WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Na miłość, kurwa, boską, - gwałtowny zryw ciała, łoskot podbitej metalową płytką zelówki uderzającej o niebieskie linoleum szpitalnego korytarza - Charlie! Po “dobre słowo”, to możesz iść sobie do jakichś pierdolonych Samarytan!
CHRYSTE!
  • - Nie, nie; Harper tak nie myśli, bo nie wie przecież, jakie wyrzuty kłębią się pod sklepieniem czaszki dawnej ukochanej.
    • Gdyby wiedział, może rzeczywiście stanąłby w obronie własnej, mówiąc Charlie, że on przecież też w tym jest. Że jego też nikt nie spytał o zdanie. Że wspólnie podjęli decyzję popełnili błąd, więc może mogłaby, do jasnej cholery, przez moment przestać skupiać się tylko na czubku własnego, zasmarkanego nosa, i zrozumieć, że dla niego, w konsekwencji tej ciąży wali się zmienia się aktualnie cały świat.
Ale nie. Jeśli więc sztyblety uderzają o posadzkę, to tylko w biegu; w pędzie zakończonym zetknięciem się dwóch zmarzniętych lękiem dłoni.

Słucha Doktor Klepfish, sadzając chudy tyłek na skraju niewygodnego krzesła. Patrzy, jak Charlie krótkim, prostym ruchem podwija ubranie, i odsłania zaokrąglony ledwie brzuch; wyobraża sobie chłód rozprowadzanego po rozgrzanej skórze żelu. Rejestruje kolejne kroki ginekologa w taki sposób, jakby oglądał film.
Potem słyszy jakieś słowa padające spomiędzy wąziutkich warg Charlie. Jakiś, kurwa, bełkot - wyrazy spięte z sobą zupełnie przypadkowo, komunikat, który w locie stu-trzydziestoma centymetrami przestrzeni kompletnie zgubił sens.
  • - Bastian jest w szpitalu…
W reakcji na ten śmieszny komunikat, Harper-Jack Dweller uśmiecha się zupełnie tępo.
Bastian?
Taak, aha… No, zna chyba jakiegoś Bastiana. Jednego, czy dwóch…
Miał kiedyś nawet - marszczy brwi, przez trzy sekundy tapla się w cudownie słodkiej dysocjacji - takiego przyjaciela…
  • Nie wie czemu, ale powietrze smakuje jak mleko truskawkowe.
Bastian.
Dziesiątki nieodebranych połączeń. Rozstania i powroty. Transakcja relacja nazywana przyjaźnią, egzotyczne słowo, które dla Dwellera nosiło w definicji przyjemność nadzieję i ból.

Pamięta. Jezu. Teraz wszystko już pamięta.

- Kurwa, Charlotte, co!?

Amalia Klepfish gromi go takim spojrzeniem, że całe ciało muzyka jakby zmienia się w skuty szronem głaz. Czuje, że musi stąd uciekać, ale, przy tym wszystkim, ani - kurwa - drgnie.
Zegar tyka, racja, ale jakby poza czasem, a już na pewno - poza nim. Gabinet rozjeżdża się, czasoprzestrzeń rozchodzi momentalnie w szwach.
Harper-Jack Dweller próbuje oddychać: łapać powietrze w rozchylone usta, wypuszczać je wolno przez nos.
  • Tymczasem: Bastian jest w szpitalu. I Charlie też jest w szpitalu. I on…
Chryste Panie, zaraz się porzyga.

I WSZYSTKO W NIM KRZYCZY, ŻE…
Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć.
Musi coś wziąć.
Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć. Musi coś wziąć.

Musi coś. WZIĄĆ. MUSICOŚWZIĄĆ.
T-t-teraz. Musi coś, musi coś, musi coś… Wziąć.

Musi coś wziąć (dupę w troki, najchętniej, i nogi - za pas, by po prostu stąd zwiać). Musi coś… Wypić. Musi coś wstrzyknąć.
MUSI
  • COŚ
    • MUSI COŚ MUSI COŚ MUSI COŚ
      • WZIĄĆ
Ale nie może się, kurwa, ruszać - zupełnie tak, jakby ta jebana Żydówa* rzuciła na niego jakiś, kurwa, czar.

Z braku innych możliwości, Dweller patrzy na monitor.
Na dziwny, rozmywany rytmicznym pulsowaniem kształt. Plamę projekcyjną niby w rorschachowskim teście - tylko zamiast dwóch tworów bliźniaczych, widzi w monochromatycznych cieniach pojedynczy kształt.
Z konturów przypomina mu to-to orzeszek nerkowca.
Na ekranie rzeczywistość fałszowana jest wprawdzie technologią, ale plakat edukacyjny zawieszony nieopodal, nad leżanką, mówi im, że płód ma teraz rozmiar nieobranej mandarynki.
Dweller patrzy na swoją dłoń - ułożoną na kolanie, zwróconą wnętrzem do góry, palce rozwarte nagłym strachem spinającym mięśnie w podobieństwie paraliżu.

Jego dziecko córka zmieściłaby się teraz w sercu jego dłoni.

Dziecko.
  • A tamten chłopiec? Chłopiec z tamtej nocy. Ten, który miał dwa lata, gdy jego życie spotkał niespodziewany kres. Jak duży był, gdy rodzice dowiedzieli się o jego istnieniu? Jak mały? Gdzie robili USG? Jezu Chryste… Tu?
Dweller czuje, że Charlie muska wzrokiem szczyt jego policzka. Zaraz. Zaraz na nią spojrzy.
Ale teraz - jeszcze - nie.
Teraz: nie może odwrócić wzroku.

- Wi… - wydaje mu się, że mówi, ale zamiast własnego głosu, słyszy tylko dziwny, szeleszczący świst - Wi-widzę, Charlie.

Klepfish się niecierpliwi. Współczuje dziewczynie takiego wymoczka w roli pożal-się-Boże-ojca. W dodatku dziś ma w grafiku jeszcze z sześciu takich. No, myśli sobie lekarka, już:
- Czy chcielibyście państwo posłuchać bicia serduszka córki?

Harper-Jack Dweller myśli czuje: Nie. Błagam, nie. Kurwa, błagam, nie.
Boi się jeszcze bardziej, niż minionej nocy kiedykolwiek wcześniej.
Nie wiedział, że jest to możliwe, a jednak...

Ale kiwa głową, i przez zaciśnięte gardło mówi:

- Tak. Oczywiście, że tak.

*ej, jakby co, to to jest ekspresja artystyczna, a nie mowa nienawiści!!! zarówno Harper, jak i jego autor, mają semicką krew, ok???

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Och, tak ci źle w tym wszystkim, Harper? Tyle, że ty tylko zalałeś formę, zadowolony odchodząc po wszystkim. To nie ty musisz znosić każdego dnia mdłości, okropne samopoczucie i huśtawki hormonów. To nie ty ten ciężar weźmiesz na własne plecy, czy – już wkrótce – puchnące stopy. Nie ciebie rozerwie, gdy ta główka przechodzić będzie przez drogi rodne. Nie ty będziesz wstawać w nocy czy zawozić rano do przedszkola. Nie oszukujmy się, będzie tylko na papierze albo od święta, na co dzień raczej nie angażując się. W końcu liczy się dla ciebie ktoś inny, seks i koks.
Decyzja zapadła już z góry, bo przecież nie mogła pozbyć się dziecka w żaden sposób; ani przez aborcję, ani przez oddanie do adopcji, ani też przez zrzucenie się ze schodów. Nie tylko jemu świat zaczął się walić. Jej własna rodzina nie będzie wymarzona. Rodzice jej dziecka nie będą razem, szczęśliwi i zakochani. Będzie miało nieszczęśliwą matkę i nieszczęśliwego ojca, oddzielnie. I jak ma mu teraz mówić, że marzenia się spełniają, tylko trzeba wystarczająco mocno w nie wierzyć? To wszystko to jedna gówno prawda.

Jeszcze chwila, a może stracić nie tylko Harper-Jacka, ale i Bastiana. Wolałaby, by Dweller zmarł, bo ból jest mniejszy niż przy odejściu tak ważnego człowieka.
Wszystko to działo się znowu z powodu Harper-Jacka. To on zorganizował imprezę i dopuścił do sytuacji, która nie powinna mieć miejsca. Nachlał się, naćpał albo upalił – cholera wie, co tam się zadziało. Była przerażona, bo stan ojca sprawiał wrażenie, że nie jest dobrze. Bała się pójść do własnego brata, bo ujrzeć mogła coś strasznego, coś nieprawdopodobnego. Najpierw musiała przetrawić sobie tą informację, a jeszcze lepszym rozwiązaniem było wysłać tam najlepszego przyjaciela Bastiana. Dopiero wtedy przekona się czy rzeczywiście jest tak źle; zdąży przygotować się.
Charlotte spogląda na Harper-Jacka i kiwa delikatnie głową jakby potwierdzała swoje słowa. Charlotte chce się płakać od wszelkich emocji, od nieodpowiedniego zaangażowania się Harpera w i c h macierzyństwo, a także od faktu, że po tak długim czasie dowiedziała się o złym stanie własnego brata.
Postanawia na chwilę porzucić temat. Nie mówi, że jest w śpiączce ani tego, że była pod jego pokojem, ale nie miała odwagi, by wejść do środka. Chce za to, by zapytał o jej rozmowę z ojcem, bo przecież wie, że nie mają dobrych kontaktów, a tu – on odezwał się pierwszy. Chce, by wiedział, że nie tylko jemu jest ciężko, a ona jest już na skraju wytrzymałości, naprawdę. Drży od emocji i zimnego płynu na brzuchu. Palce musi zacisnąć mocniej. I znów: nie na dłoni mężczyzny, ot taki bunt, a raczej utwierdzenie, że nie jest tu dla niej, a dla dziecka.
Przesuwa spojrzeniem po gabinecie, który wydaje się tak surowy jak rok temu, gdy dowiedziała się, że straciła tamto dziecko. Nieśmiało zerka w końcu na ekran, gdy Harper zapada w swój własny świat. Denerwuje ją. Może nie powinna była mówić mu o Bastianie? Może powinna być tu sama? Przecież będzie sama przez następne lata.

- Tak, chcę, chcemy – niemrawo odpowiada, nawet nie patrząc na kobietę. – Chwilę. Jeszcze chwileczkę – unosi palec, wyraźnie przejęta. Zwilża wargi, a powieki zaciska mocno jakby miało to jakkolwiek pomóc. Cała drży. Nie może złapać oddechu.
To córka. Cholera jasna, to córka. Będzie tak samo skończona jak jej własna matka. Nie chciała córki tak bardzo i właśnie ją dostała.

A jeśli nie usłyszą równomiernego, szybkiego bicia tego malutkiego serduszka?
Straci Harper-Jacka raz na zawsze, bo wolny będzie. I życie straci, tym razem na zawsze i naprawdę, nie w pseudo-teatrzyku, z którego ratowana wynoszona jest na noszach.

Odgarnia niesforne kosmyki włosów za uszy i kiwa energicznie głową, czując jak serce podchodzi jej do gardła. Palce zaciska na fotelu, tak prowizorycznie jakby miała zacząć rwać sobie włosy z głowy albo jak ktoś miałby zobaczyć jej nerwy.

- Już. Możemy… – Ledwo wypowiada te słowa, a doktor Klepfish uruchamia maszynę i po gabinecie rozchodzi się rytm serduszka ich córki.
Ulga przepływa przez wątłe ciało Charlie, bo może i będzie to dziewczynka, chciała ją zdrową i żywą, przede wszystkim. Przenosi zaszklone spojrzenie na Harper-Jacka, z trudem powstrzymując już łzy. I czuje, że się cieszy, ale czy ta radość jest równie wielka jak w przypadku Dwellera?
- Będziemy mieli córkę – szepcze, uśmiechając się nieco promienniej, nawet jeśli wciąż przerażona.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Życzy mu śmierci?
Gdy - wybierając między dwiema tragediami - konstatuje, że lepiej by było, gdyby to był jednak On?
Nie Bastian. Wszyscy, tylko nie Bastian.
...a więc na przykład Harper-Jack?

Doskonale. Doskonale, Charlie.
  • Tylko uważaj, bo marzenia się spełniają. Najlepszy dowód? Jedno z nich, to właśnie, którego obsesyjne wypowiadanie chyba chciałabyś dziś cofnąć. Twoje Dziecko, Charlie - monochromatyczna konstelacja pikseli tętniąca na ekranie, wykrojona z nicości rysikiem nowoczesnej technologii. Twoja odpowiedzialność. Twój błąd. Ta, której chciałabyś się pozbyć.
Sam niejednokrotnie z chęcią podpisałby się pod tym roszczeniem, gorliwie parafkę kreśląc, nawet z użyciem własnej posoki, jeśli byłoby trzeba. Gdyby ktoś dał mu wybór, może nawet poszedłby za Bastiana. Wtedy, na imprezie - zamieniłby się z nim położeniem, losem wyciągniętym na loterii, albo wywróżonym w którymś z pojebanych rytuałów Yael K. Za niego przedarłby się przez tłum odurzonych ciał, za niego zbiegł po schodach rozchrzęszczonych metalicznym jękiem, za niego wsiadłby do taksówki, wcześniej wykradając z prowizorycznego sejfu broń. Za niego pojechałby na przystań, i za niego...
- Charlie, do jasnej ch... - zaczyna odruchowo, w zrywie gniewu momentalnie ukróconym surowością spojrzenia słanego mu przez lekarkę. Kuli się w sobie jak skarcone dziecko, koncentrując wzrok na połaci przeraźliwie bladej skóry Charlie.
Nie pyta, to fakt. Ale spytałby, na miłość boską! Oczywiście, że by spytał - gdyby tylko wiedział, że nowinę odnośnie stanu krytycznego zdrowia Bastiana przekazał Charlie akurat Mark. Nie wie jednak. Nie - wie - kurwa - nic; Charlie, nim zamilkła, rzuciła mu tylko przecież najmarniejszy ochłap słów.

W napiętym oczekiwaniu, Dweller mimowolnie wprawia w ruch lewą nogę - podryguje nią niczym nastolatek na klasówce z matmy (albo przed pierwszą randką, odliczając sekundy dzielące go od chwili, w której będzie mógł odstąpić od jadalnianego stołu i wybiec w wieczorny chłód przez drzwi), zelówką sztybletu i chudym kolanem wybijając w ciszy chaotyczny takt. Dziwne, nierówne metrum na pierwszym planie; w tle - oddechy dwójki ludzi niegotowych, by zostać rodzicami. Z głośnika podłączonego do aparatury zaczyna sączyć się teraz szeleszcząca izometria.
I wtedy Harper-Jack to słyszy.
Najpiękniejszy, najdziwniejszy, najbardziej przerażający rytm, jakiego przyszło mu doświadczyć w życiu.

Sto pięćdziesiąt pięć na sześćdziesiąt.
  • Pośpieszne, niestrudzone, nieznoszące sprzeciwu.
    • Jestem - jestem - jestem, wybijane przez malutkie serce, zlepek komórek, którego tak niedawno jeszcze nie było, a teraz...
- Jest - nieplanowany szept rozchyla Harperowi wargi, rozwiera mu powieki, obydwu dłoniom, i ciału, nakazuje wyrwać się wprzód. Wpatruje się w ekran, całe swoje pierdolone jestestwo ogniskując tam, gdzie komputer wyświetla śmieszny, niepozorny kształt.
Jego dziecko.
- Jezu Chryste, Charlie, widzisz ją!? - pyta głupio, zaskoczony własną reakcją, ale i niezdolny, by ją jakkolwiek wyhamować. Świat przestaje istnieć, na chwilę opuszcza go nawet jego własny, lodowaty strach i głód; głód - głód - głód - głód - głód - Wi-widzisz ją?!
  • Oczywiście, Harper, że tak. Charlie widziała Ją w wyobraźni na długo przed tym, jak dostrzegłeś Ją Ty.
Wystarczy mu ułamek spojrzenia rzucony w kierunku Charlie, by zrozumiał, że nie śni, ani też nie zalicza jakiegoś bardzo, bardzo dziwnego tripu po podanym mu przez kogoś wachlarzyku kolorowych pastylek. Jest trzeźwy. Jest dojmująco, przeraźliwie trzeźwy. I boi się w taki sposób, w jaki nie bał się jeszcze nigdy. Boi się nie tylko za siebie, boi się za ich troje. Za Charlie, i za...
- Mary-Jane* - mówi, na oślep sięgając po chłodną dłoń Charlie. Splata jej palce ze swoimi, ciasno, przywołując imię prababki, która przez kilka ostatnich lat życia doglądała małej Everett pod nieobecność Agathy - Charlie? Nazwijmy ją Mary-Jane.

*Mary is a biblical name meaning 'bitterness'. Jane means 'miracle' or 'a gift from God'.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Gdyby tylko poszedł za Bastianem, jej brat wciąż by był przytomny, a oni nie tkwiliby w gabinecie, próbując naprawić przyjąć do świadomości swój błąd. Wdech i wydech, spokojnie, tylko spokojnie. Dłonie drżące ukrywa pod przydługimi rękawami swetra. Sine wargi zaciska w cienką kreskę, nie dając nikomu okazji do wypomnienia jak niezdrowo wygląda. A w myślach wciąż zamartwia się o starszego Everetta, mając za złe Harperowi, bo dopuścił do tego. W myślach też płacze łzami gęstymi i słonymi, bo ojciec jego dziecka nie interesuje się nią kompletnie. Nie obchodzi go jak przebiegło spotkanie z nieprzyjacielem, ani przebieg konfrontacji. Jego umysł krąży gdzieś daleko stąd. I jest przez to wściekła.
Dlatego chciałaby cofnąć czas i nie dopuścić do tego. Pragnienie zostania matką pryska jak bańka mydlana, chociaż sądziła, że to Harper-Jack jest jej wymarzonym mężczyzną i kandydatem na ojca. Myliła się, lecz jest już za późno, z czym nie może się pogodzić.

Przymyka oczy na jego wybuch gniewu, bo choć nie był głośny i donośny, jakim raczył ją Michael, jakieś drzwi wspomnień otworzyły się gwałtownie, powodując pojawienie się strachu. Inaczej wyobrażała sobie tę chwilę; miała płakać, ale nie z niepokoju, a z radości. Dyskretnie unosi dłoń, by wierzchem zetrzeć pojedynczą łzę, ot, włosy poprawiając niby. Odchrząka, ponieważ głos jej mógł ochrypnąć od wzbierającego wybuchu płaczu, a wkrótce pani doktor mogła zwrócić się do niej z pytaniem.
Żałość była dość zabawna, bo zawsze pojawiała się znikąd. Jak dotąd żywiła się tylko nadzieją, że jakoś wszystko się ułoży. Teraz to zmieniło się. Nie miała absolutnie żadnej nadziei, a wyobrażenie przyszłości po prostu nie istniało. Teraźniejszość zaś niewyraźna się stała, jakby za zasłoną oddzielającą ją od gabinetu. I zdawałoby się, że już nic jej nie ściągnie z powrotem do Swedish Hospital. Nie słyszy już słów Harpera, ani lekarki, ani szumu chodzącej maszyny, dzięki której widzieli swoje dziecko. Przecież nie chciała go widzieć. Nie chciała już widzieć swojej córki. Jedyne, czego pragnęła, to uciec stąd. Z życia najlepiej.

Ale słyszą Ją.
Równomierne, szybkie uderzenia.
Jedyne takie jakie słyszała. Piękne, cudowne, ożywiające i satysfakcjonujące. Oni Ją stworzyli. Ten mały Cud właśnie krzyczał o ich atencję; żył. W niej żył.
Nawet nie zauważyła kiedy wszystko w niej pękło. Płakała, szlochała i cała drżała z emocji, jakie ogarnęły jej wątłe ciało.
- Widzę, Harper, widzę ją – szepcze, bo głos odmawia jej posłuszeństwa. Strzała uderzyła ją, uświadamiając, że właśnie o to walczyła tyle czasu. Pragnęła tego dziecka. I ma je. Powinna się cieszyć, nawet jeśli zostanie z nim sama, chociaż teraz pewna była, że Harper-Jack nie wyrzeknie się ich. Widziała miłość w jego oczach, lecz inną niż ta, którą ją obdarzył kilkanaście lat temu.
Zaciska palce mocniej na podwiniętej koszuli, uśmiechając się, chociaż łzy nadal żłobią jej rumiane policzki. I zaczyna się śmiać, zaraz jednak usta zakrywając dłonią, by wsłuchać lepiej mogła się w bicie serca swojej córki.
Och, tak, widziała ją oczami wyobraźni. Doskonale ją widziała i – znów – żałowała, ponieważ chciała się pozbyć własnego dziecka. Córeczki. Przeszło jej to przez myśl i aż poczuła wstyd. Żadna matka nie powinna nawet wspomnieć o czymś tak potwornym. Łzy radości stają się łzami rozpaczy. Co, jeśli tym myśleniem spowoduje jakąś tragedię? Nie chciała stracić córki.

Mary-Jane.
Nie ma pojęcia co ją bardziej zaskakuje: imię, jakie nadał ich córce Harper; fakt, że chciała, by miała jego nazwisko czy może to, że złapał ją za rękę. Mocny uścisk, niezniszczalny, stalowy wręcz, ale wciąż – ciepły.
Prababka czuwa nad nią. Mary-Jane nie mogła mieć lepszej patronki; silna kobieta, która dożyła lat dziewięćdziesięciu czterech i do ostatniego dnia była samodzielna. Doglądała Charlie, przekazując jej życiowe mądrości, choć niewiele z nich pamięta. I robiła najlepsze pączki.
- Mary-Jane Dweller – spogląda na Harper-Jacka z promiennym uśmiechem, czując, że to wszystko w końcu nabiera sens. Nie wierzyła wciąż, że to się dzieje naprawdę. Stworzyli życie, którego teraz serce biło mocno i wyraźnie. Już wkrótce miało przyjść na świat, stworzyć ich trójkę rodziną; i nawet jeśli mieli żyć oddzielnie, Mary-Jane wciąż będzie ich łączyć. Do końca świata. – Boże, nasza córeczka. Tylko nasza. Chcę ją już zobaczyć i przytulić do siebie.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Mary-Jane Dweller.

Amalia Klepfish dyskretnie przewraca oczami, świadoma, że ani przyszła matka - ta mimozowata piękność, która zdaje się opinie i nastroje zmieniać z prędkością światła, ani jej wkurwiający, cherlawy wybranek, najpewniej nie zarejestrują tej subtelnej oznaki jej irytacji.
Imię, jak imię, pomyśli sobie, kończąc badanie i w profesjonalny, acz zautomatyzowany przy tym sposób, podając Pannie Everett wszystkie najważniejsze parametry i fakty na temat jej potomkini (aktualnie: około dwadzieścia trzy gramy wagi, rozmiar - mniej więcej sporej marakui).
Tego samego dnia usłyszy jeszcze całą mnogość okrzyków, że och, to będzie Brian, po dziadku!, a ją ("ją", czyli sześciotygodniowy płód wdrukowany w czerń i biel pikseli na ekranie komputera) koniecznie musimy nazwać Roxanne! (padające z ust młodych przyszłych rodziców, którzy w całej swej euforii najwyraźniej zupełnie zapomnieli, o czym faktycznie traktuje największy hit The Police); to nie tak więc, że rodzicielska ekstaza wzbudzona pierwszym zasłyszeniem mocnego, zdrowego bicia dziecięcego serca, zupełnie jej nie obchodzi - można rzec jednak, że wybuchy radości tego typu po prostu ciut jej, przez wszystkie te lata pracy, spowszedniały.

Zrozumiałe - ogień każdej pasji może się przecież zwyczajnie wypalić, jeśli wzniecać go przychodzi ze zbyt dużą powtarzalnością.

Wspomniany widok póki co ewidentnie nie powszednieje jednak Harper-Jackowi Dwellerowi, który to nadal wlepia się w monochromatyczną projekcję jak to przysłowiowe cielę, co gapi się w malowane wrota. Mruga - wynikiem bezwarunkowego odruchu ciała, nie zaś świadomej decyzji podjętej dokumentnie zamroczonym emocjami umyśle - po to tylko, by zwilżyć ciut gałki oczu, smagane suchym, zawiesistym powietrzem gabinetu (tak sobie tłumaczy; w istocie - płacze po prostu; łzę pojedynczą niby, a tak naprawdę występującą w słonej triadzie, ocierając prędko wierzchem lodowatej dłoni).

Stara się słuchać Doktor Klepfish, i rejestrować jak najobfitszą część recytowanych przez nią informacji, ale okazuje się to być nie lada wyzwaniem; nie może się skupić, nie może się ogarnąć, poskładać - rozłożony na łopatki, rozebrany na czynniki naj-pierwsze tym dźwiękiem, który teraz zdaje się tętnić w jego żyłach.
  • Dzieją się z nim rzeczy, których nigdy wcześniej nie doświadczył.
    • I dzieją się z nim rzeczy, których absolutnie nie rozumie.
W końcu, nieśmiało jakby, przenosi wzrok na Charlie, i, patrząc na nią, po raz pierwszy od długiego czasu uśmiecha się naprawdę. Uśmiechem pożyczonym od dwudziestolatka w wyświechtanym kapeluszu, naiwnego idealisty, który dzielnie stara się stawiać pierwsze samodzielne kroki na estradzie. Uśmiechem szczerym, bezbronnym i z dawna zapomnianym.
  • Uśmiecha się erzacem jakimś. Protezą szczęścia.
    • Zapomniał już, co to słowo znaczy?
Obserwuje, jak Charlie ściera z jasnej skóry brzucha pozostałości medycznego żelu; sunie wzrokiem po zagięciach seledynowego skrawka szorstkiego papieru wręczonego jej przez lekarkę. O coś pyta, i otrzymuje jakąś odpowiedź - słyszy własny głos, czuje, jak kiwa głową w akcie aprobaty.
Dopiero za parę godzin przypomni sobie, że chodziło mu o termin. I dopiero za parę godzin czerwonym flamastrem zarysuje kilkanaście potencjalnych dat w swoim kieszonkowym terminarzu.
  • Dat ważniejszych, niż wszystkie pierdolone wywiady, premiery płyt i jakieś zasrane gale, oraz sesje fotograficzne, razem wzięte.
Teraz jednak nie robi tego. Teraz - posłusznie zbiera rzeczy: kurtkę, wayfarery, portfel - i idzie w stronę drzwi za Charlie, krok w krok, wciąż jeszcze otrząsnąć się niezdolny z gęstej mgły szczęścia i przerażenia.
A gdyby poszedł za Bastianem, , pomyśl, Charlie?
  • Mogłoby przecież nie być to tu wcale.
- Charlie? - zaczyna, gdy wreszcie znajdą się na korytarzu. Klepfish zamyka za nimi drzwi; są na korytarzu niemal sami - tylko ich dwójka, jakaś skupiona na swoich obowiązkach salowa, niczym zjawa przemykająca w drugim krańcu kiszkowatej szpitalnej przestrzeni, i cichy, metaliczny śpiew halogenowych żarników.
Dweller nie rozumie - są na położniczym niby, a i tak pachnie tu smutkiem.
- Charlie. Przepraszam - wyrzuca z siebie wreszcie, i robi to ze bezwzględną szczerością (wie przecież pierdolony manipulant - aż za dobrze, jaki wpływ mają zwykle na Everett choćby ochłapy rzuconej jej przezeń prawdy) - Naprawdę. Ja... Kurwa, ja... - w rzadkim odruchu przyzwoitości ścisza głos, nim rozkląć miałby się już na całego; dłoń biegnie łanem prawie-czarnych włosów, czesze je, i rozgarnia nerwowo - Cieszę się, że wszystko jest z małą w porządku, okay? I cieszę się, że... Słuchaj, dałem dupy. Jak zawsze. Wiem, że tak jest - I wiem, że zrobię to znowu - Ale przysięgam ci, że będę się uczył, okay? Ogarniemy to. Jakoś udźwigniemy. I z-zadbam... - jego własne zająknięcie przypomina mu, że Charlie nie jest jedynym bliskim jego sercu Everettem, który przebywa aktualnie w Swedish - Żeby nigdy niczego jej... Wam... Wam nie brakowało.
  • Niczego oprócz mnie, myśli. Ale tego nie mówi już głośno.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Panna Everett nie potrafi odciągnąć wzroku od swojego pięknego dziecka na ekranie. Pięknego w wyobrażeniach, bo właśnie zaczęła doceniać to, co ma; widzi już przyszłość.
Widzi jak Harper-Jack wpada do przedszkola na jej pierwszy występ i siada w pierwszym rzędzie, wyciągając swojego najnowszego iPhone’a, by nagrać wszystko. Klaszcze najgłośniej, uśmiecha się najszerzej i jest najbardziej dumnym tatą, siedząc obok matki swojej córki.
Pierwsze randki? Harper z pewnością opowie Mary-Jane, czego ma się spodziewać, a czego ma nie robić. Ekspertem w końcu jest od relacji międzyludzkich. Nadzieją więc jest, że dziewczynka wda się w matkę i jak zakocha się raz, to na zawsze.
Na pewno pomoże jej w lekcjach z matematyki, z której Charlie jest kiepska. Przyjedzie prosto z trasy do ich domu (do domu Charlie i Mary-Jane, rzecz nieoczywista), by odrobić lekcje z córką. I jeszcze uczyć ją będzie gry na instrumentach, choć Charlie patrzeć na to będzie niezbyt przychylnie. Nie uśmiecha jej się mieć sobowtóra swojego ukochanego, który już jej nie chce. Będzie bolało, ale jeśli będzie miała jego oczy? I tak Harper będzie z nimi żył, czy tego chcą, czy nie, ponieważ część jego znajdzie się w postaci ich córki.

Wierzy również, że będzie ocierał łzy córki, gdy płakać będzie, bo coś jej nie wyszło na występie albo dostała złą ocenę. Zrobi to ostrożnie i delikatnie, tak jak Charlie teraz sunęła wierzchem palca po jego policzku. Uśmiechała się przy tym wzruszona, sama płacząc z emocji. Czuła radość, wielkie szczęście, które sprawiało, że czuła w końcu się żywa. Jej dziecko żyło. Rosło, rozwijało się i było dziewczynką, czyli tak jak chciała. Pragnęła najbardziej na świecie usłyszeć te szybkie, regularne bicie serca malucha. I nie przejmowała się przy tym zirytowanymi spojrzeniami doktor Klepfish. Nie mogła wziąć do siebie tego wszystkiego, gdy kobieta miała takie nazwisko. Znów obiecała sobie, że namówi Harpera na prywatną klinikę. Chociaż to może im dać.

Ręce jej się trzęsą, gdy pozbywa się szorstkim papierem zimnego żelu. Na jej ciele pojawiła się gęsia skórka; cała symfonia emocji zbita w splotach porcelanowej skóry i ciemnych, błyszczących tęczówkach. Cieszy się, że nie jest sama chociaż w tej chwili.
Dostają po zdjęciach USG, na których widać malutki kształt ich dziecka. Mają też nagranie z bicia serca, na płycie CD. Słuchać go będzie całymi dniami. Słyszy je cały czas. Wciąż czuje ten rytm, szybki i w miarę regularny, rytm serca jej córki, Mary-Jane. Płakać jej się chce, gdy wychodzą na korytarz. Chciałaby wrócić do gabinetu, by jeszcze raz spojrzeć w szaro-czarny ekran i poczuć tą kruszynkę. Dłoń wędruje jakby odruchowo na delikatną okrągłość brzucha. Nie dowierza, że pod jej serce bije jeszcze jedno, malutkie serduszko. Ten dzień, jak i kolejny, i kolejny, i jeszcze następny należeć będzie do Mary-Jane. Jej życie, życie Charlie, należy do Mary-Jane już teraz.

Z transu wybudza ją Harper-Jack swoimi słowami. Początkowo nie słyszy dokładnie, zamroczona emocjami. Bierze głęboki oddech, spoglądając na Harpera. Cała drży. Czuje się jakby była znów nastolatką, jednak w tej wersji historii nie jest im dane być razem szczęśliwymi. Każde z nich odczuwa wszystko oddzielnie, choć cieszą się z tego samego. Z córki.
Wierzy mu. Wierzy we wszystko, co mówi, przez co łzy znajdują ujście jeszcze intensywniej. Odwraca spojrzenie od jego oczu, zawstydzona swoją reakcją. Mimo to, pragnie wciąż jego bliskości, jego obecności, więc powoli przysuwa się do niego, by objąć Dwellera w pasie. Wtula się – może po raz ostatni?
- Po prostu bądź przy niej, dobrze? Zawsze bądź przy niejbo przecież nie przy nich. Szepcze, pociąga nosem i łka cicho. Żegna się z nim poniekąd, ponieważ już wie, że nie chce z nią być w kontekście związku i miłości.

Daje mu odejść tylko dlatego, że obiecał być przy Mary-Jane.

- Masz być dobrym tatą, rozumiesz? Masz ją rozpieszczać, dawać super prezenty, być na każdych świętach i okazjach i masz zawsze siedzieć w pierwszych rzędach na jej występach. I masz ją kochać jak nikogo innego. Ma być twoim oczkiem w głowie, rozumiesz? – Odsuwa się, wycierając łzy z policzków i ponownie uśmiecha się delikatnie.
Ma nadzieję, że wywiąże się ze swojej nowej roli doskonale. Liczyła na niego.

/ zt2
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Swedish Hospital”