autor: Christopher Ellis » 2022-09-18, 22:56
Dzisiaj nic mu nie pasowało.
Temperatura wody pod prysznicem (albo za ciepła, albo za zimna).
Ilość mleka owsianego w kawie (bo zazwyczaj pił czarną, a dzisiaj zaczął wymyślać).
Pogoda (no, to tak jak wszystkim, Kit).
A najbardziej nie pasowała mu scena trzecia, która chyba nie powinna w ogóle być trzecia, bo może należało przesunąć akcent w sztuce na później, nie odsłaniać wszystkich kart za wcześnie. I zupełnie mu nie leżało tłumaczenie Celina, które właśnie zamierzał w tej scenie wykorzystać.
Jezu, wyjdź czasem ze swojej głowy Christopher. Ludzie cały dzień klikają w excelu i są szczęśliwi, a ty co, same problemy od rana.
Miotał się od rana w tej beznadziei deszczowego poranka, banalności dnia powszedniego: gdy każdą cząstkę energii pożerała (łapczywie, bezdusznie, głośno mlaskając) wątpliwość twórcza, gdzie rozważasz przecinki, budujesz postaci z gwiezdnego pyłu zastygłego na grzbietach wolumenów (sam nie wiesz czego szukasz), rozstawiasz krzesła po skrzypiącej scenie, starając się nadać przestrzeń słowom i prowadzisz dyskusje niezrozumiałe dla przeciętnego zjadacza frytek (przykro mi, taka prawda). Tak można by podsumować pierwszą połowę dnia Christophera, chociaż zamykała się po prostu w nawiasie
praca, a on krążył od sceny po małą salę prób, gdzie miał wstępne spotkanie z zespołem aktorskim (w dodatku główny aktor postanowił niedawno, dość dosłownie, ze sceny zejść) a gabinetem Arii, w którym urządził sobie małą bibliotekę i przechowywał wszystkie potrzebne teksty. Wierzył w obszerność i kruchość papieru, nie ufał przesadnie elektronicznej kompresji, chociaż nie umiał żyć bez spotifaja; wobec czego otaczał się książkami, do których zaglądał, szukając sensu i misji, którą musiał ubrać w słowa, a potem wsadzić w usta (z czułością) głównemu bohaterowi.
Tkwił w pewnej manii, jeśli już nie matni; nie dał wyciągnąć się na lunch i nie tylko z powodu pogody, a bolesnego przygryzania warg, będącego adwokatem czyhającego wyrzutu sumienia. Zaczytany, z nieco już stępionym ołówkiem ślizgającym się po linijkach tekstu, siedział tyłem do drzwi, bezczelnie na biurku
pani dyrektor (złote dziecko teatru może trochę więcej, it’s a hard knock life). Skronie pulsowały mu delikatnie, a dłoń czasem wystukiwała nieczytelny rytm na drewnianym blacie biurka. Strach mieszał się z adrenaliną ciekawości, co czai się za rogiem jego umysłu: czuł się napędzony gęstwiną słów Louis-Ferdinanda, w tym szaleństwie jest metoda, bo tkanki zaczynały powoli zwalniać tempo i wyciszać niepewność. Był w domu, nareszcie, gotów zatracić się w zawiłościach powstającej gdzieś tam, jeszcze głęboko, interpretacji. I choć to wszystko wciąż bardziej przypominało pierzasty obłoczek, leniwie płynący po niebie, to Christopher wiedział, że będzie mógł go ulepić, jak tylko żywnie mu się spodoba.
- JEST TAKA CHWILA, KIEDY CZŁOWIEK JEST ZUPEŁNIE SAM, GDY DOSZEDŁ DO KRESU WSZYSTKIEGO, CO MOGŁO GO SPOTKAĆ. TO JES TKRES ŚWIATA. NAWET SAMO STRAPIENIE, WASZE STRAPIENIE, NIE DAJE WAM ŻADNEJ ODPOWIEDZI I TRZEBA SIĘ WÓWCZAS COFNĄĆ, DO LUDZI, BYLE JAKICH.
Oczywiście on tego nie wiedział: że celowo konfrontuje się, za każdym
pieprzonym razem z najciemniejszymi skrawkami własnej duszy (trudno, górnolotnie, ale sam nadużywał epitetów przy najbanalniejszej czynności), że każda kolejna sztuka jest o nim samym. O ciszy, która wciąż naznaczona jest biciem drewnianego zegara; o samotności, która zamknięta jest w szorstkim szturchnięciu; o milczeniu, którego się nauczył za wcześnie. Christopher byłby rozczarowany tą gorzką prawdą, która w jego pokrętnym umyśle dowiodłaby tylko trywialności jest istnienia, nawet nie w rytmie wypitych kaw, wziętych pryszniców, wyrzuconych śmieci i przelewów dwa razu w miesiącu — zmęczył się krytyką neoliberalizmu po dwudziestych szóstych urodzinach. Nie zniósłby myśli, że jego
wyjątkowość (zamknięta w niewidocznym cudzysłowiu), którą przekuwał w strony tekstu i oddawał do cudzej interpretacji miała korzenie w tym całym jungowskim bagnie.
Zatrzaśnięte drzwi wyrwały go z letargu, choć zareagował z opóźnieniem, obracając głowę w ich kierunku; nie rozpoznał w przemoczonej postaci od razu Noah, do tego potrzebny był zakłopotany ciąg słów. Przyglądał się jej w milczeniu: dawno nie widział takiego zakłopotania spowodowanego słowem
majtki.
—
Nic nie słyszałem. — zapewnił zmieszaną dziewczynę, nie było sensu ciągnąć, ewidentnie dla niej stresującego, wątku. —
Aria jest na spotkaniu, ale chyba niedługo ma skończyć. — śmiałe słowa, na kogoś, kto niemal rozpostarty jak na renesansowym malowidle trzymał swoje cztery litery na jej biurku, ale nawet jeśli to ona stanęła by w drzwiach, Kit nie zerwałby się do nagłych przeprosin i zmiany pozycji. —
Jesteś pewna, że chcesz się spieszyć w tę w fantastyczną ścianę deszczu? — zapytał współczująco.
Już rano wiedział, że pogoda jest do dupy.
Dzisiaj nic mu nie pasowało.
Temperatura wody pod prysznicem (albo za ciepła, albo za zimna).
Ilość mleka owsianego w kawie (bo zazwyczaj pił czarną, a dzisiaj zaczął wymyślać).
Pogoda (no, to tak jak wszystkim, Kit).
A najbardziej nie pasowała mu scena trzecia, która chyba nie powinna w ogóle być trzecia, bo może należało przesunąć akcent w sztuce na później, nie odsłaniać wszystkich kart za wcześnie. I zupełnie mu nie leżało tłumaczenie Celina, które właśnie zamierzał w tej scenie wykorzystać.
Jezu, wyjdź czasem ze swojej głowy Christopher. Ludzie cały dzień klikają w excelu i są szczęśliwi, a ty co, same problemy od rana.
Miotał się od rana w tej beznadziei deszczowego poranka, banalności dnia powszedniego: gdy każdą cząstkę energii pożerała (łapczywie, bezdusznie, głośno mlaskając) wątpliwość twórcza, gdzie rozważasz przecinki, budujesz postaci z gwiezdnego pyłu zastygłego na grzbietach wolumenów (sam nie wiesz czego szukasz), rozstawiasz krzesła po skrzypiącej scenie, starając się nadać przestrzeń słowom i prowadzisz dyskusje niezrozumiałe dla przeciętnego zjadacza frytek (przykro mi, taka prawda). Tak można by podsumować pierwszą połowę dnia Christophera, chociaż zamykała się po prostu w nawiasie [i]praca[/i], a on krążył od sceny po małą salę prób, gdzie miał wstępne spotkanie z zespołem aktorskim (w dodatku główny aktor postanowił niedawno, dość dosłownie, ze sceny zejść) a gabinetem Arii, w którym urządził sobie małą bibliotekę i przechowywał wszystkie potrzebne teksty. Wierzył w obszerność i kruchość papieru, nie ufał przesadnie elektronicznej kompresji, chociaż nie umiał żyć bez spotifaja; wobec czego otaczał się książkami, do których zaglądał, szukając sensu i misji, którą musiał ubrać w słowa, a potem wsadzić w usta (z czułością) głównemu bohaterowi.
Tkwił w pewnej manii, jeśli już nie matni; nie dał wyciągnąć się na lunch i nie tylko z powodu pogody, a bolesnego przygryzania warg, będącego adwokatem czyhającego wyrzutu sumienia. Zaczytany, z nieco już stępionym ołówkiem ślizgającym się po linijkach tekstu, siedział tyłem do drzwi, bezczelnie na biurku [i]pani dyrektor[/i] (złote dziecko teatru może trochę więcej, it’s a hard knock life). Skronie pulsowały mu delikatnie, a dłoń czasem wystukiwała nieczytelny rytm na drewnianym blacie biurka. Strach mieszał się z adrenaliną ciekawości, co czai się za rogiem jego umysłu: czuł się napędzony gęstwiną słów Louis-Ferdinanda, w tym szaleństwie jest metoda, bo tkanki zaczynały powoli zwalniać tempo i wyciszać niepewność. Był w domu, nareszcie, gotów zatracić się w zawiłościach powstającej gdzieś tam, jeszcze głęboko, interpretacji. I choć to wszystko wciąż bardziej przypominało pierzasty obłoczek, leniwie płynący po niebie, to Christopher wiedział, że będzie mógł go ulepić, jak tylko żywnie mu się spodoba.
[size=84][list]JEST TAKA CHWILA, KIEDY CZŁOWIEK JEST ZUPEŁNIE SAM, GDY DOSZEDŁ DO KRESU WSZYSTKIEGO, CO MOGŁO GO SPOTKAĆ. TO JES TKRES ŚWIATA. NAWET SAMO STRAPIENIE, WASZE STRAPIENIE, NIE DAJE WAM ŻADNEJ ODPOWIEDZI I TRZEBA SIĘ WÓWCZAS COFNĄĆ, DO LUDZI, BYLE JAKICH.[/list][/size]
Oczywiście on tego nie wiedział: że celowo konfrontuje się, za każdym [s]pieprzonym[/s] razem z najciemniejszymi skrawkami własnej duszy (trudno, górnolotnie, ale sam nadużywał epitetów przy najbanalniejszej czynności), że każda kolejna sztuka jest o nim samym. O ciszy, która wciąż naznaczona jest biciem drewnianego zegara; o samotności, która zamknięta jest w szorstkim szturchnięciu; o milczeniu, którego się nauczył za wcześnie. Christopher byłby rozczarowany tą gorzką prawdą, która w jego pokrętnym umyśle dowiodłaby tylko trywialności jest istnienia, nawet nie w rytmie wypitych kaw, wziętych pryszniców, wyrzuconych śmieci i przelewów dwa razu w miesiącu — zmęczył się krytyką neoliberalizmu po dwudziestych szóstych urodzinach. Nie zniósłby myśli, że jego [i]wyjątkowość [/i](zamknięta w niewidocznym cudzysłowiu), którą przekuwał w strony tekstu i oddawał do cudzej interpretacji miała korzenie w tym całym jungowskim bagnie.
Zatrzaśnięte drzwi wyrwały go z letargu, choć zareagował z opóźnieniem, obracając głowę w ich kierunku; nie rozpoznał w przemoczonej postaci od razu Noah, do tego potrzebny był zakłopotany ciąg słów. Przyglądał się jej w milczeniu: dawno nie widział takiego zakłopotania spowodowanego słowem [i]majtki[/i].
— [b]Nic nie słyszałem. [/b]— zapewnił zmieszaną dziewczynę, nie było sensu ciągnąć, ewidentnie dla niej stresującego, wątku. — [b]Aria jest na spotkaniu, ale chyba niedługo ma skończyć.[/b] — śmiałe słowa, na kogoś, kto niemal rozpostarty jak na renesansowym malowidle trzymał swoje cztery litery na jej biurku, ale nawet jeśli to ona stanęła by w drzwiach, Kit nie zerwałby się do nagłych przeprosin i zmiany pozycji. — [b]Jesteś pewna, że chcesz się spieszyć w tę w [i]fantastyczną[/i] ścianę deszczu?[/b] — zapytał współczująco.
Już rano wiedział, że pogoda jest do dupy.