WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

W jej głowie wciąż była zieleń. Dominowała nad bielą ścian, rozpierzchała się po kątach, atakując rozkwitającą zgnilizną wszystkie jasne miejsca. Wżerała się, wszczepiając się w każdy atom tego nieistniejącego miejsca.
W jej głowie było ciemno. Nie miała jasności, czy powinna w ogóle odpisywać na tego smsa, ale było już za późno. Jej palce przesunęły się na klawiaturze w ten sam miarowy sposób, jakby to była każda inna wiadomość, a nie taka, która mogła wydrążyć kolejny sznyt na zasklepionej bliźnie.
W jej głowie nie było spokoju, kiedy nabierała kolejny oddech, wyzbywając się napierających kolejno myśli. Niektóre ulatywały żeby zrobić miejsce innym, jak na rollercoasterze, który startował tylko raz, nigdy już nie gasnąc.

W jej głowie nie było już miejsca.

Stała oparta o wilgotną, betonową ścianę budynku. Niewielki dach nie osłaniał jej przed śniegiem, który nim dotarł do ziemi zamieniał się w deszcz. Kosmyki włosów przylepiły się do jej twarzy, jakby w obawie przed zamarznięciem, lgnęły do najbliższego, ciepłego miejsca. Ale jej twarz była zimna w każdym calu. Dosłownie i w przenośni definiował ją chłód. Na twarzy brakło rumieńców, a jedynie czubek nosa dotknął przenikliwy wiatr, zamieniając go w jedyny żywy punkt, jakby cała reszta była już martwa.
Odpaliła już kolejnego papierosa, mimo że być może nie powinna. Wystarczająco zżerały ją myśli, a teraz zżerała kolejna trucizna. Mijały ją kolejne osoby, opuszczające studio. Niektóre znała z widzenia. Czasem nawet rzuciła im lakoniczne cześć, licząc na to, że nie skłoni ich to do kontynuowania rozmowy. Przychodziła tutaj żeby odpocząć i żeby nauczyć się od-nowa.
  • odnowa (rzeczownik, rodzaj żeński)
    (1.1) przywrócenie czemuś świeżego, nowego wyglądu
    (1.2) szereg zmian ulepszających stan czegoś
    (1.3) odtwarzanie uszkodzonych części, komórek przez organizm
Zza rogu wyłoniła się znajoma twarz. Twarz budząca wiele emocji. Zaprzeczenie, gniew, negocjacje, depresja i akceptacja. Nazywane pięcioma etapami: żałoby, porzucenia, rozstania, zmian et cetera. Inaczej - psychologiczne mechanizmy obronne. Margaret Palmer całe życie się broniła. Przed nieznośnymi rówieśnikami w szkole. Przed wszechobecnym patriarchatem [walczyła]. Przed mężem i kierowcą na piekielnym moście. Przed żałobą. Przed strachem. Przed Harperem-Jackiem Dwellerem.
- Jaki masz plan? - zapytała wprost, celując wzrokiem w jego twarz schowaną za kołnierzem kurtki. Budził w niej tyle samo odrazy co żalu, ale wciąż nie obojętność. To zaś najbardziej ją frustrowało. - Chcesz? - przekrzykiwała wiatr, który sprowadził na jej twarz kolejną ścianę deszczu. Wysunęła w jego stronę na wpół przemoczoną paczkę papierosów. Malrboro czerwone.
Jaki masz plan? Jaki jest ten plan? Nie chciała go wcale słuchaćyszeć.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

[2]

Była w jego snach.
Sączyła się przetokami między marą i jawą. Wsiąkała w załomy pościeli, w wilgotny zimnym potem lazuryt prześcieradeł. Przelewała się - menisk wypukły goryczy niemożliwej do utrzymania w ryzach nocnych rojeń - i ciekła obrysami czasu i przestrzeni. Jak na obrazku tworzonym ręką dziecięcą, niewprawną - barwa występująca poza kontur, zuchwale, ale wypłukana do reszty ze smarkatej radości -
Bo dorosła. Dojrzała.
  • Kolor winay.
Szczerze?
Nie potrafił stwierdzić, czy jest już trzeźwy przytomny, czy jeszcze naćpany. Nie był też pewien, którą opcję wybrałby, gdyby dał sobie miał wybór. Nie wiedział, czy potrafiłby podjąć decyzję. Czy by chciał.
(Podobno zawsze wolał, żeby decydowano za niego).
Szedł z wolna, ale nieostrożnie. Samiutkim rantem krawężnika, odwrażliwiony na zimno deszczowych rozbryzgów chłoszczących łydki, i - choć z rzadsza - uda tam, gdzie deszcz tryskał spod opon mijających go pojazdów. Jedną dłoń wciskał w kieszeń spodni, w pięść ciasno kuląc przemarźnięte gałki kłykci. Drugiej ręki - do reszty ciała ciśniętej pętem temblaka - nie czuł wcale.

Pamiętał, że zmieniła kolor włosów - że w świetle choinkowych lampek obłapiających brzydkie drzewko pod numerem 139, w wiadomej kamienicy, w wiadomym zakamarku ciasnych uliczek Chinatown, mieniły się ciepłym brązem - ale teraz różnica ta uderzyła go o wiele silniej, spoliczkowała surowością, jakiej nowa barwa nadawała rysom kobiecej twarzy. Odnowa. Odmiana.
Wydawała się starsza. Zmęczona nie bardziej niż zwykle, ale w inny sposób; zmęczona walką? Zmęczona Nim - choć przecież dopiero się zbliżał?
(Och, Harper, czy zawsze musi być o Tobie!?)

Dudniła w skroniach. Huczała -
  • jak silnik kosmicznego statku, jebanego fotela dentystycznego!, do lotu w nieważkość zerwać mającego się za trzy...
Krótkim pociągnięciem nosa, z samego jego czubka strąca maciupką kropelkę deszczu.
- Mmm, nie, nie chcę. Rzuciłem - śmieje się, i jest to najsmutniejszy dźwięk na świecie; równie smutny co wizg rozbuksowanych dziko opon palonych na mokrym asfalcie, równie smutny co trzask kliknięcie metalowej klamry paska bezpieczeństwa, nagłym szarpnięciem zblokowanego w plastikowej paszczy zamka, równie smutny co króciutkie ach wydane przez człowieka miotającego się w ustawionej niesprawiedliwie walce o dech.
  • I niemal tak smutny jak bulgot lodowatej wody wypełniającej płuca dwuletniego chłopca.
Kręci głową. Bierze papierosa. Wtyka między wargi. W tym kontekście, i tym świetle - sinej łunie waszyngtońskiego wieczora początkiem stycznia - jest brzydki, i blady, i bardziej jej, niż kiedykolwiek wcześniej.
  • supernowa – (rzeczownik)
    (1.1) termin określający rodzaj kosmicznego zjawiska, powodujący powstanie na niebie niezwykle jasnego obiektu, który już po kilku tygodniach lub miesiącach staje się niemal niewidoczny; utworzona w ten sposób mgławica jest bardzo nietrwała i ulega całkowitemu rozproszeniu, znikając bez śladu;
    „nowa” (łac. nova) oznacza nową gwiazdę pojawiającą się na sferze niebieskiej; z kolei przedrostek „super” odróżnia je od używanego na co dzień słowa nowa, oznaczającego także gwiazdę zwiększającą jasność, jednak w nieco mniejszym stopniu i z innej przyczyny;
    Mylące jest określanie supernowej jako nowej gwiazdy, gdyż w rzeczywistości jest to jej śmierć (lub w najlepszym razie radykalna transformacja w coś zupełnie innego).
Nie ma planu. I nie ma siły. Ktoś wyjął mu kości, zastąpiwszy je eko-kurwa-logicznymi słomkami do napojów - takimi z papieru; a co się dzieje z papierem na deszczu?
No, właśnie.
Żałośnie kurczliwym ruchem dłubie z kieszeni zapalniczkę, przystawia do szluga, ponosi trzy klęski. Wczoraj było łatwiej, chyba? Ale wczoraj, z tego co pamięta - wczoraj to nie on obsługiwał ogień; wczoraj?
Wczoraj tylko płonął.

Była w jego żyłach - wtłoczona w ciasne korytarze, w tunele prowadzące wszędzie i nigdzie jednocześnie, w ślepe zaułki, zamknięty układ przeciwnych sobie sił. Najbardziej podstawowe błędne koło świata.
  • Harper? Przed samym sobą -
- Pójdziemy gdzieś? P-porozmawiać. Ostatni raz - wzrusza ramionami. Godzi się. Nie z sobą, ale na wszystko inne - już tak. Ostatnia kreska linia prosta faza procesu niepotrzebnie wydłużonego znajomością, która mogła przecież potoczyć się zupełnie inaczej.
  • Ich znajomością.
Nie tak miało być - ale czy teraz można cokolwiek na to poradzić?
  • Zaprzeczegniewnegocjacjdedepresjakceptacja.
Brzydzi się nim? Bardzo dobrze. I tak nikt nie był w stanie brzydzić się nim bardziej, niż brzydził się on sam.
- Dwadzieścia minut, i nigdy więcej mnie nie zobaczysz - nie dodaje, że wówczas tylko, jeśli nie będzie chciała; wierzy sobie rzadko, ale tym razem - wyjątkowo głęboko ufa własnym słowom - Za rogiem jest taki diner. P-postawisz mi herbatę? Zapomniałem hajsu, a telefon - wyciąga z kieszeni iphone'a, którego wskrzesić może tylko brutalnie wetknięta w wąski prostokąt wylotu ładowarka (ładowarki też zapomniał) - Trafił mi szlag. Kurwa, dwadzieścia minut. Daję ci...

(Na chuj jej jakiekolwiek słowa? Zresztą, to jest wieczór tracenia, nie dawania.
Przyszedł po swoje. Po to, co nigdy nie należało do niej.)

- Proszę.

Miał ją na rękach.
Krew. Czerwień.

Przed samym sobą, Harper?
Przed samym sobą nie ma przecież ucieczki.

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

  • Jak wielu wyjątkowych ludzi się zmienia?
    Jak wiele dusz żyje inaczej?


A więc tak wygląda pustka.
Z początku jedynie majaczy na horyzoncie, robiąc to tak sprawnie, że w rezultacie na mecie zjawia się niepostrzeżenie. Nie zaskakuje swoim rozmiarem. Wpierw robiąc niewielką dziurkę, pozwala żeby czas dokończył dzieło. To czas był największym wrogiem Maggie Hartwood. Kiedyś można by rzecz, że miała wszystko. Teraz była widzem. Zajmowała drugi rząd, obserwując sztukę, w której niegdyś grała pierwsze skrzypce. Wszystko wskazywało na to, że gdzieś po drodze się potknęła. Zgubiła kierunek. Ale zaczęła czuć.
Czuła to w kościach. W delikatnych podmuchach wiatru, mierzwiących skórę. W splątanych włosach, które w ciasnym zwarciu nie chciały opuścić grzebienia. W bladoróżowych pręgach, pozostałościach zadrapań, o których powstaniu wstydziłaby się opowiedzieć. Wreszcie w sercu. Tym, które przed wyjątkowo długi czas było skute lodem. Zahibernowane. Obojętne.
I tu pojawiało się niewygodne pytanie: przeklinać tę chwilę czy błogosławić?

  • Gdzie byłeś gdy byliśmy na haju?


A więc tak wygląda upadek.
Był inny, jak jej włosy. Twarz miał pociągłą, spomiędzy ust błyskała nadkruszona jedynka, ale oczy miał podbite wypukłością poduszeczek w kolorze trupiego sinego fioletu. Był chudy, ale opuchnięty. Zmęczony. I ona była zmęczona.
Czy czuł, że była nie-czuła?
Śmieje się. I to jest najsmutniejszy widok jaki miał okazję wydać z siebie świat. Jej też jest przykro. Chciałaby żeby to był powód dla, którego niebo płacze. Nie, bo nad jiecgho upadkiem.
Nim papieros skończy połknięty przez jego usta, chciałaby zapytać kiedy, ale się nie odzywa. Nie mówi, bo chciałaby zapytać o wiele innych rzeczy, a wie, że odpowiedzi wkułyby niewidzialne sztyleciki w jej cienką jak papier skórę. Niebezpiecznie blisko serca, ale na tyle daleko żeby żyła i czuła.
Oh. Jak bardzo, do kurwy nędzy, nie chciała teraz nic czuć.
A było jej zimno. Krople deszczu, zmutowanego śniegu, transformacji matki natury, zastygały na jej twarzy. Zaciągnęła się w milczeniu papierosem, obserwując jak sięga w akcie samozagłady po destrukcję upchniętą między białe bibułki, wyściełaną środkiem z tytoniu. Zaciągnęła się tak jakby zależało od tego jej życie. Zaciągnęła się tak mocno, że rozbolały ją płuca. Tak przynajmniej jej się wydawało. Że to płuca, aniżeli żaden inny za czucie winien organ.

  • Któregoś dnia znajdziesz mnie, przyłapanąego tuż za przepaścią.


A więc tak wygląda ostatni raz.
Wiele razy rzucała papierosy. Każdy z nich zadeptany obcasem, podeszwą trampka, zgaszony o ścianę, spuszczony w muszli był tym ostatnim. Ale wciąż nie potrafiła wyrwać się z nałogu. Było ich dużo. Ukrywały się w stercie przekłamanych żetonów za miesiąc, dwa, pół roku nawet czystości. Żaden z nich nie był wiarygodny. Za każdym stała historia utkana z sieci kłamstw. Tuszowały jej nie-moc, niechęć do zmian. Albo pokochania samej siebie.
Tak naprawdę nie miała w planie kochać już nikogo więcej. Kochała Phoenix. Kochała Bastiana. To miało jej wystarczyć, kiedy przestała kochać. Jakby niegodna była generowania tego uczucia w obliczu nieszczęść zgubionych w przeszłości.
A jednak coś poszło nie tak. Nie zadziałało tak jak powinno. Coś się obudziło. I tego czegoś nienawidziła najbardziej. Bo to coś było najsmutniejszym uczuciem na świecie.
- Chyba po to się spotkaliśmy - przypomniała mu głosem, z którego wiał chłód wszystkich nieroztopionych płatków śniegu, unoszących się na wietrze. Coś tak gorącego, choć wrzało, ulegało anomalii. Zamarzło. Znowu to czuła. To paskudne pieczenie pod powiekami, napędzane przez aortę, brzydko wetkniętą wśród tętnice.
Jak to było rozmawiać - wtedy?
- Dobrze, prowadź - grymas zniecierpliwienia pojawia się na jej twarzy. Chciałaby żeby to wyglądało inaczej. Żeby to wszystko co złe, tak naprawdę okazało się zwykłym snem. Czymś co nie miało miejsca. Żeby tylko się przesłyszała. Żeby... Och. Nigdy więcej go nie spotkała. Ale czy w tym alternatywnym scenariuszu też by kiedyś poczuła? No więc jak to jest? Przekleństwo czy błogosławieństwo?
Przeklęłaby go po stokroć, ale głos jej więźnie w gardle, kiedy unosi podbródek wysoko do góry. Jest zmęczona. Zmęczona udawaniem. Ale nie podda się. Nie zegnie kolan kiedy patrzy. Upadnie dopiero kiedy wróci do domu. Tak jak wtedy, przytulając twarz do poduszki. A kiedy spojrzy w lustro, może znowu siebie nie rozpozna.
- Harper - nie może się powstrzymać. Łapie go za ramiona, jakby chciała nim potrząsnąć i jest pewna, że efekt byłby jak przy potrząsaniu szmacianą lalką. Ale tego nie robi. Trzyma go jakby zaraz miał się rozsypać. Jakby tylko to powstrzymywało go przed rozpryśnięciem się na mokrym chodniku. - Kurwa, Harper, masz tyle czasu ile potrzebujesz - nawet jeśli to miałoby zająć wieczność. - Po to się z Tobą spotkałam, więc przejdź do sedna. Możesz mówić nawet dwadzieścia dwie minuty, ba, godzinę, dwie, trzy! A p-potem - głos jej drży, a ten w głowie podpowiada: nigdy więcej się nie zobaczymy.. - Ostatni raz - kończy, puszczając go. Odsuwa się kilka kroków w tył. Czuje jak serce próbuje przebić się przez klatkę piersiową. Bezgłośnie przełyka ślinę i odpala kolejnego.

  • W szampanie supernowa* na niebie


*Champagne supernova- kieliszek na martini wypełniony szampanem z kokainą na brzegu, tak jak sól występuje na brzegu kieliszka Margherity. Popularny drink w późnych latach 80-90.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Czas, Maggie?
Czas nie może być wrogiem.
Żeby być wrogiem - żeby kogoś nienawidzić, żeby mu krzyżować plany, robić wbrew, brew przy tym przyginając w wyrazie gniewu, albo smutku, żeby zrobić komuś krzywdę Jackie chciał dziś zrobić tylko sobie - trzeba o kogoś dbać.
Musi nam naprawdę na kimś zależeć, byśmy zadali sobie trudu by go zranić.
Rozumiesz już?
Tymczasem Czas, kochanie, ma nas gdzieś w dupie - bo chyba pora najwyższa darować sobie cenzurę?
Cenzurę? Tak. Ale nie kłamstwa.
Nie, jeszcze trochę.


W swoim łagodnym falowaniu - w mimikrę wchodząc z nitkami babiego lata, rozciągniętymi między rózeczkami przydomowej jabłoni w sobotnie popołudnie. W swoich zagięciach - gdy staje na moment - na dworcowej platformie, pod szkieletem lotniskowej hali, w mdłym seledynie szpitalnego korytarza - w chwilach ostatnich pożegnań, ale i upragnionych powitań.
W swoim niepowstrzymanym pędzie przez urodziny, rocznice, benefisy i inne oficjałki - ścigając się chyba tylko z samą Śmiercią.
Nie dba o nas, czaisz? Gdy z zaskoczeniem znajdujemy pomiędzy złotobrązem gęstych kosmyków pierwszego siwego intruza. Nie liczy się z nami, gdy odwracamy się na moment przez ramię by spostrzec - nagle, nagle! - że minął już rok. Dwa. Dwadzieścia lat - choć, może, co poranek w głowie przeżywamy wciąż i wciąż tę samą chwilę, furkoczącą na szpuli pamięci.
W drwinie, którą w nas splunąć może jedynie gdy drżymy, zrywając kolejną kartkę z naściennego kalendarza (w nim: imiona dzisiejszych solenizantów, przepis na potrawkę z zielonych pomidorów z estragonem, jakaś ciekawostka przyrodnicza lub łacińska sentencja mająca zmusić nas do myślenia o czymś innym niż to, czego żałujemy najbardziej; przez całe lata).
Wzruszeniem wszech-ogarniających ramion kwituje tylko tę naszą walkę kretyńską: by go cofnąć, popchnąć, kopnąć, szturchnąć, zawrócić, zatrzymać, rozciągnąć lub skrócić.
Czas, Maggie. C z a s -
  • nie jest niczyim wrogiem.
    • Wrogami tylko - z czasem; płynącym własnym rytmem, bez najmniejszego, na nas, zważania - stajemy się tylko sami sobie.
Ja? Nigdy nie chciałem być Twoim.

Słyszy własne imię - a jakby jednak bluzg, sperlony, wraz z mgiełką śliny, na kobiecych wargach. Ledwie powstrzymuje się, by nie zerknąć przez ramię -
do kogo ona mówi? Gdzie go widzi? Harpera? Jackiego? Chłopaka z odwyku? Tego, z którym - łokciami wsparta o rant kanapy - godziny całe plotła trzy-po-trzy, nic o nim nie wiedząc (i wiedząc, jednocześnie, wszystko).
Tu -
  • tu go nie ma.
Nigdzie go nie ma. Spogląda w lustra, przegląda się w szybach samochodów, w witrynach mijanych przez nich pralni, smażalni i salonów gier - i widzi tylko ją. Tylko ją.
A On? On?

Od jakiegoś czasu -
Nienawidzą go wszystkie żadne lustra.

Trzęsie nim.
Zupełnie, jakby dotyk Maggie osiadł wokół jego barków, i trwał - mimo, że odsunęła się od niego, że idzie przodem, prężniej; ktoś mógłby pomyśleć, że nawet się nie znają, albo gorzej - że przed chwilą odbyli jedną z tych krępujących rozmów:
- Jestem... głodny?
- Coś panu kupię. Może obiad? Ciepłą herbatę?
Dobra dusza; i za nią - ta druga - zarżnięta zepsuta.

W lokalu jest sucho i ciepło. Panuje przyjazny półmrok. Z szafy grającej - niby prawdziwej, choć unowocześnionej subtelnie wejściem na kabel USB i koneksją ze Spotify - sączą się jakieś lata pięćdziesiąte.
Dwellera mdli - ale to nic nowego. Porzygałby się, gdyby miał czym. Przynajmniej tyle, że siadają przy stoliku w samym kącie - na ostatniej prostej w drodze do tutejszego kibla. Jeśli będzie trzeba - zdąży.
Zamawia colę; bez cukru czarną herbatę. Patrzy na Maggie. Biegnie dłońmi po krawędzi stolika - gumolitowej listwie obiegającej ciemne lastryko. Patrzy na Maggie. Zastanawia się, czy tu można palić? (Nie można). Patrzy na Maggie. I myśli też - czy ona wie? Czy wie?
- Opowiedz mi. Maggie... Margaret. Opowiedz mi, błagam - głos świszczy przez wyrwę warg - Sss...koro to ostatni raz. Opowiedz. Ja... Muszę -

Tak, musi. Wiedzieć.
Ale o co pyta - nie musi jej już wyjaśniać.

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Czas mówisz, nie jest wrogiem. Ktoś inny powie - bo czas leczy rany, ale czy naprawdę?
Czy naprawdę w to wierzysz, że to czas je uleczy? I czy jeśli człowiek składa się z samych ran, nie posiada skóry, ale świeże blizny, to czy czas jest w stanie coś z tym zrobić?
Czy istnieje jakieś magiczne lekarstwo? Czyś z góry przegrany. Zeżarty przez własne brudy. Przez ciernie, którym się dałeś pokąsać. I szans brak, choćbyś czekał rok, dwa, ani całą wieczność, bo jesteś sączącą się raną, którą sam żeś sypał solą przez cały ten czas.
Czas ma nas w dupie. I mnie, i ciebie.

Odkąd się pojawił, minęła wieczność. Długie lata, odkąd coś na wskroś zepsutego, postanowiło za nią odpowiedzieć na wystukaną drącymi palcami wiadomość. Kilka dni, odkąd zaczęła prosić w myślach, by nie przyszedł. Ułamek sekundy, nim ukryła skrzętnie to głupie pragnienie.
Pragnęła czego?
  • Był pociemniałym strupem. Skorupą stworzoną na wzór istoty ludzkiej. Nędzną imitacją. Workiem niespełnionych marzeń. Łupiną, którą mogła strzaskać. Skrzepem zatrutej krwi. Zadanym kiedyś pytaniem, na które odpowiedź zawisła w niebycie. Przez chwilę był dla niej wszystkimBrakowało w nim tylko człowieka.
Czas tu nie zawinił. Nie on zadecydował, by zjechać na równoległy pas. Nie on stworzył ludzkie płuca tak niewytrzymałymi, by nie podjąć się jeszcze jednej próby rozsupłania pasów bezpieczeństwa. Nie on był odpowiedzialny za rzucane po kątach spojrzenia.
A jednak winiła go za wszystko.

Za drzazgę wsuniętą w mały palec przy próbie ucieczki z taniego biurka. Za wszystkie telefony i ich brak. Za spojrzenia rzucane z kąta sali i niedotrzymane obietnice. Za poruszenie, które wywołał w jej sercu, kiedy myślała, że jest za późno.
  • I tak po prawdzie, Margaret Hartwood najbardziej ze wszystkich winnych, co dzień chodzących po tym świecie, winiła samą siebie.
Nie patrzy na niego. Nie widzi odbić w mijanych witrynach, ani samochodach. Siebie też nie widzi. Patrzy pod nogi, na błotniste kałuże, rozpryskujące się przy każdym kroku. Na konstelację kropel utkaną na bucie. Co jakiś czas spogląda na ręce, które drżą jakby się od niego zaraziła. Posiniałe, sztywne. Odpalają kolejnego papierosa, chociaż robi się jej od nich już niedobrze. Chociaż tak naprawdę chciałaby stanąć i zrzygać się na środku chodnika pod własne nogi.
Ale jej głowa nawet na chwilę nie opada, choć kark sztywnieje. Podbródek wysuwa do przodu, przybrawszy elegancką pozę. Pełna dumy, mimo, że z niczego już nie jest dumna. Nawet z tego niewielkiego wybuchu na imprezie, ani z tego jak dzielnie trwała przy łóżku przyjaciółki. Z niczego. Jakby sama zamieniła się w jedno, wielkie nic. Jakby była najzwyklejszą pustką i choć miała odrodzić się jak feniks, został z niej tylko jęk i krzyk, którego nie było słychać. Taki sam jak ten, który nawiedzał koszmary, zapychając gardło niewidzialną materią.

Nie zwraca uwagi na muzykę w tle. Kiedyś uśmiechnęłaby się półgębkiem i rzuciła kąśliwy komentarz na temat tego jak czasy się zmieniają. Teraz i jej jest niedobrze. Do porzygu.
Kolejno zrzuca z siebie przesiąknięte warstwy. Kurtka trafia na krzesło, szalik na podłogę. Zdaje się, że tego nie widzi. Siada na przeciwko niego, a splótłszy ciasno palce, opiera na nich brodę.
- ona czarną kawę.
Wzrok ma nieruchomo wbity w jego czoło i czeka. Bo czas przestał już ich obowiązywać. Tak samo jak wszystkie reguły, ale może zgubnie się łudziła, że kiedykolwiek obowiązywały.
Mogłaby. Naprawdę mogłaby mu opowiedzieć.
- Co Ci opowiedzieć Harper? - jej głos jest spokojny, mimo, że ciało w środku drży. - Opowiedzieć Ci o chłopcu, którego kiedyś znałam i spierdolił swoje życie? Cóż, nie mi to oceniać. To nie moje życie - wzdycha, kręci się niespokojnie, opierając to na jednym pośladku to na drugim. Niewygodnie. Krzesło jakieś wysiedziałe. Chciałaby je zamienić, ale nie ma siły żeby wstać.
- Opowiedzieć Ci o sobie? Tą historię już prawie znasz, ale nigdy nie powiedziałam Ci, czemu tak naprawdę się popsułam. Zawsze nam było nie po drodze, co Harper? Myślę nawet, że może nigdy nie powinniśmy się spotkać, ale coś się spierdoliło w systemie. Wszystko przez tą herbatę, wiesz? Bo powiedz mi szczerze, przyszedłbyś tam jeszcze raz? - im dłużej mówi, tym wyraźniej czuje ogarniający ją chłód. Przymyka oczy. Czy jeśli wytrzyma wystarczająco długo, zdąży się obudzić?
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Był pociemniałym strupem.
Zmarniałym ciałem w przedostatnim stadium rozkładu - później już tylko pył.
Fałszywką, fabrykacją, plagiatem. Przed wyjściem z domu spomiędzy ścian, w których okowach zwykle spał (albo po prostu raczej leżał - godzinami, z chronicznie podwyższoną temperaturą i falami lekkich, ale nieustępliwych dreszczy niosących się po komorach ciała, w modlitwie o nie przychodzącą wciąż ulgę), wyłuskiwał ze ściśniętych na regałach rzędów cienkie, kartonowe okładki winylowych płyt, tych oznaczanych jego własnym nazwiskiem. Odwracał - i z notki o artyście pożyczał na parę godzin własną twarz. Przyklejał ją do swojego ciała w akcie totalnej prowizorki, ledwie się trzymała, tracił ją zatem co parę godzin, przytwierdzał ponownie, próbował nie zgubić -
  • przynajmniej jej, bo godność zapodział gdzieś już dawno.

Na przyjmującą zamówienie kelnerkę - dwadzieścia lat, imię Belle trochę w kontrze do grubych rysów twarzy i niesfornych, ale też i zaniedbanych rudych włosów okalających twarz nierówną, spłaszczoną jakby u góry, aureolą, miły, choć i trochę zobojętniały już (tak młodo? w sumie szkoda) uśmiech wpełzający na pociągnięte brzoskwiniową pomadką wargi - nie patrzy. Wzrok potrafi tylko zogniskować na małej, eliptycznej w kształcie dziurze powstałej w jej rajstopach - tuż pod kolanem opuchniętym koniecznością wielogodzinnego chodzenia-przystawania przy stolikach-przystawania przy kontuarze-chodzenia-biegania w godzinach szczytu-chodzenia-przystawania za załomem ściany zaplecza podczas przerwy na papierosa-chodzenia. Myśli, że mogłaby go wchłonąć. Ta wyrwa w czasoprzestrzeni - portal do Próżni otwierający się na dziewczęcej łydce.
Mógłby w niej zniknąć. Zapaść się w miękkim barchanie jasnej, gładkiej skóry.
Przepaść czyhała na niego już od dawna raz, a dobrze. Nigdy już nie wrócić.


Harperrrrrr?

Musi zamrugać kilkukrotnie, nim świat znów zbiegnie się w szwach, odzyskując względną koherentność kształtów i barw. Słyszy własny głos, ale nie otwiera ust - a więc to znowu tylko ten wewnętrzny; ostatek zdrowego rozsądku wołający go po imieniu. Brzmi znajomo, ale odlegle. .... .- .-. .--. . .-. -.-. --- -- . / -... .- -.-. -.- / - --- / -- .
Dłonie wciąż jeszcze szukają sobie miejsca na blacie stolika służącym im za parkiet. Trochę nierówny, trochę lepki - reminiscencją rozlanego wcześniej soku albo piwa i cienką warstewką wklejonego weń miejskiego kurzu; może być - występował już na gorszych scenach.
Znosi go. W nieporadnym tańcu wędrujących po lastryko opuszek - na lewo, na prawo, trochę w bok, a potem w tył. Chce zapędzić się po solniczkę, ale o swoim zamiarze zapomina w pół kroku. Próbuje dotrzeć do stojaka z serwetkami, ale traci zapał. W końcu - potyka się o wspomnienie wykałaczkę.
Co?
Obraca drewienko w palcach i parska śmiechem, choć nie jest pewien czemu, ani czy go to wszystko tak naprawdę bawi. Coś mu się przypomina, coś mu się kojarzy w sercu, jakaś dogasająca skra. Przez chwilę, w milczeniu, dywaguje nad różnicą między wykałaczką, a zapałką.
  • Czy to w sumie nie to samo?
    • Wystarczyłoby tylko troszeczkę odwagi siarki, potasu i tłuczonego szkła, żeby puścić to wszystko z dymem.
  • M-może więc...
    • Może to już czas.
- O… o chło-chłopcu - nim Maggie zdąży wyrysować kończący zdanie znak zapytania, Harper-Jack zadziera głowę i łapie się tych słów. Kurczowo - tylko stwierdzić nie jest w stanie, czy jak tonący , chwytający się rzuconego mu powrozu, czy jak samobójca, z desperacką troską obracający w palcach nemezis jutowego sznura. Drugą porcję jej słów zupełnie ignoruje; grzęźnie w lepkim gruncie przeszłości - tego, co połączyło ich w pierwszej kolejności - Tak. O… O chłopcu. O-opowiedz mi o chłopcu - trzęsą mu się i ręce, i głos, i nawet noga - narkomańskim instynktem wybijająca pod stołem histeryczny rytm - Nie o sobie. O chłopcu... O... - Dociera do niego teraz, razem z parzącym wargi haustem podstawionej mu przed chwilą przez Belle herbaty, że prawdopodobnie właśnie zdradza Maggie - nawet, jeśli tylko pod progiem świadomości (jak liścik miłosny, śmieszny świstek papieru wsunięty przez szczelinę w drzwiach piętnastoletnią dłonią) - swój największy sekret [zdradza, owszem - ale, w paradoksie, po raz pierwszy od dawna czuje się wierny samemu sobie] - O swoim synu. O... O p-przyczynie, która cię tam sprowadziła, Maggie Margaret. Opowiedz mi o swoim dziecku.

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Był błędem. Powinna zdać sobie z tego sprawę już w momencie, w którym skrzyżowała z nim spojrzenie nad parującą plamą herbaty, która wydała swoje ostatnie tchnienie, skończywszy na jego butach. Być może schemat mijania się, który przez lata działał bez zarzutu, krył w sobie więcej niż udało im się odkryć, winą obarczając czas.
Był drzazgą, skrupulatnie skrytą pomiędzy głębszymi warstwami skóry. Im dłużej tam zalegał, tym ciężej było się go pozbyć. Odłamek drewna zamiast zupełnie naturalnie opuścić ciało, migrował, przemieszczał się w kierunku wyżyn klatki piersiowej, raz za razem godząc w serce.
Nad ranem, mrużąc jeszcze zaspane oczy, odtrącała od siebie senny scenariusz w barwach alternatywnego życia. Tamto życie byłoby lepsze, inne, pozbawione brudu, który za sobą nieśli. Brakowałoby w nim tajemnic i ukradkowych spojrzeń rzucanych zza ramienia na szkolnej auli, która przyjęła funkcję gromadzenia weń społecznych odpadów. Ale choć coraz częściej docierało do niej to, co odtrącała od siebie od dłuższego czasu, jego widok wciąż kąsał ją tam, gdzie zadomowiła się drzazga.

Cienkie, wyprofilowane drewienko w jego białych, długich palcach przypomina jej o wbitym gdzieś na wysokości mostka kołku. On - śmieje się, histerycznie, nieporadnie, jakby niespełna zmysłów? - rozumu? Ona - nie. Rozum zapodziała wśród ciemnej toni, która pogrzebała jej żałosne życiel. Ale się nie śmieje, choć sytuacja wspina się na wyżyny absurdów wśród wyblakłych ścian kawiarni. Pachnie nieprzyjemnie, choć kawa dotąd spełniała rolę naturalnego budzika. Posłańca, przywracającego do życia pordzewiałe zębatki zastałe w ciele. Po wnętrzu rozchodzi się zapach trupa. Rozkładającej się w czasie przyeszłości.
Patrzy na skórę naciągniętą na kości, na twarz, która kogoś jej przypomina, ale wyraz ma obcy. W oczach odnajduje obłęd. Mignął przez chwilę, ale może to sobie wyobraziła. Widzi go, ale tak naprawdę już go tu nie ma. Nie było dawno, zanim nałożył na stopy te same buty, w których zwykł chodzić na co dzień. Zniknął gdzieś między spierdalaj, a mrugnięciem okiem, zostawiając za sobą szary kłąb pytań bez odpowiedzi.

Przenosi wzrok na swoje dłonie. Przechadza się po wystających kostkach, lawiruje pomiędzy zaciśniętymi na krawędzi stolika palcami. Ma brudne paznokcie. Spod antracytu przebija akwamaryna. Sobie też ma wiele do zarzucenia. Do dzisiaj milczyała. Jak można żądać od kogoś prawdy, kiedy samemu stosuje się półśrodki?
Nie pytał.
  • Nie pytała.
- O chłopcu? - twarz unosi się natychmiast do góry, zastygając w groteskowym grymasie rozpaczy. Obrzydzenia? Bezradności. Opuszczały ją siły, ciało flaczało jak balonik, w który ktoś przed paroma chwilami wkłuł się wykałaczką igłą. - Tego chłopca już nie ma - gorzki śmiech odbił się echem w czaszce. Kilka głów obróciło się w ich stronę, wyrwanych z marazmu nudnych konwersacji. Tego chłopca już nie ma. Żadnego z nich. Tajemnicą zaś, który umarł pierwszy.
Choć może nie do końca. Może to nie obłęd zawładnął jego wzrokiem, tylko najzwyczajniej w świecie się poddał. Jak Maggie. Choć do niej jeszcze nie dotarło, że ma jeszcze dość siły żeby na nowo podjąć się walki.
- Co chcesz wiedzieć, Harper? Że się bałam? Że tak naprawdę nigdy nie pragnęłam mieć dziecka, ale kiedy pierwszy raz chwyciłam go w objęcia, stał się mi najdroższą osobą na świecie? Że życie bym za niego oddała, ale coś w przyrodzie się zbuntowało i nie chciało w zamian odebrać mojego? Że ktoś pewnej nocy wyjechał z naprzeciwka, wytrącając nasz samochód z pasa? Że kiedy przebiliśmy się za barierki, a samochód zaczął opadać na dno, zaprzedałabym duszę diabłu żeby tylko go ocalić? Że kiedy zobaczyłam jego sine ciałko, umarłam, mimo że powtarzali mi do porzygu, że to cud, że żyję? - jęła się ogniem piekielnym, a każde słowo trawiło jej ciało, skalując poparzenia, sięgając językami ukrytych pod skórą, gnijących organów. Zapach trupa wdzierał się do jej nozdrzy, ale to ona, od samego początku to była ona. Weszła tutaj martwa, bo chociaż zdawało jej się, że na krótką chwilę ożyła, teraz umierała na nowo. - Wiesz co jest najgorsze, Harper? Choć mam wrażenie, że tak naprawdę ty to wiesz. Tylko ty potrafisz to zrozumieć i może... - może dlatego los ku przestrodze postanowił nas ze sobą splątać? - Najgorsze jest to, że każdego dnia budzisz się i wiesz, że musisz ten dzień przeżyć, bo ktoś inny nie miał tyle szczęścia co ty. Wmawiają ci, że musisz, że tak wypada, ale ja tego nie-na-wi-dzę, bo widzisz, chociaż żyję to tak naprawdę nie-żyję - a patrząc w jego oczy, głęboko w ruinie człowieka, który przed nią siedział, widziała siebie.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”