LA, I've got nothing - who am I to love you when I'm feeling this way
and I've got nothing to offer?
LA, not quite the city that never sleeps
Not quite the city that wakes, but the city that dreams, for sure
If by dreams, you mean nightmares
LA, I'm a dreamer, but I'm from nowhere, who am I to dream?
LA, I'm upset, I have complaints, listen to me
They say I came from money and I didn't
And I didn't even have love, and it's unfair
LA, I sold my life rights for a big check and I'm upset
And now I can't sleep at night and I don't know why
Plus -
Czy to widać?
Harper-Jack się słania, na nogach - bo czy nie tak się mówi opisując stan, który nas ogarnia gdy się nie spało od trzydziestu trzech dni, osiemnastu godzin i sześciu minut? Gdy jest się zmęczonym głodnym zmęczonym zmordowanym wyplutym wyzutym i głodnym głodnym głodnym, ale przede wszystkim - bezsilnym? Leci z nóg - i nie wie, czy ktokolwiek zdąży go powstrzymać pochwycić przed ; skłania, coraz silniej, ku przyjęciu propozycji, czule złożonej samemu-sobie rano - że może należałoby, po przymiarkachpróbachwywiadziekolacji, wymknąć się z domu [słowo do sterylnej anonimowości hotelowych wnętrz dopasowane raczej nieporadnie] choć na chwilę, łagodnym łukiem ominąć jasne trzewia lobby i dobrowolnie zapaść się w rojst pierwszego, drugiego, trzeciego baru, potem odwiedzić jeszcze czwarty, i spelunę jakąś, na koniec, z obłymi ciałkami neonów wczepionymi w nią jak pijawki kłania.
Harper-Jack Dweller się kłania.
Stanąwszy na wzniesieniu garderobianego podium. Ruchem gładkim, choć wykonanym tylko na semi-poważnie; zwielokrotnionym pozornym obrazem sylwetki, odbijanej przez trapezowate płaszczyzny zwierciadła.
- Słowem: jest w Los Angeles, i gapi się w lustro.
Czy nie taka jest rola gwiazdy -
- nie taki jej jebany obowiązek w wigilię Wielkiego Dnia, w przerwach między masażem ajurwedyjskim [wkurwiający mnisi zaśpiew sączący się z głośników koaksjalnych, ręczniczek z włókien bambusowych i jedwabnych narzucony na biodra, i napastliwe troskliwe: Pan Dweller rozprężyć się, musi, i ciap-ciap-ciap, pac-pac, kant dłoni, łokcia, wszystko jedno (nie zainteresowałby się bardziej nawet, gdyby wcisnęła mu między łopatki kolbę pistoletu - a już z pewnością nie rozprężył tak, jak nakazywała go o to prosiła), Pan Dweller spięty bardzo, wypowiadane w dziwnej rytmice przez małą, starszą Tajkę dosłownie siedzącą mu na plecach], wywiadem udzielonym w Good Day, L.A. [skromniutka kreska koksu, Fioricet i kawa na pusty żołądek; drżące z lekka ciało owinięte w nienachalny blichtr Etro i Armaniego - na nadgarstki nasadzonego jak kajdanki, albo szpitalna bransoleta] oraz, aktualnie, ostatnia przymiarką zbroi stroju, w którym błyszczeć miał jutro - i na setkach, s e t k a c h publikowanych potem w internecie zdjęć -
Tak. A więc, kurwa, się kłania. I będzie kłaniał się tak długo, aż mu nie pozwolą przestać. I będzie błyszczał -
- błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał
Czy to widać?
Myśl, przewrotnie, paranoiczno-praktyczna. Jeśli nie, to ufff, spokojnie; jeśli tak, to jak może to ukryć?
Podchodzi bliżej pierwszego z luster, choć z elipsowatej platformy nie zstępuje. Pochyla się lekko - i czuje napięcie materiału naprężonego ruchem ciała, mgłę jedwabiu wżerającą się w kręgosłup, ucisk watowań na ramionach. Cisza - Oddech - Cisza.
Chyba nie widać. Dobry puder i krem pod oczy są w stanie zdziałać cuda - podążywszy za poradą dawnej makijażystki wklepane w tkanki razem, a nie jedno po drugim. Pstryka palcami, trochę jakby chciał strząsnąć z nich czerwień krew pigment. Chwyta rąbek rękawa i ciągnie, obierając się z wierzchniej warstwy.
Nadal musi nosić elastyczną opaskę i bandaż, ale przynajmniej pozbył się tego pieprzonego temblaka.
Och, bardzo dobrze. Tak o wiele łatwiej może dosięgnąć dna drugiej ręki.
Co?
Gówno, nie panikujmy -
- dosięgnąć drugiej ręki, by szarpnąć mankiet koszuli. Ściąga ją; potem - spodnie. I zwraca sobie, tym samym, swoją sylwetkę, i wąskie biodra, i tatuaże, i klatkę piersiową – i pręty żeber. W ostrych kantach wychudzonego ciała jest coś arystokratycznego, i, jednocześnie, przerażającego jak śmierć.
Cisza. Oddech. Na własne przeguby spogląda z ukosa. Rancikiem paznokcia przyciska zygzak żyły wtulonej w kołyskę ścięgien.
ㄣ
Trasa wlotowa dla błyskawicy.
Chciałby przestać, gdyby tylko mógł.
Mógłby przestać, gdyby tylko chciał.
Kiedy zaczyna czuć myśleć, nie może oddychać.
Godnym zjawy, posuwistym ruchem - schodzi na miękką wykładzinę. Znajduje wyjście ze swojej tymczasowej samotni, odsunąwszy krawędź ciężkiej, stalowoszarej kotary. I - tylko w bokserkach oraz prawej skarpetce - staje naprzeciwko Charlie, Dirka Dickmana (który jest tu tylko po to, by nie musieć dotrzymywać towarzystwa własnej dupie, jedzącej właśnie podwieczorek z przyjaciółkami i ich dziećmi w The Little Door; za jego pieniądze), oraz dwóch przejętych całą sytuacją pracowników salonu (nie jest w stanie stwierdzić, czy przejętych-na-poważnie, czy dlatego, że tak im nakazali w kontrakcie), i krawca.
- Git, wszystko leży jak jasna kurwa - oznajmia ze wzruszeniem ramion, przywołując na twarz uśmiech równie zuchwały, co czarujący. I patrzy tylko na Nią - na czerwień tafty i tiulu, na jednoznaczność krągłości brzucha, na mysie w barwie włosy opadające miękką kaskadą przez linię łopatek i na pierś - Pozwolisz na chwilę? Charlie? - jak gdyby nigdy nic, wyciąga ku niej chłodną dłoń i wciąga, wciąga, wciąga, wciąga - we wnękę gotowalni.
- Bardzo nie chce.
- Bardzo nie chcę być teraz sam, wiesz?
Czy to widać, Charlie?
A jeśli tak - jak to ukryć?