi.
Och? Czyli ci się podoba. – Ciężarem tonu, który przygasa, zanim na dobre ulotni się w pułap pytania. Dopytuje natomiast: – ... sugerujesz, że tych pierwszych mógłbym nie przyjąć?
W tym samym czasie – w załom ciszy upchnąwszy ciche chrząknięcie – palcami wędruje po brzegu własnej bielizny. I chociaż zapędza się dalej – obejmę dłoni wciąż prowadzi po bezpiecznej warstwie materiału.
Jakiś profesjonalny fotograf. Ale opierając ten wniosek na... przeczuciu? Nie zdziwiłbym się, gdybyś go nie pamiętał. – Z niegroźną uszczypliwością pochwyconą w głosie. Łapie oddech – gdzieś pomiędzy jaskrawością coulage’u przymkniętych teraz oczu. – Nie spodziewasz się chyba, że pozwoliłbym komukolwiek-
Urywa. Inaczej.
Myślałem o tobie, Jack. – Ciszej? – Na tym zdjęciu. I później, i- nawet z siebie tego nie-
Rwie się? Powoli, pod własną dłoń.
Zostawiłbyś to? Na mnie? Czy-?
Ale Harper nie może jeszcze o tym wiedzieć.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Sam by mu zamówił.
Taksówkę. Sam by mu zamówił, gdyby tylko wiedział.
I zapłaciłby za nią; nie dlatego, oczywiście, że podejrzewał, żeby Zachary’ego nie było (na to) stać, albo w jakiejś symbolicznej próbie uzyskania dominacji nad rozwojem zdarzeń. Zamówiłby ją - korzystając z usług jednej z trzech zaufanych korporacji - zwyczajnie po to, by Prescott nie musiał zawracać sobie (teraz) głowy podobnymi banałami. I żeby mieć pewność, że podstawią mu czysty, wygodny samochód; jasne obicia kanap, żadnych tapicerek, których barwa i faktura kojarzyć by się mogła z burdelem, albo z trumną. A przede wszystkim - zadbałby, kwestię tę podkreślając w rozmowie z centralą trzykrotnie - żeby w taksówce nie pachniało. Niczym. (Trochę tak, jakby - podświadomie - narzucić próbował Zacharemu błogosławiprzekleństwo jakim los dotknął Charlie). Żadnymi papierosami, letnią w temperaturze lurą z McDonald's, zwietrzałą resztą energetyka ostałą na dnie pstrokatej puszki; nie kwasotą potu, nie jedzeniem, nie odświeżaczem do wnętrz i przestrzeni, w których człowiek wolałby nigdy się nie znaleźć. Postarałby się. Upewnił - że żaden konkretny zapach nie nabędzie tego wieczora mocy przywoływania wspomnień (którą kiedyś splunąć mógłby im w twarz, zupełnie znienacka).
  • Wiele lat później, po jakimś wernisażu, Zach puści pawia na wykładzinę hotelowego korytarza - idąc do ich apartamentu z windy wypełnionej przypadkowym kombinatem dymu z Newportów i wody kolońskiej Dunhill for Men. Harper spyta, czym się zatruł. Chyba nie dostanie odpowiedzi.
Ale nie wi(e)dział.
Podobno czasem tak lepiej - bo czego oczy...
  • - a serce Harpera i tak przecież było weteranem.
    Zasługiwało więc, może, na odrobinę niewiedzy nieprawdy litości.
- Sugeruję najwyżej, że te drugie przyjąłbyś chętniej - rzuca względnie beztrosko - Całe szczęście, w każdym razie, że to już nie te czasy, w których musiałbym prosić o błogosławieństwo (twoich) rodziców.
I jeśli - kąśliwym, choć dość zasadnym przy tym żartem - zabił na chwilę atmosferę, teraz wskrzesi ją duszną powłóczystością oddechu omiatającego słuchawkę.
- Doprawdy? Jeśli mówimy o tym samym fotografie... - Prześlizguje się poniżej oczywistości prescottowego chrząknięcia. Niżej. Po okrytym bielą bawełny stoku chłopięcej piersi, i zwężeniu lędźwi, ginącym w spotkaniu z krawędzią bielizny - To powinieneś wiedzieć, że jego nie da się zapomnieć… - mówi może nader prędko, ale także - prawdę. Pracował z wieloma; pieprzył (kochał? dawał się…?) przynajmniej kilku - ze szczególnie głębokim ukłonem w stronę McMorty'ego, zresztą, i bez goryczy typowej relacjom, które kończyły się wbrew woli jednej ze stron; ale pamiętał…
Pamiętał wszystko tylko z jednego.
  • Butność dwudziestojednoletniego spojrzenia. Własną nadzieję - spełnioną, jak się okazuje, zresztą - że chłopak zmądrzeje wreszcie, przejrzy, o ironio, na oczy, spojrzy w lustro - pod odpowiednim kątem [i, za sobą, nie zobaczy przy tym Harpera], i zacznie modnie zaczesywać płaski nawis grzywki. Popędliwość niezbornie wykonywanych ruchów. Refleksy przedwieczornego światła wpadające w ciasnotę wnętrza przez dachowy lufcik.
No, i wszystko fajnie, tylko -
  • Zachary się myli.
W założeniu harperowej niewiedzy. W przypuszczeniu, że znalazłszy się poza wzrokiem muzyka, znajduje się także poza obszarem jego świadomości. Nie nawet dlatego, że (od wielu dni, tygodni, miesięcy) Harper wlókł się za Nim, myślą, jak bezpański pies - równo, przy nodze, z łbem zadartym naiwnie i ufnie, i radością wpisaną w witraż oka za każdym razem, gdy poczuł, że jego tęsknota-wierność-uwaga zostają odwzajemnione.
Ale przede dlatego, że brunet go słyszał.
W sensie najbardziej przepoetyzowanym, ale takim, także, który być może uratował mu życie, jaki pozwala słyszeć czyjeś kroki, i przez sen rwać się do nich, zanim się w ogóle rozlegną na stelażu pożarowych schodków.
Ale również w wydaniu zupełnie przyziemnym. Z tej wyłącznie przyczyny, że podczas gdy Prescott polegnie (na lnianym polu walki, zapędzony w ślepą uliczkę drogiej sofy) -
  • Dweller polegać będzie na jedynym ze zmysłów, który tak wiernie, a czasem i bezlitośnie, nigdy go nie zawodził.
Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zachary się powstrzyma. Przed kolejnym ruchem – jakiejkolwiek formy nie miał przyjąć w początkowym zamiarze. Na półtora własnego oddechu – i na ledwie połowę oddechu bruneta, opieszale przetłoczonego przez głośnik telefonu. Dokładnie tego samego haustu, o którym zapomniał; teraz powziętego w płuca w szeleście chrypliwie gaszonej monotonii głosu.
Jest zaskoczony – oczywiście, że jest. Przechwyconym przez Harpera zalążkiem głoski, tlącym się u progu westchnienia, strąconym ostrożnie dnem gardzieli i wreszcie połkniętym – nie tyle posłusznie, co przezornie. Z przetrąconą więc przedwcześnie, jedyną przewagą, której mógł się trzymać; tych kilometrów swobody liczonych w dziesiątkach-setek. W wyobraźni mężczyzny zmaterializowany przy kakofonii miękkich dźwięków. Zdradzony własną popędliwością. Pośpiechem?
Albo, tak całkiem już zwyczajnie: z pokorą niemającą zbyt wiele wspólnego – ale młodości za to znaną nad wyraz doskonale – dezynwolturą. Charakterystycznie dla kogoś, kto rozbujał się w obłokach – lub w przywoływanym ze wspomnień fantazmacie; szarpnięty za achillesowe ścięgno – czy piętę – i sprowadzony na ziemię.
Dosłownie. I w przenośni.
Na surowiznę posadzki – gdzieś w prostocie dźwignięć i kroków, i stóp dostawianych nerwowo, ale bez pośpiechu. Wreszcie, w manewrze telefonu przełożonego pomiędzy dłońmi, przeciągając przez tors płat niedbale odrzuconej bawełny. Potem: pozwalając bokserkom osunąć się wzdłuż pionu nóg. Z łaskoczącym ucho klapnięciem materiału o podłogę. Tylko że dotychczasowa dynamika Zacharego zaczynała mętnieć – w wybiórczo spełnianej prośbie, ze spojrzeniem zagęszczonym tak, jakby usilnie przedzierało się przez mgłę echa, zapętlonego w tembrze Dwellerowego głosu.
Mówi, że chciałby tu być.
I że Zachary chciałby, żeby go-
t r z y m a ł.
Zachary chyba chciałby się, tak po prostu, jakoś trzymać.
Tylko dlatego zaciska więc dłoń na skraju kanapy – wpija się palcami w żleb, pomiędzy dwoma lnianymi segmentami. Całość zajścia wygląda tak, jakby podejmował właśnie decyzję – i z sercem ważącym nieco więcej, niż się spodziewał – zupełnie zaskoczony, osuwa się na ziemię.
I szeptem – zupełnym, zupełnym, zupełnym szeptem – wbrew prymitywnej wżerce porzuconego w półruchu dotyku, ale i z ulgą przetrąconego antybiotykami organizmu – dzieli się z Harperem krótką myślą. Że też za nim tęskni. Pomyśli również – idąc za ciosem, choć takim, który okazuje się ciosem wymierzonym przede wszystkim samemu sobie – że chce mu o tej tęsknocie opowiedzieć.
Za tobą. I za... za nami? Wiesz, za plażą, piaskiem w skarpetkach, oceanem, paskudną atrapą rekina i tym durnym wegańskim serem z bagażnika. Za tym jacy... wtedy byliśmy, chyba. No, chyba... chyba właśnie za tym. Tęsknię. – Uśmiechnie się. Wywinie kąciki ust w przykrym uśmiechu; takim, który w twarz wrysowuje się tylko dlatego, że na wargach przysiadło odrobinę za dużo smutku. Albo pustki. Bo taka pustka mogła, faktycznie, przysiąść. I o taką pustkę dało się też potknąć; jak o parę schodków, po których chciało się zbiec – i przy dostawionej po omacku nodze okazało się, że podeszwa haczy o nieprzewidzianą przepaść. I tak się właśnie potykał o swoją pustkę; choć nie było tu żadnych urokliwych piruetów. Było trochę chłopca, któremu nagle zrobiło się nieco chłodno – więc pozwolił ramionom zelektryzować przezroczystość nastroszonych włosków. Trochę nastolatka spędzającego wieczór w niewygodnej ciszy wygodnego domu. Trochę dziecka pociągającego, w całym tym zimnie, nosem. Trochę Zacha – posłusznego, jak zwykle, tylko połowicznie. Nagiego – i dobrowolnie sprowadzonego do parteru. Z wybiciem kości zarysowanej tuż ponad pośladkami, opartą o podłogowe, drewniane panelki.
Bardziej stresują cię moi rodzice, czy to kwestia proszenia o cokolwiek? – Chichocze. Z policzkiem przyklejonym do szybki telefonu. I paznokciami podskubującymi ciemną szczecinkę naokoło panewki kolana.
Harper? Myślisz że mógłbyś...? To znaczy... możesz? Wiesz jak. Pamiętasz jak, prawda? – Oddycha płytko – ale spokojnie. No, tak – w oddechu Zacharego tkwi jakaś naturalna i niewymuszona stałość. Jak pływ fali dobijającej do brzegu – i oddalającej się razem z elektronicznym szumem dźwiganym na grzbiecie połączenia.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Harper się uśmiecha.

W głośniczek telefonu. Omiatając oddechem tani plastik obudowy, którą obłożono szkielet przyznanego mu tymczasowo w Ośrodku urządzenia - tak innej niż droga zbroja odporna na stłuczenia, zarysowania, uderzenia, zderzenia i zdarzenia; wodę, szampana rozlanego z trąconego łokciem kieliszka i niezliczone litry wlanego w nią potu, gdy trzeba było wykonać jakiś telefon natychmiast po koncercie, jaka otulała jego prywatnego iPhone’a.
I w stronę okna - napotykając efemerydę własnego reflektu, półprzezroczysty konterfekt, jakby malowany na zaparowanym szkle dłonią artysty albo niewprawionego po prostu, albo też niepewnego własnego talentu; więc jakby pewien nie był do końca, czy w ogóle warto.
Ale przede wszystkim -
  • uśmiecha się do tych dwóch mężczyzn chłopców na plaży, którymi byli kiedyś. Raz, krótko; dla siebie nawzajem.
Myśli. Myśli z prędkością nietypową trzeźwiejącym ćpunom, dziwną u osób, które przez większość czasu trwały w farmakologiczno-terapeutycznym letargu mającym na celu podtrzymanie względnie stabilnego stanu ich psychiki. Myśli wszystkimi komórkami ciała na raz - nie tylko mózgiem, jakby podpowiadać mogła logika; myśli ciałem. Myśli duszą. Myśli sercem. Na kliszy pamięci wyrysowując wszystkie wspomnienia jednocześnie, i aż się ugina pod ich ciężarem - nie z bólem, ale z westchnieniem tęsknoty.

- Czy pamiętam? Ch-chryste… - odpowiada tak szybko, że dławi się własnym oddechem - B-boże, Zach…

Czasem -
  • gdy człowiek utknie w przestrzeniach wyzutych z koloru i sensu,
    • a więc w szpitalnych izolatkach i lekarskich poczekalniach, na korytarzach prewencyjnie wymalowanych farbą, której barwa nie kojarzy się z niczym (a więc i niczym nie zagraża), na salach sądowych i w pokojach przesłuchań, w wąziutkich przesmykach, w których czeka się na wyjście na scenę, i w anonimowych jedynkach na sowicie opłacanym odwyku
      • oraz wtedy, kiedy się umiera,
    • nie istnieje nic innego -
  • tylko pamięć.
Tylko on, i ten chłopiec - wyblakła przerażeniem porcelana skóry zaorana skazami przypadkowo rozmieszczonych sińców i pręgami kilku krwawych rys (jak u bardzo małego, bardzo dziwnego tygrysa) - ostatkiem sił wspinający się po pożarowych schodkach.
Tylko on i dwie dłonie - nadludzkim wysiłkiem powstrzymujące same-siebie od drżenia - zagarniające poły kretyńskiego jedwabnego kimono.
Tylko on i zuchwałość spojrzenia, którym Zachary czytał jego gesty - i nastroje, i obawy, i pragnienia - podbijane pulsującą czerwienią neonów.
I plaża. Piasek w skarpetkach - wgryzający się złośliwie w niecułkę bezbronnej skóry rozciągniętej na ścięgnie dużego palca. Płachta oceanu drapowana mnogością drobnych fal. Paskudna atrapa żarłacza białego, rząd kłów nadszczerbiony, o ironio, zębem czasu. Uprzejmy i głupi (czyt. tak bardzo niczego-nie-rozumiejący) wzrok Ruth serwującej im plastry ananasa. Gładkie, ciepłe pod opuszkami drewienko wykałaczki - każdy jej obrót, pochwyconej ciasno między palce, jak trzęsienie ziemi.
    • Tylko on i ten ruch - jeden, a dzielony na dwoje.
      • (...) – zaskoczony jest, jak pojedynczy ruch przewiązany kadrem wyszarpniętym zza szlufek pamięci potrafi na niego działać; i okazywać się tak cholernie niewystarczającym.
Czy mógłbym?, więc.
Zach, Jezu Chryste, co to za pytanie.
Czy mógłbym?
Oczywiście
...tak smutny, że mógłbym...

Czy mogłem?
Tak, mogłem. Mogłem u m r z e ć, Zach.
Czy chciałem?
Czasem nie pragnąłem niczego innego.


Czy mogę?
- Tak.
Ale -
- Nie dziś. Nie w ten sposób, Zach. Nie teraz - Chyba drży, i chyba nie od chłodu, jakim emanuje okienna tafla pod jego palcami. Chyba trochę go mdli na samą myśl, że teraz jest dobrze - ale to może oznaczać tylko jedno (mianowicie? że jeszcze zrobi się źle). I chyba po prostu nie ma siły na własną tęsknotę - To byłoby... Cholera, Zach. M-muszę -
Bo są takie gesty, których - raz podzielonych - nie wolno, profanacyjnym ruchem, wykonywać w pojedynkę.
(Może po prostu się boi).
- Muszę iść. Poczekasz na mnie? P-proszę. Poczekaj na mnie. Gdziekolwiek, tylko -
    • - P-poczekaj.
Kiedy się rozłączy - i odda telefon Esther, grzecznie, na jedenaście minut przed upływem wydzielonego dlań czasu - kobieta spyta, co takiego się stało.
Odpowie jej, że wszystko wszystko wszystko nic.
Sam sobie nie uwierzy.

/zt

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „rozmowy telefoniczne”