WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Harper – Jack Dweller miał serdecznie dość szpitali.
[1] Linoleum w mdłych neutralnych odcieniach piaskowca i pistacji – kolorach tak bardzo niekojarzących się z niczym, że po kilku wizytach w szpitalnianych przestrzeniach na zawsze mogą kojarzyć się już tylko z jednym. Przede wszystkim – ze śmiercią. Z chorobą. Z chorobą i nadzieją na zdrowie. Albo ze zdrowiem, i z poczuciem winy rodzącym się z byciem świadkiem cudzej choroby. Z oczekiwaniem na diagnozę, na badanie, na leczenie, na „tak” albo „nie” wyszeptane przez los pod naszym własnym, bądź cudzym, adresem.
[2] Lizolu sumiennie wybijającego zarazki i wgryzającego się w nozdrza pacjentów, odwiedzających ich gości i doglądającego (ich) personelu wodorowym cieniem prawdziwego zapachu. W szpitalach, Harper miał wrażenie, wszystko istniało tak na siedemdziesiąt procent - w taki sposób, w jaki istnieją dziecięce rysunki nieopatrznie zostawione na deszczu, i wypłukane z koloru (może to sprawka zimnych, halogenowych świateł, wysysających pigment ze wszystkiego, co czelność miało, żeby istnieć zbyt wyraziście?); tutaj – w tych areałach, od normalnego świata i zwykłego upływu czasu oddzielonych grubymi murami, płaszczyznami parkingów i równo przyciętym żywopłotem - każdy człowiek, i każdy przedmiot, i każde zdarzenie miał jakiś kształt i jakiś kontur, ale jakby tracił treść i charakter.
[3] Litości – z umęczonych oczu zdrowych, na umęczone skronie zbolałych spływającej niczym brokatowe łzy, w pozbawionym mety wyścigu mknące policzkami świętych przedstawianych na prawosławnych ikonach. Litości wyrażanej wprost – "tak mi Ciebie żal", "och, jakże mi przykro!" i (to jest akurat osobisty faworyt Harpera) "aleś Ty biedniutki!", lub bez słów – szklanką przysuniętą do krawędzi warg, gdy nawet na to nie starcza energii, światłem zgaszonym ostrożnie, kiedy się nie ma siły jak dojść choćby do wyłącznika, jakimiś skrawkami zwyczajności przywleczonymi z życia, które zostawiło się przed wypadkiem przed chorobą przed nieszczęściem przed tragedią za szpitalnym murem: ulubionym batonikiem, plotkarskim magazynem, zabronioną kategorycznie paczką Lucky Strike’ów pod nieuwagę pielęgniarki wsuniętej za rąbek prześcieradła.
Litości, litości, litości! – szlachetnego z definicji uczucia, którym tak łatwo można się w oczach drugiego zeszmacić.

Gdy wylądował w Swedish w dwutysięcznym dziewiętnastym – zanim przenieśli go do Hawthorne Hills, a potem do kliniki rehabilitacyjnej w Lozannie – w jego oczach zeszmaciła się zresztą cała masa ludzi. Przede wszystkim? Przede wszystkim – jego matka. Kaszmir, zamsz kremowych mokasynów, biały migdał i kwiat wiśni za dziewięćset dolarów rozpylone w strategicznych punktach – za lewym uchem i na prawym nadgarstku; przychodziła do szpitala jak na audiencję u królowej, siedziała sztywno i cierpliwie, patrząc na niego bez słowa. Czasem ocierała mu pot z marszczonego falami bólu czoła, czasem wołała pielęgniarkę, bo siostro, no to jest niewyobrażalne i skandaliczne, jak Wy tu pracujecie!?, syn ma znowu coś z cewnikiem.
[2021: Harper-Jack Dweller stoi pewnie przy automacie do kawy, krzywi się i z cudownym opanowaniem odsuwa od siebie to wspomnienie].
Potem? Potem Bastian. Bastian; odwiedzę Cię, tylko t-ten… n-no wiesz… – i HJ płacił Everettowi i za ubera i za przynoszone przez niego sushi (i nigdy jakoś nie miał na nie potem ochoty – więc tylko siedzieli sobie, i Dweller mógł popatrzeć, jak jego przyjaciel nieregularne rzuty apetytu kiełzna sałatką z glonów i onigiri).
W końcu? W końcu i Charlie – ale Charlie, jak zwykle, w zupełnie inny sposób. Charlie nie miała litości, bo nie miała pojęcia jak źle z nim było bez niej czasu – zbyt zajęta, podobno (tak słyszał od Bastiana, i od nielicznych wspólnych znajomych – przez telefon), spełnianiem się w roli świeżo upieczonej żony, by zawracać sobie głowę nim czytaniem plotkarskich magazynów.

Najbardziej, i tak, zeszmacił się w swoich oczach sam Dweller. Bo zlitował się nad samym sobą, chociaż nie powinien.

Tym razem, jednakże, jest inaczej. Tym razem Harper czuje się w Swedish Hospital jak na koloniach albo na, rozwleczonej na całe tygodnie, długiej przerwie z czasów liceum.
Odwiedza imponujący gmach mniej więcej co drugi dzień, i ciągle musi się z kimś witać – a to napatacza mu się Phoenix, z jej wyszczuploną zmartwieniem twarzą, i zwierzęcą niemal potrzebą chronienia Bastiana przed całym światem, a to Max, poszarzały nałogiem żałobą jak biała koszula nieopatrznie wyprana z czarnym krawatem, Pani Agatha Everett z ciepłymi dłońmi i smutnymi oczami, albo odwiedzająca Phoenix i Bastiana Maggie – choć tej akurat Dweller po ostatnim razie bardzo stara się unikać.
Głównym powodem jego wizyt jest oczywiście - w myśl tej zasady chyba, że nieszczęścia lubują się w chodzeniu parami - rodzeństwo Everettów. Bastian - i głupia, psia wręcz lojalność Dwellera względem przyjaciela, i Charlie – oraz wszystkie czyhające na nią, i na Małą, zagrożenia, które należy non-stop mierzyć, testować i monitorować.
Na domiar wszystkiego – jakby cała sytuacja już i tak nie była zajebiście absurdalna – pierwszego dnia listopada na SOR trafił Zach, i teraz, parę tygodni później, zobowiązany jest stawiać się na ortopedii co jakiś czas, na kontrolne wizyty. A Harper? Harper go podwozi, albo odbiera, jeśli może - przyjemne zgrabnie łącząc z pożytecznym. Czeka na Prescotta w kafeterii, zalicza oschłą pragmatyczną rozmowę z Phoenix, podrzuca Maxowi jakieś burrito albo enchiladę, wreszcie - czyści sumienie snuciem się z Charlie po różnych gabinetach.
(Czasem sam już nie wie, dla kogo przychodzi tu najbardziej).

I dziś nie jest inaczej - choć, ale tego Dweller prawa wiedzieć jeszcze nie ma - będzie. Dziś znów zabija czas, przeglądając najnowsze zdjęcia na Instagramie w oczekiwaniu, aż Zachary da mu znać, czy wyjdzie z fizjo teraz-zaraz, czy za półtorej godziny, i lepiej, żeby Harper nie czekał (i tak by czekał). Bezrefleksyjnie skubie zębami krawędź papierowego kubka obciążonego resztką zimnej kawy.
A potem widzi Charlie - chyba w towarzystwie Phoenix? - której nie ma prawa tu być, bo przecież mówiła, że w ostatniej chwili odwołali jej wizytę, a jednak - jest. Jest, jest bardzo wyraźnie, z krągłością brzucha podkreśloną materiałem tuniki.

Jest, ale nie tylko ona.

Gdy Harper uniesie rękę, i głupio zamacha do Charlotte, kątem oka dostrzeże przekraczającego właśnie próg kafeterii Zacha.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Charlie Everett nie miała litości podobno. I co z tego, gdy ta ciąża również nie pozostawała sobie równych w bólu, jaki towarzyszył jej przez te całe życie. Bo ciągle coś jej dolegało, nie fizycznego, a raczej psychicznego. Zawsze musiała radzić sobie z faktem, że jej starszy brat nie chciał za bardzo spędzać z nią czasu, wybierając Phoenix. Nie liczyło się to, że sama odrzuciła Michaela, choć kochał ją mocno. Zamierzał z nią spędzić resztę swojego życia, choć czuł jak nie otwiera się przed nim całkowicie; jak przegląda Internet w poszukiwaniu wzmianki o byłym chłopaku, miłości swojego życia.
Od półtorej roku unika litości, współczujących spojrzeń, a przede wszystkim szpitali. Od niespełna pół roku przebywa tu częściej niż tego pragnęła, często dając swoje chudziutkie ręce na drastyczne wbicie w nie igieł. Starała się nie myśleć o tym, że może stracić dziecko, o którym tak bardzo marzyła. Gdy jednak te pojawiło się, a test ciążowy rzeczywiście pokazał dwie kreski, przerażenie powodowało chęć cofnięcia czasu. Jest odpowiedzialna teraz nie tylko za siebie, ale i za malutką Mary-Jane, która to rosła w jej łonie jak na drożdżach, robiąc przy okazji burdel z jej uczuć.
Powoli docierało do niej, że już nigdy nie odzyska Harper-Jacka.
Powoli zaczynała rozumieć, że tęskni za stabilnością, którą zapewniał jej Michael.
Chciała być kochana bez żadnych ale.

Pisząc list do pierdolonej Julii Capuletii, obiecywała, że będzie posłuszną żoną, nauczy się gotować, a kochać będzie do końca świata i namiętnie. Och, jakże brakowało jej domowego ciepła, bycia otuloną wieczorem i pogładzoną po włosach po długich godzinach spędzonych na nachylaniu się nad toaletą.

Powoli zaczynała rozumieć, że naprawdę jest samotna, ale tylko dlatego, że odtrąca wszystkich od siebie. Wszystko to tylko i wyłącznie z jednego powodu: wciąż czekała na Harpera. Nieskutecznie, bez nadziei.
Równie mocno czeka na szczęśliwy koniec ciąży, by mdłości w końcu ustąpiły i odzyskała swoje ciało.

Miała nie przychodzić na wizytę, lecz plany zmieniły się drastycznie. Znowu zemdlała. Nie mogła nikogo niepokoić w tym gorącym okresie przedświątecznych przygotowań. Agatha martwiłaby się za bardzo. Bastian… Bastian wciąż spał. Harper? Wyjątkowo nie miała ochoty na towarzystwo jego osoby, która wzbudzałaby zainteresowanie nawet w Swedish Hospital. Wybór więc padł na Phoenix i cieszyła się z niego najmocniej na świecie, ponieważ potrafiła doprowadzić ją do całkowitego uspokojenia umysłu.
Wyniki wyszły jej kiepskie i wciąż nie czuła się najlepiej, gdy wchodziła do kafeterii. Dostała kroplówkę z niezbędnymi witaminami czy innymi specyfikami, które to rzekomo miały podnieść ją na duchu. I choć czuła się pełna, zachcianki ciążowe nie wybierały. Usłyszała, że podają pączki z nadzieniem różanym, więc nie mogła sobie go odmówić. Zapomniała jednak o nim niemal natychmiast, gdy ujrzała Dwellera, machającego w jej (?) stronę. Obróciła się za siebie, lecz nie lokalizując żadnej innej osoby, podeszła do niego niepewnie, odruchowo połacie długiego swetra zakładając na zaokrąglony brzuszek ciążowy.
- Co tu robisz, Harper? – wydaje się być zdezorientowana, choć dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że mógł przyjść do Bastiana. Jej potencjalne kłamstwo, że również u niego była, nagle legło w gruzach. – Idę do Bastiana właśnie, więc… uhm, co słychać… u ciebie?
Nie chciała z nim rozmawiać. Była bez grama makijażu, ponieważ ten rozmazał się i zmyła go szybko w szpitalnej łazience. Przez to widoczne były sińce pod oczami, zapadnięte policzki i spierzchnięte usta.
Wyglądała i czuła się jak siedem nieszczęść.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Wyszedłszy z gabinetu – odetchnął wreszcie ze szczerą ulgą (o taki oddech ulgi, wskroś kompleksu Swedish Hospital – prosiło wielu; ale o nich, jakoś tak wyszło, Zachary Prescott teraz nie myślał; jak zwykle, skupiony był głównie na sobie). Lekarską wieść ze strony ortopedy przyjął po swojemu. Skinieniem głowy, podziękowaniem – odebraniem papierów (wynik badania obrazowego wetknięty w białą jak koks marmur cała reszta szpitalnych korytarzy kopertę) i przekroczeniem progu w sposób wskazujący na to, że tak naprawdę (gdyby nie szereg rejestrów w kartotece chłopaka) – być może – nigdy go tu nie było.
Wytyczne specjalisty jasno określiły ich dzisiejsze spotkanie jako ostatnie z całości kontrolnego cyklu. Rentgen potwierdził prawidłowy zrost stawu skokowego; jednocześnie z ukłonem chyląc się w kierunku fizjoterapeuty i rehabilitantów (jeden pracujący w ramach kontraktu ze szpitalem; drugi, załatwiony po znajomości – a jakże, przez Dwellera – który Prescottowi pomagał zażegnać dolegliwości w domu).

Do trzydziestolatka podchodzi dziwną kursywą miękkiego kroku. Pochyla się, lekko, zacisnąwszy dłoń na ramieniu mężczyzny. Czegokolwiek nie mówi – swoje słowa zamyka w szczelnym pakunku poufności. Dopiero potem unosi wzrok; ostrożnie przesuwa źrenicami po kobiecej sylwetce. Po anorektycznych smukłościach, których nawet ciążowe kilogramy nie potrafiły wytępić; i zarysowanej już, wyraźnie, krągłości.
Prostuje się. Spojrzenia oderwać – dziwne – nie może. Od zasinień tulących się do kości policzkowych; wygładzonych żałośnie detersją przelewanych w nadmiarze łez. Oczy ma smutne; i wiotka jest, w hipnotycznie kruchym wymiarze kobiecości – widzi przecież.
Harper? Czuje chyba, że Zachary przepełza myślami w inny bieg czasu i przestrzeni. Tam, gdzie Charlie Everett staje przed obiektywem jakieś pierdolonej – równie histerycznie smutnej w swojej historii – Francescy Woodman. W monochromatycznym kadrze, tragizmie, rozmyciach sylwetki; smugach umiejętnie wykreślonych przedłużanym czasem naświetlania.

Zachary słyszał o tym całym przyjacielu-idiocie, który chciał się odstrzelić, ale plan – najwyraźniej – spalił na panewce. Szczerze mówiąc – podejrzewał, że cała akcja była raczej nieudanie dramatyczną próbą zwrócenia na siebie uwagi – ale tym spostrzeżeniem raczej nie zwykł dzielić się na głos. Z jakiegoś powodu Harper miał na jego punkcie świra; dlatego, między innymi, Prescott unikał wnikania w dziwny rodzaj roztaczanej nad osobą Everetta protekcji. Wgryzając się w kruchy płatek warzywnych chipsów – których zapas, z jakiegoś, kurwa, powodu – Dweller ostatnimi czasy trzymał u siebie w podejrzanych ilościach (walory smakowe? dokładnie takie, jak podgryzany teraz przez H-J’a papierowy kubek) – chłopak przyłapywał się na myśli, że nie podoba mu się napływ problemów po stronie muzyka. Pierdolony areszt był jednym z nich. Ale o tym nie rozmawiali.
Byłeś już u tej swojej Śpiącej Królewny? – pyta, bezwiednym spojrzeniem odprowadzając Phoenix Grace Farrell, którą miał już okazję – w ramach wątpliwej przyjemności – poznać. Raczej ze sobą nie rozmawiali; nietrudno było jednak rozpoznać, że między nią a tamtym było coś na rzeczy. „Marnuje się” – myślał sobie, nieraz, wzruszywszy ramionami.
Macha ręką na własne słowa.
Nieważne. – Wyczuwa dziwny rodzaj napięcia? Dyskomfortu? Nie wie dlaczego; ale okoliczności zaczynają go, po szczeniacku, wkurwiać. Nie rozumie samego siebie. Nie rozumie też dlaczego boi się go, do cholery, dotknąć.Idę ogarnąć jakąś kawę i... zamówię sobie taksówkę. Chcecie coś? Do picia, jedzenia? – proponuje, rzuciwszy w ich stronę łaskawy ochłap uprzejmości.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Nim zdąży się na dobre zorientować w sytuacji, Harper-Jack Dweller grzęźnie w punkcie przecięcia dwóch prostych skomplikowanych istot, gumolitowym wybiegiem mknących ku sobie na czołowe. W przyziemności typowej dla codziennych tragedii, jedno - w tym wypadku Charlie - zbacza z właściwszego toru, a drugie zjawia się obok muzyka chwilę za wcześnie, lub chwilę za późno - nie w tym, w każdym razie, momencie, w jakim powinno.
Dweller momentalnie panikuje, ogarnięty specyficznym rodzajem kryptomnezji, która każe mu zakładać, że znalazł się właśnie w bezprecedensowym położeniu, ale, w jakże ludzki, boleśnie ziemski sposób (dziwnie tak, u bóstwa)...
  • Jego. Dłonie drżą w akompaniamencie wtłoczeń krwi w gałązki kapilar.
    • Pamięć. Go zawodzi. Przecież mówiła, że jej tu nie będzie!
      • Kłamie. Za dużo. Za gładko. Zbyt wielu osobom. I przychodzi dlań moment nieuchronnej zapłaty.
Bo był tu już przecież. W analogicznym potrzasku, spóźnionym zrywem ramienia starając się powstrzymać to, co niepowstrzymywalne. Zabiegłym membraną cienkiej mgły okiem rejestrując swój świat takim, jakim go znał, na minutę sekundę oddech przez tąpnięciem.
  • Nie. Tak bardzo starał się - płachtą niedopowiedzeń, cegiełkami niedokończonych wypowiedzi - oddzielać ich od siebie, odgradzać jak dwa wściekłe psy stłoczone na zbyt małym wybiegu.
    • Może. Może gdyby rozegrał to inaczej? Gdyby był szcz... Ale przecież Harper nie potrafi być szczęśliwyery. Nie zna się na innych grach, a tym bardziej - nie zna się już na prawdomówności.
      • Nic. Wszystko się zaraz pierdolnie.
        • Zrobić. Co - on - ma? Zrobić?
Więc się uśmiecha. Starym, scenicznym sposobem, spękane niedoborem H2O i nadmiarem C8H10N4O2 wargi gnąc w łukowatym grymasie. Robi minę: dobrą, piękną minę do bardzo niewłaściwego scenariusza.
Pozwala Zachary'emu podeprzeć się o siebie. Pozwala Charlie zmarszczyć brwi w zaczątku niezrozumienia.
Charlie pyta: Czemu nie ja, Jackie? Co tu robisz, Harper?
Zachary chłosta jego żuchwę wyrzutem żalu żaru ciepłego powietrza.
Czegokolwiek chłopak nie mówi, komunikat okrąża umysł Dwellera łagodnym łukiem; wymija rozum, i gładkim pływem mknie zjeżdżalnią żył w dół ciała, aż wzbije się ponad szaniec mięśni skośnych brzucha, ogniem obejmując zaraz połoninę pachwin. Harper mruga, i robi to ciut zbyt prędko. Chryste.

- Właśnie u niego byłem - kłamie obydwojgu na raz, i jest to kłamstwo niemal doskonałe - wszak jedyny świadek, jedyny wspólnik, co by mógł go wydać - jakże zmyślnie, Dweller - głosu jeszcze nie odzyskał, we śnie pogrążony.
Brunet przestępuje z nogi na nogę. Zagryza kancik wargi. Czuje szmer wzbierających w obydwojgu pytań; te, nawet, jeśli nie zostaną nigdy zadane, będą w nich już, kurwa, na zawsze.
Chyba, że sam na nie odpowie.

- Chyba powinniście się poznać - przypuszczenie to okazuje się brzmieć jak niemożliwy do uchylenia wyrok skazujący, tylko nie wiadomo jeszcze na co. HJ przełyka ślinę - Zach, to jest Charlie Everett - dopiero w chwili, w której epifora syjamsko zrośniętych ze sobą spółgłosek wypłaszczy się, językiem przydybana do progu podniebienia, orientuje się w oficjalności wypowiadanych przezeń słów; mknie dłonią na jednoznaczny w swym kształcie owal skryty pod tkaniną kobiecego ubrania - A to jest moja córka, Mary-Jane.

Czy Harper czuje, że Zach jeszcze moment temu - zahipnotyzowany rachitycznością sylwetki Charlie, i paletą wyblakłych barw, którymi szatynka zlewa się niemal ze szpitalnym tłem w bizarnej mimikrze - swoją rówieśniczkę, i koleżankę po fachu, trzymał za dłoń na sekundę przed jej skokiem z okna improwizowanego studia w East Side?
  • Nie wiadomo. Ale widzi: teraz fotograf sam wygląda, jakby spadał.
    • I Harper chciałby, ale nie może go złapać.
- Charlie? To jest mój... Zachary - zająknięcie. Migawka. Stop-klatka.
  • Klik!
    Brzoskwiniowe refleksy światła lejącego się przez wyszczerbiony uśmiech okiennych żaluzji.

    Klik! Klik!
    Męskie chłopięce dłonie zaciśnięte na jego ramieniu jego barku jego biodrze jego gardle jego sercu materiale prześcieradła.
    Klik! Klik! Klik!
    Zapach Jego skóry. Szare mydło La Chatelaine, papierosy skręcone bez filtra i amidol de cœur.
    Klik! Klik! Klik! Klik!
    Feeria jęków dźwięków. Bezsensowna pogoń za tchem. Oddech dzielony na nierówne porcje wciągane we własne płuca, i gwałtem niemal wpychane w cudze.
    Klik! Klik! Klik! Klik! KLIK!
    Harper? Harperrrr? Harrrrperrrrr? Jackie?
    KLIK KLIK KLIK KLIK!!!
- Mój fotograf. Zach.

Niedobrze mu.
KURWA. Jest mu tak zajebiście źle.

- To... Zach, um... Weźmiesz mi kawę? Czarną, bez... Wiesz jaką.
Oczywiście, że wie jaką.
Dokładnie taką, myśli Harper, jaką pili razem parę godzin wcześniej.
Dokładnie taką, myśli Harper, jakiej w skąpanym w porannej ciszy lofcie Zachary nigdy mu już pewnie nie poda.
Ostatnio zmieniony 2021-12-27, 01:04 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zach, to jest Charlie.
To jest mój Zachary.

Naiwnie chciała wierzyć, że wszystkie otrzymywane od nich sygnały były jedynie bujdą. Wyczulona była na ludzkie reakcje, a Harper – najwidoczniej Zachary był kimś więcej niż fotografem, lecz Harper-Jack nie zamierzał tego ujawniać. Nie teraz, nie tutaj. Obawiał się czegoś? Zranienia Charlie? Gorzej już być nie mogło.
Naiwność zawsze była jej gorszą stroną, która przejmowała władzę nad ciałem w najmniej oczekiwanych momentach. Zimna krew zamieniała się w buzujący wrzątek, który to pozwala zapanować nad swoimi emocjami o wiele lepiej niż wycofanie i rozpacz.
Teraz? Usta jej nie zawalczą o swoje; nie wykrzyczą, że miał być ich, tylko ich, nikogo innego. W jej głowie za to trwała bitwa, bo to takie niesprawiedliwe! Dlaczego on może być szczęśliwy u czyjegoś boku, a ona nie? Nie będzie go przy nich, nie znosi tych godzin spędzanych nad deską klozetową, tylko pieprzy się z kim, kurwa, zechce. Jej nie chce nikt i szybko nie powróci do łask męskich spojrzeń z dodatkowymi kilogramami czy dzieckiem u boku. Przez jedną chwilę zapomnienia zawalił jej się świat, nawet jeśli marzyła właśnie o tym, by zostać matką. Marzenie to spełzło na manowce, gdy zdała sobie sprawę, że Harper nie kocha jej tak jak kiedyś. Owszem, chciała mieć dziecko, ale w stabilnym związku, a nie po romansie z byłym chłopakiem.

Wie, jaką kawę pija Harper.

Jej policzki płoną jakby dostała mocny cios z otwartej dłoni. W rzeczywistości jednak nie widać ani kropelki różu czy czerwieni, która wypłynęłaby na jej bladą skórę. Zauważa kątem oka, że ręce jej drżą. Czuje jak żołądek buntuje jej się, a zgaga przeobraża się w drapanie jak przed wybuchem płaczu godnym nazwy Płaczem Roku. Chciałaby cofnąć się:
  • - w czasie: do dnia, w którym spotkała Harper-Jacka na cmentarzu i zakochała się w nim jeszcze bardziej, lecz na nowo. Nie chce go kochać. Co to w ogóle za uczucie? Zgubne, męczące i bez jakiejkolwiek nadziei. I do dnia, w którym zrozumiała, że popełniła błąd, wychodząc za mąż. Nie była gotowa, by obdarzyć tak drogocennym skarbem inną osobę, chorując wciąż po Dwellerze. Zamiast zaręczyn od niego dostała rozstanie. Żałowała, że nie potrafi zdrowo pokochać. Poznałaby w końcu Nadzieję.

    - stąd. Stąd też chciała uciec. Jak najdalej od niego. Od nich. Gotowa, by zrobić im tą pierdoloną kawę, byle tylko nie uczestniczyć w tej rozmowie. Kto normalny bierze fotografa do szpitala? Do przyjaciela, który leży w śpiączce? I kto spoufala się z nim jak to robił Zachary z Harperem? Jakieś żarty.
Dlatego cofa się, od Harpera, gdy ten układa dłoń na zaokrągleniu jej brzucha. Odchrząka nerwowo, dłonią pocierając czoło.
- Miło mi cię poznać, Zacharymówi, ale głos jakby nie do niej należał. Wie jednak, że nie ucieknie. W głowie jej się kręci, a doktor kazał jej się nie przemęczać. Żałowała, że nie ma z nią Phoenix, bo bardzo potrzebowała kogoś, kto by ścisnął teraz jej dłoń i zapewnił, że to nic takiego, będzie dobrze.

Nie może oddychać.
Opiera się o stolik, splatając dłonie przed sobą.
- Więc, Zach – zatrzymuje fotografa, zaczynając bitwę rozmowę, pieprzony small talk, ale dlaczego to robi? Nie ma pojęcia. – Jak się poznaliście? Jesteś paparazzi czy raczej normalnym fotografem? Och, chyba widziałam waszą sesję na Instagramie ostatnio.
Wyrazy uznania, wcale nie było widać, że Harper jest prawdziwym Titanicem wśród ludzi. Jedno serce złamane za sobą już ma. Teraz kolej na… Zachary’ego? Maggie? Ach, nie, ją też już załatwił. Może jakaś Jessica albo Mark?

Czy będąc zdolnym do czegoś takiego, złamie również serduszko Mary-Jane, porzucając ją?
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Nie myśl, Charlie.
Ot, dobra rada. Trzyma się mnie od dłuższego czasu – chociaż zerkając przez ramię (nie tyle swoje, co przeszłości), nie za bardzo potrafię określić od jak dawna tkwi w mojej pamięci. Kto wszczepił ją w strop świadomości; ten sopleniec, rozkaz posłusznej błogości. Nie walcz. Nie myśl. Powietrze zagęszczone napalmem.
Nie myśl. Zrobię to za nas.
Zachary myśli myśli myśli.
Zachary się myśli.
Chirurgiczny lancet zespolonych ze sobą głosek, wprowadzony pod miękką tkankę niezupełnie wygojonej skóry.
Element zaskoczenia. Zawodu. Płytkość słów. Głębokość zagubionych w ciele ran.
  • Ran, których istnienie pozostawało uśpioną-niewiadomą; teraz pokarany nie tyle kubłem zimnej wody, co dawką alkoholu przelaną przez podtapiane (jak – tonąc – walczy się o powietrze) serce, pokiereszowane cięciem. Piecze.
Mowa ciała? Mowa ciała Zacharego Prescotta – milknie. Dwudziestotrzylatek orientuje się nagle, że jego usta wcale nie są zaduszone żadnym kneblem. Przeoczył to? Pozwolił się – ni stąd, ni zowąd – zajść; od strony, której zapomniał przypilnować? Zaskoczony, przyznaje: to kaganiec Jego dłoni. Dotyk, który – w znajomości strun, opiera się na nich wygłuszającą presją.
  • Praktyka znajoma i powtarzana wielokrotnie; w łóżku, pod baldachimem pościeli, z gitarą dociśniętą do przychudawej piersi – palce przekładane w najdziwniejszych kombinacjach, przemykające po tłumionych asekuracyjnie żyłkach. Dźwięk, z rezonansowego pudła, wydobywający się wyłącznie w fantazji tego chłopięcia. Odbiera mowę.
Odbiera mu, kurwa, mowę.
Jest wściekły. Nie wie czego się spodziewał. Czego oczekiwał – czegokolwiek jednak nie otrzymał ze strony Harpera – nie otarło się choćby o minimum satysfakcji. A do tej bywał przecież przyzywczajony.

A to jest moja córka, Mary-Jane.
Parska śmiechem.
Płód
– ma ochotę sprecyzować.
Córkę, to ty wy dopiero będziesz miał będziecie mieli, Dweller.
Na razie jest to p ł ó d.

Zachary się brzydzi – nie wie jeszcze tylko, czym dokładnie. Wpadł w jakiś zbiornik mentalnych fekaliów, z których nie potrafił się wydostać. Brzydzą go własne myśli, własna naiwność, niewiedza Charlie, tchórzostwo Harpera.
Nie rozumie swojej złości. Nie potrafi zidentyfikować jej źródła. Nie istnieje odpowiedź, która by go zadowoliła. Czuje jednak, że ze wszystkich możliwych – ta, WKURWIA GO, sakramencko.
A-ha. Ta, wiem, wiem. Taką, jak lubisz. No, mi też... miło – zwraca się do muzyka, potem – raczej – wtrąca, w kierunku kobiety. Kiwa głową. Nie patrzy ani na nią, ani na niego. – Przypilnuję, żeby zrobili mocniejszą.
I kiedy poczyni pierwszy krok w kierunku kontuaru kafeterii, zatrzyma się zaraz, frontem zwróciwszy do Charlie. Prezentuje jej fasadę własnej sylwetki; fizjonomię dziwnie nieobecną – człowieka-widmo, ludzkiego semaforu buchającego niewidzialną – ale jakże dającą się odczuć – czerwienią.
Hm?
W pierwszej chwili ma ochotę odpowiedzieć: a co cię to, kurwa, obchodzi? wiesz, C h a r l i e (jedno z takich imion, jak “Taylor”, albo “Alex” – które nie sugeruje, co właściciel ma między nogami) zależy chyba, o co pytasz.
Kiedy spotkałem go po raz pierwszy? Spotkaliśmy się na jakiejś sesji, dwa lata temu.
Jego dotyk? Poznałem już przy jednej z pierwszych okazji. Ale – wtedy – nie miał on większego znaczenia. Szybko o nim zapomniałem.
Jego ciało? Parę tygodni temu. Od tamtego czasu – poznawałem widywałem je dość regularnie. Mógłbym się przyzwyczaić.
To, jaką kawę pija – wiem od niedawna.
Ale pewnym niuansami nie podzielił się wcale. Na pytanie „kiedy się poznaliśmy”, odpowiem – nie wiem. No więc, Charlie – możliwe, że nie mieliśmy jeszcze okazji. Możliwe też, że mieć już jej nie będziemy.
Prescott odchyla głowę; jego powieki, natomiast, leniwie utykają w miejscu – opuszczone w sposób dziwnie niewzruszony. Obojętny.
A, wiesz co, faktycznie. – Strzela palcami w jej stronę. Uśmiecha się parszywie bezczelnie. – Teraz kojarzę. Harper dużo o tobie opowiadał. Sorry, pracując z tyloma osobami można się trochę pogubić. Wszyscy są do siebie podobni, wszyscy lubią się zwierzać. Połowa z nich ma po parę dzieciaków na boku, nic specjalnego. – Nie patrzy na niego. Nie patrzy na niego. Nie patrzy na niego. Co widzi Dweller? Kątem oka mógłby wyłapać ruchomość linii szczęki; drżenie ścieranych na sobie zębów w niekontrolowanym zgrzycie.Asystowałem przy produkcji jakiegoś promo do... trasy koncertowej? Kampanii? Co, Dweller? Jak to było? Coś mi świta, że musiałeś się wtedy mocno nagimnastykować, nie?Efektem: wspomnienia, wdrukowane w nebule siniaków, przywołane dnia następnego.Już nie pamiętam. Właśnie zakończyliśmy nasz ostatni wspólny projekt. Pe-es, za tego paparazzi mógłbym się obrazić. – Puszcza jej litościwe oczko; patrz-jak-nie-biorę-tego-do-siebie. – To co, chcesz coś? – Prostuje się. A Harper? Harper chyba nigdy – kurwa – w życiu, nie słyszał ze strony chłopaka tak długiego monologu. Nigdy nie widział go tak zjeżonego (bo przeciwnika, Prescott, widział teraz w każdym z nich; największego przeciwnika widział jednak, przewrotnie, w samym sobie).

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Charlie chciałaby się cofnąć.
  • Tak. Ale chyba, kurwa, w rozwoju. U w s t e c z n i ć. I znaleźć, na powrót, w czasach, w których wszystko było dobrze. Wszystko było lepsze. Prostsze. W czasach, w których to ją muzyk miał czelność prawo nazywać swoją.
    • Wrócić. Do niego? Do tego błogiego stanu deluzji, jakim karmili się kiedyś obydwoje nawzajem. Z serca w serce. Z ust do ust. Na powrót - z młodzieńczą łapczywością oblizywać palce.
      [ Gest powtarzany przez Harpera w pułapce odmiennych kontekstów, w czerwieni neonów zabełtanej papierosowym dymem; bezczelnie; w poszukiwaniu - tylko czego w zasadzie?
      Straconej miłodości? ]
Zachary się myśli. Bardzo.
  • Choć równie mocno chciałby mieć rację. Och, oczywiście, że byś chciał ze mną!?. Niezaznajomiony z etykietą porażek. Nienawykły do nieposiadania. W błogiej świadomości, że to, po co wyciągnie rękę, rzadko kiedy spróbuje go ugryźć; raczej odda się, dobrowolnie, i jeszcze podziękuje, że mogło.
    • Ale jest w błędzie. Błędzie o tyle tragicznym, że zwielokrotnionym. Myli się co do Harpera. Myli się co do Charlie. I myli się, nawet, co do Mary-Jane, która wciąż może nie dożyć przecież do własnych urodzin narodzin, a jednak w świadomości swoich rodziców jest o wiele więcej, niż tylko embrionem. Jest nadzieją.
      Ale Zach parska. Czyżby żałował, że przez własnych rodziców nigdy nie był tak postrzegany?
Harper-Jack się gubi. Choć szukaj szukaj szukaj mnie, i znajdź mnie, kurwa, zanim Obrazek.
  • We własne kłamstwa wplątany jak w pajęczą sieć, w nawarstwieniu obłudy zapadając się jak w bagnie. Nie nadąża. Za niuansami napięć wymienianych między Charlie i Prescottem, ale także - za własnymi myślami. Dzieje się z nim coś dziwnego, coś, co ani trochę mu się nie podoba. To taki stan, jak wówczas, gdy w połowie koncertu - zazwyczaj będąc po prostu porządnie przećpanym - zapomina nagle słów własnych szlagierów. Melodia brzmi w porządku, ale nagle okazuje się, że -
    • - to nie jego ręce trzymają ten mikrofon, to nie jego palce szarpią żyłki strun. To nie jego głos. To w ogóle nie on, tylko dubler jakiś z ostatniej łapanki, wciśnięty w te same, jedynie, ubrania. Odnajdzie się dopiero za półtora miesiąca, i pod inną – dość dosłownie – szerokością geograficzną.
Przestępuje z nogi na nogę. Haczy palce o szlufkę, a jakże, lubieżnym objęciem oplecioną wokół paska. Pasek zaś wolałby widzieć teraz w innym miejscu - na przykład: dokoła szyi. Najlepiej: swojej własnej.
Sam siebie nie rozumie.
- Paparazzo? – parska – Nie, Zach za bardzo się szanuje.

Za bardzo.
Ale niewystarczająco, by po żmudnych uczelnianych zajęciach nie wspinać się szkieletem schodków pożarowych prosto w jego ramiona framugę. Tak głupio, niedorzecznie - nogę przełożywszy ponad okienną ramą zwyczajem wypracowanym pewnego świtu. Mógłby zdążył się przyzwyczaić.
Za bardzo.
Ale niewystarczająco, żeby nie prosić - istmem warg nie przepuściwszy ani słowa. Błaganie wyrażając jedynie spojrzeniem zmętniałym od pożądania. Drżeniem palców w błędnym locie szukających przystani. Jękiem spazmatycznie wyrzucanym, lecz nie z krtani, ni z tchawicy - a z odległych przestrzeni tkwiących między jedną, a drugą komorą serca. Mógłby go Obrazek. Może już go Obrazek.
Za bardzo.
Ale niewystarczająco, żeby nie zeszmacić się tą małą wojenką prowadzoną teraz z Charlie na jego oczach.
[ O dziwo, jednak, Harper szacunek do Prescotta właśnie odzyskuje. Traci natomiast wszelkie rudymenty tego, jaki żywił jeszcze do samego siebie. ]

- Teledysku - poprawia. Jego głos brzmi tak, jakby ktoś ścierał wszelkie następujące po sobie dźwięki na tarce o grubych oczkach - Piętnastego maja dwa-tysiące dziewiętnaście – wie, bo niedawno sprawdził. I wie, bo pamięta, że Zachary: miał wtedy dwadzieścia jeden lat (Chryste, pomyślał Harper, chyba jeszcze zanim mu się wtedy przedstawił, jakoś w przelocie, po drodze między jednym kadrem, a drugim, to jest naprawdę bardzo niewiele), na sobie - wiecznie jakieś śmieszne koszulki z kołnierzykiem, krótkim rękawem, i wyszytym na piersi logo sugerującym, że gdyby nie chciał, wcale nie musiałby pracować, i nieregularną cętkę oparzenia słonecznego jakby doklejoną – o, tak, na ślinę jak niektórzy przysięgają sobie wieczność – do skraju osianego wspomnieniem nastoletnich pryszczy nosa. Nosa, którego zadzierał tak bardzo, aż Dweller założył, że mogą być do siebie całkiem podobni.
  • Teraz modli się, żeby było inaczej.
    • Modli się, żeby Zachary był lepszy. Lepszy od niego. Dla własnego dobra.
Wzdryga się na dźwięk własnego nazwiska, przez fotografa wyplutego tak, jak wypluwa się pestkę (wiśni, chociażby), ruchem języka i szarpnięciami zębów starannie ogołoconą z krwawiącego sokiem miąższu. D w e l l e r . Litery spuchnięte obrzydzeniem.
Dobrze, Zach. Dobrze, że wyplułeś. Dobrze, że nie próbowałeś połknąć.
Jeszcze mógłbyś się zadławić.
Jeszcze mógłbyś się otruć.

- Ale Zach nie musi pamiętać - śmieje się. Lekko. Czubkiem sztybletu, bezwiednie, sunie linią fugi*. Jest tu, a jakby nie było go wcale. I w uszach nagle dudni mu, i dzwoni jak do dyspozytorni 911: Halo? Zdarzył się w y p a d e k.. Ciało zaś samo, wbrew woli przymglonego rozumu, naśladuje ruch chłopięcej sylwetki. Stoi więc z Zachary'm ramię w ramię; względem Charlie? Na przeciwko - Słyszałaś, Charlie. Wszyscy jesteśmy do siebie podobni. - Nie wie, czy mówi o "wszystkich" z wypowiedzi szatyna, czy o "wszystkich" w ich małej, spontanicznie utworzonej, triangulacji. Do któregokolwiek z układów się jednak nie odnosi - pewnie ma rację - A Zach? Zach, musisz wiedzieć, Charlie, bardzo dużo pracuje. Z bardzo wieloma... Takimi jak ja.
Spogląda na Prescotta z zadziornym uśmiechem. Kąciki ust zadarte kpiną, różana krawędź delikatnych tkanek zaciągnięta śliną.
Spogląda, ale
  • nie patrzy na Niego.
    • Nie patrzy na Niego.
      • Nie patrzy na Niego.
Sam siebie nie rozumie nienawidzi.
- Nie. Nic już nie chcę. Od Ciebie. Tylko jechać do domu, tam wypij - "emy", taktownie, unicestwia przełknięciem. Wie, że by kłamał. Wie, że do domu wróci dziś sam. Wie, że sam pójdzie do łóżka. I wie, że to nie będzie jego łóżko. Ani jego ciało w tym łóżku. Ani jego dom. Przecież się zgubił. Zerwał samemu sobie ze smyczy, i zapodział gdzieś, jak pies zabłąkany w gęstwinie lasu. - ę. Charlie, ty, póki co, zostajesz?

Ze mną? Chcesz?
Boję się łudzę się, że na zawsze.

*fuga:
(i) szczelina między ułożonymi płytkami ceramicznymi, płytami kamiennymi, cegłami itp., wypełniona zaprawą;
(ii) łac. fuga - ucieczka, fugare - gonić) - utwór instrumentalny lub wokalny, w którym poszczególne głosy kolejno podejmują temat; jedna z najbardziej kunsztownych struktur muzycznych, oparta na ścisłej polifonii i i m i t a c j i;
(iii) fuga (dysocjacyjna, ucieczka histeryczna) - dysocjacyjne zaburzenie nerwicowe, polegające na ucieczce z dotychczasowej sytuacji, zazwyczaj nieprzyjemnej (...) osoby w stanie fugi mają całkowitą amnezję wsteczną (sprawiają wrażenie nieświadomych własnej przeszłości), a po powrocie do poprzedniej tożsamości nie potrafią przypomnieć sobie okresu fugi;
często jest spotykana w zaburzeniach osobowości, zwłaszcza typu histrionicznego;

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Poznał go piętnastego maja dwa tysiące dziewiętnastego roku.
Pamięta datę pierwszego spotkania z nią? Pamięta coś więcej niż rurowate piwo, które wtedy pili? Więc dziecku będzie wciskał kit, bo nie miał pojęcia kiedy poznał jego matkę, zaślepiony jakimś fotografem.
Doskonale widziała jak jego ciało reaguje na bliskość Zachary’ego i czuła coraz to większe obrzydzenie do siebie. A może to żal? Coś zaciskało się na jej gardle, uniemożliwiając oddychanie. Krtań miażdżona była wyrzutami sumienia, a płuca zalewane bólem definitywnego odrzucenia.

Harper-Jack stanął przeciwko Charlie.
Charlie myśli: Wspierał się przy tym obecnością Prescotta, chełpił się romansem z nim i wcale nie udawał, że mu nie zależy. Wysyłał mu sygnały, które niegdyś wysyłał do niej. Marzył zapewne o powrocie do swojego , wraz z nim, prosto do pierdolonej sypialni. Chciał już uciec stąd, z dala od Charlie i zobowiązania, które rośnie w jej łonie; a ma jakieś trzydzieści osiem centymetrów i potrafi mrugać. Mary-Jane ma już własny tryb snu, czuwania i rozrabiania. Pokazuje, że będzie chciała chodzić na piłkę nożną, w nocy nie spać i pochłaniać ogromne ilości słodyczy (lub owoców).

Ale Harpera to nie obchodzi. Ani fakt, że Charlie wyje z bólu pleców i opuchniętych stop. I nie widzi tych ciemnych stron ciąży, która zaprowadziła ją tego dnia do Swedish Hospital nie z powodu badań Bastiana, a swoich, po omdleniu. Kolejnym.
Harper interesuje się tylko Zacharym Prescottem. Martwi się, że ten teraz rzuci go, że już nie wpadnie mu w ramiona czy do satynowej, pomarańczowej pościeli. Boi się go stracić, gdy ten zdezerteruje przez ukrytą ciążę Charlie Everett, która właśnie zdała sobie sprawę jak bardzo nienawidzi Harper-Jacka Dwellera. Zmęczona jest tym wszystkim, tym błędem, do którego dopuścili się, by rósł teraz całkiem zdrowo. W kącikach oczu zbierają się słone łzy. Pachną one desperacja i zranieniem; wbił jej nóż w plecy, a Zachary pchnął go głębiej, dosięgając serca.
Wypluwa płuca, kaszląc gwałtownie; krztusi się własną krwią i śliną, niezrozumieniem i samotnością. Gardzi fałszywością, którą obdarowuje ją Zachary. Boi się jej. Zdaje sobie sprawę, że uwsteczniła się jakby znów była zagubionym dzieckiem, które to szuka bezpiecznej przystani w ciepłej, matczynej dłoni. Ale błądzi, szuka dalej i nie znajduje nic oprócz litości od Zachary’ego i kłamstwa od Harper-Jacka.
Niedobrze jej.
Dłoń sunie w wyszkolonym, kolistym ruchem ku spierzchniętym wargom, by przykryć je jakby to coś dało oraz delikatny wysyp piegów ciążowych. W gardle czuję ostre wypustki, drażniące ją przy każdym oddechu. Głupia. Myślała, że mogłoby im się jeszcze ułożyć. Jej i Harperowi. On jednak wolał inne osoby, byle nie ją. Maggie wolał. Zachary’ego też i pewnie tą recepcjonistkę z hotelu, w którym nocował w Nowym Jorku. W Los Angeles znów zechce Prescotta, zapominając o Charlie Everett już na zawsze.
Wzdryga się.
Nie mogą zobaczyć, że ją to rusza. Ich relacja. Związek nawet.

- Więc przepraszam. Mnie też by uraziło porównanie do dziwki, bo jestem samotną matką. - odpowiada, ale głos jakby nie należał do niej. – Paparazzi to dzięki, które puszczają się za jedno, pierdolone zdjęcie jakiegoś nieszczęśnika. Dobrze, że pracujesz w normalnych warunkach, Zachary. Z dobrym wynagrodzeniem.
Gardzi nimi tak samo jak Zachary gardzi nią. Rzygać jej się chce, gdy pomyśli, co między nimi jest – jaka więź. Pożądanie. Odsuwa się na krześle, by wstać powoli. Musi stąd uciec jak najszybciej, by już nie widzieć ich oczami wyobraźni.
Ogląda się za siebie, gdzie dostrzega znajomą twarz pielęgniarki. Szuka jej, odstawiając wózek po boku. Charlie miała tu na nią czekać po wypiciu słodkiej herbaty. Nie zrobiła tego, więc może przez to wciąż czuje osłabienie?

- Ja zostaję na badania. Bastiana badania, chciałam przy nich być, więc... Bawcie się dobrze, chłopcy. – Cofa się. Powinna się cieszyć, bo w końcu się cofa, ale to jest kapitulacja. Oddaje Harper-Jacka fotografowi, nie chce już walczyć, wycieńczona tą małą bitewką.
  • Zachary 1:0 Charlie.
Póki co – zostaje sama.
Kłamie również, bo go ją czekają badania.
Uśmiecha się – jakże nieszczerze – gdy lawiruje między ludźmi tak, by pielęgniarka jej nie zauważyła. Chce wyjść stąd o własnych nogach, choć te uginają się jak z waty rwane. Z krwawiącym sercem, posmakiem metalu w ustach i słoności w oczach – ucieka. Jak najdalej od swojej miłości, która jako jedyna potrafi zrobić takie spustoszenie w jej duszy. Przewiercona na wskroś, pewna jest, że żyć już nie chce.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

«Harper» wbił jej nóż w plecy, a Zachary pchnął go głębiej, dosięgając serca.
Przestań. Charlie? Jaki tam znowu nóż? Przecież ja nawet nie dotknąłem, jeszcze, rękojeści.
Ale mogę.
Mogę – skoro sama się o to prosisz nalegasz. Jeśli tak bardzo ci na tym zależy. Jeśli tak bardzo kochasz znęcać się nad sobą, na całym tym nieszczęściu budując własny charakter. Biedna, b i e d n a, malutka Charlie.

No, co tak patrzysz? Dlaczego główka Charlotte Everett, ciężka od domysłów, kołysze się we własnej zazdrości niemocy; jak łebek psiej figurki kupionej za dolca w sklepie z rozmaitością najtańszych bibelotów? Po prostu weź i – kurwa – przestań. Daruj sobie. Co? Tak, tak. Wiem; usta z trudem przychodzi trzymać zwarte, kiedy przyszykowane są na każdy z nagłych haustów ciążowej mdłości.
Ale mogłabyś się, wreszcie, zamknąć. Prescott jest urażony zły dumny rozczarowany wściekły cyniczny opryskliwy zaczyna się robić – po dziecięcemu – wredny złośliwy obrażony.
Bo, widzisz. Na tym polega twój problem. Wydaje ci się, że «On» jest zaślepiony mną. A prawda jest taka, że to ja, rozumiesz, potrafię go zaślepić. Opuszką palca dociśniętą do spustu wymierzonego w niego rewolweru? aparatu fotograficznego. Mignięciem lampy błyskowej, która na moment jeden blask śmierć blask śmierć b ł y s k pozbawia go życia.
A ty?
Kiedy ty, ostatni raz, pokazałaś mu siebie? Kiedy ostatni raz widział cię z policzkiem muśniętym farbą. Kiedy – ostatni raz – pokazałaś mu tę cząstkę siebie, która pięła się i dojrzewała w oparciu o coś innego, niż pałąk jego kręgosłupa?
Kiedy przestałaś być Charlie Everett – a stałaś się wyłącznie personifikacją uczuć dokarmianych jego spojrzeniem? Żeby nie powiedzieć, że w ramach ewoluującej obsesji dobrowolnie zrobiłaś z siebie worek. Nie tyle treningowy, co...
No, nie myślałaś chyba, że ciąża coś zmieni?

I wreszcie – jeśli od niego zależy twoje życie; to czym ty w ogóle jesteś, jak nie zwykłą wydmuszką? Pozbawiona własnej osobowości. Z wartością równą temu, co on, dobrotliwie, pozwoli ci uszczknąć ze swojej dłoni (nie tylko ciebie nią karmi).
Zachary bierze oddech. W tej chwili? Czuje, że mógłby tak w nieskończoność. Uśmiecha się. Na deser zachował sobie jakąś głupotę. A zatem:
Lazuryt, skarbie.
Harper-Jack Dweller nie sypia w pomarańczowej satynie. Nie jestem pewien, czy w ogóle przepada za oranżem (szczególnie, jeśli zbyt mocno wpada w odcień żółci – ale to wiesz na pewno, co? Po tylu latach... wypadałoby, chyba?).
W lazurycie tak głębokim, jak przydenna ciemność egzotycznie tropikalnych zatok. W ciepłym prądzie, który przypomina bezpieczne łono matki (nie zdajecie sobie sprawy, ale to ostatnie momenty, kiedy Mary-Jane czuje się bezpieczna).
Prescott – gdyby zajrzał w uczucia Charlotte, pewnie by się roześmiał. Że co? Że Harper c h e ł p i się romansem? Nie, Charlie. On mnie w ten sposób, rozumiesz, ignoruje. Nie chciałabyś widzieć go, kiedy jest zainteresowany.
Nie chciałabyś widzieć go w przypływie fascynacji.

I nie zobaczysz. Nie, dopóki sama – cała – w nim jesteś. Bo kiedy zagląda w ciebie, widzi wyłącznie powidok własnego jestestwa. A on? Przecież on się – własnego odbicia – brzydzi.
Różnica między tobą a zwaleniem sobie do lustra jest taka, że z tym drugim jest mniej zachodu. Ale Harper lubi przecież robić sobie pod górkę. Prawda, D w e l l e r? Prawda, J a c k i e? Kochasz utrudniać sobie i innym życie.
Zachary [ponownie] bierze oddech – i wzrusza ramionami. Odprowadza kobietę wzrokiem.
To cześć. Powodzenia.
Kiwa jej na odchodne – krótkim szarpnięciem palców tnących powietrze po łuku nadgarstka.
A ty
Ty? Ty, Harper, spierdalaj.
– (A ty) ... powinieneś za nią iść. Laska ledwo się trzyma na nogach. – Pociąga nosem – ruchem warg rozciągnąwszy śmiesznie jedno tylko nozdrze. Pływ powietrza tnie równym, krótkim syknięciem.
Moje gratulacje. – Chrząka.
Serio? Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? Co? Nie. Pierdoli go to. O co ci chodzi, Zach? Dlaczego udajesz, że mnie nie znasz? Że nie znasz t e g o dotyku. I spojrzeń. Wolałbyś, żeby się przyznał? Nie. To o co ci chodzi, Zach? NIE PROSIŁ SIĘ O ZNALEZIENIE W TEJ SYTUACJI. Harper też nie. Ale ktoś, przecież, musi być winny? Pogoda? Trudne warunki drogowe? O co ci chodzi, Zach? Nie wiem kurwa nie wiem. Nie wiem. NIE WIEM. NIE-ROZUMIEM.
C h r z ą k a.
Przy odrobinie szczęścia po tatusiu dostanie tylko ładną buźkę. Będę trzymał kciuki, żeby za bardzo się w ciebie nie wdała. To akurat wyszłoby jej na dobre.
A może nie. Może zwielokrotnienie rodzicielskich, autodestrukcyjnych tendencji sprawi, że nie będzie cierpiała zbyt długo.
Może pomyśli, że skoro krecha nie zabiła ojca (podejrzanego o spowodowanie wypadku przez dziurkę od klucza, na przykład) – a matki, w sumie, jedzącej nie widuje – to tak trzeba. To standard; a standardy i normy złe być, chyba, nie mogą. Bo jeśli miałyby krzywdzić [pytanie zadane w naiwnym zdziecinnieniu – które nie poznało jeszcze smaku uzależnień], to kto chciałby – dobrowolnie – robić sobie coś takiego?
Może nie będzie tak niezdecydowana, jak wy (o krok dalej idzie – z romansu ze śmiercią wdając się w najprawdziwszy, wieczny trwały związek). Laleczka, której niewidoczne zepsucie dopuszczało do sprzedaży. Na granicy fabrycznej wadliwości. Sprzedana po taniości (za jeden uśmiech – chociaż ten przecież, wart będzie miliona dolców); i szybko wyrzucona do śmieci przez każdego, kto zdecyduje się ją kupić. Przyoszczędziwszy na cenie i inwestycji poważnych uczuć.
Prescott zahacza palcami o tekturowy kubek – podnosi go z blatu, krok robi w kierunku wyjścia z kafeterii. Ale on nie musi się ukrywać. I chyba nie ma też siły ukrywać własnej frustracji – kiedy jednym ciśnięciem zgniecionego kubka uderza o rant kosza na śmieci.

autor

preskot [on/jego]

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”