WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Lissskubany, wyleniały, czytał Amerikę głębiej, niż ona sięgała możliwościami własnego aktorstwa, było to aktorstwo powołane do życia w imię tanich sztuczek, ronionych garściami ze striptizerskiego wybiegu, czy – potem – wymrukiwanych i wytańczanych w VIP-roomach. Nawet nie wiedziała, czym jest lisi zmysł obserwacyjny, dla niej gdy tak siedział nad nią, przy niej – ale górując w podciśnieniu swojej obecności – jawił się jedynie jako „zainteresowany”.
Ale i tak nie chciała już się wić i unikać. Ani nie miała na to siły, ani ochoty. Inna rzecz, że mógłby był przywlec tu do niej swój lisi tyłek z dowolną inną sprawą: mało to dziewczyn z jej fachu znikało – na tydzień, na rok, na zawsze? Mało z nich było pętelkami na nitkach ciągnących się setkami kilometrów po całych Stanach, Kanadzie, Meksyku, Karaibach, nieraz aż do Europy? Nie mógł to Lisek zapytać o siostrę (chyba przyrodnią) jej kumpeli Silver? Nie mógł węszyć wokół Lennoxa, który ponoć zadźgał Sala Merrisona w kiblu w personel owej części Smoka? Nie mógł? Musiał wywlekać akurat Cassie?
Szlag.
– Kurwa mać… – zaczęła Ammy, no bo jak inaczej imała zacząć dziewczyna w jej sytuacji –życiowej i dobowej? Już chciała być w domu –a jednocześnie ślęczenie akurat z Martinezem nad czymś, co jest dlań ważne, dawało jej przyjemne poczucie przydatności wobec człowieka – bodaj… jedynego? – któremu była gotowa zrobić przysługę bo tak. No więc: – Cassidy Mae Dawkins – wysapała Jewel i spojrzała na Foxa, by zaraz opuścić wzrok na fotkę, której pomagała być „tą fotką” jeżdżąc palcem po krawędziach kartonika. – Wpadła na mnie kiedyś przypadkiem. W parku normalnie. Wyczuła trawkę, bo paliłam. Ja siedziałam, ona przechodziła…
America zawahała się, zatrzymała, bo co to za tempo wypowiedzi? Zaraz Martinez sapnie, klepnie się obiema dłońmi w kolana i rzuci coś w stylu „Bejbe, albo pierdzielisz wymyślone gówno, albo jesteś tak zrypana, że już lepiej porozmawiam z twoim tuszem do rzęs”. – Zaczęłyśmy gadać. Chciała… zacząć brać. Nie wiem czy wiesz, Fox… –uniosła pytające spojrzenie i zaraz odpowiedź miała w samej istocie Foxa Martineza: co: ON miałby nie wiedzieć? – …że jest taki typ – zwłaszcza dziewczyn. I ten moment: kiedy one mówią sobie: „Wezmę”. I, kurwa, polezą wszędzie! kurwa: żeby dostać to, co sobie wyobrażają, że… Wiesz. No. – America zafalowała w tym zdaniu i opadła, kontynuując już metodyczniej: – Woziła się ze mną jakieś dwa tygodnie. Chciała kontakt do dilera. Ja jej w końcu mówię: „okej”, nie? Bo już miałam jej dość. Umówiłam się z nią, że okej – ale wcześniej zadzwoniłam do jednego gościa, z którym wcześniej ten. I poszłyśmy. Fox, ja nie jestem kurwa Matka Teresa, żeby wyprowadzać ku jasności takie dziunie durne! Chciała dilera – zaprowadziłam ją do dilera! Tyle!
I na zakończenie rozłożyła dłonie, kiwając na boki wysuniętą lekko do przodu głową: „Co tu więcej gadać?”
No.
I ta cisza…
Hm, Jewel? Coś jeszcze, nie?
Nie musiał tego mówić: słyszała to w jego oddechu, gdy porostu siedział i czekał, jakby wiedział, że będzie dalszy ciąg…
Sapnęła, pokręciła głową, sięgnęła po paczkę papierosów –ostatni. Cyk – puf: buszek wyjechał bokiem ust, ręka z fajką zgięta w łokciu, łokieć na kolano, stopa na poprzeczną deseczkę krzesła.
– Ten diler... (i nie tylko)... Okej: powiedziałam mu, że przyjdzie laska, za którą ręczę, i że ma dla niego kasę od innego gościa, nieważne. Pojechałyśmy nad Duwamish, do tych magazynów przy Pierwszej Południowej. Jej powiedziałam, że "masz mieć w chuj kasy, Cass", a była zdesperowana, to założyłam, że będzie mieć. I miała. Wystarczało na moje długi u niego. Pojechałyśmy. Mówię jej „Idź, tam – nie bój się, oni też chcą, abyś od nich kupiła, płacisz dobrze, resztę ja mam w dupie, sama chciałaś. Nie wszystko jej powiedziałam, bo by spierdoliła i chuj by wyszedł z mojego planu. A i tak wyszedł. Fox…? – podniosła na niego dziwne spojrzenie, dziwne: takie, jakby badała, czy akurat Martinez ma gdzieś w kieszeni złożoną karteczkę, tłustą i poplamioną tuszem, z tekstem jej ułaskawienia. – Stałam i patrzyłam. I widziałam, że wyszło… nie tak. Van się wkurwił – to akurat przewidziałam, nie? Ale tego, że zamiast od niej odebrać kasę, to po prostu ją… – nie, niefajnie się to wyświetla przed oczyma pamięci jeszcze raz – Tam jakaś szamotanina się zrobiła, nie wszystko widziałam. Ale… – Ale ten krzyk Cass, ten krzyk „Ammie, Ammie!!!” – Nie mogłam się ujawnić, bo… no wiadomo. Wogle… to należało spierdzielać. I spierdzieliłam. I nie wiem, co dalej, Fox – oklapła, niosąc za długi paluch popiołu, zgięty z papierosa, nie zapanowała nad balansem powierzonym łokciowi, zjechał jej z blatu, odrobinkę, poślizg na luźnej skórze łokcia, ale popiół spadł na udo – Khurrrrf… – i doniosła do popiołki tylko jakiś nędzny okruch. – Fuck.
Trudno.
Nabrudziło się.
Strzepnęła popiół z uda, trochę rozmazując, więc palec do ust, palcem potrzeć i… o: już czysto. Hm?
Podniosła na niego znów spojrzenie: Rozgrzeszasz mnie, nie? Fox? Nie bądź pierdolonym aniołem sądu, ej!
I patrzyła tak chwilę "prawie" w jego oczy, gdzie tymczasem, po ich drugiej stronie, wyświetlał się Giovanni „Van” Tagliano, jej jako diler, który miał do niech słabość, choć była to słabość wampira do jej ścięgien na szyi, a Foxowi – w niejasnym echu sprawy porwania niejakiej... Megan? córki sędziego Grahama N. Olssena? Ohlsona? Zeszłej jesieni? Sprawy, która zdechła z braku poszlak? Ten "Van"? czy jakiś inny?
– Bez sensu, kurwa – orzekła Jewel ze swadą i wreszcie odjęła spojrzenie, zaciągnęła się papierosem, wypuściła dym z namaszczeniem akolity okadzającego mistyczny artefakt, czy raczej puste po nim miejsce. Gdzie jest sens, Fox? Dobra: nie mów. – Tyle –wyjaśniła, unosząc brwi. Wgniotła niedopałek w dno popielniczki, ostatni wydmuch zostawiając sobie na powstanie z krzesła. – Odwieziesz mnie do domu? Pewnie nie – bąknęła, ruszając do szafki, z której wyjęła jakieś ciuchy, odkładając na oparcie innego krzesła i zabierając się zdejmowanie tego, co miała na sobie, odwrócona tyłem, widoczną teraz tylko prawą połową ciała, z lewą zakrytą drzwiczkami pionowej szafki. – Po co miałbyś mnie odwozić... – mówiła przed siebie. – Po prostu przyleziesz tu jutro… – mięśnie na plecach zatańczyły magicznie: ni to zgodnie, ni to osobno; skłon – koraliki kręgosłupa. Wyprost – kaskada czarnych włosów. – …i okej: ale wtedy postawisz mi legitnego drinka – biustonosz, majtki, chude ramię wyciągnięte ku oparciu krzesła, znów taniec mięśni i ścięgien, taniec włosów, wreszcie czarny t-shirt, wytarta, ponaciągana, ale kochana bluza z kapturem, jeansy z dziurami na kolanach: – W końcu… pomagam, nie? – i kurtka. Bo zimno.
Pieprzone Seattle.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Martinez siedział bez ruchu. Cudownie statyczny, w tej samej pozycji, którą przyjął, gdy Ammy zaczęła mówić. Serce biło miarowo, spokojnie: głębokie łup-łup, pauza, łup-łup, pod płaszczem kości, mięśni, dreszczem włosów na klatce piersiowej, pod białym podkoszulkiem na ramiączka, pod koszulą i pod kurtką wreszcie, stłamszony, zdławiony, a taki piękny rytm: łup-łup, pauza, łup-łup.
I płuca pompowały to, czego pompowanie jest ich rolą. Wdech-wydech. Powietrze - zatęchłe, ciężkie od zapachu pudru, miszungu tanich perfum, od kłębów dymu z papierosów z filtrem, bez filtra, smakowych - cynamon, wanilia, wisienka-czeresienka i oczywiście nieśmiertelny, obrzydliwy mentol, powietrze gęste od kurzu i całych warstw stareg dziewczęcego naskórka ściąganych razem z rajstopami - ale jednak powietrze, zasilało te dwa, zardzewiałe nikotyną tłoki. Wdech-wydech.
I jeszcze tylko jeden ruch, jeden cichusieńki szelest zdradzający, że Fox to jednak nie posąg, a istota żywa - ruch powiek niczym migawka aparatu na milisekundy przysłaniająca mu ten dziwny, dziwny świat mrokiem, gdy zwilżał oczy. Oczy utkwione w Ammy, oczy rejestrujące każdy gest, oczy niczym pryzmat, przez który trafia do wnętrza multum informacji, a we wnętrzu tym...
Łup-łup, pauza, wdech, łup-łup, pauza, wydech. I krew, łagodnymi falami wypełniająca tętnice i aorty, odpływająca zewsząd do jednego organu. Tego, którego mężczyźni w Smoku używali chyba nader rzadko - a jakże ważnego.
I to w tym organie właśnie - w tych tysiąc trzystu osiemdziesięciu czterech gramach u szczytu ciała - zaczynała się właśnie impreza.
Cassidy Mae Dawkins. Neuronalny rysik zapierdalał po mentalnym pergaminie. Notował, skrobał, zapisywał wszystko, co Ammy wypuszczała z siebie w monologu. Okay. Czyli jednak... Ale... Jak się przedstawiła? Na pewno była sama? Kto wiedział, że tam była?
W parku. Szur, szur, szur, grafit zachrzaniający po myślowych notatkach Lisa. Normalnie, w parku. Ale w jakim parku? W jakim, kurwa, parku? Może inni bywalcy Dragona nie narzekali na to, ale Martinezowi wcale nie podobało się, jak sprawnie Jewel połykała - i co połykała, bo informacje! W jakim, kurwa, parku, Jewel? Mówisz mi wszystko czy znowu śmigasz susami naokoło najważniejszych faktów? Dajesz mi całe ciastka jak grzeczna harcerka, czy tylko rozrzucasz okruszki?
Łup-łup, pauza. Wdech.
Duwamish. No dobra, jasne, że Duwamish, to miało sens. ALE PO KTÓREJ STRONIE RZEKI?
Elijah wiedział, że nie wszyscy wiedzą jak zeznawać. Nich nas tego w końcu nie uczy w szkole, nie? Stąd też świadkowie zawsze budowali jakieś niesłychane wstępy i zakończenia, a rozwinięcia zazwyczaj były liche i trzeba było w nich później grzebać w pocie czoła w poszukiwaniu pominiętych tropów i tropików, detektyw wiedział więc, że dziewczyna może zwyczajnie nie zdawać sobie sprawy, która informacja jest ważna, która nie. No ale Jezu, już bez przesady - nie tak podstawowe jak ta. Jak ten diler się nazywał? Jak na niego wołali? Przecież wiedziała, że zapyta...
A jednak milczał. Milczał i czekał i podczas, gdy w jego mózgu trybiki stukały i klekotały, iskry sypały się spod kółek zębatych, on powstrzymywał wszystkie pierwotne reakcje ciała, wszystkie pytania walące od wewnątrz w miękkość zaciśniętych warg i twardość zaciśniętych zębów i dawał jej czas.
I przed oczami znów, jak zawsze w takich chwilach, stawał mu jego jedyny poważny autorytet ze szkoły policyjnej - Pułkownik Vincent, Vinnie DeMarco - dziś rezydent domu spokojnej starości "Wieczny Blask" w Diamont, tak stary, że pastę do zębów regularnie mylił z tą na hemoroidy, ale niegdyś postrach waszyngtońskich przestępców i as większości prowadzonych przez się śledztw. Zapytany raz podczas wykładu, co jest jego tajną bronią, sekretnym sposobem na podkopywanie przesłuchiwanych, branie nawet najbardziej zaciekłych kłamców pod włos, wyciąganie z ludzi tajemnic, które skrywali nawet przed samymi sobą, Vinnie zmarszczył krzaczaste brwi, trzymając wszystkie młode pieski, a wśród nich i jednego zaplątanego liska, przylizującego napuszoną miotełkę ogona, żeby zaczęła trochę bardziej przypominać psi ogon, w niepewności, a potem powiedział:
Co jest moim sekretem? Cierpliwość.
I mało kto to pewnie zrozumiał, mało kto zapamiętał. Ale Elijah tak - i teraz właśnie jej używał. A Ammy mówiła. Mówiła, mówiła - czy wszystko? Czy tyle musiało mu wystarczać? - mówiła... Łypiąc nań przy tym smutnym, półprzytomnym, podsiniałym okiem.
- Starczy, Jewel - powiedział w końcu. Bolało ją, widział. I bolało ją szczerze. Ale to suche, trochę ojcowskie, a trochę sędziowskie "starczy" było dziś całym rozgrzeszeniem jakie dla niej miał. Bo może widział jej ból, ale widział i ból Marka Dawkinsa. Mężczyzny, którego córkę ona... Zawoziła do tego pierdolonego Duwamish...
Osiemnastoletnią. Dwa lata starszą od Stelli.
Kurwa.
Łup-łup, pauza.
Składał zdjęcia, gdy ona przebierała się w półmroku szafki.
- Mhhh, odwiozę cię, chodź - wstał, sponurzały trochę, lis rudy, a jakby nagle posiwiał. Miał pytania. Nie jedno pytanie, lecz liczbę ich mnogą, malutkie znaki zapytania wiercące się w skroniach jak jakieś pieprzone insekty - I kupię ci po drodze coś do żarcia. Schudłaś.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zamarła z dłonią trzymającą kaptur bluzy, który trzeba było wyjąć spod pleców kurtki – zamarła na sekundeczkę, bo nieśpieszny tok półświadomych czynności został tym jego „Starczy” nawet nie przecięty, a trącony. Puk: ’nough.
Ale to było potrzebne. America zaraz wyjęła sobie ten kaptur do końca i wyrzuciła na plecy kurtki już ruszając wskroś garderoby po plecak, gotowa do wyjścia stąd i wejścia w świat, który też przecież był w jakimś sensie wnętrzem, choć może – pozornie –mniej nachalnie zamkniętym.
Paskudny niedobry Lis popsuł jej humor przywołaniem tej całej Dawkins, która też dostała niesprawiedliwie z liście ponad kategoriami czasu i miejsca, bo jakaż była jej wina w tym wszystkim? Taka, że obciążała sumienie Ammy – a sumienie Ammy nie było zbyt umięśnionym byczkiem, zdolnym przenosić duże ciężary na długich odcinkach. Zrzucało je gdzie popadnie nerwowymi wstrząsami i nabierało agresji, gdy coś się przyczepiało do chomąta, a potem wlokło między kopytami. A więc owo „Starczy, Jewel” Lisa było jak pomoc w odczepieniu jednego przynajmniej sznura, na którym uwieszona była jewelowego sumienia biedna Cass, choć i tak nie dało się teraz przestać o niej myśleć. Czy wyspowiadanie się Martinezowi będzie miało moc odczepienia tej biduli od chomąta na wieki?
America cyknęła językiem i wbiła sobie w wewnętrzne kąciki oczu kciuk i palec wskazujący, pochylając głowę na dwa głębokie oddechy.
– Fox…? – i zaraz opuściła ręce wzdłuż boków, i stała tak chwilę, jakby patrzyła na pociąg, który miał odjechać, a jakby czekał na nią. Czy nie na nią?
Aż się obejrzała…
– Dzięki – jednak na nią? – I wcale nie schudłam – prawie się uśmiechnęła – Ale dzięki że patrzysz na mnie inaczej, niż… no.
Wiadomo.
Schudła.
Nie ważyła się z tą egocentryczną troską, z jaką na domowe wagi wchodzą dziewczyny z miliona powodów, ale było jasne, że kilka seansów tańca na rurze tygodniowo, rzadko kiedy dostateczne odżywienie, nieco mniej niż paczka papierosów dziennie i od cholery stresów, plus leka nadczynność tarczycy – a przynajmniej tak manifestujący się tradycyjny latynoski temperament – nieustannie trzymały ją pod sufitem maksymalnie 43-45 kilogramów.
– Dzięki – powtórzyła, żeby go tą wdzięcznością zagarnąć ze sobą. – Po drodze jest Mac. Hm?
To, że ją odwiezie i po drodze kupi coś do żarcia, wydawało się dziś być najpilniejszym prezentem. Pewnie roześmiałby się niemą ironią, gdyby wiedział, że w dużej mierze to właśnie ukoiło ból Ameriki na tyle, że miało mu dać w najbliższych kwadransach pełny dostęp do jej doświadczeń z osobnikiem znanym jak Van. Inna rzecz, czy wiedza ta okaże się dla Martineza – i Cass – zbieżna z jego oczekiwaniami.

ZT x 2, dalszy ciąg w Maku

autor

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post


jeden
Jak brzmi sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów (w proporcji: sto osiemdziesiąt dziewięć przydanych przez matkę i ojca, oraz Matkę Naturę, na sześć, o które posturę wzbogaca podbity jeszcze, na domiar wszystkiego, rządkiem gwoździków obcas), rozpędzone pasażem lepkiego linoleum z dwóch stron ograniczonego wąską, czerwonawą gardzielą klubowego korytarza? Na piętrze, ponad Sodomą i Gomorą - nierozgrzaną jeszcze, bo wieczór młody - przestrzeni przeznaczonej dla bywalców stałych, i niestałych (w uczuciach).
  • Klik, stuk, klik stuk stuk -
A jak brzmi te same sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów, w proporcji, i tak dalej... - któremu nagle ktoś przypomniał, że półtora miesiąca temu jego imię (to znaczy, imię tych stu dziewięćdziesięciu sześciu centymetrów, oczywiście) ponoć znalazło się na czyichś ustach, i ponoć z ust tych nie schodziło od owej pory w sposób co najmniej niepokojący? Sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów w lekkim pośpiechu, zatem, i z odzianym w pochwę - cóż, nazwa dość niefortunna - nożem do skórowania zwierząt wsuniętym za skórzaną cholewkę kowbojki.
  • Klik, klap klap, stuk stuk, klik klik -
A jak brzmi ręka - pięć palców kościstych i długich, cztery paznokcie liźnięte nierówną emalią czarnego lakieru, jeden z tej emalii ogołocony nawykiem nerwowego odrapywania czego się da - z czego się da - licząca sobie lat dwadzieścia cztery, zwinięta w pięść, i rozhuśtana na zawiasie barku, w spotkaniu z ostatnimi drzwiami, w kozim rogu, ślepym zaułku, na martwym końcu tej dziwacznej sieni?
  • ŁUP, KURWA, ŁUP.
Oraz:
  • Otwieraj, von Mercer, póki jestem w nastroju!
Czy otwiera ów von Mercer, czy jakaś jego dupa, tego Jericho cel Tradat chyba nawet nie rejestruje (i z pewnością o to nie dba). Od progu emanuje animuszem typowym dla bardzo naiwnych dzieci, którym bardzo wcześnie nakazano się bronić, i bardzo późno dano szansę, by choćby zacząć nie tyle dorastać, co dojrzewać. Nie potyka się - nie jest Dwellerem, żeby tu napierdalać jakieś piruety, ani nie jąka - bo z traumą wcześnie doświadczonej przemocy poradził sobie inaczej, niż niektórzy. Gdy się uśmiecha - grymasem krzywym, przetrąconym cynizmem i interesownością - Fitzroyowi mignie przed oczami blask złotego zęba, i różowość dziąseł błyszczących, i obnażanych jak u psa.
- Buona sera, coglione! - jak na Włocha, chłopak mówi z zaskakująco amerykańskim akcentem (powiedziałby ktoś nawet, że swój rodzimy język kaleczy tak, jakby ledwie dziesięć minut nauczył się go z translatora Google); opada na jakiś fotel albo kulawe krzesło, wyszczerbionym wiekiem, okrągłym żaróweczkom pozwalając się wlepiać w siebie, jakby były oczami bazyliszka (takiego po czarnobylskiej mutacji - bo jest ich tu przecież więcej, niż jedna tylko para).
Pociąga nosem. Wyciąga telefon. Zsuwa się, jak nadąsany gówniarz w poczekalni u szkolnego psychologa, kościstą klamrą miednicy balansując na samej krawędzi siedziska. Zakłada nogę na nogę, szeroko -
  • szerzej
- o, tak, jakby miał wielkie, ciężkie ego, i jeszcze większe - metaforycznie (całe-kurwa-szczęście) - jeszcze cięższe jaja. Tak naprawdę chyba zajebiście się boi - w sposób, w jaki można bać się wyłącznie Fitza von Mercera.
- Dwayne mówił, że chciałeś mnie widzieć. Zanim, kurwa, przestał się odzywać, tak z półtora miesiąca temu... - zaczyna, ze wzruszeniem ramion i wyrazem twarzy może nie tyle niewyraźnym, co nieodgadnionym - I, yyy...byłem zajęty? Ale jestem. Dowiedzieć się, czego ode mnie...
Oby niczego, oby niczego, oby...
- Potrzebujesz?

autor

harper (on/ona/oni)

dreamy seattle
Awatar użytkownika
40
178

próbuje przejąć dragon club

i trochę gangsteruje

south park

Post

1) Miał piętnaście minut świętego spokoju. A w zasadzie – miał: mieć, gdyby stan rzeczy uszczuplić o nieprzewidzianą, choć wyczekaną kurwa-wreszcie wizytę Jericho. Spokoju na tyle świętego, w każdym razie – na ile cokolwiek potrafi utrzymać status świętości w miejscach tego pokroju. Ale były wyjątki. Różni święci. Święte „racje” i „słowa”. Czasami parę pseudonimów, niezbyt świętych może per se – ale za to ze świętej pamięci przedrostkiem doklejanym prawdziwie lub dla pozorów, gdy sprawy zdarzały się wymykać spod kontroli. Były też dziewczyny. I byli ludzie, którzy tych dziewczyn – w najdziwniejszej kombinacji preferencji – życzyli sobie spotkania. Z taką, na przykład Miram czy Madonną – i te dziewczyny, wiedząc, że specjalne życzenia klientów bywają bardzo dochodowe – chętnie pozwalały pokutować za cudze perwersje.
Szczególnie, jeśli klient okazywał się mieć rękę cięższą od sumienia – a i ono okazywało się nie należeć do lekkich.
To działka Mony. „Mona” (właściwie: Monica), która stanowiła jedną/drugą duetu tworzonego ze swoją siostrą-bliźniaczką Lizzie „Lisą” (– prosto, chwytliwie, z żartem).
Miała właśnie wychodzić – idiotycznym tiptopem stóp wciśniętych w szpilki, posadzkę pokoju racząc podobną akupunkturą, jaką klubowe linoleum godził brunet. Z pokoju wychodziła dokładnie tak, jak wychodziła ze swojej roli – czyli ściągając uroczy, acz sztuczny (sztuczniejszy od pary niezwykle przekonujących implantów) uśmiech, którym błyszczała przez ostatnie dwa kwadranse. Towarzyszyła Fitzowi oraz „temu drugiemu”, z którym Fitz regularnie dobijał interesów. Rzeczony gość wyszedł jakieś dwie i pół minuty temu. Mona miała zatem czas na to, aby się ubrać, Fitzroy natomiast – żeby raz jeszcze przeliczyć pieniądze i odpalić fajka.
No, i miał-mieć te piętnaście minut świętego spokoju. Dopóki w drzwiach nie stanęło sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów dziwnie rozlokowanej proporcji. Widząc natomiast twarz, którą ta chodząca proporcja miała – twarz znajomą, ma się rozumieć – choć dopiero w chwili, w której wyłoniła się z barwionych cieni korytarza, a także zza rozkołysanych na tle czoła kosmyków – powstrzymał kobietę.
Mona? Zaczekaj-
I, rzecz jasna, Mona odpowiedziała szerokim uśmiechem – pospiesznie wysupłanym z własnego rezerwuaru chęci, a potem nałożonym na usta jak względnie droga szminka w odcieniu przymusu.
Chciał go widzieć – mówi chłopak.
Chciałem. To prawda. – Gasi papierosa. Prostuje zagięcie koszuli – fioletowego materiału wywiniętego i upchniętego pod stanem spodni. – Już nieaktualne, zapomnij. W zasadzie miałeś sporo szczęścia. – Ale nie tłumaczy na czym to szczęście miało polegać. Zresztą, nie ma ani jednego powodu, dla którego Jericho powinien o tym wiedzieć.
Potem Fitzroy wymienia się spojrzeniami z Moną. Mona natomiast, lat dwadzieścia-dwa osadzone na długich, chętnie odsłanianych nogach – przygląda się chłopakowi. I to, co robi, wygląda dokładnie tak, jakby przez co najmniej połowę swojego życia studiowała – lub poddawała się tresurze – uczona wszelkiej semantyki dotyczącej bezsłownych próśb i poleceń Fitza. Na całe szczęście, pracowała dla niego dopiero od niespełna roku – choć śmiał przypuszczać, że w środowisku obracała się nie od dzisiaj. Znaczy to mniej więcej tyle – że po prostu wiedziała co ma, kurwa, robić. A robi to, co potrafi najlepiej, czyli dotrzymuje towarzystwa. Zawraca więc w głąb garderoby, bokiem zachodząc młodszego z mężczyzn. Nie krępuje jej ani sposób, w jaki Cel Tradat trzyma się skraju fotela, ani jego pozorny (choć przekonujący) rezon. Po prostu głębiej sięga go zza oparcia. Pręży się nieco mocniej – oplatając dłońmi i ramiona, i klatkę piersiową, i szyję.
I o ile mniej wprawieni goście tego przybytku uznać mogliby to za całkiem pochlebiający gest – prezent, nawet – lub po prostu odrobinę dozowanej spontanicznie przyjemności; tacy jak Jericho wiedzieli pewnie, że Fitz po prostu się upewnia. Że go... sprawdza. Zwyczajnie ceni sobie lojalność, a doskonale wie przecież, że to jedna z tych cech, która daje się ciągać po kątach. Zależnie od okoliczności. Szczególnie, jeśli ktoś na dłuższy czas znikał bez śladu.
Szczególnie jeśli –
Był zajęty. Jak myślisz, Mona? Bardzo? – Więc Mona mówi coś chłopakowi na ucho. Prawdopodobnie zadaje to samo pytanie, które przed momentem zadał Fitz.
Daje sobie chwilę, żeby upewnić się, że przechadzając się w pobliżu bruneta nie istnieje żadne szczególne prawdopodobieństwo potknięcia się o jakiś kabel. Albo o coś innego – biorąc pod uwagę sposób, w jaki siedzi.
Ale tego nie mówi.
Obsiada go, jak robią to muchy. Tylko zamiast olbrzymich oczu, z których składa się wibrujące brzękiem ciało owada, sylwetka Monici zdaje się w połowie składać z cycków i tyłka. I, biorąc pod uwagę bywalców lokalu, faktycznie – można byłoby powiedzieć, że to, do czego ją ciągnie – to jakieś gówno. Takie, w jakie można się wpakować w wieku dwudziestu-dwóch lat – z pyłkiem koki ściąganym przez kogoś prosto z jej dekoltu i zwitkiem banknotów wsuniętym za koronkę biustonosza w zamian za to, że sobie na to pozwala.
No. Sobie – i innym.

– Nie wiem. – Wzdycha. – Myślę, że nie na tyle, żeby nie mógł zająć się mną. Szkoda. Ale może jeszcze się zastanowi. – Bierze głęboki, rozżalony oddech. Pełźnie palcami po ramieniu, torsie, udzie. Ale Fitzroy się niecierpliwi. Może jest naiwny. A może pozwala sobie na jakiś niepotrzebny sentyment. Może powinien sprawdzić go porządniej. A może o to nie dba.
Wystarczy. Zastanowiłem się. Chyba jednak chciałbym porozmawiać z Geronimo na osobności. Możesz iść. Idź już.
Zapada cisza.
I Mercer zaczyna się śmiać – śmiechem zupełnie serdecznym. Jakby dopiero teraz go rozpoznał – po jakiejś głupiej i niewiele znaczącej pomyłce. Jakby to wszystko było wyłącznie żartem.
Na Boga, Jerry, co to za mina? „Czego potrzebuję?” Bha- Prycha. Teraz, przez ułamek chwili, wygląda na urażonego. – Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi? Mio Bambino – nie krępuje się. Pozwala rechotowi rozpęczniać własną krtań. – Od kiedy przyjaciele czegoś od siebie „potrzebują”? Martwiłem się. No, mów co u ciebie. Napijmy się. Chodź, napijemy się. Martwiłem się, słyszysz? Gdyby coś ci się stało...

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Dragon Club”