is hard so I won't say it at all
and I won't stay very long,
but you are the life I needed all along
I think of you as my brother, although that sounds dumb
and words are futile devices"
Za trzy lata nikt nie będzie pamiętał o The Mahogany Whales
- - o jazgotliwych riffach rodzących się pod palcami Kurta "Blizzard" Whitlocka, głównego gitarzysty, o pomarańczowej bandanie walącego w perkusję Trevora i o tym, ale ćśśś, bo to sekret!!!, że na każdym koncercie chłopcy upatrują sobie podobno trzy fanki spod samej sceny, a potem zabierają je za kulisy, żeby częstować je trawką, a nawet hasz-szzzz! nikomu nie mów!-em, i obracać tak, jak sprzedawca waty cukrowej obraca słodkie różowe obłoki na patyku podczas festynu na czwartego lipca -
Zrozumiale zresztą - bo przecież TMW, czterej buntowniczy absolwenci St. Laverne, w swoje teksty wplatający raz po raz brzydkie słowa oraz ironiczne bluzgi na własną alma mater (oraz wszelkie inne matres, jak na przykład w ich piosence "I did your mother good") - byli ABSOLUTNIE FAJOWI, i TACY STRASZNIE DOROŚLI, wszyscy już w college'u, i, tak się składało, mieli-mieć tego dnia ekskluzywną, zamkniętą próbę w Kitty's Den, modnym, studenckim barze w nieodległym miasteczku -
- i, tak się składało, Harper-Jack Jackie Dweller miął właśnie w dłoni dwie na tę próbę wejściówki - przepocone ekscytacją, a wydarte wprost z objęć jakiejś dwudziestoletniej psychofanki (w wersji faktycznej mniej dramatycznej: po prostu opłacone pieniędzmi rodziców), i...
- tak się składało, próba ta zbiegała się w czasie z wielkanocną mszą, obowiązkową dla wszystkich uczniów placówki.
Harper-Jack czaił się za załomem korytarza, podpierając barkiem chłód kamiennej ściany, i dłubiąc czubkiem trampka w cieniutkiej wyrwie zdobionej bogato posadzki. Miał na koncie świeżą dezercję z dodatkowego francuskiego, a także niecny zamiar nakłonienia swojego najlepszego kumpla do podobnego wybryku. Przed nim - czerniła się gardziel korytarza prowadzącego z dormitorium do sal zajęciowych, co jakiś czas wypluwająca jakiegoś spóźnionego już na zajęcia ucznia. Ponad nim: pyszniły się strzeliste złote litery głównego motto przybytku, obśmiane już na każdy możliwy sposób: "Homo cum sapientia potens est"*. W nim: wrzały niepokój i radość, napięcie i zniecierpliwienie, nakazujące co jakiś czas rzucić okiem na spękaną tarczę bardzo drogiego zegarka. Dweller czekał, Callaghan nie nadchodził.
Możliwe, żeby go przegapił? Nerwowe szarpnięcie rąbka granatowej szkolnej marynarki, Jasna, kurde, cholera!
Harper znał rozkład zajęć Elliotta - choć czy przyznawał się przed sobą do tego? ani trochę! - na pamięć, i kłamstwem byłoby stwierdzenie, że to wyłącznie ponieważ dzielili ze sobą kilka lekcji. Dwellerowi zdarzało się przecież zapomnieć o odpowiedzialności własnego terminarza; ale tego, którym skrzydłem przechodzić będzie Callaghan o piętnastej czterdzieści? Nigdy w życiu.
Niecierpliwił się. I bał, tak po prostu, po szczeniackiemu, że się zbłaźni, wygłupi, narazi na ból jeszcze nieznany, ale przeczuwany, który się wiąże nieodzownie z odrzuceniem. A jednak nadzieja - matka piętnastoletnich gówniarzy gotowych poświęcić wzorowe zachowanie na rzecz jednego popołudnia spędzonego u boku najlepszego przyjaciela - kazała mu czekać.
I oto był!, w akompaniamencie szelestu trzymanych pod pachą notatek; więc:
- Pssst! - chuda chłopięca ręka wysunęła się zza winkla i pognała ku nadgarstkowi chłopaka w rytmie kolejnego: - Psssst, Callaghan! - zanim, z sukcesem, ściągnęła go z objętej trasy, i wwlekła w półmrok bocznej nawy.
- *łac.: man with wisdom is powerful