- Blake.
Był: "Hej, jak leci?", rzuconym od progu, zagłuszającym cichutki śpiew dzwonka przytroczonego nad drzwiami zakładu krawieckiego, i: "(...) mama kazała mi je zostawić do przeszycia - ", rzuconym nie tyle zuchwale, czy od niechcenia, co po prostu z pewnością siebie typową dla szczeniąt, którym życie wciąż nie zdołało porządnie złoić tyłka.
Był szerokim, szczerym, pogodnym uśmiechem, uściskiem dłoni wtłaczającym ciepło w skostniałe samotnością z panującego w szwalni chłodu palce ledwie osiemnastoletniej Lucerne.
Był wsparciem. Był rozmową. Był podwózką po sprawunki, gadaniną o głupotach, namiastką poczucia bezpieczeństwa zyskaną w najmniej przewidzianych okolicznościach.
- Blake.
Żałobą noszoną tylko w sercu - bo w pierdlu nie wolno tak po prostu ubrać się na czarno (nawet to najbardziej ludzkie prawo przeżywania mu odebrano - w duecie z obiecaną przyszłością - w dniu, w którym sąd okrzyknął go winnym).
Mężczyzną, na którego dwudziestodwuletnia Luce patrzyła z rosnącą bezsilnością. Niezdolna, żeby go stamtąd wyciągnąć choćby utulić. Walczącym jeszcze, by nie stracić z oczu Światła, ale będącym na dobrej drodze do z(a)łamania.
- Blake.
[ Najpierw milczał on: listy i telefony przychodziły coraz rzadziej, aż w końcu przestały pojawiać się w ogóle, i choć Lucerne czekała, czekała coraz bardziej pogodzona ze stratą z jego decyzją.
Potem milczała ona: nie z potrzeby zemsty, nie z woli rewanżu za niewiedzę, w której nakazywał jej trwać przez wiele miesięcy, ale raczej ze zwykłej, ludzkiej niemocy. Zapędzona w kozi róg samotnego macierzyństwa, co rano wciskająca pod powiekę metaforyczną zapałkę, na sztorc, w przymusie zachowania przytomności, mimo buntu całego ciała.
To nie tak, że nie chciała z nim rozmawiać - po prostu nie miała siły.
W końcu milczeli już obydwoje: przez lata; przyjaźń nawiązana przed pasmem katastrof, wystawiona na próbę zbyt ciężką, jak dla dwojga młodych, pogubionych ludzi. ]
- Blake.
Ofiarą i sprawcą.
Świętym, i przeklętym.
Winnym i uniewinnionym.
- Tym, co za nasze grzechy, może...?
Poderwała się, spłoszonym gestem strzepując z podołka mikre okruchy pyłu i drobne kamyczki wyrwane ze splotów bawełny. Do tej pory zamroczona zatopiona w modlitwie, nagle odzyskała najpełniejszą z przytomności. Śmieszne: Blake imię jej wypowiedział tylko - ot, odruch normalny zupełnie, przy spotkaniu z kimś, kogo zna się, a nie widziało długo - a tak, jakby ją stworzył na nowo; kształt jej nadał - bo koronką zajęta, Lynch traciła ostry kontur ciała.
- Blake, ja... - Nieporadnie zatarła dłonie, rozgrzane niezręcznością typową dla spotkań po latach; Linia Losu w starciu z Dermatoglifem Losu; swąd grzechu. Chciała je do niego wyciągnąć, zagarnąć go ku sobie tak, jak się przyciąga dawno niewidzianego brata przyjaciela...
Ale czy kiedykolwiek byli przyjaciółmi? Bliźnimi? Tak naprawdę?
Bo jeśli tak...
- Głos w głowie: ...to czemu w potrzebie go zostawiłaś, Lucerne? Czemu go opuściłaś?
A Ty, Blake?
Przyszedłeś do mnie Niej?