WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

4) my, my simple sir, this ain't gonna work • mind my wicked words and tipsy topsy slurs • i can't take this place, no, i can't take this place • i just wanna go where i can get some space Wcale nie miał ochoty tu być.
To znaczy – kurwa, wbrew pozorom żadna to nowość, nawet jeśli sama w sobie, z założenia, trąciła absurdem. Ciężko było mu określić swój stosunek do czegokolwiek „swojego domu”. Spokój cenił sobie tak, jak cenił wygodę – a bestia była z niego, bez wątpienia, wygodnicka. Nieskrępowany dryf możliwości, rozbiegający się we wszystkich kierunkach (wszech)świata – i w żadnym z nich, jednocześnie. Żadne niebo – żaden jego zalążek, raczej limbo zawieszone pośród sterylnej nicości. Kolebka emocjonalnego nudyzmu; każdy krzyk w próżnię posłany, w pustkę włości samotnie zamieszkiwanej. Przestrzeń, swoboda. Luksus.
I górująca ponad wszystkim ekstaza (niedająca się przegnać), nierozerwalnie związana ze świadomością, że kiedy go tu nie było – cała ta pierdolona włość stała odłogiem. Sztuka dla sztuki.
I dlatego właśnie – wcale nie miał ochoty tu być.

W bezustannej relacji z majątkiem; zagarnianiem go i odrzuceniem kojącym. Na złość wszystkiemu i wszystkim (ze szczególnym wskazaniem na siebie). Bo Zachary w życiu funkcjonował na zasadach moralnego bałaganu i nieograniczonej wolności. Wolność z kolei dawała mu prawo, by logikę działań warunkować nastrojem. Artystyczna autodestrukcja, pod której pozorem ukrywał, zapewne, dużo większe świństwa.

Piątkowego wieczoru – tak się złożyło – byli tu chyba wszyscy. Śmietanka każdego z artystycznych kierunków waszyngtońskiego uniwersytetu. Znajomi-znajomych. Przy-błędy przyszłości. Impreza zapowiedziana w ramach fanaberii o podłożu repulsywnym, czyli – ma się rozumieć – żeby najzwyczajniej w świecie zagrać na nosie temu „kurewskiemu bezguściu”, wobec którego największym zarzutem było nieprzeciętne nudziarstwo w formie, treści oraz każdym innym elemencie swojego jestestwa. Brat niejakiego Nelsona – o ironio, Zack (nie-skrót), z którym studiował, od dwóch miesięcy próbował wyprawić urodzinowy-melanż-życia – i od dwóch miesięcy pałował się z Prescottem, którego bawiło przekładanie tego swojego niepoważnego jubla tak, aby wchodzić mu w drogę. „Sierpniowy” Zack wyprawiał więc swoje urodziny w październiku; bo w październiku właśnie cała ta przepychanka zaczęła już Prescotta nudzić.
I nikt inny jak Prescott, pozwalał sobie dziś na jakże usatysfakcjonowany podryg kącika ust.

Życie – czasami – bywało zajebiście, kurwa, piękne.
Tak sobie właśnie myślał, rozwalony jak panisko na kanapie, z plecionką palców założoną na karku. Na kciuki rozkołysane kolistym ruchem nawijał kosmyki przydługawych włosów; tam, gdzie linią łagodnego półksiężyca odznaczały się na tle szyjnego trzonu. Leżał w lekkim rozkroku, jasno dającym do zrozumienia, że potrzebna mu jest cała możliwa przestrzeń. Że nikt nie może zasiąść obok – z nikim nie chce rozmawiać i, dopóki impreza trwa w najlepsze, nie wymagając jego nadzoru – nieszczególnie interesuje go to, co dzieje się wokół.

Do czasu.

Rant kuchennej wyspy (dziś – zdecydowanie – daleka była od swojej bezludnej siostry; bo wokół niej całe korowody ludzkie pijalnię sobie urządziły) cięły nawisy wódki i piwa lanego prosto z kegów. Odciśnięte na blacie cokoły plastikowych kubeczków – w kształcie lepkich obręczy, mieszaniny wszelkich możliwych energetyków; z palącym gardło dodatkiem.

Zza oparcia kanapy, na której leżał Prescott, wychyliła się Jenna Palmer – pocieszna introwertyczka, która za wszelką cenę (obse-kurwa-syjnie) pragnęła racjonalizować każdy element własnego życia. Wystarczyły jej jednak dwa piwa, żeby całkowicie porzucała swoje zwyczaje i pełnią siebie poddawała trójcy uplecionej z szaleństwa, przypadku i rozchybotanych emocji (wtedy płakała średnio dwa razy na godzinę). Teraz twarzą w twarz zawisła nad chłopakiem, z butelką Petrus Pomerol w dłoni, oświadczając z iskrą ekscytacji w oku, że:
– Starrryyy… Ty wieszzz, żżżeee… [czknięcie] Oooo… He, nie wiedziałammm, że zaprosiłeś Zackkka.
Bo nie zapraszał. Jak połowy tego motłochu, które zdążyło rozleźć się po jego włościach. W tym momencie zza skórzanego obicia (na łokciu wsparty) zapuszcza się spojrzeniem w głąb mieszkania, lokalizując twarze coraz-mniej-znajome – nieszczególnie przejęty obecnością szczeniaków jakichś. Nie jego problem; nawet jeśli zamiast wargi zwilżać alkoholem, powinny najpierw zająć się tym mlekiem, którego nie zdążyły jeszcze zetrzeć spod nosa.

Prescott na nowo ślepia wbił w Jennę, ostatkiem zainteresowania próbując zrozumieć w jaki sposób dobrała się do wina, które trzymał na piętrze. W dupie miał Zacka. Brwi potem zaciągnął, westchnął, głowę odrzucił do tyłu w geście absolutnej rezygnacji.
W dupie mam Zacka, Jenna. Idź sobie. Daj mi spokój. I jak będziesz już sobie szła, to poproś tam… tych… młodych… niech się popiszą i zrobią mi d r i n k a. Ten jeden wygląda, jakby chciał coś skroić, nie? Kuuurwa. – Najlepiej z owocami podanymi na paterze. – Przecież ja go tutaj na trzeźwo nie zniosę.
Zacka, w sensie.

autor

preskot [on/jego]

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

<img src="http://i.pinimg.com/originals/e6/81/06/ ... 6c84ec.gif" width="200">
She bent down and turned around and gave me a wink
She said, "I'm gonna make it up right here in the sink"
It smelled like turpentine, it looked like Indian ink
I held my nose, I closed my eyes, I took a drink-
wszyscy.
łatwo było przeniknąć między nich, nawet jeśli łączyło to się z niewygodną koniecznością zduszenia w sobie odruchu wszędobylskiego obrzydzenia w stosunku do tych dużych okien, jasnych ścian i równo przyciętej murawy. wstąpiwszy w ich szeregi powinien zrobić wszystko, żeby pozostać niedostrzeżonym; w końcu tacy jak oni - na co dzień samotni drapieżnicy - w sytuacjach zagrożenia zbijali się w swoje ciasne i ciężkie od duchoty stada, do których nie mógł i nie potrafił należeć, niezależnie od tego, jakie kłamstwa udałoby mu się utkać na poczekaniu. powinien okazywało się być słowem-kluczem, które mierziło go, jak zwykle, do tego stopnia, że łatwiejszym wydawało się ulegnięcie absurdowi popełnienia zupełnej sprzeczności, bo... bo, kurwa, mógł i nic nie mogło go od tego pomysłu odwieść.
pojawił się więc - jak gdyby nie wiadomo skąd. wersji było kilka, bo ktoś być może trącił go ramieniem w jednym z klubów, podesłał adres na instagramie lub szepnął słówko w którymś z przesadnie eleganckich pubów, w których lubił rekreacyjnie gościć, żeby poobserwować staczanie się tej ludzkiej hołoty, która stawiała nieznajomym rzędy kolejek z okazji narodzin kolejnego, aryjsko urodziwego syna. nieistotne było przecież skąd - najważniejsze, że był, że chłonął całym sobą co chwilę zmienianą przez innego imprezowicza muzykę, że bez słowa dostawiał swój kubek do pozostałych kubków ustawionych na blacie, kiedy jakiś znajomy-nieznajomy rozlewał alkohol; zatapiał dłonie w głębokich kieszeniach i z nabożną cierpliwością słuchał o tym, czyj stary był pierdolonym chujem, czyja dupa puszczała się z ćpunami z akademii sztuk pięknych, jak nazywał się ten, co ostatnio zostawił na drogim, oryginalnie perskim dywanie czyjejś starej wymowny zestaw składający się z fekaliów i żołądkowej treści. ile zawiści było w tych palcach, zaciskających się zbyt mocno na plastikowym kubeczku, ile bezwzględnej pustoty, wyparcia i całej gamy niezrozumienia dla problemów drugiego i trzeciego świata - niekończąca się bezmyślność i prostactwo, ale obite w solidną zbroję z zadbanej skóry, ostrych zębów i ładnych, błękitnych oczu.
jenna, której imienia nie mógł lub nie miał ochoty znać, nie różniła się od tej zgrai rozochoconych prymitywów tak bardzo, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. znalazła się tuż przy nim nagle, niespodziewanie, od razu pozwalając sobie na zbyt dużo osaczającego dotyku, na który skrzywił się nieznacznie, choć ona przecież zupełnie nie mogła tego dostrzec. pijacki sposób, w jaki rozciągała sylaby, czyniąc słowa uparcie trudnymi do rozszyfrowania, irytował go na niebywałą skalę, choć przecież do podobnego zjawiska był już całkiem przyzwyczajony. chwila - przecież absolutnie nie do ładnych dziewcząt, zwieszających się na ramionach, to na co dzień zupełnie mu nie groziło, ale zaburzona działaniem alkoholu albo czegoś jeszcze (skąd mógł wiedzieć?) mowa powinna mu już w tym momencie przypominać gładką melodię nuconej pod nosem kołysanki.
drinka? miał ochotę parsknął słysząc tę prośbę (nakaz?), ale zamiast tego uniósł po prostu jedną brew (niebywała sztuka, której nauczył się po wielogodzinnych praktykach ze swoim lustrzanym odbiciem), która miała wyrażać jednocześnie kpinę i śladową dozę zainteresowania, zwłaszcza, że jenna mlasnęła jeszcze coś o krojeniu, a potem po prostu zniknęła - zdawało się, że dostrzegła w tłumie kogoś znajomego, ale może to tylko pijackie majaki? zostawiła go z wysoką szklanką i kolorową, zakręconą słomką w dłoni. analiza sytuacja szła mu topornie, sięgnął więc po prostu po garść lodu, nierozsądną ilość wódki i wątłą odrobinę pomarańczowego soku, który miał zabarwić ten eliksir wykrzywiający mordę, a następnie ruszył nigdzie indziej, a w kierunku zalegającego na kanapie gospodarza (?), obok którego opadł w końcu na miękkie siedzenie, zarezerwowane chyba dla każdego innego, tylko nie dla calypso genesee.
- podobno masz urodziny. mój stary znał twojego z uniweka; przykra sprawa. do dzisiaj rozpacza, że rzuciłem zarządzanie i administrację, żeby zostać barmanem - podzielił się, zupełnie nieproszony, historią swojego wyssanego z palca życia, jednocześnie przesuwając po lepkim tylko odrobinę blacie szklankę w stronę chłopaka. - najlepszy drink, jaki serwujemy. powiedzmy, że to taki prezent tylko ode mnie; stary pewnie przyśle na dniach jakieś akcesoria do lambo - mruknął sztucznie zniechęcony, opierając się wygodnie o miękkie obicie kanapy. żałował, że sobie też nie zrobił najlepszego drinka; takie rozmowy były tym ciekawsze, im bardziej nietrzeźwe okazywały się towarzyszące im myśli.

autor

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Prescott ugina nogę na wysokości kolana, ustępując chłopakowi skrawka przestrzeni. Oddając; ale nie w zamian za szkiełko napuchłe od rozbrzęczanych lodem procentów. Element jakiegoś wypaczonego miłosierdzia – charakterystyczny dla nowobogackich zabiegów – typu ostentacyjnej wpłaty na nieważne-co (schronisko, fundacja, dłonie wyciągnięte przy ulicznych żebrach); ważne w-jakiej-kwocie. „Kwota” Prescotta wynosiła od siedemdziesięciu pięciu centymetrów do metra swobody udzielonej osiemnastolatkowi.
Ale też: przewrotność losu, przede wszystkim. Bo okazywało się nagle, że miejsce na tej kanapie – wbrew pozorom – przeznaczone było nikomu innemu, jak jemu. Młodociany konfabulant blagier na audiencji u Nerona (mógłby się zarzec – prędzej czy później puści tę chałupę z dymem) czy innego Flawiusza (wad miał pokaźny wachlarzyk). Doprowadzony przez służkę – w tej roli niezastąpiona Jenna, oczywiście, teraz ocierająca strużkę śliny toczonej na widok Travisa, Tylera czy innego Brada-Chada-Thada. Schemat ten sam; krótko przystrzyżony, równe zęby, bejsbolówka uniwersyteckiego zespołu. Zmieniały się tylko sporty. Pozostawał – zawód Jenny, ilekroć na własnej skórze przekonywała się, że każdy z jej obiektów westchnień, rzuciwszy się z poziomu swojego ego, na poziom IQ – popełniłby niechybne samobójstwo.
Zatem – blefiarz. Przybyły w sposób charakterystyczny dla swojego gatunku, czyli… znikąd? Mający Zachary’emu uśmierzyć trudy wystawiania podobnych wydarzeń. I dał mu szansę; sięgnąwszy po highballową szklankę, słuchał tej motaniny absurdu wyssanego z palca. Co drugie słowo przelewa się przez moskitierę zachowanej uwagi. Każde następne – roztrzaskuje się na myśli, że – w sumie – to by zapalił, że głośno, że w tej pozycji jest mu niewygodnie. Dźwiga się więc, z ewidentnym marazmem ciągnącym za każde włókno aktywowanych mięśni jakby-od-niechcenia.
Bo nie chce. Ale chce przyjrzeć się chłopakowi.
Niewygodnie wsparty podłokietnikiem kanapy wciśniętym w pałąkowato wygięty kręgosłup, moment znajduje mniej lub bardziej dogodny; i w tym też momencie spiralą spojrzenia przebiega po twarzy Calypso. Po konturze owalnie-ostrym (jakby właściwe rysy dopiero kształtowały się, wybijając ponad dziecięce naleciałości). Po ustach, w kącikach których zebrały się zacieki pogardy dla całego zajścia; dla odstawianej wokół, burżujskiej farsy. W oczy – dziwnie ładne, w gruncie rzeczy. Bystre takie, nawet jeśli rozstaw między nimi nieco nad-przeciętny; a więc wydawałoby się, że to niemożliwe. No, a jednak.

Zachary przekrzywia głowę. Przerywa pauzę w dialogu, której sam najwidoczniej zażądał – dotychczasowym milczeniem.
Twój… mojego? Pomyliłeś albo typów, albo imprezy. Aaalbo… – Źrenicami przeskakuje w regularnej trasie pomiędzy drinkiem – rozkołysanym przez kolisty ruch zataczany nadgarstkiem – a Genesee. Wprzód wybiega z domysłami, ale nie obrusza się. Lekki ton głosu każe przypuszczać, że zakorzeniony w tej jebanej kanapie znużeniem, chętnie popuszcza cugle własnej fantazji. – ... albo jesteś jakimś wtyką mojego ojca. W takim wypadku możesz przekazać mu, żeby pocałował mnie w dupę. Z serdecznymi pozdrowieniami. – Nie mówi poważnie – ani nie żartuje. Niechęć do ojca brzmiała jednak nad wyraz prawdziwie.
Ale spoooko, nie byłbyś pierwszym jego przydupasem. – Uśmiecha się, ślisko. – Siadaj wygodnie. Dary zostały przyjęte, bla-bla-bla, chcesz łyka? – No, spodziewać mógłby się, że coś zostało mu podrzucone; ale w przypadku Zachary’ego wszelkimi specyfikami, za sprawką których mógłby wyrwać się z ciągu świadomości, choćby na parę godzin – wyświadczono by mu przysługę. Przynajmniej w słodkim znieczuleniu przetrwałby cały ten około-domówkowy cyrk (i scenę, której – jak się spodziewał – przyjdzie odstawić Zackowi, jeśli tylko dorwie się do alkoholu; lub znajdzie jakiś inny powód, a takich miał przecież – w myśl toczonych z Prescottem porachunków – wiele).
W najgorszym razie do tego drinka mu – po prostu – napluł. To też, jakoś, przeżyje.
No, to opowiadaj. – To kłamliwe bajdurzenie okazywało się miłą odskocznią od standardowej drętwoty. – Skończyli mu się ludzie i robił łapankę w liceum? Czy wymyślił sobie nową strategię i teraz zatrudnia twinków? Kim jesteś? – Podciąga szklankę do ust; ale spojrzenie podtrzymuje. Na tym etapie wszelką perorę skłonny był toczyć do samego siebie. Upija łyka. Krzywi się. „Pierdolony szczeniak”; myśli sobie. Więc: Calypso Nieznajomy – tupet – parę znaków zapytania – gorejąca ciekawość.
O-och, kurwa. Gdzie ty te drinki serwujesz, na Shellu? Następna pozycja w menu – denaturat? – Dziwna hybryda burkliwego chichotu wyrwała się spomiędzy jego ust.

autor

preskot [on/jego]

ODPOWIEDZ

Wróć do „26”