WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

klimacik

[And when she moves it's like a rolling sea
She's got more love than she will ever need
She's like a midnight bolt of electricity
And when she asks I say I do indeed]


Rany - te fizyczne, widoczne gołym okiem, wyczuwalne opuszkami palców (wbrew zaleceniom lekarza uparcie pędzącymi wzdłuż przedramienia do ledwie co zasklepionych śladów po ukąszeniach) - goiły się na Bluejay'u jak na przysłowiowym psie. Szybko. Sprawnie. Bez, całe jego cholerne szczęście, najmniejszych komplikacji. Zaszczepiony na wściekliznę - jak to na kogoś, kto przez wiele lat mieszkał w miejscu obfitującym w noszące tę chorobę, momentami całkiem agresywne małpy - na całe szczęście nie musiał obawiać się, że któregoś poranka obudzi się bez sił, za to z całym rozlewiskiem białej, gęstej piany toczącej się z kącika warg. Karnie przestrzegając medycznych wskazówek i sumiennie dezynfekując poprzecinane zygzakiem świeżych szwów rany bitewne odniesione przy niekoniecznie udanej próbie odbycia z Tottie romantycznego pikniku na zboczu waszyngtońskich gór, już po paru dniach od zdarzenia Blue mógł z ulgą i radością skonstatować, że los chyba oszczędzi mu gangreny i amputacji, albo innych, równie tragicznych konsekwencji. Przez pierwsze dni po wypadku miał wprawdzie (napędzane kilkukrotnym googlowaniem haseł typu: "zostałem pokąsany przez wilka - czy umrę?" oraz "jak szybko po pogryzieniu przez dzikie zwierzę będę mógł surfować wrócę do sprawności?") lekkie poczucie, że w ramieniu, które najbardziej ucierpiało, ma jakby mniejsze czucie... Ale już parę poranków później kompletnie zapomniał o tym lęku, dostrzegając wyraźną poprawę swojego stanu.
Inna sprawa, że oczywiście jak na ten moment o żadnym surfingu nie było mowy. Nie tylko już dlatego, że pogoda nie dopisywała i wiatr wiał w dokładnie przeciwnym kierunku niż Blue by sobie tego życzył, a więc nawet po najkrótszą sesje na falach blondyn musiałby wybrać się pewnie kilka stanów dalej... Ale również - a może i przede wszystkim - ponieważ z obolałą, wciąż jeszcze niedogojoną połową ciała, surfer zwyczajnie nie mógł wybić się z powierzchni deski (nie, żeby nie próbował - och, oczywiście, że tak; na "sucho", na podłodze swojego salonu, ponosząc przy tym frustrujące i dość żenujące, jeśliby je obserwować z boku, fiasko...). Lekarz prowadzący pocieszał go jednak, że do wesela się zagoi i nie takie rzeczy już widział, więc i Nadzieja - ta matka najgłupszych - towarzyszyła Krzyzanowskiemu, choć ręka w rękę z frustracją.
Nie zmieniało to wszystko faktu, że w tamten felerny dzień pikniku surfer odniósł rany także zupełnie innego typu - te nie na skórze, ale na honorze mężczyzny, który stara się (nieuświadomienie jeszcze, ale już-już-prawie-jawnie) o względy dziewczyny, co, jak to mówią, wpadła mu w oko i żadnym cudem nie daje się z tego oka wywlec (a tym bardziej - wyciągnąć z myśli...). I to właśnie ta duma urażona, ta niespełniona ambicja, świerzbiły Blue znacznie bardziej niż nowo-powstające zrosty. To one nie dawały mu spać, nie blizny. To one go piekły - nie strupki rodzące się pod cienkim, oddychającym bandażem.
A wszystko to było jeszcze dziwniejsze, jeśliby wziąć pod uwagę fakt, że przecież Blue podjął decyzję, czy nie? W ten wieczór, w który zamknął za Florence drzwi swojej sypialni - z Florence po niewłaściwej stronie progu. W tej chwili, w której obudził się obok niej i w której zaparzył im obydwojgu kawę. W tej chwili, w której postanowił jednak do Tottie nie pisać, ot tak, asekuracyjnie...
Bo skoro miał z niej zrezygnować - cokolwiek miało to znaczyć, to dlaczego, do jasnego Neptuna, nie mógł wydłubać jej spomiędzy delikatnych tkanek myśli? Dlaczego budził się z widmem jej rudych włosów pod powiekami i echem perlistego, zaraźliwego śmiechu niosącym się gdzieś pod sklepieniem czaszki? Dlaczego łapał się na tym, że sprawdzał telefon prawie neurotycznie i czuł lekkie ukłucie serca za każdym razem, gdy nie znajdował w nim żadnej nowej wiadomości?
I dlaczego w końcu...
Kurwa-jego-mać! - surfer żachnął się pod nosem, zaciągając hamulec ręczny - dlaczego właśnie parkował pod domem, który Tottie dzieliła z siostrą?!
Niezbadane były faktycznie tak wyroki boskie, jak i emocje ludzkie - te, co nas popychają do niezrozumiałego. I w wyniku jednego z wyroków tych przedziwnych, Blue szedł właśnie podjazdem, i wciskał przycisk dzwonka przy drzwiach, z wieczornym niebem migoczącym setką gwiazd za jego plecami.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

❧ 35 ❧
Był to jeden z tych wieczorów, kiedy Aura miała wychodne, a na straży domu (albo bardziej straży jej strażnika - Psa) zostawała Tottie. Po ostatnich ulewach, podczas których woda próbowała wedrzeć się do domu bliźniaczek niemalże ze wszystkich stron, dziewczyny mocno ograniczyły jakiekolwiek wyjścia, może trochę podświadomie obawiając się, że mogą nie mieć dokąd wrócić, jak żywioł znów się rozszaleje tym razem zalewając coś więcej niż tylko ich piwnicę i poddasze. Dlatego więc, gdy przed Aurą pojawiła się okazja drobnego imprezowania, bliźniaczka nie miała nic przeciwko, ba! nawet zaoferowała jakiś swój zachomikowany, nienapoczęty alkohol, który kiedyś wręczyli jej szczęśliwi nowożeńcy (po tym jak ich pierwszy taniec, wyćwiczony pod czujnym okiem Tottie, zdobył prawie milion wyświetleń na youtube!), by starsza Whitbread nie poszła z pustą ręką, bo opcji, że mogłaby zrezygnować z tak wyśmienitego momentu odreagowania, młodsza Whitbread zupełnie nie brała pod uwagę.
Została więc sama, nie licząc kudłatej psiej mordki, która spoczywała na jej udzie, uśpiona miarowym drapaniem za uszkiem. Co jakiś czas, nawet nie robiąc pauzy w nadrabianym serialu, rudowłosa zerkała na wyświetlacz, bo siostra miała dać znać, czy wróci na noc, czy jednak pojawi się dopiero jutro. Sączyła sobie przy tym cytrynowego drinka i właśnie wykonywała ruch, by zetknąć usta ze szkłem, gdy niespodziewanie pies - dopiero co cicho pochrapujący - zerwał się i pobiegł w stronę drzwi. Tottie w ostatnim momencie uchyliła się, by nie oberwać cytrusowym alkoholem, który chlusnął na podłogę. Szybko ruszyła po papierowy ręcznik, przy okazji posyłając czworonogowi karcące spojrzenie.
- Co ty tam znowu wyczułeś, co? Zdecydowanie za dużo psów mieszka po sąsiedzku - skomentowała, próbując zrozumieć zachowanie pupila siostry, który z nosem pod drzwiami usilnie starał się coś wywąchać, merdając przy tym ogonem. Whitbread niespecjalnie się przejęła zachowaniem czworonoga, bo to nie pierwszy raz, gdy psiak podobnie reagował, lecz rzadko kiedy zostawał przy drzwiach na dłużej. Tym razem tak jednak było, a wkrótce ktoś dał znać o swojej obecności napełniając wnętrze domu dźwiękiem dzwonka, któremu dodatkowo towarzyszyło staccato psich łap (a może raczej pazurków), rytmicznie i radośnie podrygujących tuż przy drzwiach.
Tottie, nim ruszyła przekonać się, kto zdecydował się na wizytę o tej dość późnej już porze, kontrolnie zerknęła na telefon i po odnotowaniu braku przychodzących połączeń, czy innych wiadomości przede wszystkim od Aury, postanowiła sprawdzić kim jest sprawca tego nadmiernego psiego entuzjazmu.
Jakież było jej zdziwienie, gdy po otwarciu drzwi zobaczyła nie kogo innego, jak Krzyzanowskiego, który już od dłuższego czasu się nie odzywał.
- Bluejay? - zapytała, jakby chciała upewnić się, że dobrze zapamiętała imię mężczyzny. - Coś się stało? - dodała z nutą niepokoju, usilnie próbując zablokować drogę Psu, który chciał się przywitać z także i jego znajomym. - Swoją drogą miło cię widzieć. Z ręką już chyba lepiej? No bo chyba nie zatrudniłeś sobie szofera, zwłaszcza po naszej ostatniej przejażdżce. Bluemobil zdecydowanie nie dojechałby aż tak daleko - zażartowała, przypominając sobie mistrza kierownicy, który podwoził ich z rezerwatu.
Ostatnio zmieniony 2021-04-26, 21:46 przez Tottie Whitbread, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czekając aż drzwi domu sióstr Whitbread otworzą się, czy choćby - rozsądnie! - uchylą przynajmniej tak, by ktokolwiek był w środku, mógł najpierw z uzasadnioną ostrożnością sprawdzić, komu to zawdzięcza taką niespodziewaną, wieczorną wizytę - Bluejay Krzyzanowski czuł się mniej więcej tak, jakby miał lat nie trzydzieści sześć, a najwyżej czternaście, i właśnie czekał na spotkanie z ojcem swojej pierwszej-ever randki (miała na imię Sally, krzywe jedynki i najsurowszego tatę, jakiego można sobie wyobrazić).
Gdyby nie ta jego surferska determinacja - wyrobiona w następstwie wielogodzinnego zmagania się z żywiołem nieugiętym i nieopanowanym, oraz fakt, że od kilku ładnych dni nie myślał prawie o niczym innym, niż dołeczki w okraszonych piegami policzkach Tottie Whitbread i wiedział, że jeśli czegoś z tym prędko nie zrobi to wkrótce pewnie po prostu zbliży się nadmiernie do granicy z lekkim szaleństwem, pewnie w trymiga wziąłby nogi za pas i popędził do Bluemobilu z taką prędkością, że aż by się za nim kurzyło.
Oczywiście, mniej heroizmu było w stawieniu się na progu znajomej, niż w jego pierwszym (i jednym z dwóch, zanim ta z nim zerwała) starciu z Ojcem Sally, ale nie fakty się tutaj liczyły i logika, a emocje.
Te zaś sprawiały, że w momencie, w którym po drugiej stronie drzwi rozległ się najpierw specyficzny chrobot zwiastujący, że Pies już go wyczuł i udaje teraz Poważnego Strażnika Posiadłości Panien Whitbread, a potem uspokajający pół-szept rudowłosej dziewczyny, Bluejay Krzyzanowski naprawdę już niemal całkiem żegnał się z animuszem, który przepełniał go, gdy to surfer opuszczał jakiś czas temu swój dom.
Po cholerę żeś tu przychodził, tak znienacka?
Zwariowałeś, Blue!
Weź, wracaj lepiej - odezwiesz się w sposób bardziej cywilizowany, smsem na przykład... Albo nigdy więcej.
No, bądźże poważny i...

Szczęknięcie odsuwanej zasuwy, cichy jęk zawiasów (od razu pomyślał, że mógłby przecież zaproponować Tottie, że się zajmie nimi, naoliwi je, wyczyści; i może jeszcze obluzowaną dachówkę przy okazji? i tę płytkę, która wyraźnie obluzowała się przy skraju podjazdu...) i skrzypnięcie otwieranych drzwi przecięły tok jego desperackich rozmyślań niczym nożyce tnące bandaż na ramieniu.
Nie - było - odwrotu.
Krzyzanowski odchrząknął, stając twarzą w twarz z Tottie Whitbread i całą jej cytrynową, piegowatą, płomiennowłosą aurą (i bynajmniej nie "Aurą", bo tej najwyraźniej w domu akurat nie było).
- Tottie? - odparł, jakże głupio, bo przecież gdyby była drugą bliźniaczką, prawdopodobnie nie użyłaby teraz jego imienia. Pokręcił lekko głową, sfrustrowany własną bieżącą nieporadnością i zaraz, z wielką ulgą, że Pies dał mu ku temu porządny pretekst, zaserwował się ucieczką przed spojrzeniem dziewczyny. Przykucnął koło zwierzęcia, witając się z nim z takim entuzjazmem, z jakim wita się dawno niewidzianych przyjaciół. Jedną rękę miał na temblaku, co nie ułatwiało jakoś utrzymywania równowagi, ale nie dał się psu przewrócić, przytrzymując wręcz jego karku z cichym chichotem.
- Hej... - powiedział w końcu, teraz spoglądając na Whitbread z dołu, prosto znad rozradowanego psiego kłębowiska (futro, ogon, pysk, język, futro, łapka, łapka, futro, ogon, rozkręcony w radosnym tańcu zad, ogon, pysk, futro) - Co? Ach, to. Nie, to znaczy... Tak, o wiele lepiej. Okazuje się, że da się prowadzić w temblaku, wiesz? I przysięgam, że nie stanowię zagrożenia dla innych... - żachnął się - ...no, tak długo, jak nie zapraszam nikogo na pikniki.
Dźwignął się wreszcie z kucek, napotykając spojrzeniem skąpaną w wieczornym półmroku twarz dziewczyny. Nie wyglądała na zdenerwowaną (mógł już wzdychać z ulgą?) czy zirytowaną.
Zaskoczenie i lekki dystans. To dostrzegał.
(A na co innego liczyłeś, Krzyzanowski, do jasnej cholery?).
- Tottie... Ja... Nie przeszkadzam... za bardzo? Wybacz, że tak bez zapowiedzi. Byłem w okolicy... - zaczął, przerwał, westchnął i rozpoczął wszystko od nowa: - Nie, w sumie to wcale nie. Po prostu... Ach, sam nie wiem. Bardzo chciałem się z tobą zobaczyć. I nie, nie, nic się nie stało. Jakoś tak... no wiesz.
Wiedziała?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Figlarny uśmieszek rozkołysał kąciki ust, kiedy Blue, niczym jezioro w Mount Rainier refleksy słoneczne, odbił jej pytanie. Wspominała mu, że mimo tego, iż dorosłe już z nich pannice, to zdarza im się nabierać znajomych na to z kim mają do czynienia. Drobne zawahanie blondyna (plus powoli łapany humorek od drinkowania) sprawił, że Tottie postanowiła zrobić mu psikusa.
Pokręciła głową, by po chwili wysunąć dłoń w jego kierunku, ze słowami:
- Nie, Aura. Ty jesteś tym surferem, którego siostra poznała na jarmarku świątecznym? - dopytała, wcielając się w rolę starszej Whitbread, która prawdopodobnie wypowiadając tę kwestię lekko, podejrzliwie zmrużyłaby oczy, pewnie wpatrując się w niespodziewanego gościa. Tottie również podjęła tę próbę, ale długo nie wytrzymała i zaśmiała się, kręcąc przy tym głową. - Nabieram cię, Blue. To ja. Mamy dziś z Psem wolną chatę, więc to nie ten dzień, w którym doświadczysz spotkania z podwójną rudością - skwitowała nieznacznie przy tym wzruszając ramionami, czego pewnie nie dało się zauważyć z pozycji, którą przybrał Krzyzanowski. Gdyby pozostał na dole Whitbread dołączyłaby do tej parterowej ekipy, bo znacznie lepiej rozmawiało jej się mając rozmówcę mniej więcej naprzeciwko siebie, co - choć unikała patrzenia w oczy - kontrolowała ukradkiem spoglądając w jego stronę.
- A ty dalej swoje! Hej, surferze, zacznij się wreszcie śmiać z tego, co nam się przytrafiło, zwłaszcza, że jak widać jesteśmy cali i zdrowi - to mówiąc odrobinę się nachyliła by poklepać temblak (gdzieś na przedramieniu, a nie w miejscu pamiątki po wilczych kłach) - i nikt nie musiał brać ślubu, by wszystko się zagoiło. - Nie omieszkała dodać do tego ciepłego uśmiechu, który posłała w stronę mężczyzny, łapiąc też na krótko jego spojrzenie.
Jeśli na początku Krzyzanowski mógł dostrzec szczyptę dystansu, który w palecie powitalnych kolorów pewnie uplasował się gdzieś koło innych odcieni szarości, tak teraz nie było już po nim śladu, bo Tottie na powrót przypomniała sobie tę swobodę, jaką odczuwa przy blondynie i to ona grała teraz pierwsze skrzypce.
Nie wiedziała.
Nawet przez myśl jej nie przeszło, że Bluejay odtwarzał w pamięci jej uśmiechy, niespodziewanie przypominał sobie zapach i kolor jej włosów, jej piegi, czy inne elementy whitbreadowskiej powierzchowności, bo jakoś go one zauroczyły. Dla Tottie było czymś normalnym, że ktoś wpada z wizytą bo tak, a ona po skontrolowaniu, że nie jest to powód, który wymagałby udzielenia pomocy specjalisty, szczególnie z zakresu pierwszej medycznej pomocy, nie dopytywała i nie potrzebowała wyjaśnień, ciesząc się po prostu ze spotkania z drugim człowiekiem.
- Nie musisz się tłumaczyć. Super, że skorzystałeś z zaproszenia, bo jeśli się nie zagapiłam, to powinnam takie wystosować, kiedy odwiozłeś mnie pod dom... - Whitbread zamyśliła się, w końcu jednak machnęła ręką. - Mniejsza o to. Goście przodem - dodała radośnie, przepuszczając surfera przodem. - Rozbierz się. Ja tylko szybko dokończę uprzątanie podłogi, bo rozlał mi się napój, a znając Psa, to zaraz się do niego dobierze. Napijesz się czegoś? - W całej tej paplaninie nie mogło zabraknąć wyrazu gościnności, którą rudowłosa chciała dopasować do przybysza, by poczuł się jak najlepiej w jej towarzystwie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jakkolwiek zawadiacki uśmiech Tottie powinien był ostrzec go z wystarczającą mocą, Bluejay - skupiony na powitalnych pieszczotach, którymi obdarzał właśnie rozradowanego ta okolicznością Psa - puścił go jakoś mimo świadomości. I, jak można się domyślać, kompletnie ignorując filuterny grymas piegowatej twarzy, na kilka ładnych sekund wpadł prosto w pułapkę jej żartu.
Poczuł, jak serce przyspiesza mu odrobinę - nie w takim wprawdzie tempie, w które wpada, gdy zaczynasz zastanawiać się, czy ten cień przemykający pod Twoją deską, gdy śmigasz na niej wiele metrów od bezpieczeństwa brzegu, to tylko trawy morskie, czy jednak rekinia płetwa, ale jak wówczas, gdy jesteś pod prysznicem i nagle przypominasz sobie, że cholera! chyba zostawiłem zapiekankę we włączonym piekarniku... jakieś dwadzieścia minut temu! - i łypnął teraz na Tottie spojrzeniem lekko spłoszonym. Jasna cholera! Co też mu do głowy przyszło, żeby wpadać tak bez zapowiedzi! Przecież Tottie wspominała mu, że żarówiasty domek należy do Aury, nie do niej. Niczym dziwnym było więc, że zastał w progu posiadłości (czy też raczej, w ramach radosnego słowotwórstwa na potrzeby sytuacji, "posiadłostki") jej właścicielkę, nie zaś tę osobę, której tu w istocie rzeczy szukał...
Nie-do-wiary, ale zgrabne kości policzkowe surfera obsiał płachetek rumieńca. Jakże, cholera, licealnie! Jakże żenująco!
Jakże uroczo, Blue, no daj spokój! Przynajmniej nie ulegało wątpliwości, że Ci zależy...
- Och... - zaczął, z jakąś dozą rozczarowania jakby, ale i zakłopotania. Nie tak wyobrażał sobie okoliczności poznania Aury - liczył, że jeśli w ogóle to nastąpi, będą mieli okazję zostać sobie porządnie przedstawieni, a on będzie mógł zrobić na dziewczynie wrażenie dobre, a nie chaotyczne, jakie pewnie robił teraz...
Teraz...
Gdy, znów wbiwszy wzrok w rozmówczynię, nagle napotkał na urocze kurze łapki drobniutkich zmarszczek w kącikach oczu i usta rozciągnięte już nie tyle zadziornym półuśmieszkiem, co śmiechem po prostu.
- Och, jasna cholera! - zawtórował dziewczynie w chichocie, pacnąwszy się jeszcze zdrową ręką w czoło, ot tak, dla dodania dramatyzmu - Nie mówił ci nikt, że nie wolno się znęcać nad kalekami tak okrutnym żartem?!
Co bynajmniej nie znaczyło przy tym, że miał do Tottie za ów żart pretensję. Wręcz przeciwnie - fakt, że dziewczyna zminimalizowała być może dzielący ich chwilę temu oficjalny dystans, przyniósł mu niewysłowioną ulgę - i z ulgą tą blondyn przekroczył próg przytulnego domku, prawie potykając się przy tym o rozentuzjazmowanego Psa.
- Nie pomóc ci jakoś? - zaproponował odruchowo, słysząc, że Whitbread zamierza zająć się sprzątaniem. Podążał korytarzem wiedziony instynktem i względną znajomością przeciętnych planów architektonicznych, na bazie których wznoszono większość seattle-ańskich domków jednorodzinnych. I z sukcesem - bo zaraz udało mu się trafić w próg salonu (w którym, notabene, od razu uderzyła go nikła, ale niemożliwa do pomylenia z czymkolwiek innym, woń cytryny).
- W sumie... W sumie to chętnie - potaknął - Mniemam, że w menu są głównie napoje cytrynowe? - zapytał też zaraz, przypominając sobie rozmowę o "ulubionym owocu Tottie".
Zdjąwszy chwilę wcześniej kurtkę (poszło szybko, bo w rękawy był w stanie teraz wsunąć przecież tylko jedną rękę) i odwiesiwszy ją na haczyk w przedpokoju, od razu poczuł się jakoś tak... swobodniej, a ciepła, domowa atmosfera panująca we wnętrzach, które teraz zwiedzał, tylko dołożyły się do wzmocnienia tego uczucia. Poczuł, jak - przynajmniej częściowo - opuszcza go wcześniejsze napięcie.
- Jeszcze raz... - rzucił, ale już bez tego sztywniackiego zadęcia, z którym przemawiał chwilę wcześniej; w sumie to nie był nawet pewien, czy zamierzał się zaraz powtórzyć, czy tez mówił to po raz pierwszy - nie pamiętał! - Wybacz, że tak bez zapowiedzi. Chciałem... No wiesz, dowiedzieć się co u ciebie. I co u ciebie, tyyy.... - teraz zwrócił się też do psa, pieszcząc nadstawiony mu kudłaty łebek - A chyba jestem na tyle starej daty, że pisanie sms-ów i inne takie... Po prostu mnie wkurza i męczy. Więc... No tak... Ekhem. Co u ciebie, Tottie Whitbread?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Była przekonana, że jej aktorski występ tego dnia wymagał wielu poprawek, a jednak pierwsza reakcja Blue uświadomiła jej, że może jednak powinna nie tylko tańczyć, ale też skusić się na rolę w niskich lotów telewizyjnym serialowym tasiemcu, najlepiej paradokumencie, skoro udało jej się tak przekonująco nie być sobą choć przez chwilę albo powinna rozważyć reklamę... ot choćby margaryny, czy innego kitu, bo jak udało jej się tak dobrze go wcisnąć obeznanemu z życiem podróżnikowi, to tym bardziej uwierzą w niego mniej lub bardziej opierzone kury domowe.
Po słowach mężczyzny, zamiast poczuć choć drobny wyrzut sumienia, tak roześmiała się kilka decybeli głośniej.
- Nie mówił ci nikt, żeby nigdy nie wierzyć kobiecie? - odparła zaczepnie, opierając rękę na biodrze, by podkreślić nawet swoją pozą, że właśnie urządza z nim żartobliwe przepychanki. Gdyby tylko wiedziała, co w tym czasie dzieje się w Bluejay'u, pewnie nie pastwiłaby się nad nim dokładając dylematów, których i tak miał na pęczki decydując się na przyjście pod numer 43.
- Nie, nie. To drobna usterka. Już... już prawie nie ma śladu - relacjonowała z głębi domu, w pewnym momencie dodając radosne: voila!
Minęła w progu blondyna, by opłukać ręce w przylegającej do salonu kuchni. Właśnie miała zabierać się za skontrolowanie lodówki, czy posiada coś, co mogłaby Krzyzanowskiemu zaproponować, gdy ten wspomniał o cytrynach. Tottie parsknęła śmiechem, lecz towarzyszyło temu przeczące kręcenie głową.
- W moim menu na pewno, ale dla gości mamy cały zestaw innych smaków. Mam zieloną herbatę, białą, jakąś mieszankę świąteczną... - Whitbread zaczęła oglądać torebeczę z suszem, który dostała w prezencie na gwiazdkę, ale jeszcze nie miała okazji skosztować. - Hmm, mam też coś mocniejszego. Wino? Chyba nawet jakiś spirytus... - dodała, zastanawiając się nad wysokoprocentowym repertuarem, który mogłaby polecić surferowi. - Problem może pojawić się w kwestii: co do tego, bo nie mam nic wegańskiego... - Przygryzła wargę, oceniając stan lodówki i omiatając wzrokiem blat, gdzie zostało kilka kawałków marchewkowego ciasta, które upiekły z Aura z myślą o jej dzisiejszej imprezie, na ktorą wzięła większość tego wypieku.
- Brzmi trochę jakbyś miał zły sen i chciał na własne oczy się przekonać, że to tylko fikcja - gładko przeszła do próby odpowiedzi pytanie Blue. - Mam nadzieję, że się mylę i dobrze sypiasz? Jej, fatalnie by było, gdybym grała główną, ba! jakąkolwiek rolę w twoim koszmarze! - skwitowała rudowłosa, cmokając z niezadowoleniem. - U mnie chyba nie tak źle. Odkąd się rozpogodziło, to prawie zniknęły różne komplikacje, które naniósł deszcz. Czeka nas, na przykład remont dachu - wskazała palcem na sufit, gdzie co prawda nie było widać szkód, bo tych więcej było na strychu, ale Tottie chciała pokazać kierunek, gdzie wkrótce upłynnią się ich oszczędności.
- U ciebie bez większych szkód? - zapytała, lokując spojrzenie na temblaku.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Obserwowanie Tottie w jej naturalnym środowisku, w ferworze krzątaniny między przytulnością salonu, a mikrutką kuchnią, wzbudzało w Bluejay'u Krzyzanowskim uczucie niedokreślone, dziwne, ni słodkie, ni gorzkie, gdzieś pomiędzy dwoma krańcami owego kontinuum. Patrzył na nią trochę tak, jak się za dzieciaka patrzy na wymarzoną zabawkę w sklepowej witrynie - taką, oczywiście, na którą rodziców ani stać nie jest, ani i nigdy nie będzie. I tak, jak wzrokiem się bada egzotyczne eksponaty uwięzione w muzealnych gablotach - w zasięgu ręki niby, dosłownie wręcz, a takie... Odległe i nieosiągalne. Jakby jej ktoś nie z amazońskiej dżungli czy saharyjskich wykopalisk przywiózł, lecz z innej planety.
I im dłużej badał wzrokiem jej ruchy, im intensywniej śledził pląs zgrabnego ciała owiewanego mgłą płomienistych pukli, tym bardziej (i boleśniej, lecz do granic wytrzymałości), uświadamiał sobie, jak strasznie on sam nigdzie nie czuł się jak w domu. Domu, czyli miejscu, w którym wszystkie szafki znane nam na pamięć, i w którym wiemy doskonale, na jaki stopień nie wchodzić, bo skrzypi, i które krzesło łukiem szerokim omijać (czyt. zostawiać gościom), gdyż niestety się rozkleja. Domu, czyli miejscu, które nie z przedmiotów, lecz z ludzi się składa. Z przyzwyczajeń drobnych (niedopitych herbat rozstawionych wszędzie, świeczek zapachowych zawsze spalonych tylko do połowy, niezdjętych nigdy naklejek świątecznych na szybach, co to można by je już, nareszcie, trochę umyć) i nawyków. Nie z przedmiotów, jak to miało się u niego.
I to nie tak, że Bluejay czuł się wciąż samotnie, lub, że czułby się (magicznie jakoś) lepiej gdyby nagle wprowadziła się do niego Linden, albo Syco (Boże uchowaj!); surfer wiedział jak sobie radzić, gdy izolacja za bardzo dawała się we znaki, a on zwyczajnie potrzebował towarzystwa. Wiedział też jednak, że aby stworzyć dom, nie wystarczy odezwać się do kogoś sprzed lat, albo poznać kogoś na tinderze.
Dom zbudowany, wypełniony, odczuwany samodzielnie - to był proces na lata; wymagający czułej troski i cierpliwości.
Czyli... Czyli co, nic dla niego?
- Pokaż-no mi to wino - zakomenderował, stanąwszy za dziewczyną w chmurze chłodu bijącej z lodówki. Z miną znawcy - taką, na którą to składały się brwi niemalże zasupłane ze sobą nawzajem nad linią nosa, podbródek zmarszczony skupieniem i powieki zwężone w dwie nieszerokie szparki, ot, coby się dało wczytać w malusieńki druk na etykiecie - przejął z dłoni Tottie butelkę i począł studiować wszystkie ingrediencje, jakie wykorzystano, by ją wyprodukować. Kilka razy zamruczał jak prawdziwy koneser, który w archiwach pamięci przegląda najlepsze znane sobie roczniki, zagryzł wargę, pokiwał głową, pokręcił, pokiwał, a wreszcie dane mu było też uśmiechnąć się do Whitbread triumfalnie.
Nie było zresztą, na zupełnym marginesie, potrzeby tak rozkładać całego spisu
składników na czynniki pierwsze - na froncie winnej etykiety jak byk stało, że TO WINO JEST ODPOWIEDNIE DLA WEGAN.
Blue jednak, nie wińmy go, był jakby odrobinę... rozproszony.
- Wegańskie! - oznajmił zaraz, niezwykle radośnie - I nawet napisane tu just, że ma nuty cytrynowe w sobie, dasz wiarę? Chyba nie mogło być lepiej.
A poza tym tu, w zaciszu domeczku sióstr Whitbread, nie było raczej żadnej dzikiej (dzikawej?) zwiezyny.
- Największa z blizn, to chyba tylko na honorze mi zostanie... - rzucił w końcu, rozbrajająco szczerze, zadecydowawszy sekundę wcześniej, że przed kim, jak przed kim, ale w obecności Tottie jakoś naprawdę nie miał siły, celu czy ochoty się tłumaczyć - Także pewnie, no nie wiem, szczęście-w-nieszczęściu?
Rozumiał jej troskę i doceniał ją - temblak, choć tylko połowicznie usztywniony - faktycznie dodawał mu jakoś nie tylko powagi i wieku, wydawałoby się, ale i przyczyn, dla których mógł potencjalnie mierzyć się teraz z taką cholerną niedogodnością... - ale jednocześnie jakoś krępował go fakt, że znów znajdował się w centrum zainteresowania.
- Słuchaj, Tottie, jakby co, to daj tylko znać. Dach też załatamy, nawet jeśli... - zadziornie zamachał opatrunkiem - Będę się przy tym musiał trochę nagimnastykować.
I zabawne wręcz, że to, co dla wielu byłoby definicją pewnej śmierci, Bluejay'owi dodawało otuchy. Wizja ruchu, pracy fizycznej, obietnica balansowania na krawędzi ryzyka dachu. Od pikniku minęło ledwie parę(naście) dni, a jemu już zaczynało najwyraźniej od stagnacji tej odwalać.
- Powiedz, Tottie, masz jakieś plany obiadowe? Jadłaś już? Ugotować ci coś, może? Nie chcę się wpraszać, wiesz...
Ale się wproszę, bo chciałbym, tak dla odmiany, to ja się Tobą zająć.
Tęskniłem.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Kiedy ktoś, kto przyjeżdża samochodem i ze wszystkich dostępnych opcji moczenia mordy wybiera tę, która musuje bogactwem procentów, należałoby się zastanowić, czy a) życie mu niemiłe, bo w końcu o kilka procent(ów) zwiększa ryzyko nieokiełznania koni mechanicznych zaprzężonych pod maską swojego pojazdu; a może b) nie wprost, ale podprogowo sugeruje, że zabalują do rana, więc wypadałby za trzeźwości ustalić kto i gdzie śpi; czy wreszcie c) jest jakiś odwodniony problem, którego trzeba napoić aż pęknie - jak ten wawelski legendarny Smok, który nażarł się siarkowych baranów, by chwilę później, po wypiciu wody z Wisły wybuchnąć, tym samym rozwiązując problem. Ale Tottie najwyraźniej o tym nie myślała albo pomyślała, jednak była to tak ulotna wątpliwość, która nie wytrwała pod naporem radości ze spotkania sympatycznego, dawno (jak dla niej) niewidzianego znajomego.
- Ooo, popatrz! Czyli przynajmniej mamy co pić - stwierdziła, podzielając entuzjazm surfera, gdy i ona omiotła wzrokiem etykietę wina. - Dobre i to! W końcu od czegoś trzeba zacząć - zauważyła zaczepnie, chyba trochę licząc, że może po drinku te wspominane przez Blue blizby na honorze, będą go mniej uwierać i dodadzą więcej luzu, bo Whitbread nie umknęło to, że blondyn jest (był?) nieco spięty.
Nie mogła się nie zaśmiać - szczerze i zarazem życzliwie - słysząc te zdeklarowane przez Krzyzanowskiego chęci do wszelakiej pomocy.
- Celowo prowokujesz mnie, bym sprawdziła twoją giętkość, hmmm... albo raczej gibkość? - Błysnęła zębami w rozciągającym usta, szerokim uśmiechu. - I jeszcze na dodatek w przestworzach? Bluejay, o ilu ukrytych talentach mi nie powiedziałeś?! - zażartowała. - Ile żywiołów jesteś w stanie okiełznać, hmm? - Trąciła go piąstką zaczepnie, zahaczając przy tym spojrzeniem o oczy mężczyzny. Długo jednak nie utrzymała tego kontaktu wzrokowego, bo w końcu trzeba było przygotować kieliszki, skoro mieli delektować się wegańskim trunkiem.
Ledwie zdążyła ustawić na blacie szkło, gdy Blue znów ją zaskoczył. I co prawda nic dziwnego nie było w pytaniu, czy coś jadła - choć przywodziło na myśl te wszystkie teksty już świętej pamięci dziadków bliźniaczek, którzy wyciągali większość swoich zapasów, bo takie chudzinki to na pewno głodne i nic nie jedzą - to jednak sugestia o gotowaniu była czymś nietypowym, bo jednak większość gości Tottie nie była tak skora by pobrudzić sobie rączki czymkolwiek.
- Nie widzę przeszkód, żebyśmy coś ugotowali. Ba, żebyś coś ugotował, o ile będę mogła ci towarzyszyć. Nie chcę niczego przegapić, bo szykuje się wyczyn: zrobić coś z niczego. Umiesz tak czarować, Blue? - Whitbread popatrzyła na gościa z zaciekawieniem. Nikt dotychczas nie wpadł na pomysł, żeby ją ugościć w jej własnym domu! Blondyn więc za same chęci zdobył niewątpliwego dla dziewczyny plusa.
Na moment wyskoczyła do pokoju, który przylegał do kuchni i był jej małym królestwem. Wróciła, dzierżąc w dłoniach złożony w kostkę fartuszek w wielkie, żółte grochy.
- Jeśli cię to pocieszy, to po ostatnich porządkach Aury, mam problem ze znalezieniem większości rzeczy w kuchni, bo siostra przestawiła je, by były bardziej pod ręką, taaakże... śmiało. Szafki stoją przed tobą otworem - dopowiedziała podchodząc bliżej blondyna, ręką wskazując rząd drzwiczek, za którymi w wielu przypadkach kryła się niewiadoma i to nie tylko dla Bluejaya. Nim jednak założyła mu na szyję fartuch, posłała mu pytające spojrzenie: gotowy?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ależ ależ - w obronie surfera (choć i w pokornym uznaniu, że trzy pierwsze interpretacje były prawdopodobnie o wiele bardziej adekwatne do faktycznego stanu rzeczy i możliwych przyszłych scenariuszy), można się było pokusić o jeszcze jeden potencjalny plan rozwoju wydarzeń - opcję "d", w której:
Nawykły do nieprzewidywalności indonezyjskich dróg, które co i rusz zalane, zastawione przez kondukt policyjny jakiś, tak dziurami obsiane, że zwyczajnie niemożliwe do przemierzenia jakimkolwiek zmotoryzowanym środkiem transportu (ba, i jazda rowerem nie była przez nie czasem możliwa!) czy po prostu nieistniejące (no, chyba, że za drogę uznamy szeroką na trzydzieści może centymetrów dziką przecinkę pędzącą środkiem ryżowego pola, Bluejay zawsze zakładał, że choć być może dotarł gdzieś samochodem, bynajmniej nie samochodem do punktu wyjścia powróci. I przyzwyczajony był do niezapowiedzianych, spontanicznych spacerów, które często zmienić się - za sprawą siły wyższej (drogi nieprzejezdnej, choćby) - w wielogodzinną pieszą tułaczkę, taką, co ludzkie stopy bąblami obsiewa, a samego właściciela tych stóp jednocześnie cieszy, jak i wykańcza. Instynktownie więc może jakoś zakładał, że cóż z tego, iż niby tu samochodem przyjechał! Może po prostu wróci na piechotę? I jeszcze, po drodze, o plażę zahaczy? Na fale chociaż popatrzy - jak dziecko biedne, rozmarudzone, któremu nic innego nie zostało, jak tylko wymarzoną zabawkę, za drogą jak na maminą kieszeń, wzrokiem pożądliwym mierzyć przez szybę sklepową - i do nich powzdycha.
A więc, z całym szacunkiem, wcale nie zakładał, że...
- Celowo, czy nie... No, powiedzmy, że jakieś tam talenty jeszcze mam w rękawie... - najpierw odpowiedział, dopiero potem zorientował się, że mówi. Och, Blue - Ziemia do Bazy! Z kiełznaniem żywiołów to różnie u niego bywało, ale z bujaniem w obłokach?
Ach, ta czynność - jak na załączonym obrazku widać doskonale - była chyba jednym z największych talentów blondyna.
- Nie lubię myśleć, że to jest okiełznywanie, wiesz? - spoważniał na sekundę, balansując gdzieś na granicy (tak, pewnie, jakby balansował na krawędzi whitbreadowej rynny, gdyby faktycznie zobowiązał się ów dach ich cerować gdzieś pod niebem) żartu i powagi, sam jeszcze pewnym nie będąc, w którą ze stron wahnie się tym razem. W kierunku głupawki? Tam, gdzie humor i dwuznaczność gęsto się ścielą? Czy może raczej w stronę, w której filozoficzne dywagacje się czaiły, zapożyczone pewnie od mnichów, z jakimi pomieszkiwał przed laty? - Raczej, powiedzmy, współpraca. Okiełznywanie zakłada, że ktoś ma nad kimś przewagę... A jak tu człowiek może mieć przewagę nad żywiołem, Tottie?
Nad wiatrem, co ciałem - choćby silnym i wytrenowanym - rzucić może o skały jeśli zechce tylko.
Nad ziemią, która wszystkich ich kiedyś w końcu, razem z wegańskimi przekąskami, razem z Bluemobilem, razem z żółtym domkiem i budzącym teraz w Krzyzanowskim się uczuciu, bez litości pochłonie.
Nad wodą, kapryśną i silną, która stopy liże od dołu i kark mżawką chłodzi od góry (albo deszczem siekącym kąsa, śniegiem mrozi, gradem bije) nieczule.
I nad ogniem w końcu. We włosach rudych, zdawałoby się, ukrytym.
- "Nic" to pojęcie względne, Tottie - zapolemizował prędko, ten adwokat diabła, w fartuch przez dziewczynę ubierany. Obrócił się dokoła własnej osi we wdzięcznym, śmiesznym piruecie, pozwalając Tottie związać troczki zapaski za plecami - Nawet z kurzu da się coś upichcić, choć wtedy... Panie, zmiłuj się nad nami - uniósł kieliszek w toaście i, trochę na azymut (choć nie oszukujmy się, mapy - przy metrażu domu bliźniaczek - raczej nie potrzebował) się orientując, ruszył do kuchenki.
Przycupnąwszy przy jednej z szafek, zerknął na Tottie z wyrazem twarzy godnym poszukiwacza skarbów, żegnającego się nie tylko z dotychczas znaną sobie cywilizacją, ale i, być może, z życiem, na progu podróży w serce Atlantydy. Urodziłem się gotowy, Tottie Whitbread - mówił błękit tęczówek, ciemniejszych niż zwykle w przytłumionym nieco świetle pomieszczenia, lekką mgłą białego wina osnutych.
- Try me - rzucił tylko, pięknym za nadobne w kwestii zaczepnego tonu się jej odpłacając, a potem otworzył wrota Sezamu skrzydła szafeczki, oko-w-oko stając ze spichlerzem pełnym cudów (i, na całe szczęście, w tym szaleństwie bogactw wszelakich była jednak metoda - puszki stały po lewej, słoiki po prawej, suche w głębi, a "po dacie zdatności do spożycia" na froncie).
- Hm, hm-hm... - mamrotał, w głąb skarbca się zapuszczając - Co my tu mamy? To... - paczuszkę jakąś uniósł pod światło, w dłoniach obrócił - I to... - teraz wynurzył się z ciemności z puszką jakąś, po wierzchu kurzem lekko przysypaną - I to... O-oo, Tottie, to jest skarb nad skarbami... No... Dobra...
Wrócił wreszcie do pionu, z naręczem - na tyle, na ile pozwalał mu temblak, oczywiście - składników i dumą wypisaną na rozbawionej sytuacją twarzy zwracając się do towarzyszki.
- Więc... Zrobimy curry, co? - zakomenderował, i choć w teorii było to pytanie, w praktyce - Tottie chyba nie miała możliwości odwrotu - Znalazłem akurat takie nic w tych szafkach, z którego bez trudu wyczarujemy porządną porcję. Mogę cię trochę porozstawiać po kątach? - Ach, cóż to za tyran uprzejmy, co o pozwolenie prosi! - Obiecuję, że nie we wszystkich kontekstach tak się rządzę!
(Tylko w tych, w których trzeba.)

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Ohoho, dobrze! Dobrze! - podchwyciła radośnie tę informację o ukrytych w zanadrzu umiejętnościach. O szczegóły jednak nie dopytała, przez chwilę tylko studiując rysy mężczyzny, jakby w ich zagłębieniach mieściła się jakaś podpowiedź, czym może ją jeszcze surfer zaskoczyć. - Mam nadzieję, że będzie okazja wypróbować je wszystkie - dodała z zawadiackim uśmiechem, który dopełniło puszczenie oczka w stronę blondyna - nie mogła sobie odmówić tego gestu!
To już było nie pierwsze nie lubię, które stanęło po środku nich. Tottie chyba jeszcze nie miała okazji przeanalizować tego, jak wiele dzieli ją z Blue, bo była wciąż pod wrażeniem podobieństw, których też było bez liku. Czy w ogóle chciała skupiać się na tych różnicach? Jaki zresztą miałoby to cel? Nie wiedziała i pewnie w ogóle nie zwróciłaby na to uwagi, gdyby nie zmiana tonu Krzyzanowskiego, którym trochę okiełznał jej wesołość, nastawiając bardziej na tryb słuchacza, a nie beztroskiej trzpiotki, na jaką wyglądała, rozwijając na kolejne minuty tę swoją paplaninę (w której tak bardzo nie zważała na słowa).
- Przepraszam... Może rzeczywiście współpraca jest bardziej trafionym określeniem. Wcześniej się nad tym nie zastanawiałam... i głupio wyszło - odparła zmieszana, uciekając nie tylko wzrokiem, ale też ciałem, które nieco się skuliło po tej reprymendzie. Dobrze, że byli w kuchni - miejscu wielu produktów i punktów zaczepienia uwagi, więc szybko Whitbread, by nie rozsiewać krępującego milczenia, znalazła sobie zajęcie, które wymagało choć grama skupienia, które w tym przypadku idealnie usprawiedliwiało ciszę z jej strony - studiowanie etykiety mleczka kokosowego, które musiała kupić już dawno temu, bo zbliżał się już jego termin przydatności do spożycia.
- Powodzenia! - rzuciła jeszcze przed tym, jak blondyn zabrał się za pierwszą fazę przyrządzania czegoś z niczego - polowanie. Było dość zabawne widzieć jak pomrukuje i w końcu triumfuje, gdy udaje mu się dostać coś, co ma szansę wkomponować się w jego menu.
- Szybko poszło! Myślałam, że jeszcze będziemy musieli zahaczyć o piwnicę - zauważyła, zerkając na przygotowane produkty, w międzyczasie wyjmując na blat patelnię i kilka różnej wielkości garnków, by Bluejay wybrał ten, który będzie najbardziej przydatny podczas pichcenia.
- Ależ proszę! Jestem do twojej dyspozycji - zapewniła, kiwając głową na potwierdzenie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A surfer, jak się okazuje, zaskoczyć mógł (miał?) Tottie jeszcze niejednym. Tym choćby - jeśliby po przykład sięgnąć najprostszy - że spać dłużej niż do piątej rano nie potrafi, nie raz otworzywszy powieki nawet jeszcze przed tą chorą godziną. Albo tym, że na koncie oszczędnościowym tyle ma, co nic - byle na czynsz starczyło, i karmę psią do końca miesiąca. I tym, może, tak by akcent dodać tutaj nieco bardziej pozytywny, że na pianinie zagra melodię czy dwa, jeśli trzeba, a jeśliby mu wręczyć banjo albo ukulele, to i na wirtuozerię się porwie.
Lub, jeśli gdy już głębiej nam w historię blondyna przyjdzie się zagłębić, faktami bardziej nieco złożonymi - jak taki na przykład, że o wiele łatwiej go do siebie przywiązać, niźli udomowić. Zakochuje się więc ten nasz Krzyzanowski z prędkością światła, co w dzień bezdżdżysty tańczy w kroplach roztrzaskujących się o skały Wodospadu Tegenungan; angażuje sercem całym - równie prędko. Ale zostać w tych samych ramionach nigdy (do tej pory?) dłużej nie potrafi(ł?), jak ten pies wierny - nie zaś jak wilk dziki, co pojawia się i znika w rytmie wyznaczonym przez pełnie księżycowe - do pańskiej nogi przytulony.
Czy tym, jeszcze, że te żywe iskry wesołości i spontaniczność w każdym kroku wyrażona, cenę swoją mają - a ceną tą, być może, jest brak dojrzałości (takiej, jaką przystałoby władać mężczyźnie w jego wieku, nie zaś chłopcu, niczym który to się Bluejay często zachowywał).

I gdy(by?) te fakty wyjdą (wyszłyby? - hipotetycznie) na jaw, Tottie...
Powiedz, czy zaskoczenie przeważyłoby nad fascynacją? Czy rozsądek górę wziąłby nad sympatią? Czy zwiałabyś (rozsądnie) gdzie ten pieprz przysłowiowy, czy została, wbrew temu, co być może podpowiada głowa?

- Ależ przestań, Tottie! - żachnął się; bez gniewu jednak, lecz z sympatią i popłochem być może wręcz jakimś, takim oto, który rodzi się w nas gdy się zorientujemy, że być może język nasz zagalopował się o ciut-ciuteńkę za daleko, w konwersacji z rozmówczynią, na którymej (niezwykle) nam zależy… - Nie masz przecież za co mnie przepraszać!
Unik - nie tylko werbalny, ten w rozmowie aż nader-taktownie poczyniony, ale także i ten na poziomie ciała, gestu, ruchu, bynajmniej nie umknął uwadze surfera. Cholera! Teraz i on poczuł, że sam palnął o wyraz czy dwa za wiele; uszy więc po sobie jak spłoszone zwierzę (pies? ten udomowiony? czy wilk raczej, dziki i włóczący się tylko sobie znanymi ścieżkami?) położył, taki-strasznie-niby-zaaferowany doborem odpowiednich naczyń.
Wyselekcjonował w końcu patelnię i garnek, oraz małe jakieś, śmieszne, naczynko niewiadomej funkcji oraz noży kilka i chochlę pokaźnych rozmiarów. Tak uzbrojony, z triumfalnym uśmiechem odważył się wreszcie zerknąć na rudowłosą towarzyszkę.
- A jest jakaś szansa, że w piwnicy kryją się nerkowce? - zapytał z nieskrywaną nadzieją, w sposób niemalże taki, jakby nerkowce nie były jedynie śmiesznymi orzechami o kształcie wymownie sugerującym ich nazwę własną, lecz jakimś rzadkim gatunkiem skrzatów domowych, na przykład, które w spiżarkach właśnie mieszkają, nigdzie indziej - Jeśli nie, to nie ma sprawy, ale jeśli tak, to powiedz... Skoczę na łowy.
Łowy na nerkowce.
I fakt, z jednej strony może faktycznie trochę rządził się i panoszył, z drugiej jednak - czy to nie dobrze, że dawno już w niczyim domu nie czuł się tak lekko i swobodnie? Jak u siebie - cokolwiek to znaczy (a znaczyło wiele) dla faceta, co adres zmienia jak towarzyszki życia, te zaś - równie często jak rękawiczki...
- A w międzyczasie... - łagodnym ruchem ułożył w dłoniach Tottie garstkę ząbków czosnku i jedną, czy dwie, cebulowe bulwy - Siekaj, Tottie. Jeśli woń ci nie straszna...
Sam w międzyczasie zabrał się za obieranie reszty warzyw, rozbrajanie puszek, rozgrzewanie na patelni kapki oleju, dobieranie przypraw i inne czynności, które - przy latach praktyki - przychodziły mu w sposób wyzuty z wysiłku.
- W sumie szkoda, że nie ma z nami twojej siostry! - zagadnął lekko - Coraz bardziej myślę, że fajnie byłoby ją poznać... - myślał na głos, nieskrywanie ciekawy interakcji z kimś, kto (fenomen!) nie wpuści do domu ani jednego zielonego warzywa - Wiem, że już o niej wspominałaś co-nieco, ale... Jesteście blisko? Nie wiem czemu, ale mam jakieś takie wyobrażenie... No nie wiem, że jesteście strasznie od siebie różne? Charakterem, oczywiście... - zapędził się być może trochę w swych domysłach.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Koleje losu, to gdzie była w tym momencie, a także w jakim towarzystwie się obracała, diametralnie zmieniły zapatrywanie Tottie na związki. Jako dziecko, wiodąc szczęśliwe dzieciństwo w pełnej, wydawało się wzorcowej rodzinie w Renton, gdzie niczego jej nie brakowało (nie licząc tych nigdy nie wypowiedzianych kilku słów wsparcia, zamiast zniechęcających komentarzy, że tańca nie wyżyje, ale w sumie może jej przejdzie, więc nie ma co się martwić na zapas), wyobrażała sobie, że kiedyś będzie z przystojnym niebieskookim i ciemnowłosym młodzieńcem, który nie tylko zachwycał ją wizualnie, ale też posiadał szereg cech, które zarówno jej imponowały, jak i uzupełniały braki, które miała (ot choćby ta umiejętność liczenia na siebie, z którą do dziś nie jest za pan brat). I długo, bardzo długo nie mogła przestać myśleć, że taki właśnie powinien być ten, z którym chce coś zbudować. Dopiero w Seattle, gdzie poznała zupełnie inne życie, zmuszona była dokonać roszady pragnień, a niekiedy też wymiany tych dziecinnych za-chcianek na te za-chcenia wyższej wagi, zauważając jak wiele nieistotnych rzeczy brała pod uwagę dobierając sobie znajomych. Widząc jak kruche jest życie i że wystarczy ledwie chwila, by zniknęli wszyscy, których kochała, bała się angażować w dobrze rokującą relację tak na serio. Było jej o tyle łatwiej, że już coś posiadała - talent, pasję do tańca, którą kochała całą sobą, nieustannie rozwijała, wciąż na nowo zachwycając się jej potęgą. Ona także przynosiła ludzi, tworzących bliższe lub dalsze jej tło, co pozornie zasłaniało kroczącą ramię w ramię samotność, tak trudną do zgubienia nawet w tłumie. Tottie jednak nie narzekała. Posiadała umiejętność dostosowania się, chodzenia na ugody, robienia tego, czego życzą sobie inni, choć to często wymagało od niej wyrzeczeń. Czy to było rozsądne? Niekoniecznie, ale posiadało jedną zaletę (wadę?)- pozwalało dłużej być przy kimś, a to było dla Tottie cenniejsze niż wszystko inne.
Uśmiechnęła się, choć wiedziała swoje, dostrzegając przy tym, że może zabłądzić w korytarzach dyskusji z Blue, gdy przyjdzie im poruszyć kwestie metafizyczne, filozoficzne, takie, w których warto byłoby znać choćby podstawy ideologii, za którą się opowiada. I o ile mogłaby słuchać jego wykładów, tak nie chciałaby w nich czynnie uczestniczyć, odkrywając przy tym swoje braki w wielu mądrościowych dziedzinach, które zaniedbała przez lata ćwicząc bardziej ciało, niż umysł. Postanowiła, że bezpieczniej będzie nie kontynuować tematu i przepraszań za kolejne przeprosiny - wszak istniało ryzyko takiego zjawiska.
- Nerkowce? W piwnicy? - podchwyciła, od razu wręcz zachłystując się nową falą wesołości. Tak, ona od razu pomyślała, że to jakieś stworzonka, które urzędują w piwnicznych kątkach, rozrabiając albo wręcz przeciwnie - pomagają w gromadzeniu zapasów. - Prędzej u mnie… Minutka, sprawdzę! - oznajmiła, robiąc w tył zwrot, by zniknąć na chwilę w swoim pokoju.
Wróciła po dwóch albo trzech minutach, miętoląc w rękach woreczek z mieszanką różnych bakalii - rodzynek, suszonej żurawiny, orzeszków ziemnych, brazylijskich i poszukiwanych przez Krzyzanowskiego nerkowców.
- Nie wiem, czy to się nada? Mogłabym wygrzebać stąd nerkowce. Trochę ich jest - stwierdziła, unosząc wyżej woreczek, by ocenić jego zawartość. Nie miała pojęcia jak wielu orzechów potrzebuje Blue do swojego popisowego dania, więc nie przedłużając, dokonała wymiany - bakalie za łzopędne warzywa, które od razu zaczęła kroić wedle zaleceń mężczyzny.
- Gdybyś chciał kogoś pocałować, to odstraszyłby cię zapach czosnku? - zagaiła, pociągając przy tym nosem, bo - pomimo świeżo naostrzonych noży - nie udało jej się uniknąć cebulowych wyziewów, które skutecznie podrażniły spojówki Whitbread, wyciskając spod powiek niejedną łzę. - W ogóle to… lubisz się całować, Blue? - dodała, zerkając na towarzysza, by skontrolować, czy nadal przebywa w kuchni, czy może niepostrzeżenie wybrał się na obchód dobytku bliźniaczek, a ona gada do ściany. - Wiem, że to może głupie pytanie, ale chyba nie każdy lubi. Podobnie z przytulaniem. Mało to jest niedotykalskich… - Westchnęła przypominając sobie co najmniej trzy osoby, które niekoniecznie były zadowolone, gdy chciała je objąć na powitanie.
Zaśmiała się, słysząc o Aurze.
- Uważaj, czego sobie życzysz. Jeszcze się okaże, że zmieniła zdanie i stanie w progu - odparła, odruchowo patrząc w kierunku drzwi. Pies jednak nie zachowywał się tak, jakby jego pani miała się pojawić, więc Tottie powróciła spojrzeniem do blondyna. - Uhm. Jesteśmy blisko. Aura jest bardziej pyskata, nie waha się mówić tego, co myśli i prawdziwa z niej twardzielka. Jest cudowna. Tyle dla mnie poświęciła. Była świetną gimnastyczką, ale niestety musiałyśmy wybrać, która z nas pójdzie na studia. Teraz jest fryzjerką i jest równie dobra w tym, co robi - powiedziała z dumą. - Może wpadniesz do nas kiedyś na obiad? Jak nie uda się wcześniej, to czuj się zaproszony na nasze urodziny - dodała z szerokim uśmiechem, nie spuszczając przy tym wzroku z surfera. Pamiętasz kiedy? - zdawało się mówić jej figlarne spojrzenie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jak tu być z tym drugim człowiekiem tak, by zyskać jakąś namiastkę sympatii czy nawet, jeśli los pozwoli, więzi ciaśniejszej, bliższej, czegoś na kształt głębszej zażyłości... Ale tak, tylko i wyłącznie, by mimo wszystko nie ryzykować za bardzo. O ból - gdyby to osobie danej pisane było zniknąć z naszego życia z jednej z wielu przyczyn tak możliwych, jak i kompletnie nieprzewidzianych - się nie prosić, na nieuniknione cierpienie nie wystawiać. Jak tu (z)wiązać się z kimś bez lęku, że można tę osobę stracić - i nieważne nawet, co utraty wspomnianej byłoby przyczyną (pożar, Tottie? błędne decyzje podjęte w niedojrzałym, tchórzliwym umyśle, Blue? czy też przyziemne bardziej czynniki, praktyczne recepty na smutek: uczucia wypalone, choroby, nieszczęśliwe wypadki i felerne zbiegi okoliczności...?). Da się, w ogóle? Można tak?
Być z tym drugim blisko, ale nie za blisko? Zaangażowanym, związanym, zakochanym na przysłowiowe "pół gwizdka"? Ostrożnie. Rozsądnie.
No? Da się?
I czy warto - właśnie tak?

Nie oszukujmy się, Blue próbował. Długo i zacięcie - na bazie tego swojego zwyczajowego uporu, co po każdym upadku nakazywał mu, jak surowy trener, upierdliwy nauczyciel, zerwać się z kolan czy przyciśniętego do piaszczystego dna brzucha, głowę zadrzeć wysoko, oczy ze słonej wody otrzeć wierzchem dłoni obolałej po upadku i otartej. Próbował nie-próbować. Próbował się nie starać. Próbował żyć tak, jakby inni wcale nie byli do szczęścia mu potrzebni, a stanowili tylko drobny, choć przyjemny, dodatek w tej długiej, samotnejdzielnej podróży. Chcieli zostać na dłużej? W porządku - moment na wzruszenie ramion i senny-jakby uśmiech rozciągający spalone słońcem wargi. Nie chcieli? Też okay - i znów, barki uniesione i opuszczone w pozorze obojętności. Bluejay, Wielki Luzak. Krzyzanowski, ten-co-się-nie-przywiązuje. Ten, co nie czeka.
Ten, co nie tęskni.
I łudził się, nawet wiek już z pozoru dojrzalszy osiągnąwszy, że jest to najskuteczniejsza z metod, by już więcej się nie sparzyć.
A jednak - taki stary, a taki głupi w bojach z sercem własnym niewprawiony! - znów pędził prosto w tarapaty jak ta ćma, co wbrew alarmom instynktu frunie prosto w płomień buchający ze stożków stearyny.

Bo...
W prawdziwej bliskości nie ma miejsca na asekurację. W faktycznej pasji - brak przestrzeni na półśrodki i ostrożność. Słyszycie? Blue? Tottie? Słyszycie?
Nie? To nadstawcie lepiej uszu i zapamiętajcie sobie.
Czy któreś z Was - a każde, jak wiemy, wiedziało, co to znaczy - pasję mieć i pasji tej dać się porwać bez opamiętania - myślało o ostrożności i na czynniki pierwsze rozkładało wszelkie możliwe konsekwencje, gdy na horyzoncie wzrastała fala idealna lub kiedy z głośnika niespodziewanie wypadały pierwsze nuty perfekcyjnej piosenki (takie, co w stopy i dłonie same nową energię wpuszczają, do tańca zmuszając niemal bezlitośnie)?
Acha? No, właśnie.
A czymże relacja z drugim człowiekiem różni się niby od tańca? Czym od lotu wśród fal, z deską pod stopami, co szczyty kogutów spienionych ledwie muska swym wnętrzem?
Niczym, Tottie. Niczym, Blue.
Ból zawsze czai się gdzieś za linią horyzontu. Nie da się kochać żyć bez ryzyka.

- Och, fantastycznie! - twarz blondyna, chwilowo spięta głębokim skupieniem nad ważonymi w dłoniach składnikami, rozpogodziła się pod szerokim i wdzięcznym uśmiechem. Kiwnął głową, przejmując od Tottie pakuneczek i - już czując się chyba we wnętrzu aurowej kuchni równie swobodnie, co w swojej własnej - sięgnął do szafki czy na półkę po dwie ceramiczne miseczki. Fakt, fakt, robota to była dla Kopciuszka, ale Krzyzanowski za mało był przywiązany do stereotypowych ról płciowych, by się jej nie podjąć z równie błahej przyczyny. Począł więc, cierpliwie, ziarno od plew nerkowce od innych bakalii oddzielać, do osobnej miseczki je przekładając. I tak się tą czynnością zaaferował, że mało brakowało, a pytanie Tottie - niespodziewane dość, ale i jakże kluczowe! - puściłby mimo uszu!
Nie uczynił tego jednak; głowę lekko zadarł, a w jej ślad - i kąciki ust.
- Nie - odparł bez zawahania - Chyba mało co może mnie odstraszyć, jak już chcę kogoś pocałować, Tottie - dodał szczerze, a potem uniósł lekko brew, ot, zadziornie i zawadiacko - Wszystko w granicach prawa, oczywiście. I tak, Tottie... - rozgarnął dłonią pozostałe orzechy i owoce, stwierdzając (za sprawą działania mózgu odżywionego tą krwią z tlenem, która akurat nie odpłynęła, ups[/i[, gdzieś indziej - ...bardzo lubię się całować.
Podtrzymał spojrzenie dziewczyny - z pewnością siebie na twarzy wypisaną, ale i nienachalnie przy tym, łagodnie.
Nie. Zapach cebuli też by go nie odstraszył. A chilli, to, niektórym receptory smaku na języku wypala, w jego przypadku tylko... dodałoby smaczku?
- Do lipca jeszcze sporo czasu - odpowiedział, tym samym chyba zdając ten przewrotny teścik zawoalowany w słowach rudowłosej. Na piątkę, profesor Whitbread? Z plusem, może? - Więc fajnie by było, gdyby udało się wcześniej. Jeśli zaliczę... - jednym krótkim ruchem dłoni otworzył puszkę mleka kokosowego - ...dzisiejszy test, oczywiście.
Ten na curry.
I każdy inny, jeśli zajdzie potrzeba.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- O, czyli jednak jest coś! Co to takiego? - zapytała, wpatrując się w blondyna oczami roziskrzonymi od dziecięcej ciekawości, które nawet nie śmiały mrugnąć w obawie, że ten ułamek sekundy może pozbawić je dodatkowej, niewerbalnej wskazówki, której wyjątkowo nie chciała w tej chwili przegapić. Pytanie, które zadała, nie było obarczone podtekstem, ani niepisanym oczekiwaniem na coś więcej niż potwierdzenie lub zaprzeczenie, ale za sprawą słów surfera, które dodatkowo podkreślone były tym spojrzeniem i tym uśmiechem (Tottie trudno było określić owo to, które wydawało się zarazem zaczepne jak i intrygujące, a przy tym dalej utrzymywało swój luz i nie niepokoiło!), rudowłosa panna nie tylko bez ogródek ukierunkowała spojrzenie na usta towarzysza (gdzie zawisło na dobrych kilkanaście sekund za długo), ale też nie powstrzymała rozpędzonych słów, szybszych niż myśli...
- Ach, tak? To pokaż jak całujesz, Bluejay! Musisz być w tym dobry, skoro to lubisz! Dawno się nie całowałam. Kto wie, czy nie wyszłam z wprawy… - wypaliła, dopiero po chwili orientując się, że nie tylko w myślach powiedziała te słowa, ale one wybrzmiały tu i teraz, co prawda trochę chybocząc się na fali cytrynowego trunku, który już zdążył rozgrzać Tottie na tyle, że trudniej jej było trzymać na uwięzi nie tylko paplaninę, ale też rzucanie wyzwania - bo jak inaczej można było nazwać to, co właśnie wybrzmiało? Nie chciała jednak cofać tych słów, bo przecież na to i tak było już za późno, dlatego też postanowiła… poczęstować się ząbkiem czosnku, skoro Blue deklarował, że mu to nie przeszkadza. Gdyby wiedziała, że mężczyzna coś do niej czuje, to pewnie nie wodziłaby go na takie pokuszenie i nie prowokowała do rzeczy, które dla niej były w tym przypadku tylko niewinną zabawą, czymś bez podtekstów i zobowiązań. Blue w końcu był jej znajomym, owszem przystojnym, błyskotliwym i sympatycznym, ale dotychczas nie traktowała go inaczej niż któregokolwiek z panów-kumpli, których miała, czy to w pracy, czy w innych angażujących ją przedsięwzięciach.
Rozpromieniła się słysząc o lipcu i pokiwała głową - sześć razy, więc Krzyzanowski najwyraźniej dostał nawet szóstkę!
- Da się zrobić - uznała, bo nie widziała przeszkód by tych dwoje miało się poznać. Pewnie też nie miałaby nic przeciwko, gdyby okazało się, że to jednak Aura okaże się kimś, kto na tyle zainteresuje blondyna, by to z nią chciał umówić się na kolejny piknik. - Tylko pamiętaj, że gdybyś chciał coś dla niej pichcić, to bez zieleniny. Jakiejkolwiek - przypomniała z rozbawieniem. - Celuj w czerwone. Od razu zaplusujesz - poradziła na wypadek, gdyby Krzyzanowski chciał i do serca jej bliźniaczki docierać przez żołądek.
Mruknęła w zamyśleniu, patrząc na ruchy Bluejaya i to jak sprawnie łączył wszystkie składniki. Coraz więcej zapachów rozpychało się po kuchennej przestrzeni, łaskocząc zmysły, które aż prosiły się o rozpieszczenie.
- Mmm, gdy tak na ciebie patrzę, to czuję, że zgłodniałam - uznała Tottie, stosując jakiś sobie tylko znany skrót myślowy, który zapewne miał być komplementem i dotyczyć pochwały kulinarnych umiejętności mężczyzny, ale dla głodnych inaczej, tych, którym chleb na myśli, mogło przywodzić dodatkowe skojarzenia, wybiegające daleko poza progi kuchni. - Kończysz już? - dopytała (bez pretensji), zerkając blondynowi przez ramię, wyciągając palec w stronę garnka, by skosztować jak smakuje te aromatyczne smakołyki.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jest taki moment dobrze znany każdemu surferowi - i mowa tutaj nie o żółtodziobach, którym to w całej ich nowicjuszowskiej zuchwałości wydaje się, że mogą się już swobodnie określać tym dumnym mianem, ale o starych wyjadaczach z prawdziwego zdarzenia, takich, co to zaliczyli już niejedną długą falę i całe mnóstwo tych upierdliwych, krótkich, jakie zwalają Cię z nóg zanim zdążysz nabrać rozpędu na dobre... - w którym ocean postanawia uderzyć w Ciebie zupełnie znienacka. Tak dosłownie - bo przecież fizycznie dostajesz wówczas w pysk wodnym kołtunem, i pozostaje Ci tylko zastanawiać się skąd w wodzie tyle siły, jak i w przenośni - gdzie uderzenie to burzy nagle wszystkie schematy, jakie dotąd składały się na Twoje poczucie bezpieczeństwa i pewności siebie. Bo przecież wydawało Ci się, że "jesteś niezłym surferem", czy nie? I, że "wiele już widziałeś", i że "żadna fala Ci nie straszna..." A tu nagle trzask-prask, pojawia się ta jedna-jedyna. I nieważne, ile masz na morskim polu doświadczenia, i nieważne, czyś w piankę termoizolacyjną ubrany, czy deskę masz odpowiednio przytwierdzoną do kostki, ciało dobrze, zdawałoby się, przygotowane w następstwie porządnej rozgrzewki przed wejściem do oceanu, i nieważne nawet, że przecież surfujesz od lat, a na piasku i morskich glonach zjadłeś sobie, przysłowiowo, zęby...
Gdy przychodzi co do czego - i pojawia się ta jedna, przeklęta fala...
Nie ma ratunku. Absolutnie, totalnie, nie ma ratunku dla Ciebie, tak krnąbrnego w całej swojej pewności własnego talentu i wprawy. I co robisz?
Jedno robisz: p a n i k u j e s z!
I jeśli masz pecha, opijesz się słonej wody na tyle nawet (choć to zdarza się rzadko), by utonąć, albo (to - już o wiele częściej) porzygać się zaraz po wyjściu z kłębowiska fal.
Jeśli masz szczęście - ostatkiem sił utrzymasz równowagę, nie spadniesz, cudem jakimś docierając wreszcie do wypłycenia i brzegu.
Niezależnie jednak od tego, jak cała sprawa się zakończy, na zawsze pozostaje Ci już wspomnienie tego przerażającego, wszechogarniającego zaskoczenia - bo przecież myślałeś, że wiesz, czego możesz się spodziewać. I byłeś pewien, na domiar wszystkiego, iż poradzić sobie umiesz w niejednej sytuacji. I wydawało Ci się, że znasz się na swoim fachu...
A tu niespodzianka. Okazuje się, Bluejay, że guzik wiedziałeś!

- Hm?!
I to właśnie było to uczucie, Panie i Panowie, choć Krzyzanowski bynajmniej nie stał teraz na desce surfingowej, a od oceanu byli z Tottie tak odlegli, jak się tylko da na terenie Seattle. Swoosh! Fala, nad którą - och, zdawało mu się - miał kontrolę i panowanie - umknęła mu spod stóp, okręciła go o sto osiemdziesiąt stopni i pozostawiła na chwilę w stanie tej przedziwnej nieważkości, w której się znajdując człowiek nie wie jakoś, czy leci, czy płynie, czy porusza się w ogóle, czy też trwa po prostu - generalnie: pojęcia nie ma, co się z nim, cholera, dzieje!
Bluejay - cóż mu, biedakowi, pozostało - wlepił więc tylko w Tottie cielęce nieco spojrzenie dwojga oszałamiająco błękitnych oczu i chyba nawet, nieplanowanie, pozwolił szczęce osunąć się gwałtownie w stronę kuchennego blatu. Potem odchrząknął, w podświadomości przyjmując już rzucone mu wyzwanie, i chyba nawet... no cóż, zarumienił się najzwyczajniej w świecie (choć to akurat łatwo można było zrzucić na karb pikantnych oparów, unoszących się z coraz większą intensywnością sponad podgrzewanego na palniku garnka) - Oj, Tottie. W-wiesz, że ciężko jest to zademonstrować w pojedynkę! - podchwycił w końcu, gdy już udało mu się opanować pierwszą reakcję (metaforycznie: utrzymać zachwiany balans na targanej falami desce) i pewnie poczyniłby kolejny krok, gdyby nie numer z czosnkiem, który wykręciła mu zaraz rudowłosa.
Roześmiał się ("Blue, ty głupku, cóżeś sobie myślał, niby?!" - ofuknął się gdzieś w myślach) i, w przypływie fantazji, postanowił zmałpować gest dziewczyny łapiąc pierwszy składnik jaki miał pod ręką - dorodną, czerwoną (no, bo przecież nie zieloną!) suszoną papryczkę chilli, wygrzebaną wcześniej z szafek Aury, którą wpakował sobie zaraz do ust (gdyby nie lata praktyki zaliczone na Bali - pewnie by się przekręcił).
- Chcesz poćwiczyć? Powiedz tylko kiedy! - zaanonsował, czując zupełnie nowy rodzaj żaru rozpalający mu aktualnie każdą komórkę ciała - Jestem p-przygotowany!
Dobrze, że wody bliźniaczki miały przynajmniej w domu pod dostatkiem.

- Acha, kończę, kończę! - potwierdził nareszcie, przekręcając palniki i sięgając po chochlę, którą mógł teraz nałożyć Whitbread oraz sobie po porządnej porcji jedzenia. Dałby sobie jakieś siedem na dziesięć punktów za ten kulinarny wyczyn - no, może nawet osiem, zważywszy, że naprawdę musiał czarować coś z niczego. Pokiwał głową, ozdabiając jeszcze każdą z dwóch porcji garstką podprażonych nerkowców i uśmiechnął się, nadal dość jakby... speszony? - Gotowa?
Na wszystko kolację?

autor

Zablokowany

Wróć do „Gry”