WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

I know it's been a while but I'm glad you came
And I've been thinking about how you say my name
You got my body spinning like a hurricane
And it feels like you got me going insane


- Mamusiu, opowiesz mi jeszcze raz o tatusiu?
Wdech i wydech. Jak znowu powiedzieć dziecku największe kłamstwa dotyczące jego własnego ojca? Nigdy nie miała z tym problemu. Nigdy przenigdy! A jednak dopytuje coraz częściej, coraz ciekawszy gdzie znajduje się ten facet, zwany ojcem; bo nie tatą, na to trzeba sobie zasłużyć. Była pogodzona z faktem, że nie był to żaden romantyczny związek, a jedynie (ach, jakże namiętne!) schadzki. Nie liczyła nigdy na nic więcej: ani na miłość, ani jego pozostanie jak powie mu o ciąży. Uprzedził ją, uciekł zanim jeszcze zdążyła sama dowiedzieć się o synu, więc i zawodu większego nie poczuła nigdy. Przyzwyczajenie do samotności pomogło Marcy w zaadoptowaniu się do nowej sytuacji i faktu, że już nie będzie dbała tylko i wyłącznie o siebie.
- Jutro, kochanie, teraz śpij, jest już późno, a rano musimy wstać – odpowiedziała cicho, gładząc syna po główce. Phinneas patrzył na nią jeszcze chwilę, z wyraźnym smutkiem w oczach. Może w przedszkolu poruszyli jakiś temat dotyczący ojców? Oby nie. Nie jest to nieuniknione, ale przecież da się to odwlekać jeszcze trochę, prawda? - Do-bra-noc!
- Pchły-na-noc, mamuś.

Przymknęła drzwi do pokoju chłopca i odetchnęła ciężko, wznosząc spojrzenie w sufit. Do Boga? Raczej nie. Chociaż… niektóre przyzwyczajenia zostają. Tak zawsze robiła siostra Lucille, gdy Marcy opowiadała jej kolejną zmyśloną historię tłumaczącą dlaczego spóźniła się na poranną modlitwę. Już później, gdzieś w wieku szesnastu lat, coraz trudniej było powstrzymać śmiech na swoje kłamstwa. Zwłaszcza, gdy ukrywała swoją schadzkę z takim jednym wychowankiem; kryli się w pralni i robili… różne rzeczy. Przyłapano ich po kilku tygodniach i dziwnym trafem chłopak został niemal od razu adoptowany. Jak to działało? Jak, skoro Marcy tkwiła tam do pełnoletniości?
Usiadła na podłokietniku kanapy, zawieszając się na moment. Będzie musiała w końcu powiedzieć prawdę, że Phinneas nigdy nie pozna ojca. Złamie mu serce, bo nie uśmierci Milesa ot tak. Nie miała pojęcia co się z nim dzieje i prawdę mówiąc – pasowało jej to. Może podświadomie liczyła, że nie żyje; z pewnością ułatwiłoby to wiele spraw. A tak? Wieczne gdybanie. Oby Phin nie zdecydował się szukać Milesa, gdy podrośnie. Oby. Rzuciła się plecami na kanapę, a dłonie zaplotła na brzuchu. Nie chciałaby go już spotkać, bo nawet jeśli to były najlepsze chwile w jej życiu (zaraz po zobaczeniu po raz pierwszy syna), bałaby się, że zażąda od niego bycia przy synu. A wtedy posypie się wszystko, cała ta samodzielność Marcy i spokój w ich życiu. Jeszcze zakochałaby, gdyby widziała go z Phinnem i wtedy wszystko szlag trafi. Tak jest dobrze. Kłamstwa są lepsze od jego obecności.
Przysnęła? Musiała przysnąć, bo zegarek pokazywał późniejszą godzinę. Aż drgnęła, wybudzając się, więc coś było nie w porządku. Przez chwilę nasłuchiwała, leżąc w bezruchu i słusznie, bo usłyszała szuranie przy drzwiach wejściowych. Ktoś dobijał się do jej mieszkania. Ostrożnie, cicho niemal jak ninja, wstała z kanapy i chwyciła swój kij baseballowy, podchodząc do wejścia. Nie miała wizjera, oka judaszowego, oceniającego (nie)gości, więc musiała otworzyć drzwi. Bardzo powoli odsunęła zasuwę, po czym szarpnęła za klamkę; gdy tylko drzwi otworzyły się szerzej, przybrała odpowiednią pozę do ataku kijem.
- Ani kroku dalej, bo zacznę krzyczeć – zagroziła mężczyźnie, poprawiając ustawienie ramienia. Nie spuszczała go z oka. Pilnowała każdego jego najmniejszego ruchu; ruchu zbyt znajomego. Jednak z tego, co się orientowała, nie miała w okolicy żadnych znajomych znajomych. Poznała go dopiero po dłuższej chwili. Oto przed nim stała w całej okazałości przyczyna jej największych zmartwień. - Miles. MacCarthy. Kurwa.
Boże Jedyny, Jezusie Chrystusie, Panienko Przenajświętsza… sprawcie, że nie usłyszał tego. Dopilnujcie, by Phinneas nie zbudził się teraz. Sprawcie, aby to wszystko był jedynie sen.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

So many foreign worlds
So relatively fucked
So ready for
The creature fear


Droga, która miała być ucieczką, przeszła transformację w mapę GPS, wgraną z automatu pod tytułem "droga do domu", ale przecież nie tu jego dom był, nawet nie w rozsypującej się łodzi, co na modłę mieszkania została przerobiona. Nie tu. Nigdy nie należał do Seattle, serce zostawiając na wrzosowiskach wśród mlecznej, porannej mgły. I tą mgłą wiedziony błądził po wodach, wśród lamentu żywych i martwych, mieszającego się ze sobą, jakby tworzył jeden głos. To był głos Milesa, Molly, Phoenix, Bastiana, Charlie, Michaela, wszystkich którzy nosili w swoich sercach ból, kryty pod bliznami, uśmiechami, maską obojętności, pod pancerzem śmierci, bo już wcześniej obumarli, tylko sobie z tego nie zdawali sprawy. Jęczeli, krzyczeli, zagłuszani wodą, falami wbitymi, ot czystym żywiołem, co człowiek nigdy go nie okiełzna.
Znów pachniał skórą przeżartą dymem papierosowym i alkoholem, lekiem na wszystko, ambrozją zdradliwą co nazwy przybierała piękne, nęciła wzrok finezyjnymi etykietami, a potem zabierała wspomnienia, te lepsze i gorsze. On chciał zapomnieć. Chciał cofnąć się do momentu, w którym obrał kurs na Seattle po latach tułaczki i nigdy nie przestąpić przez burtę. Chciał być tak daleko w czasie, że statki pływałyby wyłącznie od nawietrznej, targane żaglami i gdzie ta keja?, pytałby wyglądając z gniazda bocianiego ktoś, a w szkwale tego przecież nie widać.
Zamiast tego był tutaj. W kamienicy co życie straciła, gdy Phoenix Grace Farrell wyznać Bastianowi miłość postanowiła. Ona keja, bezpieczna przystań, choć w ostatnim czasie naruszona u fasad. Tu pojawiał się i znikał, wciąż martwy, przez chwilę czując życie, ale to też nie wystarczało. Nie kiedy trzeba było zdruzgotać się alkoholem i po omacku, na oślep omijać krzaki, dziury i samochody, mylić piętra i pukać do nie tych drzwi.

Tear on tail on
Take all on the wind on
The soft bloody nose
Sign another floor


Nie otwierała. Nacisnął na chłodną klamkę, ale ta jedynie zadrżała, stawiając przed nim opór. Nie dziś. Dzisiaj się tu nie dostaniesz.
Ale jak to? Niemożliwe.
Raz jeszcze szarpnął i drugi, i trzeci, w kłótnię z drzwiami się wdając, co to uchylić się nawet zamiaru nie miały. I już sięgał po telefon wściekły, że układ zerwany został, choć nawet nie dostał wypowiedzenia pieprzonego, minimalnej odprawy co zapewni mu chwilowy dostęp do tlenu, ale drzwi zgrzytnęły.
Zacznie krzyczeć.
Zawsze krzyczy, ale... Postać, ze dwie głowy niższa, za przedłużenie korpusu wzięła sobie kij, ale nie byle jaki, baseballowy, prawie tak wielki jak niewielkie ciało które go dzierżyło. Coś było nie tak, ale głos znał. Nieco chropowaty, jakby jeszcze przed chwilą był gotów do płaczu, ale równocześnie stanowczy, niecierpiący sprzeciwu. Zrobił krok w przód, mimo, że groźba wciąż wisiała w powietrzu, a z gęstej materii mroku wyłonił się zarys twarzy. Zmęczonej, ładnej, może niewyspanej, ale jednego był pewien, że z jej oczu bił wyraźny neon, sygnalizujący wkurwienie. I nie było już szansy na odwrót, kiedy karty padły na stół, a kotara opadła, krzycząc "to Twoja randka w ciemno".
- Marcy - mruknął tonem wypranym z emocji, choć buzowało w nim ich tyle, że w każdej chwili któraś mogła wyskoczyć i doprowadzić do czegoś niezamierzonego. Nie zapomniał jej imienia nigdy. Niczego sobie nie obiecywali, lata temu korzystając z siebie nawzajem, jak dwójka nastolatków, co pożycza sobie notatki wymiennie. I może nadszedłby kiedyś czas pożegnania, nim granice zostałyby przekroczone, ale nie dane mu było słowa powiedzieć, kiedy kraty się przed nim otwarły.
- Ty tu mieszkasz? - od kiedy? Chciał zapytać, ale nie śmiał, nie miał do tego prawa. Odebrane zostało lata temu, kiedy pomarańczowy kombinezon przywdział. Oczy przesunął na ten kij nieszczęsny, co zawisnął w powietrzu jak wyrok śmierci, gotowy cios zadać, gdy tylko padnie zła odpowiedź.
- Chyba nie jest Ci już potrzebny - zabrzmiało to bardziej jak pytanie, a ręce wzniosły się do góry na znak bezbronności i intencji nieczystych. No już Miles, idź sobie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zapomnienie to luksus, na który nie stać takich zwykłych wyrzutków jak oni. Nie tylko Miles walczył z przeszłością, natrętnymi myślami jak te muchy w letni, upalny wieczór. Na to trzeba sobie zasłużyć. Na wszystko trzeba zapracować u Boga, oczywiście, jak mawiała siostra Lucille, (nie)ulubienica wszystkich sierot. Nic dziwnego, że teraz i Miles, i Marcy przechodzą wewnętrzne katusze diabły rozrywające ich dusze jak dziecięce rączki watę cukrową – nie wierzą w kogoś o niesamowitej wielkości i wszechmocy. Już Karma brzmiała lepiej, albo przeznaczenie, które czasem da się oszukać. W końcu przeznaczenie złączyło ich kiedyś, w poprzednim stuleciu chyba. Przeznaczenie dało im jej świetne dziecko, oby mądrzejsze od kury i koguta. Przeznaczenie stwierdziło też, że rozdzieli ich siłą, ale nikomu nic nie zdradzi. I zrobi wszystko, aby jęczeli i wyli z bólu, wszyscy ci, którzy byli złączeni niewidzialną gałęzią drzewa powiązania. Jedno ciągnie za sobą drugie, a drugie kolejne. Na tym polega ta pieprzona egzystencja lub walka o przetrwanie, jak to woli mawiać Marcy.
Codziennie walczy z duchem Milesa i naprawdę, z ręką na sercu, nie ma mu za złe, że wyparował. O to im chodziło – o brak jakichkolwiek zobowiązań, o zabawę i poczucie się znów wolnym. Nie przewidzieli jednak wpadki w postaci żywego dziecka, które z wiekiem coraz więcej rozumie, pyta i odczuwa rozbitą rodzinę. Albo jej brak. Phinneas miał tylko Marcy. Marcy miała tylko Phinneasa. Kogo więc miał Miles?
Otchłań o czarnym bezdnie pochłania każdego, gdy tylko stwierdzi brak jakiegokolwiek wsparcia ludzkiego. Marcy widziała je w siostrze Connie, a później na swój przedziwny sposób w Milesie; była wtedy już zdana tylko i wyłącznie na siebie w tym przedziwnie obcym mieście. Ta więź z właściwie obcym mężczyzną stworzyła kolejną, nierozrywalną przez żadne nawet największe siły. Wszystko było sztuką umiejętnej gry: płacenie rachunków, utrzymanie beznadziejnie płatnej pracy, udawanie przed synem, że wszystko jest w porządku i wcale nie płakała po kolejnych pytania o tatusia. Ach tak, jeszcze wieczne odmawianie pupila! Nie stać ją na tak drogą sprawę, która jeszcze sikałaby do jej butów albo srała do łóżka, tak po złości.
Nikt nie mówił, do jasnej ciasnej, że posiadanie dzieci to odpowiedzi na kurewsko trudne pytania! Miały tylko robić w pieluchę, rzygać obrzydliwy obiad ze słoiczków i ryczeć, bo matka poszła dosłownie na moment do łazienki. W takich chwilach i ona pragnęła uciekać stąd jak najdalej; może właśnie na statek ukojenia, ten Milesa?

Złodziej nie wchodziłby do mieszkania tak ostentacyjnie jak ten intruz po drugiej stronie drzwi. Chyba, że był równie głupi co Harry i Marv. Nawet jeśli, nie miała nic cennego (oprócz kilku tysięcy ukrytych pod podłogą w szafie); żadnej biżuterii po babci Genowefie, ani zegarka po pra-pradziadku, zegarka, który ocalił go przed śmiercią na froncie francuskim. Nie posiadała nawet telewizora ani zastawy ceramicznej, łącznie wartych dużą sumą pieniędzy. A te złote wazony? Sztuczka dla biedaków! Będzie musiała bronić jedynie siebie i Phina, śpiącego w głębi mieszkanka.
Pierwsza myśl jaka ją zalała: przystojny.
Druga: pewnie pijany.
Trzecia reakcja to miganie trybików, które pomogło złączyć wszystko w całość i odkopać stare, zakurzone wspomnienia. Oj, już dawno nie zaglądała do tamtych szufladek, ukazujących naprawdę miłe chwile spędzone przy Milesie MacCarthym. Potrząsnęła głową, by odpędzić je od siebie. Tak, była naprawdę wkurwiona, chociaż nie do końca powinna. Nie powinna być zła przez to, że zjawia się dopiero teraz i to przypadkiem, bo o tym świadczyła jego mina i pewność z jaką chciał wejść do mieszkania. Ewidentnie pomylił piętra.
Och, czyli to jakiś rodzaj zazdrości? Przedziwne.
I kolejna sprawa ponownie: nie umawiali się na nic, żadnych pustych słów i przysiąg, więc nie powinna być zła na niego. Naprawdę nie chciała być zła.
Już zapomniała jaki wysoki był. Phin zdecydowanie poszedł w ojca, bo rośnie jak na drożdżach i jeszcze kilka lat, a przerośnie własną matkę. Wciąż był przystojny. Teraz miał więcej zmarszczek, może życie mu dokopało? Wyglądał inaczej, ale wciąż nieźle.

Marcy.

Pamięta ją. Chryste Panie, czy Ty to słyszysz? Pamięta ją! Ale czy jest w tym odrobina radości? Nie powiedział czegoś typu „Marcy, odnalazłem cię! W końcu!” albo „Och, Marcy, tęskniłem, szukałem Cię!”. A po prostu: Marcy.
Chciała wyciągnąć kij, postawić wyraźną granicę między nimi. Było, minęło. Nie potrafiła. Coś sprawiło, że opuściła ciężkie narzędzie zbrodni obrony i oparła je o ścianę. Nie spuszczała przy tym spojrzenia z Milesa.
- Muszę cię rozczarować, ale tak, ja tu mieszkam – oznajmiła sucho, nasłuchując wciąż jakichkolwiek odgłosów świadczących o przebudzeniu Phina. Spał, ale usłyszała jak sąsiadka otwiera zasuwę drzwi, aby wyjść i zaraz ich porządnie zjechać od góry do dołu za zakłócanie ciszy nocnej. Marcy odsłoniła więc resztę mieszkania, przesuwając się w progu i zapraszając go do środka. Po jakie licho? Dobre pytanie. Istniała jednak jakaś nadzieja, że nawet jeśli młody zbudzi się i zobaczy Milesa, żaden z nich nie zorientuje się, że są jednej krwi. Nie była gotowa na to, by mówić tak ważne rzeczy w tak absurdalnej chwili.
Pokręciła głową na jego słowa, rzucając ostatnie spojrzenie na kij.
- Wejdź, bo stara kobiecina uwielbia wzywać policję do wszystkiego, a to nie jest mi teraz potrzebne – westchnienie świadczyło o tym, że nie żartuje. Kiedyś wezwała policję, bo Phin wydawał odgłosy psa, mówiąc im, że pies wyje od kilku godzin i pewnie przywiązany jest do kaloryfera, gdy właścicielka znowu zabawia się nie wiadomo gdzie. - Do kogo próbowałeś się wkraść? Będę musiała ją ostrzec przed tobą.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ostrzec przed Milesem MacCarthym. Nie wsiadaj do jego samochodu, bo zginiesz. Nie śpij z nim, bo się potniesz. Nie wdawaj się w relację żadną, bo spierdoli i z brzuchem zostawi. Ale życie dla Milesa MacCarthy'ego nie było sprawiedliwe. Nie był męczennikiem nawet, nad którym ludzie litowali się, bo tyle wycierpiał. Nie. Do niego każdy miał pretensję, winą obarczał, spode łba patrzył, jakby Miles MacCarthy był diabłem wcielonym, zwiastunem nieszczęścia. Nie człowiekiem, a pomiotem piekielnym niby z ciała złożonym, a tak naprawdę z materii toksycznej, z trucizną zamiast krwi w żyłach, a karmił się, to pewne, cudzym nieszczęściem, skoro tak chętnie wśród zbolałych przestawał i tak dobrze wśród zranionych się odnajdywał.
Zabił, odebrał, zbezcześcił pamięć. Ale nikt nigdy nie zapytał go, jak się czujesz Miles?

No właśnie. Jak się czujesz?
Ile to razy myślałeś żeby skończyć ze sobą, ale paradoks, żart od życia złożony na karb Twój, nie pozwalał Ci? Bo matki zostawić nie można i bólu więcej niż już dostarczył, Maxowi przekazać. Ile to łez wypłakałeś, że Twoje kanaliki łzowe suche niczym wargi spierzchnięte po alkoholowej libacji na dzień następny? Nie usłyszał żadnego z tych pytań, nawet mimochodem czy szeptem rzuconego od niechcenia. Wyrok padł już przed rozprawą - winny. Wszystkiemu i tych win mu dokładali, ciągle dokładają, ciskając w twarz wyrzutem - morderca, bo to on Molly zabił przecież, a wystarczyło się powstrzymać, rządze na wodzy utrzymać.
Molly biedna.
Molly martwa.
A jej spiski w pamiętniku pogrzebane na dnie wysypiska pod Seattle. Karteczki pożółkłe, sokiem pomarańczowym zalane. Nikt nie wnikał przecież jaki plan jej i czy aniołem nazywać ją można, skoro dwóch braci przeciwko sobie nastawić chciała, lecz plan jej razem z karoserią pogniecioną się zmieszał. Win swych wyznać nie zdążyła i Milesa rozgrzeszyć za uczynki niecne. Ani powiedzieć nikomu, że tak samo winna albo i bardziej była, wodząc za nosy, na pokuszenie, na grzech, a nie zbawienie.

- Długo już? - mruga oczami, w szoku jeszcze. Że też nie spotkał jej wcześniej nigdy! Ale jakże mógłby, przecież skoro świt się zjawiał, tylko dziś godziny jakieś inne niż zwykle. A więc była tu, a zastanawiał się wtedy za kratami, w pomarańczowym mundurku, co Marcy pomyśli. Że Milo to drań, że zostawił ją bez słowa. I choć niczego sobie nie obiecywali nigdy, zaznaczywszy od początku, że to znajomość wyłącznie czysto biznesowa, to przejmował się. Ten zły facet, co to serca ponoć nie miał, myślał czasem o niej, gdy Meriolly z rur zawodziła.
Kiwa głową i próg przestąpiwszy, rozgląda się po mieszkanku, ładnym, ze ścianami w kolorze zieleni zgniłej, które jako jedyne nie pasowały, w spadku chyba po poprzedniej właścicielce. Na kij baseballowy tylko jeszcze jedno spojrzenie zawiesza, ostrożnie, gotów unik zrobić w każdej chwili, gdyby obecnej właścicielce na roszczenia się zebrało.
- A coś się dzieje? Masz jakieś problemy? - spojrzenie jego bystre, zatoczyło koło wokół jej twarzy i po mieszkaniu raz jeszcze przebiegło. To nie jest jej teraz potrzebne, czy to znak, że kłopoty jakieś ma? Miles-zły, Miles-drań, on wciąż się troszczy, choć nie mają już ze sobą nic (?!) wspólnego.
Ach, cóż za żart!
- A skąd wiesz, że próbowałem się wkraść? I że to ona, a nie on? - spojrzenie jej spod jednej brwi posyła, uniósłszy jeden kącik ust w górę. Zawsze domyślna, zawsze przezorna, już ostrzegać będzie, ale to przecież on w tym życiu najbardziej pokrzywdzony! Nie?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A czy życie jest sprawiedliwe dla kogokolwiek? Raczej nie. Chyba, że to jakieś ciecie, które liżą tyłek Bogu i wszystkim wokół. Bogu – albo jego karykaturze, w którą Marcy absolutnie nie wierzyła. Gdyby tak było, miałaby rodzinę. Nikt jej nie zechciał przez osiemnaście marnych lat przez jedną pieprzoną wadę serca. Operacje miała jedynie za berbecia, później już tylko leki. Całe życie tkwiła sama z nadzieją, rosnącą wraz z dźwiękiem opon samochodu na żwirowym podjeździe sierocińca. Siedziała wtedy w oknie, patrząc na zamożne pary, które nie mogą spłodzić własnego dziecka, więc przyjeżdżali tam, by dać lepszą przyszłość jakiejś sierotce.
Później były pokazy dzieci. Każde zakradało się do biura sióstr, by zaprezentować się jak najlepiej, a by przyszli rodzice mogli wybrać sobie dziecko. Marcy była za każdym razem, czyli co najmniej dwa razy w tygodniu. Nigdy nie wybrali jej. Nie powiedzieli „O, to nasza córka”. Marcy „Córka Niczyja” Thirlwall. Skąd się wzięło jej nazwisko w ogóle? Przydzielone z urzędu, prawdopodobnie przypadkowo. Jak bezpański pies, snuła się po budynku i próbowała wyobrazić sobie lepsze życie w normalnym domu. Będąc już starszą, przysięgła sobie, że jej dzieci, o ile takie się pojawią, będą miały lepiej niż ona. I choćby się paliło i waliło, będą z nią już zawsze. Jak na razie wychodziło jej to dobrze. Bo nie czuła się porzucona przez Milesa, więc nie rozpaczała przez cały czas. Owszem, chłopiec przypominał ojca i to bardzo, nawet w różnych zachowaniach, które Marcy zdążyła zaobserwować u Milesa. Mimo to, wspomina go zawsze bez krzty złości czy żalu (a robi to często, codziennie właściwie, gdy tylko na syna spojrzy), a raczej z nostalgią, bo wniósł do jej życia wiele pozytywnych emocji i uniesień. Gdyby nie zniknął, zrobiłaby wszystko, by uczestniczył w rozwoju Phina. Podobno pierwsze miesiące są najpiękniejsze – zależy. Będąc samotną matką, mogła śmiało powiedzieć, że nie, nie są to piękne chwile; ale miała chłopca tylko dla siebie, rozwijał się z zawrotną prędkością i uśmiechy jego rewanżowały wszelkie bóle i niewyspania. Związała się z nim nicią niesamowitą, niezrozumiałą i już sama nie była. Nie będzie.
A jeśli wiedziałaby, że Miles odszedł, bo zamknęli go za kratami, odwiedzałaby go i wspierałaby. Załatwiłaby mu nawet wizyty małżeńskie, żeby mógł poczuć coś lepszego niż męski testosteron wokół i odór pleśni. Już dawno nauczyła się nie osądzać. Siostra Connie wniosła coś dobrego do jej życia.

- Oj tak, myślę, że ze trzy lata już – odparła w zamyśleniu, czując jednak w głębi jakieś śmieszne rozbawienie, które rozdzierało jej usta w uśmiechu. Gdy zostawił ją, poczuła jedynie żal, że to koniec. Nie wiedziała wtedy jeszcze o ciąży. Było, minęło, a było naprawdę miło. Szkoda, że tak krótko, ale może wystarczająco? Co za dużo to nie zdrowo, jak mawiały siostry zakonne. Miały na myśli też boski seks? Związek oparty tylko i wyłącznie na nim?
O Chryste. Tęskniła za tamtymi czasami. Nikt nie dorównywał Milesowi, w absolutnie każdym aspekcie. Jedynie ojcem był (jeszcze) żadnym i z tego też będzie musiał zdać testy, o ile Marcy nabierze odwagi, by powiedzieć mu o wszystkim. O Phinie. Bała się przeokrutnie, jakby wkroczyła do ciemnego lasu, bez krzty światła i bez baterii w latarce.
Gdy jego wzrok powędrował po okropnym kolorze ścian, poczuła wstyd. Mieszkała tu tyle lat, a wciąż tolerowała odcień rzygowin. Jak? Dobre pytanie. Zadaje je sobie codziennie rano, kiedy pierwsze promienie słoneczne wpadają do mieszkania i muskają ściany delikatnie, ledwie.
- Co? Nie, nic z tych rzeczy, tak mi się powiedziało. Nie chcę być po prostu jakkolwiek karana i spisywana, bo od razu wylatuję z pracy, a pracy potrzebuję. Wiesz, by utrzymać się, mieć na paliwo do mojego Bugatti i na torebki Coco Channel – westchnęła teatralnie, próbując żartować. Uśmiechnęła się znów, tym razem szerzej. Promienniej? Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że tęskniła za Milesem. Nawet teraz, gdy prawdopodobnie szedł do innej kobiety. Och, ponownie zazdrość ukłuła ją gdzieś w serce.
Zaśmiała się, wskazując kanapę, by usiadł. Chciała, aby został z nią. Niekoniecznie na zawsze. Na trochę, tyle jej wystarczy. Milesie MacCarthy, co ty ze mną robisz?
- Widzisz, to się nazywa sztuczka psychologiczna. Powiedziałam coś, a ty to właśnie potwierdziłeś. Poza tym… zawsze uważałam, że taki piękny mężczyzna powinien przekazywać swoje geny dalej. A jak już się mnie nie boisz, chciałabym cię przytulić na zaległe pożegnanie – dodała, chcąc zamaskować swój stres związany ze śpiącym dzieciakiem w drugim pokoju.
Może to forma przygotowania go na większy cios? Jednak nie zamierzała z nim walczyć. Już dawno pogodziła się z faktem, że nie zobaczy go więcej przez posrane zasady gry, więc tym razem nie chciała go stracić.
Nie chciała, by Phin go stracił.
run too fast and you'll risk it all
can't be afraid to take a fall
felt so big but she looks so small

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Gdyby Marcy wiedziała o tym, że trafił za kratki...
Gdyby Max wiedział, że to nie przez niego umarła Molly....
Gdyby Miles wiedział, że to nie Molly pisała do niego listy, tylko kradła je z pamiętnika Phoe...

Ale nikt nic nie mówił. A Miles, odkąd karoseria zgięła się w pomarszczoną harmonijkę, nie powiedział więcej prawdopodobnie niż ciąg słów na stronie A4. Do pewnego momentu. Ale nie w więzieniu, tam jedynie wykreślając każdą, możliwą osobę z możliwości odwiedzin. Nauczył się co to samotność. Co to jest, nie mieć nikogo obok siebie żeby się odezwać, żeby prze-żyć ten żal co tłumnie siedział, uciskając klatkę piersiową. Żyć samemu ze sobą z zżerającymi żywcem wyrzutami sumienia, zjawami co we snach i na jawie pojawiały się przed oczami, wskazując długim, jasnym palcem winnego. Czyli Milesa. Bo Miles był winny i miał się czuć tak już do końca życia. Przyjął to brzemię i nigdy miał się go nie wyrzec. Był mordercą, kłamcą i ostatnim człowiekiem, który nadawałby się na ojca. Dlatego dziękował za każdy dzień, w którym był samotny, choć oznaczało to zerwanie wszystkich kontaktów z bliskimi.
Dziwnym uczuciem było z powrotem znaleźć się w Seattle i po tylu latach spojrzeć w oczy Maxowi. Zejść z pokładu i zatrzymać się na dłużej niż chwilę, bo przecież tyle miał tu zostać, kilka dni raptem, a bawił już kolejny miesiąc. I niby powód zgoła błahy by się zdawał, ale w rzeczywistości coś więcej się za tym kryło, choć jeszcze nie był w stanie spojrzeć w oczy prawdzie.
- Trzy lata... - powtórzył po niej w zadumie, unosząc podbródek lekko do góry. Szmat czasu, ktoś mógłby rzec, a przecież ostatnich lat kilka zlewało się w jeden ciąg zdarzeń. Tylko woda i on, spienione fale, co zalewały umysł i topiły wyrzuty sumienia. Trzy lata to długo. Wystarczająco długo żeby zapomnieć kto to Miles albo kto to Marcy. A jednak żadne z nich nie zapomniało, trzymając siebie wciąż w pamięci. Jakby to wczoraj zatrzymywał ją żeby nie wychodziła z łóżka.
Nie widział w jej wzroku nic złego. Ani w kolorze ścian przebrzydłym, co wciąż prezentował się sto razy lepiej niż te więzienne, bure, brudne, zaszczane. To nic, że kolor jej nie odpowiadał, nie powinna się wstydzić, bo Miles podziwiał jak z trzpiotki, z którą się spotykał, zmieniła się w kobietę, która miała własne skonkretyzowane życie.
- To co to za praca, że taka rygorystyczna? Chyba, że masz coś już za uszami? - w zasadzie na chwilę obecną, niewiele o niej wiedział. Widział za to jej "śmiech przez łzy" gdy wspominała o tym Bugatti sławetnym. Sam miał niewiele więcej. Zresztą niewiele osób chciało zatrudnić byłego skazańca. Dlatego dobrze czuł się na morzu. Tam nie było nikogo kto chciałby go osądzać, kto obserwowałby każdy jego ruch.
- To nie tak, nie przyznałem się do niczego, ale niech Ci będzie. Słuchaj Marcy... Jasne, że się możemy przytulić i... Wiesz, przepraszam Cię za to, że zniknąłem. To nie tak, że chciałem odejść bez pożegnania, to skomplikowane i gdybym miał wtedy możliwość Ci powiedzieć, na pewno bym to zrobił. Przykro mi. Może... Kiedyś spotkamy się, to Ci opowiem wszystko, ale teraz chyba jeszcze nie jestem na to gotowy - wyznał, a wyznanie to było prawdopodobnie najdłuższą wypowiedzią jaką wylał z siebie od lat. I przytulił ją pod wpływem chwili, jak w objęciach chowa się starego przyjaciela. A bywały momenty, ze potrzebował kogoś takiego. Mniej dramatów, więcej normalności.
I może zostałby nawet dłużej, ale nie wypadało. Dlatego pożegnał się grzecznie i odszedł, tym razem na odchodne numer telefonu jej podając.

/zt x2

autor

Zablokowany

Wróć do „Domy”