WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

To prawda: gówniarz chłopak wsiada pierwszy -
- zmyślnie przysłoniwszy kant policzka telefonem trzymanym trochę tak, jakby trzymał tarczę; przed pojedynczymi fleszami komórkowych aparatów, a przede wszystkim – czujnym wzrokiem (w zdecydowanej większości) małoletnich fanek, części pilnowanej tu nawet przez czuwających nieopodal rodziców - chroniąc się idealnym w prostocie dwudziestopierwszowiecznym kamuflażem...
Bo przecież jakiś tam chłystek rozgadany do słuchawki, i zapewniający w dodatku, że tak, tak, już jedzie i no jacha, będzie tak szybko, jak tylko da radę, nie budzi ciekawości, ekscytacji, podejrzeń. Ubrany raczej zwyczajnie – jak to później padnie w pojedynczym komentarzu na jakimś twitterze, albo innym insta; z twarzy w sumie podobny do nikogo, a skoro do nikogo, to i do wszystkich (Dweller odmówi komentarza; w myślach – kategorycznie zaprzeczy).
Nachrzaniał w ten telefon, jak gdyby nigdy-nic. Gdyby był kimś sławnym, albo ważnym, myślą fanki, nie mógłby tak, musiałby choć trochę zagwiazdorzyć, uszczknąć przynajmniej kawalątek sławy, którą niósł z budynku - do - samochodu Harper-Jack.
A więc musiał być to, pewnie, ktoś z ekipy, może znowu jakiś nowy (jak to ciacho, Leo, albo ta miła laska… jakoś tam na K); bo wszyscy prawdziwi wielbiciele Jacka dobrze znali już Clay’a Robinsona, Dirka Dickmana, i Live Managera Dwellera, Równego-Gościa-André (a mówili na niego w ten sposób, ponieważ był naprawdę równym gościem), stałe nazwiska w biznesowym ensemble ich idola („Jedyny sukces na jaki się godzimy, to WIELKI SUKCES!”) i wiedzieli, że Prescott nie jest - oczywiście - żadnym z nich.

No, w każdym razie – gówniarz chłopak wsiada pierwszy, od strony pustego przedniego miejsca dla pasażera (na nim: chusteczki nasączone bakteriobójczym specyfikiem, kilka ledwie wywleczonych z folijki długopisów BIC – żadna strata, jeśli ktoś podpierdoli, bo tanie są jak barszcz, paczka prażonych, solonych migdałów, cztery puszki kombuchy flaworyzowanej imbirem, limonką i różą). Nie zapina pasów, wciska się w przestrzeń wypełnioną chłodem bijącym od wilgotnej szyby.
Czy trzaska drzwiami, wmuszając w krótki lot rozprysk kropli? Nie. Jeszcze nie.
Nie trzaska drzwiami, bo czeka.

Czeka na tego, na którego czeka się zazwyczaj; poszczególne konteksty różnią się tylko tym, po której stronie drzwi. I czy drzwi zostały dlań otwarte (te na zawiasach tourbusu na przykład, lub wejście A, A1, C; drzwi telewizyjnego studia, budynku jakiejś radiowej stacji, teatru, czy innych przybytków) czy przed nim zamknięte (Bastian, Maggie, Elliot, Charlie, matka - bardzo chciał myśleć, że oni wszyscy też czekali)?

A ten wyczekiwany – wyczekanym się właśnie staje (wyszczekanym za to – już nie; kaganiec przesadnej niemal kurtuazji własnoręcznie naciągnąwszy na pysk, ogon kuląc, i uszy kładąc po sobie; nie ujada).
I w rzadkim deszczu robi to, co zostało zakontraktowane.
Daje.
Daje się witać.
Daje się dotykać.
Daje się przytulać.
Daje się zagadywać.
Daje się fotografować.
Klepać. Ściskać. Pytać (głównie – nie odpowiada; albo odpowiada tak, żeby nic nie powiedzieć). Całować – nieśmiało, w policzek (w osiemnastoletniej głowie: OKURWAOJEJKUOKURWA-JEJKU-JEJKU-JEJ!!!). Nagrywać.

Daje się, ale się nie oddaje - tak niewiele sił mu wszak zostało.
W elektryzującej chwili przypływu świadomości, zdziwiony jak osoba łagodnie rażona piorunem (takim, co nie zabije, ale przestraszy), konstatuje: jeśli, to oddam się dziś tylko Zachary’emu Prescottowi.

Dziękuje fanom - szczerze. Śmieje się – czarująco. Żegna się – serdecznie.
Potem wchodzi do samochodu i zamyka drzwi.

***

Teraz – i przez kilkanaście kolejnych sekund - Harper-Jack Dweller siedzi bez ruchu. Ma zamknięte oczy, kolana ugiął śmiesznie – w pośpiechu, żeby po prostu, kurwa, w ogóle wsiąść (moszczeniem się zajmie dopiero, gdy wyjadą z płyty parkingu). Pamięta, żeby oddychać. Wie, że jedzie do domu. Na całe szczęście – tyle dobrego – zapomina o bąblu na pięcie (bąbel pękł, kiedy podpisywał kartkę urodzinową dla najlepszej przyjaciółki Rosie, leczącą się właśnie w ośrodku w Magnolii z poważnej anoreksji; krew – o czym Dweller jeszcze nie wie, ale dowie się niedługo – zalewa mu szarą skarpetkę).
Oblizuje wargi. Zlizuje z nich aloes, deszcz, i pot. I zapach trzynastu wyściskanych przez siebie przed chwilą, zupełnie obcych, ciał.

A potem... Potem, nagle, robi jakąś dziwną, głupią rzecz – robi ją w ciemności, przez ułamek chwili, robi niepostrzeżenie, niedostrzegalnie, niewyczuwalnie. Wyciąga rękę w mrok, sunie nią przez czarną skórę siedzeń. Szuka Prescotta. Chciałby złapać go za dłoń.
[Ale za krótko to trwa, i ruchem wyrażonym zostaje zbyt niewinnym, by ktokolwiek – oprócz samego Harpera – zrozumiał, co tu się, kurwa, właśnie odjebało].

- Hej, Mike – mówi, gdy ruszają. Wita się; i nie musi – w wykańczających dla zmarnowanego ciała akrobacjach – nawet przechylać się przez przez przepierzenie samochodowych foteli, albo żurawia zapuszczać w snop światła rzucanego przez diodki deski rozdzielczej – żeby poznać, że dziś to faktycznie akurat jest Mike. Poznaje po sygnetach osadzonych na palcach – osadzonych na kierownicy – osadzonej na aluminiowej obudwie kolumny. Jednym na małym palcu lewej ręki, na kciuku prawej - drugim (choć to może bardziej już pierścionek, obrączka – do pary z tą zwyczajną, noszoną przez kierowcę po bożemu, na palcu serdecznym). Wie, że to Mike, w jego ogorzałą twarz nawet nie patrząc, bo Yusuf, drugi z szoferów, nigdy takich nie nosi (ma za to zawsze plecionkę rzemyka na jednym nadgarstku, i fitbit – w ramach kontrolowanego wyrzutu sumienia przy boleśnie siedzącym trybie życia - na drugim) – Masz migdały? Dzięki, tak, chętnie. I te… - nie musi dopowiadać, mężczyzna podaje mu chusteczki – Ooo, i jest kombucha? Ale nie, nie będę pił. Zach?
Dopiero teraz tak naprawdę spogląda na chłopaka.
Przełyka wstyd ślinę. A potem się wkurza.
- Jezu... Pasy, Zach.

Nie ma siły rozmawiać z Michaelem (niestety, imię to jakoś go wkurwia, dlatego się utarło, że Mike – to po prostu „Mike”), chociaż naprawdę by chciał. Odchyla głowę, wspierając o obłość zagłówka. Bawi się suwakiem kurtki. Sprawdza wyświetlacz komórki – tylko wiadomość od Charlie, którą wcześniej widział już i tak [zostawioną na nieodczytanym, choć dokładnie wie, co tam jest].
  • Słucha apofonii we własnych myślach:
    • - To chyba jasne, że nie przyszedłem tu do Leona. Lionela. Czy… jak mu tam.
      • - Mogę chcieć.
***

Loft, w boleśnie niezaskakujący sposób, śmierdzi klasą. Marmurem amarillo, potrójnie szlifowanym drewnem, cieniuchnym szkłem, a wszystko to - w wydaniu "zbyt". Tym razem typową temu adresowi woń wzbogaca jednak po-imprezowy bonus: gryzący zapach hypochlorytu, systematycznie wcierany w meble i posadzki dłońmi trzech sprzątaczek filipińskiego pochodzenia przez parę ładnych dni. Blaknie, ale trwa, przenikając się z aromatem palonych wczoraj zapachowych świec (Luxuria i Avaritia, po trzysta dolców każda - z limitowanej kolekcji Seven Deadly Sins, którą Rachela żadna, kurwa, Rachel!, przyjaciółka-dawnego-znajomego-byłego-agenta-Harpera wypuściła właśnie na rynek po powrocie z macierzyńskiego i odwyku jednocześnie, no więc nie wypadało nie kupić).

Harper odblokowuje włącznik światła łokciem, klaśnięciem dłoni pogania też zaraz fotokomórkę, że za-ciemno; jaśniej jaśniej jaśniej, dobra-już. Zdejmuje kurtkę, ciska ją na regał w przedpokoju, dorzuca koszulę, zostaje w podkoszulku; ściąga buty; klnie:
- Kurwa-ała.
Nie wiedział jeszcze, ale teraz już wie - stopę zalała mu, przyschnięta już nieco na tym etapie, krew. Znowu. Zagryza wargi, utykając lekko przez przedpokój. Po drodze roluje skarpetkę, zatrzymuje się przy łazience. Gdy z niej wyjdzie, będzie miał na rozoranym palcu trzy plastry, przyklejone szczelnie, bynajmniej nie na odwal-się (wie, że nie może pozwolić, żeby wdało się jakieś cholerne zakażenie - nie przy tym, ile koncertów ma jeszcze grać w tym miesiącu).

Oddycha. Jest u siebie. Ale -
  • Gdzie jest Zach?
Gdzie jest Zach, gdy Harper wolno przechodzi przez calutki salon, przy kanapie wahając się, czy to już ta chwila, czy jeszcze nie?
  • (Jeszcze nie, więc dociera do kuchni).
    • Gdzie jest Zach, gdy nie ma go obok?
Gdzie jest Zach - czy ogląda puste ramki na ścianach, jak smutne zwierzęta w pracowni taksydermisty oczekujące na wypchanie jakąkolwiek treścią?

Gdzie jest Zach - wyszedł? Został? Siedzi, stoi, leży na kanapie, na łóżku, wisi na pasku zadzierzgniętym o balustradę schodów?
  • Harper nie rozumie własnych myśli; gwałtownie potrząsa głową. Nie widzi jeszcze chłopaka. Co to było, Dweller? Strach!?
    • A jeśli tak, to przed kim? O kogo? O Niego? Czy raczej... o siebie?
Otwiera wrota - bo przy tym rozmiarze, to już naprawdę nie są "drzwi" - lodówki, znajduje mieszankę greckich oliwek, parę świeżych fig, butelkę wina, ser manchego. Niedbałym ruchem rzuca tym wszystkim odkłada to wszystko na kuchenny blat, znajduje jeszcze krakersy. Na języku wciąż czuje dymny posmak migdałów.

Prescott stoi po drugiej stronie kuchennej wyspy. Gdzie on, kurwa, był!?

- No to? Chcesz się od razu... - zaczepia; wzrokiem - o sylwetkę chłopaka, językiem - o szorstką, jędrną skórkę owocu. Jest głodny, ale nie spieszy mu się; drąży czubkiem języka wąski kanalik w pęknięciu fioletowej powłoczki - ...chcesz się od razu pierdolić, czy jednak posłuchać muzyki? Albo opowiedzieć mi, jak ci minął dzień?
Wzrusza ramionami: Mnie tam, Prescott, ganz egal.

No, tak.
Tylko, że wcale nie.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Harper-Jack Dweller siedzi bez ruchu. Smagnięcie powierzchownej stagnacji sprawia, że coś się z nim dzieje. Wygląda inaczej – zupełnie, jakby – dotychczas spiesząc się i wszędzie docierając ni to zwartym marszem, ni gwiazdorskim galopem – wpadł w pułapkę czasu. Trzaśnięciem drzwi, roztrzasnął tę klepsydrę, lejowatym zwężeniem przepuszczającą sypkie grudy snu. Ma zamknięte oczy. Poddaje się ekspresowej hibernacji, w czasie której dotrzeć ma z punktu A, do punktu B. Jego życie – jego absolutna, kurwa, codzienność, staje się trasą. Późno-wieczorną drogą, ponacinaną tym, czym zajmowałby się, gdyby tylko nie był Harper-pierdolonym-Jackiem-Dwellerem (z wyłączeniem wszystkich tych potencjalnych hobby, które absorbują za dużo czasu, aby był sens, w ogóle, do nich przysiadać).
Obok niego, ramię w ramię – czy też, faktycznie, adekwatniej byłoby orzec – udo w udo (jeden z nich oparty jest bowiem po absurdalnie niepraktycznym skosie; co odbije się za dwa miesiące na tym sakramencko upierdliwym bólu ponad lewą łopatką – i pięcioma, cotygodniowymi spotkaniami na leżance u fizjoterapeuty). I ten chłopak – ten pierdolony gówniarz, pozwala sobie na niego patrzeć. Udziela prawa by podglądać; niewielki załomek dnia – rąbek drążony w zwartej ciasno masie godzin. I ten załomek okazuje się widokiem tak prywatnym, tak personalnym, tak i n t y m n y m, że Zachary się peszy.
Peszy go widok zmęczonej – wygładzonej cieniem twarzy (cień odejmuje Harperowi trzy lata; wnioskuje o korektę w metryce, w okienku daty urodzenia). I na tej samej twarzy – przez te same doliny ryftowe, będące zarysowanym wspomnieniem posyłanych uśmiechów; przez te same kryptodepresje – przebiegają upłynnione dynamiką fale światła. Latarnie mijane po drodze (wniosek zostaje odrzucony – twarz Dwellera, przekornie, postarzona o rok).
Może dlatego nie zauważył wędrówki powziętej przez dłoń mężczyzny. Może uznał ją za natrętny nawyk; gdy ciało nie potrafiło jeszcze wyjść z roli – ostatkiem sił próbując szarpnąć za nieistniejącą strunę. Może ciało nie wie jeszcze, że jest bezpieczne.
Być może bezpieczne nie czuje się nigdy. Być może – Harper – nie wie jak to jest potrafi już czuć się bezpieczny. Może dlatego szukał jego dłoni. A może – starym nawykiem – chciał tylko usłużnie, jak zostało zakontraktowane, podać łapę. W następstwie oddawanego przez dwie godziny głosu.
Nie, dzięki.
Na ostateczny akt celebryckiej troski wzrusza ramionami. Przez kolejnych dwadzieścia minut (objazdem wydłużonym dwukrotnie w sposób sztuczny, acz przemyślany) zachowuje się tak, jakby łączyło ich „cześć” rzucane, regularnie, dwa razy na tydzień (w korytarzu będącym złączem pomiędzy halą koncertową, a garderobą, właśnie).
Co za, kurwa, absurd – myśli sobie Zach. Jest, w sposób irracjonalny, zakorzeniony głęboko w sobie – wkurwiony. Sława Harpera robi z nich inwalidów – jemu – spluwa w mięśnie nóg niedowładem. Dweller, natomiast, siedzi sobie, być może ochłapem wspomnień męcząc się z fantomowymi, post-amputacyjnymi boleściami. To nie żaden, kurwa, bąbel; to fakt, że musisz dać sobie podwieźć dupsko do domu, od którego dzieli cię kwadrans drogi – na piechotę. Jedyny sposób, by uniknąć wydania się na pastwę.
Nie myśli natomiast o tym, jak naturalny w swoim fachu jest Mike. A mógłby – mógłby podejrzewać wszakże, że przyzwyczajony jest do podobnych praktyk, biegu zdarzeń; że to kolejny tylko incydent, nie żaden precedens – a tacy jak Zachary są wyłącznie rytuałem. Sporadycznym lub nie; acz powtarzalnym.
Nie myśli o słowach Harper-Jacka.
Nie myśli o tym, jak...
– Wiesz… chłopcze... ilu ja widziałem takich, jak ty?
  • Nie myśli.
    • A jednak.
* * * Daje się poprowadzić. Idzie spokojnie. Z ulgą – gdy w płuca powoli tłoczone jest powietrze wolne od Un Air De Diptyque panoszącej się po wnętrzu limuzyny wonną tuberozą. Nogę stawia przed nogą w zwartym, lekkim szyku; wie przecież, po co idzie – nie ukrywali przed sobą celu, ani nie próbowali zeufemizować rysującej się na horyzoncie destynacji (zamkniętej w minimalistycznej tabliczce, z ładnie, subtelnie wygrawerowanym na wskroś jeden-cztery-zero).
Prescott przekracza próg. Nie czuje się gościem – w dobrym znaczeniu. I nie czuje się też gościem – w znaczeniu nieco gorszym. Ale o tym nie myśli. Zamiast tego wybiera się w podróż raczej-samotniczą; pasującą do chłopców takich, jak Zach. Jakby tym był sens jego istnienia – milcząca kontemplacja (pochwalna, głównie) pełniona w ramach substytutu latrii – jak po muzealnych korytarzach chodzi się, cichcem, admirację wyrażając dla rozpychającego je kultu sztuki.
Przygląda się. Ocenia. Dłonie trzyma splecione u tyłu własnej sylwetki – w półksiężycu palców jednej dłoni; swobodnym oparciem kotwiczy opuszkami drugiej. Przemyka – ale nie jak zjawa. Jak cień (ten sam, z którym Dwellerowi jest – przecież – do twarzy). Swoją absencją chciałby wzbudzić jego zainteresowanie. Chciałby po to tylko zniknąć, żeby móc zostać znalezionym.
Ostatnią – sobie samemu przyznaną chwilę – wykorzystuje na wypalenie papierosa. Sztywnym sierpem ciała opiera się o okienną ramę; zanim towarzystwa dotrzyma Dwellerowi (zabawne – słyszy go przez ścianę), dotrzymuje go posrebrzanej płycie księżyca. Zastanawia się nad czymś, chwilę; choć, w gruncie rzeczy, nad niczym konkretnym. Strząsa popiół. Przesuwa dłonią ponad rozżarzonym punktem – w drętwej zupełnie koniunkcji. Bawi się; bawi się z ogniem. Przesuwa granicę bolesnego dyskomfortu. Aż w końcu przepada. Nadwyrężany zakaz przełamany zostaje wbrew wżerającemu się w świadomość instynktowi. Robi to, bo może. Bo taki ma, kurwa, kaprys – i nic więcej. I dlatego tylko jesteś tutaj – uspokaja się. Oparzenie jest niewielkie, sercowate w kształcie, w milimetrach może dziesięć – na – trzy. Pogłębione tylko – bo krzywdę wymierzyć pozwala sobie w miejsce wciąż niezagojone.
– To sobie weź. Weź mnie sobie.
Wyrzuca papierosa (?). Pozbywa się go – zapomina o nim. Gdyby nie rozpulsowany tętent palącego bólu – nie potrafiłby udowodnić, że w ogóle istniał.
Co to było, Dweller? Strach!?
Nie, Dweller. To nie strach. To przeczucie.

Pytanie: czy ból przeczucie można udowodnić?
Całkiem tu spoko – mówi, przystanąwszy wreszcie naprzeciw muzyka. Dzieli ich kuchenna wyspa, czternaście centymetrów (z pominięciem tej nieszczęsnej wyspy), osiem lat i większość perspektyw. Ale Zachary nie przyszedł tu po to, żeby się z nim zgadzać. Zachary przyszedł tu, żeby mu się – po raz kolejny już – oddać.Wiesz, że MTV Cribs wróciło na anteny? Mógłbyś się zgłosić. – Chciałby wzruszyć ramionami; zamiast tego pochyla się, oparłszy łokcie o rozpięty przed nim chłód szerokiego blatu. Słowa Harpera nie robią na nim wrażenia – taki manifest upycha w każdym skrawku własnej prezencji. W każdym ruchu podległym ostentacyjnemu zobojętnieniu. Ale podchodzi do niego. Ciągnie styczną ręką po blacie. Patrzy na zakazany owoc mężczyznę.
Jeszcze ci mało? – Zerwany oddech. – Muzyki? – mówi (pyta?), cicho. Wyciąga dłoń – i odbiera sykonium; odejmuje mu od ust. Przysuwa do swoich; bliżej – spomiędzy nich wysuwa język, którym drąży napoczętą już słodycz miękkiego karbu. Dobrze mu tu – pomiędzy zastawionymi wnykami.
Tylko że... Zachary się cofa. Wycofuje. Oddaje Harperowi jego ambrozjowy przysmak; racząc go niczym więcej, jak świstem powietrza. Krótkim parsknięciem przetoczonym przez nos.
Muszę się odlać, Dweller. – Westchnął nawet; jakby – faktycznie – w tamtej chwili była to jego największa bolączka, z którą on mógłby się przecież (jeszcze do niedawna) utożsamić. – Poradzę sobie. Wiem, gdzie jest łazienka.
* * * Faktycznie. Poszedł się odlać. Ale nie tylko.
Gdzie jest Zach - wyszedł? Został?
Szukaj mnie. Szukaj mnie. Szukaj. I znajdź, wreszcie.Znajdź mnie, proszę.
Zrobiłem ci... Przygotowałem ci...
Szukał?
Weź się najpierw trochę ogarnij, co? Nie będę udawać, że przez ostatnie dwie godziny nie pajacowałeś na scenie. – Zachary stuka czubkiem buta o wannę.


Czy został, jak zmęczonemu psu ani myśli ruszać się z miejsca?
Dweller?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

A o czym myśli Michael Cedric - pierwsze imię nadane decyzją ojca, świętością niemożliwą do zawetowania, drugie - w nieporadnej matczynej próbie emancypacji, instynkcie postawienia na swoim podczas gdy w pięcioletniej, na tamtym etapie, małżeńskiej karierze, najczęściej przychodzi jej stawiać na stole - flaszkę siwuchy dla męża - Ruskin, urodzony w siedemdziesiątym trzecim, licencja szofera wydana w dziewięćdziesiątym piątym, na usługach HJ’a Dwellera (w przedłużeniu zawodowej egzystencji na usługach Armadillo Records po prostu) od pięciu lat?

Myśli o zamkniętej przełączce między Alaskan Way i Atlantic Street, o skrzącej się deszczem plątaninie miejskich dróg, o przejściach dla pieszych z sygnalizacją świetlną, i o tych bez (ruchem, zautomatyzowanym na tym samym poziomie co oddychanie, łagodnie spuszcza podeszwę z gazu za każdym razem, gdy na asfalcie zaczyna rysować się poprzeczne żebrowanie bieli). Myśli o podświetlonej na pomarańczowo iglicy w kontrolce paliwa - w drodze powrotnej do dzielonego z siostrą bliźniaka w West Woodland będzie musiał zatrzymać się na stacji Shella; zje nawet hot-doga i chwilę odpocznie, zadarłszy głowę w pozdrowieniu dla czerwono-żółtej konchy w logo koncernu. Myśli o cenach pralek, cenach łazienkowych kafelków, zasłon prysznicowych, uchwytów na ręczniki i półeczek na szczoteczki do zębów - wszystko w świetle mijanych latarni - nie, Ruskin nie zwraca uwagi na dynamikę blasków i półcieni czekającego go remontu. Myśli o audycji radiowej odsłuchanej z rana - jakiś doktor mądrze całkiem mówił o wypaleniu zawodowym i chorobie wieńcowej. Myśli o badaniach kontrolnych, na które ma się umówić od dwóch miesięcy - a takie tam, bagatelizuje, głupoty (po ukrytym przed pracodawcą stanie przedzawałowym z kwietnia).
Myśli, w każdym razie, o rzeczach ważnych - ważnych z perspektywy takiego właśnie Michaela Cedrica Ruskina, jakich to Michaelów Cedriców Ruskinów glob nosi na pęczki. O małych, personalnych dramatach, dylematach i decyzjach, które, w fuzji, tworzą jego świat.

Z pewnością więc nie o tym chłystku, którego szef (etykietka przyklejona do kościstych pleców cherlawego muzykanta w złośliwości zupełnie niewinnej, pieszczotliwej wręcz w jakimś sensie) - sprowadza sobie dzisiaj na tył Jaguara. Wydarzenie nie bez precedensu, faktycznie, ale i pozbawione szczególnej rytmiki albo dobudowanego do całej sprawy rytuału, które procedurę całą mogłyby namaścić perwersją, albo wyuzdaniem. Michael nie wnika za bardzo - to nie jego sprawa (mówi, i rzeczywiście tak sądzi - w humanitarnym rzucie szacunku dla prywatności gwiazdora; przed koncertami, i po nich, patrzy czasem na te rozkrzyczane stada, co - gdyby mogły - dosłownie rozbiłyby się o maskę samochodu, i trochę mu w sumie współczuje). I choć w niektórych podwózkach dopatruje się może romansów (krótko; prędko tę myśl porzuca), nigdy nie był jednak przy Dwellerze świadkiem scen, które obserwował w towarzystwie niejednego z pozostałych klientów Armadillo.

Ale Ty, a jednak! i tak chciałbyś tak myśleć, wiedzieć, co, Prescott?

A w zasadzie - czemu? Zastanawiałeś się?

***

Harper-Jack Dweller tymczasem - przeskok o kilkanaście dobrych minut wprzód, z serpentyn autostrad i wstążeczek bocznych ulic w jasne kształty loftu; za oknem, znowu, deszcz - totalnie zapomniał o istnieniu MTV Cribs. i teraz parska krótkim chichotem, chcąc nawet spytać Prescotta - w odświeżająco lekkiej, frywolnej komunikacji - czy ten nie jest, z kolei, zbyt młody, by pamiętać, ale:
  • - Jeszcze ci mało?
Zająknięcie, zaskoczenie, zachłyst powietrzem, fuga w zbornym ciągu oddechów i słów. Wzrok grzęźnie między łopatkami przychylonego nad wyspą kuchenną chłopaka, biegnie po linii kołnierzyka, granicy wyznaczanej wskroś nasady karku. Czy chciałby więcej?
    • Tak. Och, Chryste, tak.
  • - Muzyki?
Głos Prescotta unosi się, i opada. Harper kręci krótko głową, bębni palcami w blat. Umizgi odrzucone. Niecierpliwi się.
  • A jednak nie walczy - chyba głównie przez wzgląd na własne zdumienie - gdy chłopak wyciąga spomiędzy jego palców spuchniętą sokiem pękatość owocu. Chce go spytać - ot, ciekawostka po prostu - czy Zach wie, co składa się na wnętrznoście figowca?
    Czy wie, że każde sykonium nosi w sobie mnogość nierozwiniętych kwiatów - szczątki płatków, które nie zdołały rozbłysnąć w słońcu eksplozją koloru? Ale czy wie, także, że trzyma właśnie w dłoni małą mogiłę dla zapylaczy? Zbiór trucheł, kolekcję strawionych enzymami ciał.
Dweller ogniskuje wzrok na koniuszku języka wnikającego pomiędzy fiolet, biel i róż. Parzy go ten widok patrzy, wstęgę chłodnego powietrza wypuszczając pod leciutkim drżeniem skrzydełek nosa. Potem posłusznie odbiera od Zachary'ego napoczęty owoc. Przez moment, dziwnie, czuje się jak starszy brat, sprzątający po młodszym rodzeństwie chaos i rozgardiasz; kończy dzieła, wrzucając od razu cały wzgardzony przysmak między wargi. Przeżuwa, przełyka.
Setki nierozwiniętych kwiatostanów, dziesiątki strawionych przez naturę pancerzy, odwłoków i głów.
Piękno i zepsucie.
Przyjemność i ból śmierć.

***

Pod przedłużającą się nieobecność Prescotta, Harper stoi przy kuchennym blacie, odkrawa nożykiem wąskie paski sera, przełamuje je na pół albo gdzieś w jednej trzeciej, i je. Oblizuje palce. Nie zawraca sobie głowy kieliszkami - pociąga łyk wina prosto z gwinta. Odstawia butelkę na blat.
  • - Wróciłem.
Słodycz w kontrze do nazwy: saltwater taffy, chłód morskiej bryzy, dwie sylwetki wsparte o kant ławki, jeszcze-nie-dzień, ale już-nie-świt. Ma pod powiekami zapętlony film, w trakcie projekcji boli go każdy mięsień ciała.
  • Jackie wie, że Elliott nie wrócił do niego.
  • - A ty...
Ukruszony nietrzeźwością witraż wspomnień, pokryte kreskami liniami spękań barwione szkło (szampanek na przykład, albo szklanek po prostu, z jakich niektórzy goście pili durne Dweller-bomby tamtej nocy). Jasne fale wzburzane sztormem gniewu; wbrew intuicji - oddalający się przypływ z każdym krokiem stawianym w stronę drzwi. Każe mu:
  • Ty zejdź mi, kurwa, z oczu...
    (Ale to ona odchodzi).
  • - Do-dobrrra nowina.
Może. M-może (wieczny lingwistyczny dwutakt przyjaciela nawykłego do stałego nietaktów popełniania; tak, jakby podwójnym powtórzeniem każdy błąd, nawet jeszcze niezrobiony, ot-tak, na zaś, chciał poprawić). M-może tak, m-może tak miało być lepiej.
  • Wpakowałeś nas w jakieś – kurwa – b-bagno, czaisz? J-jak to się…
  • Pamiętasz, że jutro mamy USG?
Na koniec głos Charlie, zamknięty w pikselach. Wyrządziłut jej krzywdę, wie przecież sumienia w formie natrętnego przypomnienia, poddania pod wątpliwość jego sumienności. Harper dostrzega wyraźnie, że Charlie mu matkuje. Czyżby trenowała, nim w tę rolę na stałe wejść będzie musiała przy ich dziecku?
  • Obiecałeś, że będziesz z nami.
Traci apetyt, ale robi się głodny.

***

Stając w drzwiach łazienki, Harper trzyma w ręce butelkę wina; lekko, o-tak, za szyjkę, palce oplecione w licealnym jakby tumiwisizmie, gestem, jakim oprowadza się flaszkę po pierwszych melanżach, świeżo po ostatecznym zrywie z rodzicielskiej smyczy. Najpierw uderza go ciepło pary wodnej, potem dopiero dociera doń, co właśnie zrobił mu dla niego Zach.
Przez chwilę ma wrażenie, że stoi w cudzej łazience.
Ale to to samo wnętrze. To, nadal, ta sama noc.

[ Zachary stuka czubkiem buta o wannę. ]
  • ...pajacowałeś na scenie...
- dźga go w ego epicentrum tego, na czym Harper buduje całe, kurwa, poczucie własnej wartości. Szczypie - a uszczypnąć można przecież do krwi.

Ale Harper nie wypowiada ani jednego słowa.
Zdejmuje za to koszulkę, i tym razem - wymownie - nie rzuca jej niedbale na podłogową gładź. Składa na pół. Przewiesza przez długi, wybłyszczony łuk wieszaka. Grzecznie. Gestem skradzionym Prescottowi, takim dosłownie sprzed kilku dni. Misterną repliką - Zachary może się domyślić (domyśla się?) ile razy Harper musiał odtworzyć w pamięci trajektorię owego ruchu, by powtórzyć go z bieżącą perfekcją.
Rozpina spodnie; nie zrywa naprężonej linyii wzroku rozciągniętej między Zachary'm, a nim. Ściąga materiał razem z bielizną, powtarza poprzedni zabieg, wygładza każdy kant. Ma na sobie tylko trzy jebane plastry przyklejone do podpuchniętej skóry i głupi sztyft chirurgicznej stali wbity w lewy sutek - osiem-i-siedem-dziesiątych centymetra ponad tachykardią. Oprócz Niego tego - nie ma absolutnie niczego.

Przez chwilę po prostu trwa, wtłaczając mgłę pary w wytrwale pracujące miechy płuc. I pokazuje mu się. Osiem plam czarnego tuszu wbitych w misterne kształty - tyle widać z tej perspektywy. Pięć centymetrów bledziutkiego zrostu, ukosem biegnących od prawego biodra, w stronę podbrzusza. Tryglify żeber - w bliźniaczym porządku obejmujące ciasno talię (a w talii, klasycznie: pique, trèfle, carreau, cœur). Spełnienie marzeń snutych w rytm szarpanych strun. Fantazję, która wypełnia dziś niejedną wyobraźnię (to już ta pora, pauza w moralności pomiędzy 22:00, a 2am).
W tym świetle ideałol wygląda boleśnie przyziemnie.
I daje się oglądać. Jak wcześniej, trzynastu tysiącom...?
  • Nie, wróć. To przecież nie scena.
    • Daje się widzieć.
– Wiesz… chłopcze… ilu ja widziałem takich, jak ty?
Wiesz, chłopcze, ilu mnie widziało?
  • Chciałbym myśleć, że jeden.
    Ale:
    Zaczynam wierzyć, że nikt.

Harper ma ochotę powiedzieć chłopakowi, żeby wypierdalał. Zostawił go, kurwa, w spokoju. Chce go wypchnąć za drzwi, wypchnąć go, kurwa, za okno. Albo zepchnąć ze schodów - przynajmniej jedna rzecz, jakiej nauczyła go Charlie.
Chce go wyjebać, ale - niespodzianka - tym razem po prostu ze swojego życia.

[ Ponieważ się boi.
Boi się panicznie.
Boi się tak, jak można bać się tylko bólu, który już się kiedyś czuło.

Boi się, że poczuje go znowu.

Boi się, że będzie go, kurwa, bolało.

Kocham cięNajbardziej na świecie.
]

Osuwa się do wody. Na wargach - ledwie syk:
- Zachary? Posiedzisz trochę ze mną?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Nic się nie dzieje.
Nie – dzieje – się – nic;
podobnie – teraz lub wkrótce, lub dawno jużstanie się wszystko (okazuje się – że tak właśnie na świecie dzieją się rzeczy) – po prostu; jak gdyby nigdy nic.

Harper-Jack Dweller odsłania się przed nim. Odsłania się, jak gdyby nigdy nic. Daje się widzieć. Robi to po swojemu – a jakże; własną fizjonomię stawiając w centrum uwagi – i fizjonomię tę podkreślając sztucznie-wyuczoną-sztuczką i czarem (tak po prostu – jakby całe jego jestestwo było wyłącznie flirtem pomiędzy dwiema kochankami; Życiem i Śmiercią).
Ale Zachary Prescott nie jest zaskoczony (byłby – gdyby pod pozorem ciekawości, nie zerwał łączącej ich linii). Przecież zajmuje się tym na co dzień – ogląda ludzi. Przygląda się im; stelażom mięśni wpasowanym w ramy ekspozycji. Poprawia, ustawia; czasem przytakuje, czasem strofuje („nie, nie tak”). Chwali – raczej rzadko. Pierwszym odruchem przystępuje więc do kultywowania własnego nawyku. Znosi spojrzenie mężczyzny, choć nie pozwala sobie na jego odwzajemnienie (nie przyznaje sobie prawa). Wykorzystuje natomiast oddany mu moment; i dotyka go wzrokiem – jak dłonią przesunąć można po kresach ciosanych chłodem rzeźb i porowatych fakturach obrazów. Jak przez twór sztuki – dotknąć można tylko artystę.
Zachary Prescott na co dzień – ogląda ludzi. A potem ich uwiecznia.
Harper-Jack Dweller jest niewygodnym fenomenem. I ten fenomen, stojącemu naprzeciw niego chłopakowi, jest bardzo – prze-okrutnie – nie na rękę. Harper-Jack Dweller uwiecznił się sam. W jego myślach, w pamięci, we wspomnieniach – ale inaczej, niż ktokolwiek przed nim. Uwiecznił się w sposób, którego Prescott (krzywi się na samą myśl) nie potrafiłby ograniczyć kadrem. Uwiecznił się w sposób ekspansywny, pełny, w kompozycji ani nie zamkniętej, ani nie otwartej – w kompozycji, kurwa! pośredniej, nieskończonej i absolutnej. Przekazywany sobie z rąk do rąk – z fantazji do fantazji; w świecie na każdym kroku otoczony kordonem odbiorców. Oglądany – zawsze. Widziany? Nigdy, chyba.
Dostrzeżony – przez wytwórnie, fanów; przez tylny aparat telefonu komórkowego, trzymany niezgrabnie na wysokości pasa (klik; „ej, to chyba on?!”).
Choć nigdy nie strzeżony; jak strzeże się bliskich. Nie zwróciłeś na to uwagi, co? Na to, jak sukces – powoli – zamieniał się w poczucie winy. Jak stawał się pretekstem ich własnej niedbałości (przejrzyj wreszcie na oczy; mieszkasz w ich odbiornikach jak w magicznej lampie).
Ale w Zacharym uwieczniony został uczuciem. Jedną tylko kroplą inkaustu wtłoczoną w biel tętniącego szumu. Ostatnim zarzewiem stłumionego krzyku; i pierwszym szelfem tchnienia, w zwróconym litościwie oddechu. Błyskiem pomiędzy zaburzoną strukturą fraktali, przysłoniętą głęboką czernią powiek.
Zapisał się momentem, w którym z ciała Prescotta wyrwane zostało dwadzieścia jeden gramów (tyle wszakże, podobno, waży ludzka dusza); na chwilę tylko, w imię małej śmierci – w przechadzce po Limbus Fatuorum.
Takich rzeczy nie da się uchwycić w obiektywie. Harper-Jack jest jedynym człowiekiem, który mógłby udowodnić mu, że to nieprawda.

Brwi Zacharego zbiegają się w idiotycznej parodii najsłynniejszego, kurwa, fresku (i, jednocześnie, unikatu w tym studenckim zbiorze – frasunku). Faktycznie, wprawione oko zauważyłoby nagłe uczłowieczenie, w spojrzeniu trzymanym pod ściągniętym sklepieniem łuków. Dotyka go to; dotyka, bo nie rozumie – dlaczego doświadcza tej sceny. Próbuje się tym nie przejmować – ale świadomy jest, że w sekwencji prześledzonych ruchów nie ma przypadku (choć nie od razu dostrzega w nich siebie paskudny widok).

Nie wie też, co się dzieje. Nie wie, czego się podziewać. Nie wie co znaczą słowa Harpera. I nie wie co znaczy Harper. Nie wie ile znaczy dla niego; wierzy natomiast, że jest to wartość obliczalna. Matematyczna zależność – wynik uzyskany przez odwrotność. Odwrotność tego, co stanowi dla pozostawionych za sobą trzynastu tysięcy. Dla Prescotta, zatem – nic.
Zachary? Przemawia do niego w innym dialekcie. Nic nie znaczy. Nic. Nic. Nic.
Nie. Nie. Błagam, nie.

Tak? Chciałby odpowiedzieć. Zamiast tego oddycha głęboko. W łazience – choć ta, metrażem, większa jest zapewne od niejednego pokoju w przeciętnym mieszkaniu, jeszcze bardziej przeciętnej części Chinatown – powietrze prędko zaciąga się parnym ukropem. Zachary zdejmuje z siebie wierzchnią warstwę ubrań; w smętnej koszulce z długim rękawem (po dwakroć, starannie zakasanym) wygląda nad wyraz krucho. Paznokciem środkowego palca przesuwa po linii szczęki. Zastanawia się? Nie musi.
Podchodzi. Nie zdaje sobie sprawy, że dystans kilku kroków pokonuje ostrożnie; jak podchodzi się do stworzenia przetrąconego na szosie drodze – niezdolnego do ucieczki, ale wciąż (ostatnim rzutem instynktu) gotowego do walki. Kuca przy wannie – krzyżuje przedramiona; i taką, swobodnie założoną obręczą, opiera się o ceramikę. Źrenicami wodzi po niewyraźnym konturze męskiego ciała. W wodzie Harper-Jack przypomina ledwie fatamorganę. Delikatny, senny miraż. Może tym właśnie powinien zostać.
Do dwudziestotrzylatka zaczyna docierać – on, również, jest zmęczony. Zwyczajnie tak, jak zmęczonym jest się po dniu zajęć albo pracy; po dwóch (bardzo-pilnych oraz bardzo-istotnych) spotkaniach, w grafiku oddzielonych od siebie ledwie kwadransem – i dwudziestoma minutami trasy, czyli: nie-wiem-jak-ale-to-kurwa-zrobię. Jest też zmęczony tak, jak zmęczonym się jest, gdy rozum nie wie jeszcze, że serce przestało pracować w stanie czujności trybie czuwania. Bije wszakże zgodnie z dotychczasową werwą, z biologicznie narzuconą wytyczną; z impetem niezmiennym i lekko tylko nie-stabilnym. Dokładnie tak, jak zawsze. Ale nikomu do głowy nie przyszło nigdy, że serce nie ma głosu – serce mówi przez migotanie. W tym świetle ideograficznym, komory migoczą jak pierdolone gwiazdy.
Chłopak opiera policzek o jedną z rąk; gdzieś na wysokości łokcia. Nie podnosi wzroku. Zamiast tego – zamyka oczy.
Przez cztery kolejne sekundy wydaje mu się, że zarys Harperowej sylwetki zabrał ze sobą – we własną, ulotną ciemność. Chciałby go dotknąć. Boże, tak bardzo chciałby go dotknąć. Drgnięcie małego palca prawej dłoni. Bezwiedne zupełnie – mikroskopijne targnięcie ciała, podświadomie wymierzone wbrew samemu sobie.
Zarys Harperowej sylwetki zabrał ze sobą – na cztery sekundy. Ale w sobie – zatrzyma ją na zawsze na dłużej. Wie, że (myśleć tak?) to głupota; ale też nie znowu żaden wyjątek. Nie żaden precedens. W ten sam sposób zapamiętywał wielu.

Zachary marzy o tym, aby zostać wyproszonym. Zachary chce stąd wyjść. I pragnie też zostać. Uchyla powieki – zażywa widoku – i na nowo zamyka ich w sobie. Przeprowadza krótką syntezę wrażeń; buduje Harper-Jacka – od początku. Odtwarza (Czy nie to robią z nim wszyscy?). Myśli o nim. Ma ochotę się uśmiechnąć.
Masz śmieszne plecy – mówi, cicho. Mógłbym je kiedyś sfotografować. Gdybyś chciał; dodaje tonem wewnętrznego głosu. A potem otwiera oczy. Zwraca Harperowi jego sylwetkę, i wąskie biodra, i tatuaże, i klatkę piersiową – i pręty żeber – i jego zniewolenie. Dźwiga się do pionu. Wszystko wskazuje na to, że niesie się z zamiarem wyjścia.
Przystaje dopiero w progu. Stoi tyłem. Nie odwraca się, nie zerka przez ramię. Ale przechyla się – delikatnie, na bok; waga, osią wsparta na męskim kręgosłupie – na której szali położona została myśl, mająca wkrótce znaleźć swoje ujście. Wraz z oddechem – ciągnącym za niewidzialne żyłki uniesionych lekko – i opuszczonych zaraz, barków.
I ładne ramiona – dodaje. Ale nie na tym polega ich umowa. Oddycha (łapanie oddechu jest teraz jego pracą; jego pierdolonym warunkiem przetrwania – jest przywilejem). Przylega plecami do futryny. Wzrokiem trzepoczącym roztrzaskuje się na ścianach i suficie – wszędzie, byle nie na nim.
Zachowuje się inaczej, niż ostatnim razem – i inaczej, niż minuty temu. Przeczuwa zmianę w cierpliwości bruneta; przeczuwa jej brak. Przeczuwa coś, czego nie umie wyjaśnić – ale o co (wydaje mu się) nie ma prawa zapytać. I nie pyta (nie obchodzi go to – tłumaczy sobie) – o to, dlaczego miałby zostać. Ani jakim wspomnieniem wysycone jest pięć centymetrów blizny. Ani o imię, tuszem werżnięte pod dwumilimetrową warstwę skóry. Ani co dla niego znaczy takie saltwater taffy, na przykład. Ani ilu zdążyło już, po kawałku, odkrawać z jego serca – jak on (przed momentem – raptem), gładkim cięciem noża dozował sobie przekąski.
Wystarczy że... Dweller? – Wiesz, na czym polega nasza umowa? – Musisz mi powiedzieć, żebym to zrobił. Po prostu... po prostu powiedz, żebym to zrobił. – Każ mi. Spróbuj.

Jak gdyby nigdy nic.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Harper-Jack Dweller patrzy na chłopaka.

Tak?
Tak właśnie popełnia się błędy ? - małymi krokami.
Nie za jednym zamachem - atakiem, na przykład, serca -
  • lecz niespieszną, sukcesywną wędrówką.
Od słowa, do słowa. Od gestu do gestu. Supełkami oddechów wiązanymi w pętli niepostrzeżenie zaciskającej się dokoła odsłoniętej ufnie krtani.
Spacerem. Przechadzką ledwie, na którą rozleniwiony wzrok rusza graniami nosa i policzków, wąskimi ścieżkami pierwszych zmarszczek mimicznych.
Powolną wspinaczką kształtami niby zawieszonego w próżni ciała - tak b l i s k o.
Jak ikona. U podstawy - prosta linia brzegowa (wanny). U szczytu - plamiste halo rozmytego światła. I tylko punkt styku skrzyżowanych ramion burzy symetrię figury - ciężar przechylony w jedną ze stron, tam, gdzie na gładki trawers ramienia opadł policzek.
W zawieszeniu:
Z perspektywy Zachary’ego, Harper wyglądał jak fatamorgana.
Z perspektywy Harpera, Prescott sprawiał wrażenie, jakby lewitował.

Tak właśnie - małymi krokami.
Jak zapisuje się nuty do nowej melodii, każdą nóżkę i brzuszek w gęstwinie linii kreśląc z przesadną dbałością. Jak wywołuje się dżina mieszkającego w magicznej lampie negatyw o wysokiej czułości.
Ostrożnie. Popędliwie, ale bez pośpiechu.
  • Patrzy na chłopaka.
    I wie, że mógłby się w nim zakochać.
    • Nie. Nie. Błagam, nie.
Mógłby się zakochać.

W tym ciele, i w tej duszy, jasne - to są sprawy wielkie, ostateczne, i raczej oczywiste, jeśli o Miłości mowa.
Ale przede wszystkim:
W tym koniuszku palca. Brzeżku paznokcia, powtarzalności arabesek linii papilarnych. W koniuszku palca, który pojedynczym, urywanym ruchem w drżenie wprawia całe jego życie.

Wie, że mógłby się w nim go zapokochać.
[ Nie – dzieje – się – nic? A może - teraz, wkrótce, dawno wszystko już się stało. ]
Tak, jak tylko jeden człowiek może stać się drugiemu.

I wie, także, co się zdarzy. Wie - jeśli ktoś chciałby zapytać - jak to się rozwinie.

Będzie się wahał. Trudno powiedzieć jak długo dokładnie, ale na pewno wystarczająco, żeby chłopak odepchnął się od framugi, uzasadnienie rozważając odejście.
- Zachary? - zapyta; głos ugrzęźnie na krótko w tchawicznym tunelu, ale wyzwoli się też, prędko, ostatecznym rzutem głupiej desperacji odwagi. Więc Harper weźmie głęboki oddech, uniesie się w wannie na dźwigarach naprężonych ramion. - Zostań - powie; i dumę, przysłowiowo, schowałby do kieszeni, gdyby mógł, ale niestety - na domiar wszystkiego: jest dosłownie nagi - Zostań ze mną, i posiedź ze mną. Proszę.

Zach mu najpierw w tę prośbę chyba nie uwierzy. Może żartem się wzbronić spróbuje, albo złośliwością? Przedświadomie, atawistycznie; silniejszym od rozumu, samo-obronnym nawykiem.
  • A z drugiej strony - przecież uwierzył mu w te trzy piosenki, prawda?
Potem siądzie na krawędzi wanny.
I Dweller - w nagle przesyconym naiwną chłopięcością impulsie - wciągnie go do wody. W ubraniu, z jękiem tonącym natychmiast w salwie niedowierzającego śmiechu. Założywszy mu - nagim, śliskim ramieniem przytkniętym do fałd wilgotnego ubrania - nieporadnego nelsona, przyciągnie do siebie. Nie pozwoli mu się opuścić.

Na pięć, dwadzieścia-pięć, może pięćdziesiąt-pięć minut.

Potem pójdą do łóżka. Nie wylądują w klubowej łazience, albo pod hotelową ścianą, ani za jakimś, cholera, przemysłowym śmietnikiem na kółkach, na zapleczu rozkrzyczanej głosami setek ludzi przestrzeni eventowej.
Będą patrzeć sobie w oczy. Przez cały ten czas, być może. Na schodach, potknąwszy się o ostatni stopień. Na odebranym właśnie z pralni chemicznej dywanie. W rdzawych barwach pościeli.
Pójdą do łóżka, i będą się kochać.

I kiedy będzie po wszystkim - w przerwie między niezliczonymi wiecznościami (tej nocy, i następnej, i kilku kolejnych), Jackie powie mu, że ta blizna - dokładnie: 5.25 cm szwu materacowego w poziomie - to po usunięciu wyrostka robaczkowego w trzynastym roku życia. Pamiątka z przygody, która w zasadzie mogła skończyć się tragicznie - bo w nieopierzony, wychuchany luksusem (a więc: witaminami wchłanianymi z organicznych owoców, wakacjami w St Tropez i Lozannie, niespełnionym obowiązkiem przebycia wszystkich chorób - zapaleń - infekcji wieku wczesno-i-późno-dziecięcego) organizm wdało się zakażenie. Wspomni, jak przez dwa tygodnie żywił się w zasadzie głównie solonymi precelkami i szpitalną galaretką. Będą śmiać się z tego, że co to, kurwa, za życie, w którym czternaście dni żelatynowej diety na oddziale i pięć centymetrów szramy na brzuchu jest dla niego największą tragedią.
  • Ale opowie mu także - choć może jeszcze nie tej nocy - o wybudzaniu się z medycznej comy po wypadku na moście Aurory. Opowie mu, jakimi perfumami w tamtym dniu pachniała jego matka. Opowie, że w pierwszym tchu zaczerpniętym bez aparatu tlenowego, głosem łamliwym, przeżartym korozją chrypy (złośliwy pielęgniarz, w myślach: ”no, przyszła pora i na tego szarpidruta”), spytał co się stało z tamtym chłopcem? i nikt, absolutnie-kurwa-nikt, nie chciał mu udzielić jasnej odpowiedzi.
Wyjaśni, że to imię - Erin - zygzaki starodawnej czcionki whaftowane w bezbronność cielesnych komórek - nie należało wcale do żadnej dupy, ale do jego pra-pra-babki (w linii ojca), która przybyła z Odessy do Cincinnati.
Opowie mu - w ochronnych ogólnikach, dwie miłości dwa wspomnienia starając się rozdzielić jak wściekłe psy, gotowe rzucić się sobie nawzajem do gardła - o saltwater taffy.
Wytłumaczy, jakim cudem to, co nic nie znaczy, Zach, może także znaczyć sobą wszystko.

Zasną. Bardziej nawet, niż przy sobie - zasną w sobie.
I Dweller wysunie się z jeniego objęć dopiero nad ranem; spocony, połamany szczęśliwy. Wyjdzie z łóżka, głową kręcąc krótko w szczerym rozbawieniu; nie wiedział, że tak potrafi.

Wbrew umowie Zachary zostanie do rana.
I oczywiście, zrodzą się z tego niemałe problemy.
I, oczywiście, Dweller na jakimś etapie będzie musiał powiedzieć Charlie [Charlie go znienawidzi - bardziej jeszcze, niż do tej pory] i zmiąć w garści świstek z aktualnym numerem Elliotta. Spalić za sobą wszystkie mosty - napalm ekstrahowany z duszy rozlać po wspomnieniach z Aurory.
Zapomnieć… - Chryste, jak!? - ...zapomnieć o Maggie.
To nigdy mu się nie uda?

Przeżyć burzę rozpętaną w social mediach. Znieść gniew nierozumiejącego z tego nic Prescotta; przed błyskawicamiem fleszy osłaniać go własnym ciałem.
  • I podoła. Wbrew własnemu przypuszczeniu - da sobie (z tym) radę.
Więc: pojadą razem w trasę.
Aha?
Pojadą - rzut euforii, gdy Harper go spyta, a Zachary się zgodzi - w trasę po Stanach!
Załatwi też Zachary’emu fuchę dla ID, i dla GQ, i dla Vice’a. Następnie chłopak załatwi się sam rozwinie skrzydła; namnoży cyferek na koncie, i we wszystkich sekcjach numerycznych w profilu na Instagramie. Wprowadzą się do wspólnego mieszkania; będą za sobą tęsknić, gdy jednemu, albo drugiemu, trafi się jakiś gig w Azji, czy Europie. Będą do siebie latać. Będą do siebie wracać.

A później?

Harper-Jack Dweller oddycha spokojnie.

Później stanie się to, co dzieje się przecież zawsze.
  • Zach? Wiesz, jak to jest, że jednej piosenki przez tydzień słuchasz w zapętleniu? Albo, że masz plakaty ulubionego zespołu na wszystkich sypialnianych ścianach? Zdjęcie idola wdrukowane w tapetę komórkowego wyświetlacza?
    (Niektórzy noszą takie nawet i w portfelu!).
    • A potem nagle czujesz, że jeśli posłuchasz jej jeszcze, kurwa, raz, to serio się porzygasz. Widzisz, że plakat się wystrzępił - więc go zdejmujesz i mimo planów zastąpienia nowym, jakoś nigdy do tego sklepu z plakatami nie jest Ci po drodze. Albo zmieniasz telefon, fotografię dawną - zastępując jakąś nową. Nie przychodzi Ci do głowy - w sumie sam nie wiesz dlaczego - że i na niej mogłoby się znaleźć dawne bóstwo (logiczne - życie pędzi, przynosząc ze sobą zmiany).
I gdy między sycone ekstazą oddechy wkradnie się codzienność, w kontrze do tej codzienności: zjawi się jakaś dysatrakcja.
A zatem - jakiś Stephen, albo jakaś Steph; lub lepiej - “Taylor”, albo “Alex”, imię, które nie sugeruje, co właściciel ma między nogami. Harper zrobi się czujny, gdy zobaczy ich razem nad drinkiem w lobby hotelowym. Zmartwi go - jak pierwszy, niezrozumiały jeszcze symptom chorobowy może zmartwić kogoś, kto do tej pory cieszył się w życiu iście końskim zdrowiem - krótkie ukłucie przeczucie; ból - widzisz, Zachary - którego nie można udowodnić.
  • Powie: “Nie podoba mi się, jak na niego/nią/nich patrzysz”.
    Zach się jedynie obruszy.
    Powie: “Jestem zazdrosny, wiesz?"
    Zach będzie się śmiał, Dweller, nie opowiadaj głupot.
Po Taylor, Stephanie, Alex-ie, i całym szeregu innych możliwych, boleśnie pozbawionych charakteru oraz twarzy, imion, pojawią się następne. Czasem tylko zdjęcie w CV, innym razem - pseudonim, albo numer telefonu. Ślad paznokcia sunącego po obłościach barku. Nieodebrane połączenie o drugiej nad ranem - numer zastrzeżony.
Harper nie będzie go winił.

A potem zatęskni do Charlie.
Zawsze tęskni, bo Charlie smakuje stałością.
Jego dziecko - jutro dowie się, że córka - będzie miało wtedy jakieś cztery lata. Harper przeprowadzi z Zachem poważną rozmowę; uznają, że to pora, by - tak po dorosłemu - zrobić sobie przerwę. Idealny moment: Prescott będzie się ledwie zbliżał do trzydziestki, Harpera Rolling Stone nazwie “mężczyzną w kwiecie wieku”. Perspektywa nowo-odzyskanej, i pełnej, wolności, obydwu bardzo się spodoba.

W 2026 Prescott da sobie w żyłę po raz pierwszy.
W 2029 zrobi to Dweller, raz jeden-jedyny.
[ “I tak długo wytrzymał”, napisze ktoś w komentarzu. ]
Będą kwiaty, długi artykuł w Time, zbiorowy lament na Facebooku.
Gorzkie słowa, gorzkie łzy, gorzka rzeczywistość.

(A jeśli żaden z nich nie umrze? Jeśli spotka ich tragedia w o-wiele-mniejszej skali? Tak, czy siak, zaboli.
  • Boże, jak bardzo chciałby go teraz dotknąć.)
Ale teraz nic się jeszcze nie stało.
A może - teraz, wkrótce, dawno - stało się już w s z y s t k o .

Zachary Abel Prescott ma dwadzieścia trzy lata.
Harper-Jack? Trzydzieści jeden.
Ma w s p a n i a ł ą karierę, w planach trasę koncertową od wschodniego, do zachodniego wybrzeża - zygzakowatą wstęgą w górę i dół mapy kraju. Potem - faktycznie - Europę. Fankluby w Indiach, Meksyku i Azji.
Ma (zaniedbywany dramatycznie) obowiązek rozliczania się przed Sądem z obecności na spotkaniach grupy wsparcia dla Anonimowych Alkoholików. Ma rzeczy niepodomykane, nierozwiązane, nieporozliczane. Rozchełstane akta spraw oznaczonych literkami: B, C, E, M. Słowem: jeden wielki, kurwa, chaos.
Ma jutro wywiad. Wcześniej - wizytę u lekarza, z Charlie.
Powinien się wyspać. Nałożyć na pysk maseczkę ze śluzu ślimaka, pójść rano na kroplówkę z elektrolitami i podwójne w rozmiarze zielone smoothie z jarmużem, algami i trawą pszeniczną.

I ma, do kurwy nędzy - w drodze - dziecko.
  • Dziecko, drugie, ma także - myśli teraz - w drodze do wyjścia - dwudziestotrzyletniego gówniarza chłopaka, którego może tak - przeokrutnie - skrzywdzić.
    • Wystarczy, myśli (o Elliottcie, o Charlie, o Maggie, o Bastianie - broni, i nabojach wykradzionych z kibla; o chłopcu z mostu, o swojej własnej córce), ofiar w rachunku sumienia Dwellera.
W drzwiach widzi nie tylko Zachary’ego Prescotta, ale i wychodzącą właśnie Odpowiedzialność.

Jednemu z Nich, Harper-Jack musi dziś powiedzieć:
- Idź stąd, proszę.

Nawet nie drgnie. Zamknie oczy.
Nie może (już) na siebie niego patrzeć.
- Idź do domu, Zach. Naprawdę.
Ostatnio zmieniony 2022-03-05, 08:32 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Harper? Jak ty to robisz, co?
No, powiedz. Jak ty to, kurwa, robisz?
Skąd się to w tobie bierze? Nie: „co oni w tobie widzą”? Skąd to przeczucie? To, które mówi ci, jak długo należy się wahać. „Trudno powiedzieć”. Owszem – jeśli odpowiedź zapaść miałaby w jednostce czasu. Sekund, na przykład – lub ich części. Jeśli określona miałaby zostać w sposób mierzalny. Ale to, Harper – to jest twój talent. Wyczekujesz momentu, w którym zamknięte ma na ciebie zostać cudze serce. I w ostatniej chwili – na moment przed trzaśnięciem drzwi – wsuwasz stopę w załom tego skrzydła. Wpraszasz się w przedsionek; tylko po to, żeby odwrócić się na pięcie – i wyjść.
Bo jest różnica pomiędzy byciem niewpuszczonym.
I wyjściem.
Między wyjściem.
A byciem wyrzuconym.

Wyrzucony, ale – najpierw
urwany zostaje jeden z odrastających wiecznie łbów wszelkiej szłości.

Zachary Prescott przesuwa otwartą dłonią po dolnej partii twarzy; dziwny, suchy chrzęst skóry opinającej szczękę – delikatne rozciągniecie ust porwanych ze sobą w tym ruchu – napiętych i powracających do swojej naturalnej formy. Jego twarz, w tamtym momencie, wygląda brzydko; odkształcona karykaturalnie – na ułamek chwili przetrącona falą mechanicznego wykrzywienia. A potem się normuje. Uspokaja; jak ocean potrafi być spokojny (i nadal w tym wszystkim, kurwa, zdradliwy).
Oczywiście.
No, tak, Dweller. Oczywiście.
I w tym geście, muzyk – ekspert od wyrażania ekspresji, ekspert od scenicznych popisów, ekspert od znaczeń, ekspert od tego, co chowa się za tak splecionymi dłońmi i wyrzutem źrenic o-o-ooo w ten sposób, właśnie, ekspert od znaczeń – wśród nich to także, które poprowadzone zostało drgnieniem palca – w tym geście (twarzy, dłonią obmywanej z niesmaku) muzyk usłyszy słowa, których Zachary nie wypowie.
Których, najpewniej, sam nawet nie jest świadom. Tak właśnie myślałem.

Chłopak przytakuje. Nie wygląda na zaskoczonego (i gdyby tylko mógł sobie na to pozwolić – mimiczny spad przeciąłby, co najwyżej, zawodem). Zwraca się w stronę mężczyzny, leżącego w cieple wodnych refleksów; przejrzystych pieleszy. W przyjemnie-bezpiecznej namiastce jebanego oceanu. Zachary odbija się od futryny; ale nie wychodzi z łazienki. Idź do domu, Zach. Naprawdę. A on? On idzie do niego.
To podaj mi adres.
  • Co, Zach? Co chcesz przez to powiedzieć?
    • Idź do domu, Zach.
      • Idzie do Niego.
Adres mi podaj. Zamówię sobie, kurwa, taksówkę.
Myślał, że go dostrzegł; a potem (ku najprawdziwszemu zaskoczeniu) zorientował się, że go nienawidzi. Bo Harper, jeśli odjąć od niego sławę – przestaje istnieć. Nie jest przezroczysty – po prostu go nie ma. W rzeczywistości? Cholernie dobrze się ukrywa chowa.

Powie: “Nie podoba mi się, jak na niego/nią/nich patrzysz”.
Zach się jedynie obruszy.
Nie powie tego. Ale pomyśli i wieczorną porą – kiedy zostaną (wreszcie) sami; wtedy dopiero – tą myślą – podzieli się z Harperem.
Nie podoba mi się, jak bardzo próbujesz unikać własnego widoku.
Nie podoba mi się, jak na siebie nie patrzysz.
A ja spojrzę na ciebie. Właśnie wtedy. I udowodnię, że wciąż potrafię patrzeć na ciebie tak, jak nie patrzyłem na nikogo. I jak nie patrzył na ciebie nikt, nigdy.

I może w trakcie tamtej poważnej rozmowy – kiedy ustalą zgodnie, że to dobry moment na przerwanie tego wszystkiego przerwę – udawać będziesz tylko, że nie widzisz tego drgnienia. Drgnienia małego palca. Drgnienia zastawki, która krew, nagle, wypycha w przeciwnym kierunku.
I może w roku dwa-zero-dwa-dziewięć żałować będzie, że nie przyniósł nic na pogrzeb. Nie dlatego, że przyszli tam chyba, kurwa, wszyscy. Nie dlatego, że Jenna nakłaniała go od ostatnich czterdziestu-ośmiu godzin. Dlatego, że nie przyszedł wcale. Nigdy.
A może w tamtym czasie leżeć będzie już nieopodal – ze dwie alejki na wschód. Bo kiedy usłyszy – o ironio, w radiu – o wielkiej (ale, nie ukrywajmy – przeczuwanej) tragedii, nie uda mu się powstrzymać przed silnym szarpnięciem kierownicą prowadzonego akurat SUV-a. ”Nie, nie wspominał o żadnych problemach. Naprawdę, nie wiem dlaczego to zrobił.”
A może uda mu się opanować. I przyjdzie – ale na dziesięciolecie, memoriał upamiętniający tę datę. I cały dorobupadek artystyczny „wielkiego Harper-Jacka Dwellera”. I może nadal, wtedy tylko, kiedy pozwoli opuścić sobie gardę – wciąż będzie cię widział w innych ludziach. Nie przyzna się do tego; ale – tak naprawdę – będzie próbował cię w nich znaleźć. I nie dowie się, nigdy, że błędem było nie przyjrzeć się porządniej w podstawiony mu dowód tamtej małolaty, poznanej na wyprawionym pod twoim imieniem bankiecie. Wtedy zrozumiałby (może), że ona jedna – podobna była do ciebie nie przez przypadek.
A może obudzi się za kolejnych piętnaście lat i pomyśli sobie, bez żalu – że dobrze się stało. Dobrze wyszło, Harper. Ciebie tylko szkoda. Ale nie będzie już zły. Na to, co nie zdążyło się zdarzyć. Czego nie miało prawa być.

A może stało się już wszystko.
Może nie ma nic więcej. Może jest tylko sześćdziesiąty trzeci pokój – i, w chwili absolutnego-kurwa-szczytu – wanna. I nic więcej.
Może tak będzie lepiej.

Zrywa ułożone starannie ubranie z uchwytu. I porzuca je dokładnie tam, skąd zostało – w pierwszej kolejności – podniesione. Zostawia je; a potem wychodzi.
Bo wychodzi cały; razem z tym, co do niego należy – więc i z kombinacją ruchów, które Harper postanowił sobie przywłaszczyć – chełpiąc się; lub kpiąc. Podwójnie zadrwił z ledwie cienia chłopięcejego słabości.

Zatrzymuje się przy kuchennej wyspie. Przesuwa opuszką palca po ostro wykończonej krawędzi szklanki. Jeszcze chwila i ciśnie nią o pierdoloną ścianę.
I Harper – Prescott jest przerażony, bo wie – słyszy trzask. Zastanawiać się będzie „co to było?”; i słusznie, Dweller. Sam nie wiem. Ale szklankę odłożyłem na jej miejsce. Wystarczający narobiłeś już sobie w życiu bałagan.
𝓕𝓲𝓷

autor

preskot [on/jego]

ODPOWIEDZ

Wróć do „140”