Idź do domu, Zach.
Wie, że powinien wrócić do domu.
Seattle o tej porze wciąż tkwi jeszcze w dziwnym zawieszeniu. Daje mu szansę na podjęcie wyboru. Zaczątkiem pastelowych smug prowadzi wszędzie – i nigdzie, jednocześnie (pozwala błądzić w lunatycznej niepewności; wydłużając moralny przerost i niedostatek). Gdyby mogło mówić – szeptałoby właśnie, że nie należy do nikogo.
Nie należy do ledwie sięgającego po nie Słońca – pręgą jakąś, włosem wyzbytym barwy. Siwym jakby, kruchym – wyczesanym bez żalu. Nie należy też do Księżyca, który ledwie zdążył je wypuścić z objęć. Teraz haczy o dobę wyłącznie cienkim sierpem paznokcia. I odsetek tylko znajdzie się tych, którzy zwrócą na to uwagę. A z odsetka – paru raptem, dla których aura ta będzie miała jakiekolwiek znaczenie.
A niebo? Niebo dziś wydaje się puste, oderwane od rzeczywistości; nabrzmiałe płowością porannego deszczu i przesączu snów. Niebo było dziś mdłe – mdłe tak, jak potrafi być przesadna słodycz. Nadmiar scukrzonego posmaku, po krepie podniebienia przemykającego pod postacią zbyt długo przeżuwanej gumy balonowej, nawiniętego na palec obłoczka waty cukrowej albo mleka. Truskawkowego, na przykład.
Wszystko gra. No, już. Wszystko gra. Wszystko w najlepszym, kurwa, porządku.
Wieńcem palców obejmuje pulsujące skronie.
Wróci do domu. Prześpi się (godzinę albo dwie), potem weźmie prysznic. Stawi się na zajęciach; po drodze tylko wstąpi do jakieś kawiarni.
Albo nie.
- Albo
- nie.
Do Zacharego dosiada się starsza kobieta. Na oko – po pięćdziesiątce (w twarz wpisane podwójne macierzyństwo, stres, odrobina nabytego w pewnym wieku zdziecinnienia). Zajmuje jedno z czterech miejsc, które sąsiadują z miejscami już zajętymi. I jest to miejsce wybrane nie przez przypadek – tacy ludzie, z założenia, nie polegają na przypadkach. Kobieta chce coś powiedzieć. Chce zagaić; bo potrzebuje mówić (nikt jej, nigdy, nie słuchał; nie słucha jej mąż, nie słuchają dzieci, nie słucha nawet pierdolony jamnik, którego zaadoptowała przed dwoma miesiącami) – Prescott widzi to w mętnych, meduzowatych oczach, które przenosi na niego przy okazji słabego skrętu szyi. Pozornym ukradkiem taksuje twarz chłopaka. Pajęczą wędrówką palców, zwartym chwytem, obejmuje zdjętą z ramienia listonoszkę. Podnosi się – i przesiada. Zachary zdaje sobie sprawę, że pasuje do jebanego metra. Kobiecie natomiast – pozostały jeszcze trzy szanse.
I oczywiście – a jakże – dostaje to, czego potrzebuje. Jakaś studentka poddaje się rzuconemu na nią urokowi – i rozmawia ochoczo na temat rosnących cen, pogody oraz najefektywniejszej (według kobiety, studentka – „niestety” nie ma opinii) maści na hemoroidy. Wszystko to, jakimś cudem, wydaje się być splecione ze sobą w jednej opowieści i chrono-logicznym ciągu.
Zacharemu, natomiast, chce się rzygać.
Chce mu się rzygać.
Ma ochotę wstać – i się, proszę państwa, zrzygać. Wylać z siebie całą treść. Chlusnąć, do kurwy, na piękne i drogie buty, które ratowały ostatki kobiecej godności (tym były – nie dla świata; dla niej) jego niedoszłej rozmówczyni. Ma ochotę pokazać to, co trzyma w środku – zwrócić na siebie ich spojrzenia, a potem zostać wyrzuconym.
Otwiera szerzej? oczy. Odpłynął? Metro pachnie duchotą – powietrzem przesiąkniętym metalicznym aromatem krwi wezbranej przy płatku nosa. Metro zamknięte jest w nieregularnym szablonie zapuchniętego łuku brwiowego, sinym nawisem opartego o powiekę.
Podziemna trumienka zatrzymuje się w końcu tam, gdzie powinna. Zachary wychodzi.
Deszcz – ku jego zaskoczeniu – nie wezbrał na sile. Pada dokładnie tak, jakby cienkie rzeszoto chmur przepuszczało przez bezową błonkę absolutne minimum z całej gęstwiny codziennych opadów. Ma przed sobą kwadrans drogi. Trzy i pół godziny do rozpoczęcia zajęć.
Przystaje dopiero pod strzelistym gmachem nawarstwiających się loftów; śmieje się w duchu (choć gorzko) – i myśli, że musi być cholernie głodny. A potem się śmieje, bo ten wieżowiec przypomina mu pierdoloną lasagne – przetykaną kolejnymi piętrami i stropami, i zerami na kontach właścicieli lub najemców.
Śmieje się, bo ma dosyć. I nie wierzy w to, co robi. Nie wierzy, że margines minionej nocy spędził z Teresą. Nie wierzy, ale własną myśl ceruje przeczuciem, że mógłby do niej wracać. Mógłby wracać, bo... bo ona jedna – nic nie rozumie.
Nic nie rozumie.
Mógłby wracać, bo wbrew całej swojej naiwności – okazuje się być stałym lądem. A on? On jest dryfem fascynacji.
Teresa Goldie Kingsley mogłaby być jego ratunkiem.
Śmieje się, bo nie ma siły na to, żeby spojrzeć mu w oczy. Śmieje się, bo nie dowierza, że ostatnie pół godziny spędził w znienawidzonym przez siebie metrze; po to tylko, żeby móc spojrzeć w jedno z jego okien. A potem na bliznę. Centymetr jebanej blizny.
Potrzebuje go.
Śliski, blaszany furkot uginających się schodów. Oddech z płuc wychodzący tylko do pewnego momentu – i wpadający do nich z podobną ułomnością. Blokowany drażliwością obitych tkanek. Powietrze bolało w żebra; jego nadmiar – mógłby je chyba rozsadzić. Z biodrem jest nieźle. Twarz? Piecze. Ale bardziej naprzykrzający okazuje się dyskomfort; ciężar obszarowej opuchlizny i przełamania bladego kolorytu.
Harper lubi ładne rzeczy.
Może jeśli pokaże się w ten sposób – może kiedy zobaczy w nim obrzydzenie.
Może wtedy – nareszcie – uda mu się wyleczyć odpuścić.
Krok. Krople zagarniane z chłodnej poręczy; zagarniane załomem skórzanych mankietów.
Krok.
Zachary staje przed własnym odbiciem. Pojedynczym paliczkiem stuka w szybę, dynamicznie grawerowaną strużkami deszczu. Sprawdza, czy jest otwarte (wie, że nie jest, to nie Chinatown 132).
Acha. No, nie jest.
Uderza pięścią (a cios wymierza we własną dumę własne oblicze).
Kurwa. Obwód śródręcza dociska do zimnej, przejrzystej równiny. Ale i tam nic nie widzi.
Kurwa. Kurwa. Kurwa.
Ty żałosny, skończony idioto.
Nie ma go. Dlaczego miałby być? Kto zresztą, kurwa, przychodzi w tych czasach bez zapowiedzi? Może poszuka? Przejrzy jakiegoś jebanego instagrama – sprawdzi, czy nie wrzucił zdjęć z kolacji po drugiej stronie miasta. Ale nie ma siły; więc uderza. Uderza. Uderza. Pięścią, cokołem zaciśniętej dłoni, mocno, mocno – bolą żebra, ale nie dłonie. Przedramię dociska do okna; czołem opiera się o własną rękę i – tak pochylony – przeszukuje własną kurtkę. Telefon i tabletki; ból i jego uśmierzenie.
Nie wytrzymam. Błagam. Błagam Harper. Błagam. Wpuść mnie, skrzywdź mnie. A potem wyrzuć wyrzuć wyrzuć.
Powiedz, żebym do niej wrócił. A potem proś, żebym został. Każ mi do niej iść.
I nie wypuszczaj z siebie.