WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://www.okaluxna.com/wp-content/upl ... /div></div>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Tego dnia miała nieco więcej czasu wolnego, więc postanowiła wykorzystać go na coś, co nie będzie polegało na wpatrywaniu się w monitor, jak to miała w zwyczaju. W końcu chciała dzisiaj odpocząć od nauki, a zatem powinna unikać komputerów i laptopów. Wypełzła więc z mieszkania na, teoretycznie, mały spacer.
Przemierzała ulice miasta ze słuchawkami w uszach. Nic tak nie poprawia humoru jak ścieżka dźwiękowa ulubionego serialu w wersji instrumentalnej. W pewnym momencie zaszła nawet do kawiarni i wzięła sobie na wynos latte z syropem kokosowym, bo nie mogła przejść obojętnie obok tak kuszących aromatów. Na jakiś czas zaszyła się w parku, bo panujący tam spokój i cisza wydawały się idealne.
Jakąś godzinę później, gdy kawa była już wypita, a bezczynne siedzenie na ławce jej się znudziło, Aylin ruszyła w dalszą podróż po mieście. Bez laptopa pod ręką czułą się jakoś tak… nie na miejscu. To chyba oznaczało, że stanowczo za dużo czasu spędzała przed ekranem, skoro spędzanie czasu bez internetu przychodziło jej z takim trudem. Z drugiej strony - studiowała informatykę, więc unikanie komputerów czy laptopów byłoby dosyć trudne…
Pogrążona w rozmyślaniach zawędrowała pod znajomy budynek. Biblioteka. Wydawało się, że wieku już nie odwiedzała tych kątów. Bez dłuższego zastanawiania się weszła do środka biblioteki, a chwilę później wędrowała już wśród regałów z książkami. Tyle czasu poświęcała ostatnio na sprawy związane ze studiami, że zdążyła zapomnieć jak miłą, choć specyficzną woń czuć w takich miejscach. Zawędrowała do działu z fantastyką, gdzie rzucił jej się w oczy tytuł, który już jakiś czas temu chciała przeczytać. Wzięła książkę w dłonie i ruszyła do stolików, przy których siedziało kilka osób pogrążonych w lekturze. Po chwili namysłu wybrała nieco bardziej oddaloną część czytelni.
- Przepraszam, wolne? - zapytała, gdy okazało się, że przy upatrzonym przez nią stoliku siedzi już jakaś kobieta.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

— 8 — ..........Nie każdą minutę swojego wolnego czasu spędza na imprezach, jak niektórzy mogliby pomyśleć. W zasadzie dużo bardziej woli odwiedzać galerie sztuki, antykwariaty czy biblioteki. Owszem, lubi towarzystwo ludzi — lubi z nimi rozmawiać, żartować i się bawić, ale jednak, jak każdy, czasem i ona potrzebuje czasu dla siebie. Szczególnie ostatnio, kiedy w jej życiu tak dużo się dzieje i czuje, że musi kilka spraw w samotności przemyśleć. Problem w tym, że koniec końców do niczego nie dochodzi, nie licząc tego, że ma już dość i chce zapomnieć — a wtedy wkraczają imprezy i towarzystwo znajomych. Oczywiście tych nowych, których poznała po powrocie do Seattle, bo z dawnymi przyjaciółmi i znajomymi nie ma żadnego kontaktu. Trochę dlatego, że przez pobyt w Nowym Jorku go straciła, ale głównie dlatego, że dla własnego i ich bezpieczeństwa po prostu go urwała.
..........Miejsca, w które zazwyczaj chodzi, wydają jej się na tyle bezpieczne, że do tej pory nie martwiła się, że może trafić na kogoś, na kogo wolałaby nie trafić — kto mógłby ją rozpoznać. Zresztą Seattle jest spore, a ona miesza teraz na drugim końcu miasta, niż przed wyjazdem, więc musiałaby mieć niezłego pecha, aby na kogoś takiego trafić. I chyba ma, bo nie dość, że parę dni temu wpadła na swojego byłego, to i teraz, gdy siedzi w bibliotece, pochylona nad książką, którą chwilę temu wybrała, tuż nad sobą słyszy znajomy głos.
..........Cholera jasna.
..........Tak, tak — odpowiada, kiwając głową, ale na dziewczynę zerka jedynie kątem oka. To jednak wystarczy, bo kiedy widzi burzę rudych włosów, szybko upewnia się, że to faktycznie jej dawna przyjaciółka ze szkoły średniej, z którą kontakt urwał jej się cztery lata temu. Nie ma pojęcia jak zareagować — przywitać się czy może uciec? Co prawda to nie tylko jej wina, że urwał im się kontakt, bo i Aylin nie próbowała się z nią kontaktować, ale biorąc pod uwagę to, co się wydarzyło w Nowym Jorku i zmianę jej imienia i nazwiska, wolałaby nie spotykać osób ze swojego dawnego życia. Z wielu powodów.
Ostatnio zmieniony 2020-10-05, 21:04 przez Sage Huxley, łącznie zmieniany 2 razy.
..........Obrazek
.............with her sweetened breath, and her tongue so mean
.............she's the angel of small death and the codeine scene

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przez pewne wydarzenia, Aylin również pozrywała prawie wszystkie znajomości ze szkolnych lat. Odkąd wróciła do rodzinnego miasta spotkała kilkoro dawnych znajomych, jednak to już nie było to samo. Zerwane więzi międzyludzkie w wielu przypadkach bardzo ciężko było odbudować. Przekonała się o tym bardzo dobrze. Za późno już jednak było na żale i gdybanie, co mogłaby rozegrać inaczej. Pozostało jej po prostu żyć dalej tak, jakby nic wielkiego się nie stało. I mieć nadzieję, że z czasem uda jej się odnowić choć część dawnych znajomości i przyjaźni.
Nie unikała ludzi ze swojej przeszłości, ale też nie szukała ich na siłę. Głupio było jej tak nagle odzywać się po latach. Bo jak miałaby wytłumaczyć to wszystko, bez wchodzenia w szczegóły, o których mówić nie chciała? W tym przypadku przyjęła zatem postawę, że jeśli coś ma się stać, to tak będzie. Póki co zajmowała się studiami, pracą i obmyślaniem planów na najbliższą przyszłość. Nie mogła jednak powiedzieć, że nie brakowało jej spotkań w większym gronie czy wyjść na imprezę ze znajomymi…
Słysząc głos kobiety, zmarszczyła brwi. Coś ją tknęło - brzmiał on zaskakująco znajomo, choć nie słyszała go już tyle lat. Zamarła na chwilę, zanim usiadła, bo jakieś trybiki w jej pamięci zaczęły pracować intensywniej. A później przyjrzała się swojej towarzyszce, choć ta nadal wpatrywała się w książkę, i wtedy jej jakaś lampka w jej umyśle rozbłysła.
- Alyssa? - zapytała, kładąc książkę na ławce. Nie otworzyła jej jednak, a spojrzenie nadal miała utkwione w kobiecie. No przecież nie mogła się pomylić! Przecież znały się tyle lat... Pamięć nie mogła spłatać jej aż takiego figla!

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

..........Wie, że sama z siebie nie powinna szukać kontaktu z osobami, które kiedyś znała — i tego nie robi. Odcięła się od swojego poprzedniego życia, nie kontaktując się nawet z ludźmi, którzy niegdyś byli jej bliscy. Ale czy naprawdę musi zachowywać się jak spłoszona łania, zamiast normalnie się przywitać, gdy dochodzi do tak niespodziewanego i zupełnie przypadkowego spotkania, jak to? Oczywiście, że nie, ale do tej pory nie zastanawiała się, co powinna zrobić i jak powinna się zachować, gdy spotka kogoś znajomego z dawnych lat.
..........Chwila ciszy pozwala jej jednak się nad tym zastanowić, rozważyć parę opcji i wybrać tę najbardziej rozsądną. Bo co jej szkodzi się przywitać? Co jej szkodzi powiedzieć częściową prawdę — że odkąd się ostatni raz kontaktowały, zmieniła imię i nazwisko, pomijając powód, dla którego to zrobiła. Szansa na to, że osoby, które ją szukają, są akurat w tej bibliotece jest naprawdę znikoma, a dziewcząt o imieniu Alyssa w jej wieku jest pewnie tysiące. Może więc czuć się względnie bezpiecznie, a krótka rozmowa w bibliotece wcale nie musi przerodzić się w coś więcej.
..........Słysząc więc swoje imię, z zaskoczeniem podnosi głowę znad książki, aby spojrzeć na siedzącą obok niej dziewczynę. Zaraz się jednak uśmiecha, gdy udaje, że rozpoznaje Aylin dopiero teraz. I choć jest to mała szopka, naprawdę cieszy się na jej widok.
..........Aylin, cześć! — wita się, zamykając swoją książkę, bo i tak miała zamiar już kończyć i zbierać się do domu. Nie ma jednak nic przeciwko jeszcze przez chwilę tu zostać, by dowiedzieć się co słychać u dawnej przyjaciółki. — I już nie Alyssa, a Sage. Parę lat temu zmieniłam imię i nazwisko — informuje, mimowolnie rozglądając się dookoła, jakby z obawą, że zaraz ktoś wyskoczy zza jakiejś półki i ją zaatakuje. Przez pewien czas tego nie robiła, ale odkąd dowiedziała się, że szukająca ją grupka znalazła się prawdopodobnie w Seattle, znowu się za siebie ogląda. — Co się u ciebie działo przez ostatnie lata, co? Tak nagle straciłyśmy kontakt! — dodaje po chwili, posyłając jej kolejny uśmiech. Oczywiście nie wini jej za to, bo obie ponoszą taką samą odpowiedzialność, ale jest ciekawa co się takiego u niej stało, że się nie odzywała. Pytanie brzmi — czy powie jej prawdę? Bo Sage na pewno swojego sekretu nie wygada.
..........Obrazek
.............with her sweetened breath, and her tongue so mean
.............she's the angel of small death and the codeine scene

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

~3~

Tego dnia – w przedświąteczny poniedziałek pod koniec grudnia – Sycamore miała L-2.: lobby, druga zmiana, czyli od drugiej po południu do dziewiątej wieczorem. Ludzie myślą często – nawet ci inteligentni, zaskoczeni dostatecznie prostym pozornie pytaniem – że „pracować w bibliotece” to tkwić za podłużnym giga-meta-biurkiem i subtelnym skinieniem głowy setki razy dziennie konstatować czyjś wybór książki, nawet na niego nie patrząc, a czasami doradzić co do lokalizacji – a w porywach pójść nawet w głąb przeszklonej kapsuły nowoczesnego gmachu i pomóc coś znaleźć osobiście. A tymczasem większość pracy biblioteki jako maszynerii odbywa się w ciszy zaplecza, w skomplikowanym labiryncie bibliotecznych trzewi, przy ekranach komputerów, wśród nieustannego katalogowania i kontroli transmisji rozmaitych danych. Ba –to nie wszystko. Jak każda instytucja tego typu obecnie, SPB prowadziła pełną ambicji działalność okołobiblioteczną: organizowała spotkania z pisarzami, warsztaty (tak, biblioteczne również), całą masę rozmaitych eventów, a co za tym idzie – aktualizowała wszystkie te swoje aktywności na stronie internetowej, co też wymaga specjalistów i godzin-dziennie za ekranem, bo strona internetowa jest przecież (zwłaszcza w obecnym problemie, którego szczegóły tu pomijamy, oczywiście) równie aktywną przestrzenią co hol główny.
Sycamore jednak miała swój rewir, i był on ograniczony do sali oraz jej konta katalogowego, za które była odpowiedzialna w kontekście archiwizacyjnym. Nadto pracowała na pół etatu, czyli przez dwie lub trzy zmiany w tygodniu. Było to dla niej „dobre” –jak skwitowano pomysł pchnięcia jej na kurs bibliotekarski w swoim czasie. „Dobre” dla jej umysłu –i dla tego umysłu kłopotów.
Faktycznie – z czasem i ona to doceniła. Nie było takie złe. Ale – co mianowicie?
To unikalne połączenie ciszy, wielkiej przestrzeni wybitnie szczegółowo zorganizowanej, pewna poetyckość tego zorganizowania, oraz poczucie panowania i nawigacji po tej przestrzeni. To kombinacje zjawisk, które Sycamore niezwykle ceniła. Które były jej umysłowi bardzo potrzebne. Chciałoby się rzec, że były dla jej umysłu naturalnym środowiskiem – tyle że byłaby to prawda bardzo fragmentaryczna; prawdziwa w jednych sytuacjach, ale już w wielu innych – zupełnie nie.
A lekarze (i rodzina) podpowiadali, żeby wzmacniać właśnie tamtą cząstkę osobowości. Tę… „biblioteczną”.

To tłumaczyło („to” – czyli coś dla postronnych raczej nieczytelnego przecież), skąd za bibliotecznym blatem dwudziestopięcioletnia dziewczyna o urodzie, na którą połasiło się już wielu mężczyzn, i o wnętrzu, z którego uciekli oni wszyscy z krzykiem lub zostali wyrzuceni. Dziewczyna o spojrzeniu czasami tak nieprzytomnym, że w sposób nachalny wręcz odejmujący jej – na oko – sporo inteligencji, mówiąc wprost. Dziewczyna, pod której czaszką (gdyby pozostać na poziomie, na którym czaszka symbolizuje mieszkanie dla „umysłu”, tak zwaną głowę, którą można mieć do czegoś lub stracić) włączały się jednak nieraz takie „mechanizmy”, że pełne ogarnięcie bibliotecznego katalogu i nawigacja po nim stanowiła dla niej zadanie nie większe od partii warcabów dla przeciętnego obywatela.
Dziś, w przedświąteczny poniedziałek, miała się nieźle. Umysł też nie przeszkadzał – drzemał sobie spokojnie, niczym zwierzak prawie udomowiony, na przyzbie, łypiąc jednym okiem na rzeczywistość, gdy coś nią poruszyła w sposób wart uwagi (czyli rzadko). Odziana skromnie, choć z wyraźną przyjemnością dla własnego wyobrażenia o nienachalnym szyku, w komplet marynarki o męskawym (jeśli można tak rzec) kroju i analogicznych spodni, dopasowanych podobnie jak cały strój, dość ciasno do jej figury – wąskich ramion, wąskiej talii i cienkich długaśnych nóg, kojarzących się raczej z pewnego rodzaju niezgrabnością (na przykład w biegu), aloe radzących sobie teraz nieźle, gdy właśnie przemierzała w ciszy główny korytarz bibliotecznej sali, prowadząc jakąś kobietę ku najnowszym wydaniom Lagerkvista: krok powolny, ale długi, zdawał się nijako wystudiowany, a przecież wyglądało na to, że dziewczyna stawia takie kroki całkiem odruchowo, mimowolnie.
Z perspektywy mężczyzny, który właśnie wszedł do przeszklonego ula ksiąg, bibliotekarka przepłynęła przez centralną lejkę niczym śmigła żaglówka, za nią zaś szła (niejako goniąc ją) kobieta w wieku, w którym czyta się całe sagi, bo dzieci nie ma już w domu. Zniknęły obie gdzieś tam między półkami, ale zadanie Sycamore zajęło jej niecałe pięć minut. Po tym czasie szła już – tym samym krokiem – w stronę swego „centrum dowodzenia”, mijając (spokojnie i płynnie, bez zwalniania) tych, którzy wiedzieli czego chcą, ale gotowa zatrzymać się, falując czarnymi kędziorami, gdyby ktoś zechciał ją po drodze o coś zapytać – a jeśli nikomu nie będzie potrzebna – by ostatecznie dotrzeć (lub nie) do swego blatu, gdyż zawsze jest coś do wpisania do komputera, a dzielący z nią dziś zmianę Henry zapadł gdzieś w głębi półkowego świata z wózkiem książek i ksiąg oczekujących powrotu na swoje miejsca.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Szkicował setki postaci- siedzące, jedzące, śpiące. Tworzył rozmaite wariacje stworzonych przez siebie postaci. Kreślił charakterystycznym tylko dla niego sposobem. Delikatnie napierał ołówkiem na kartkę tworząc kontury, a po chwili postać nabierała coraz to więcej szczegółów. Miał to już opanowane tak to do perfekcji, że robił to automatycznie. Bez towarzyszących mu emocji w procesie twórczym. Nie należał do osób, które nie lubiły swojej pracy. Zdawał sobie sprawę, że rysuje dobrze i ma do tego smykałkę- w końcu odniósł sukces.
Spędzał długie i bezsenne noce przy swojej desce kreślarskiej. Jedyne miejsce w całym jego niewielkim domu przy którym można było odnotować ślady jakiekolwiek życia. Z lewej strony stał słoik z masą tonących petów. Światło z trudem przebijało się przez zadymione powietrze rozświetlając kartkę papieru. Spojrzał przez okno przez które powoli wpadały pierwsze promienie światła słonecznego. Chwycił po kolejnego papierosa dając sobie chwilę na oddech. Wyschnięte usta zwilżył dawno już wystygłą kawą, czarną i mocną. Kofeina krążyła w jego żyłach splatając się z nikotyną.
Powstał z miejsca przy którym spędzał każdą noc i przeciągnął się. Każda z jego kości zagrała wskakując w odpowiednie miejsce. Podszedł do okna i spoglądał w horyzont szukając czegoś. Jakieś impulsu, który pomógłby mu stworzyć coś nowego. Jednak przeżywał bardzo długi kryzys twórczy. Nieważne jak dobrze rysował i jak wiele rysunków wyszło spod jego ręki brakowało mu swoistego kleju, którym była by dobra historia. Pracował jako grafik tworząc jakieś grafiki dla firm, czy od wielkiego dzwona jako wydawca, który pomagał świetnie zapowiadającym się twórcą wskoczyć na odpowiednie tory. Nie pamiętał kiedy ostatni raz wyszedł z tego domu. Jest tutaj od roku, a jedyne co widział to podwórko wokół własnego domu i sklep. Czuł się jakby znajdował się na innej planecie. Tylko dobry Bóg wie czemu jeszcze nie popadł w depresję. Wrzucił połowę papierosa do kubka z kawą i ruszył pod prysznic.
Stał tak przed lustrem, a jego długie, czarne włosy mokre i ciężkie opadały mu na twarz. Przeczesał je. Spoglądał na swoją twarz na której widać było zmęczenie. Podkrążone oczy, popękane naczynka.
- Takemura!- warknął przyglądając się sobie z lekkim obrzydzeniem.- Choćby dziś na głowę miałoby Ci spać niebo to wyjdziesz z tej jaskini!- dodał po chwili przeczesując swoje włosy do tyłu. Wziął głęboki oddech i ruszył do sypialni.
Tak idiotyczna czynność jak ubranie czegoś innego niż znoszony dres i podkoszulek przesiaknięty papierosami sprawił, że poczuł się nawet lepiej. Poprawił kołnierz od czarnej koszuli i spiął włosy. Spojrzał na siebie. Wyglądał na przedstawiciela yakuzy w jakimś podrzędnym filmie akcji. Przygotował sobie bento, którego nauczyła go Mai i spakował jego mobilny sprzęt do rysowania.
Większość czasu spędził na zwiedzaniu okolicy. Wstąpił nawet napić się kawy do jakieś niedużej kawiarni ale szybko jego zapał aby coś zmienić w swoim życiu przygasł. Znów zdał sobie sprawę, że jest tylko przejezdnym, że tak naprawdę ucieka przed samym sobą. Miał niczym pies z podkulonym ogonem wrócić do domu gdy przed nim niespodziewanie wyrosła biblioteka. Budynek, którego nigdy wcześniej nie zauważył. Stał przed gmachem, który w swoich trzewiach skrywał niezmierzone pokłady wiedzy. Poczuł impuls, którego tak bardzo potrzebował. Jakby nieznana mu siła pchnęła go w kierunku drzwi. Z każdym kolejnym krokiem był coraz bliżej aż w końcu udało mu się wejść do środka. Wyglądał na kogoś kto pierwszy raz wszedł do biblioteki.
Zmieszanie na jego twarzy mieszało się z ciekawością taką jaka towarzyszy dziecku, które znajduje prezent pod choinką.
-Moja Mekka.- pomyślał kierując się w głąb kompleksu. Nie bardzo wiedział jak się poruszać pomiędzy tymi wszystkimi regałami, zresztą nie miał nawet karty bibliotecznej. Ale wiedział, że tutaj może w końcu znajdzie sposób na przełamanie swojego impasu twórczego. Nie było może tłumów lecz od czasu do czasu, ktoś minął stojącego na środku Japończyka, który ewidentnie wyglądał jakby się zgubił. Jak na zawołanie pojawił się kobieta, zdecydowanie dużo młodsza od Japończyka. Miał wrażenie, że mijała go pięć minut wcześniej. Zwinnie przemieścił się w taki sposób aby stanąć jej na drodze.
- J*:Przepraszam...- rzucił cicho nie chcąc robić rabanu swojego pierwszego dnia w bibliotece. Choć niefortunnie zaczął bo zwrócił się do kobiety po japońsku.
-Bibliotekarka?- zapytał niepewnie a jego akcent wskazywał na to, że jego umiejętność mówienia po angielsku jest niemalże znikoma. Brzmiał pewnie jak typowy turysta z kraju Kwitnącej Wiśni, który potrafi wyrzucić z siebie kilka zwrotów, których nauczył się w drodze do Ameryki.



P.S
*J: - gdy zdarzy mu się coś wypalić po japońsku.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Długonogi chód dziewczyny okazał się nie być przeszkodą w tym, by zatrzymać się przed przeszkodą w porę. Tuż przedtem uniosła jeszcze ku mężczyźnie delikatnie uśmiechniętą twarz o odrobinę nieobecnym spojrzeniu, a gdy dotarło do niej jego „Sumimasen”, już przybliżała do czoła palec serdeczny, by odgarnąć włosy, jakby włosy przeszkadzały jej w dobrym zrozumieniu jego intencji.
Gdzieś tuż po jego zagajeniu stała już, lekko przekręcając głowę jak ciekawski ptak i brała właśnie wdech, żeby go poczęstować jakąś typową formułką, „czym mogę służyć” choćby, wyszeptane na tyle cicho, na ile trzeba, i na tyle słyszalnie, by nie musiała powtarzać, gdyby się okazało, że po angielsku to on niezbyt – ale wtedy padło drugie jego pytanie i ten jej już wzięty wdech wypchnęła sobie przez nos uśmiechniętym sapnięciem.
Nie w tym rzecz, tak do końca, że jego angielski brzmiał jakoś tak chropowato przyjemnie razem z tym głosem, chyba przepalonym, a może zmęczonym, ale i samo pytanie było w jakimś stopniu sympatyczne.
Kiwnęła głową, uśmiechając się szerzej i ruszając jeszcze kawałek ku niemu.
– Tak, słucham pana – wyszeptała w chmurę ciekawej woni, zbliżywszy się na tyle, by móc zaczerpnąć odrobinę jego aury w nozdrza podczas samego oddychania. – W czym mogę pomóc? Szuka pan czegoś konkretnego? – po czym lekko wycofała twarz, uśmiech jej nieco spoważniał i czekał teraz w kącikach ust jedynie, gdy – przenosząc wzrok jakby z jednego jego oka na drugie, dopytała, z lekkim wahaniem przed niektórymi słowami, ale z wymową poprawniejszą, niż amerykańska średnia: Eigo o hanasemasu ka? Nihongo de yatte… miru… yyy… mirukidesu ka?* – i uśmiechnęła się jakby zdziwiona sama sobą, jednocześnie przyglądając się mężczyźnie coraz uważniej, czy może raczej – coraz głębiej chłonąc coś, co można nazwać aurą osoby – skoro da się to postrzegać jako obszar roztaczających się wokół kogoś skojarzeń, domysłów, w ogóle – impulsów, których niewiadoma jeszcze suma sprawia, że się od kogoś nie odchodzi natychmiast, a która w jej przypadku sprawiała, że Sycamore tkwiła tak na granicy przepisowej odległości międzyludzkiej z tą lekko przekręconą na bok głową, uśmiechem trochę zastygłym w oczekiwaniu jego reakcji na jej śmiałą próbę japońszczyzny, której się przecież kiedyś uczyła, a która była dla niej furtką do świata niemal baśniowego. Japonia – współczesna też, ale przede wszystkim późne japońskie średniowiecze, shogunat Tokugawa, okres Edo i Meiji, teatr Nō, drzeworyty, no i haiku, haiku takich mistrzów jak Matsuo Bashō – w jakiś dziecinny teraz sposób w jej zaskoczonym umyśle nagle wszystko to chciało się zbiegać na osobie tego nieco zagubionego może, wycofanego, ba – powleczonego chyba lekką dekadencką melancholią mężczyzny. Zwizualizowane mimowolnie transparentne teraz jak kotara z szyfonu japońskie idiomy artystyczne, estetyczne, architektoniczne, sunęły jej przed oczyma, bohater pozornie nieistotnego i przelotnego bibliotecznego spotkania stał tam na drugim ich planie i trwało jeszcze pół sekundy, zanim obrazy odpłynęły, pozostawiając widok stojącego przed nią mężczyzny już znów przywróconego fizycznej amerykańsko-bibliotecznej rzeczywistości.
_________________
*jak chcesz, ale wydaje mi się że możesz jechać z google translatora, nawet kopiując znaki, a ewentualne obsuwy tłumaczenia akurat będą pseudoautentycznymi niezrozumieniami w dialogu dwóch osób :) No – zobaczymy; ja na razie ładuję to tak.

autor

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

[3] Demeter Orlov tańczył na bibliotecznym dachu.
  • N-no... No tak.
W całej niedorzeczności swojego położenia, ze zgrzytliwo-piskliwym jękiem, albo wołaniem o pomoc, albo psalmem żałobnym (to w razie, gdyby przyszło mu spaść) dobywającym się spod podeszew trampek. Na scenie z metalu i szkła, pod nawisem chmur gęstych i kłębiastych, brzydkich jak brudna i zawilgotniała wata. Z wiatrem dewastującym wszelki ład, jaki kiedykolwiek (czyt. tego dnia) znały jego włosy; zamieniającym jasne kosmyki w krajobraz godny J-F Milleta. Ze stadem wymoczkowatych - i wymoczonych, wytaplanych w kałużach, w rozlanych na chodnik kawach z miejskich jadłodajni, w rozmiękłych petach i herbatnikach wyrzucanych przez bobasy z oków ich dziecięcych wózków (bo fe, jeśli bez płaszczyka czekolady), w benzynie i ślinie i krwi cieknącej komuś z nosa albo skroni po klubowej bójce nad ranem - gołębi służącym mu za orkiestrę; nadętą (ponurym gruchaniem).

W uszy wcisnął bezprzewodowe słuchawki, ale iPhone siadł mu - z dzielonego z młodym tancerzem (na nogach, dosłownie, od siedemnastu godzin) wyczerpania, albo strzelił focha, albo ktoś go ukradł, albo wszystko jedno (pomyślał, że w razie czego - poprosi Indio, i dostanie nowy), więc to było tylko tak dla picu. I dla wymówki, gdyby ktoś czegoś chciał od niego -
  • lub, jeszcze gorzej: miał czelność kazać mu zejść na ziemię.
Bo Dima? Dima nie chciał schodzić.
Z nienarkotycznego haju - wywołanego tylko wysokością. Z pułapu obłoków, w których rozbujało się i ciało, i umysł. Z wąziutkiej krawędzi dzielącej go od lotu - oraz od upadku. Z progu pomiędzy codziennością, a wiecznością, na którym trwał, i nie robił w sumie nic szczególnego - jak na siebie -
  • tylko tańczył.
Zaplątany w gordyjski węzeł kontroli i perfekcji. Ważąc każdy ruch, i wypowiadane w myślach słowa - po francusku, bo francuski jest pierwszym językiem baletu, i po rosyjsku, bo rosyjski był językiem jego duszy.

Jeszcze raz, Dima - ostre polecenie.
Adage - nagły pochył ciała, pas de deux odtańczone z wiatrem.
Assemblé - skok!, i pewność odzyskana, lądowanie płynne, gładkie, na obydwu stopach.
Plié i battu.
Battu i plié.
  • Mocniej -
    - mocniej -
    - mocniej -
    - mocniej.
Samogwałt popełniany z każdym krokiem na udręczonych mięśniach. Na zakwasach, na zastojach, na roz- i naciągnięciach ścięgien. Udręka.
(I rozkosz).
I udręka.
Po nocy spędzonej - znów, a jakże - niesamotnie, i po poranku (a poranki Orlova zaczynały się o czwartej trzydzieści rano) rozwleczonym między trzy próby -
  • siły
    • woli.
Na skraju wycieńczenia, a jednak z uśmiechem na ustach. W cudownej niewiedzy, że nie jest tu sam. Gdyby wiedział - już by go (tu) nie było.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Na szczycie bibliotecznego gmachu znalazł się dziś nieprzypadkowo, a jednak wiedziony spontaniczną myślą. Nie był w stanie wiele zliczyć pojedynczych wolnych chwil w swym terminarzu. Im dłużej pracował w korporacji, im częściej dawał się poznać jako odpowiedzialny i kompetentny pracownik, tym więcej spotkań wciskano w puste luki i tym wyższy stos dokumentów piętrzył się na blacie mahoniowego biurka. Gdyby nie był oddany pracy i zakochany w liczbach, wszcząłby bunt i sprzeciwił się ciągłemu wykorzystywaniu nowych pracowników, tyle że Adler czerpał przyjemność z posiadania zapełnionego kalendarza, tym bardziej ciesząc się z okazji odwołanego spotkania.
Nowy obiektyw świetnie radził sobie z portretami, bo miał przyjemność zaobserwować podczas ostatniego testu z Page. Mówili, że dobry fotograf nawet słabym sprzętem jest w stanie zrobić świetnie zdjęcie. Adler wtórował temu przekonaniu, lecz nie powstrzymywało go to przed różnymi próbami i eksperymentami. Jak nowy sprzęt poradzi sobie na otwartej przestrzeni?
Wspiął się na ostatnie piętro, chcąc uchwycić grę świateł i cieni. Tu, na szczycie, można było odnieść wrażenie, że tkwi się poza tętniącym życiem miastem. Wystarczyło oderwać się na moment od otaczającej rzeczywistości, by dostrzec ulotne piękno brudnego, bezwzględnego świata, by być tu i teraz.
Rozproszone przez kłębiące się nisko chmury światło nadawało fotografowanym kształtom miękkości. Surowe linie współczesnej architektury miały swój urok i to one były celem dzisiejszej Leonardowej twórczości. Spoglądając przez obiektyw w poszukiwaniu odpowiedniego ujęcia nie od razu zorientował się, że wcale nie jest tutaj sam. Szybki ruch migawki i przelotne spojrzenie na efekt skutkujące ściągniętymi brwiami. Jak? Uchwycił go w locie. Gładki skok, miękkie lądowanie. Opuścił aparat i przeszedł kilka kroków, by oprzeć się bokiem o ścianę i wodzić wzrokiem za tańczącą sylwetką. Jasne kosmyki przeczesane wiatrem nie ujmowały jego urodzie. Napięte mięśnie skupionej twarzy były z tej odległości ledwo dostrzegalne, a jednak je wyłapał. Zaróżowione od chłodu policzki wybijały się na jasnym tle, a wyuczone ciężką pracą ruchy, sprawiające wrażenie swobodnych i lekkich, przyciągały spojrzenie. Matematyk wodził za nimi wzrokiem, tkwiąc tam niczym zahipnotyzowany, lecz jego rysy nie zmieniły się, nie zdradzały przesadnego zainteresowania, wbrew temu, co kłębiło się w Adlerowej głowie. Chciał podejść bliżej, zobaczyć więcej, poczuć na sobie świst wywołanego ruchem dłoni wiatru, dostrzec napięcie każdego z pracujących mięśni. W Adlerowej głowie nie było miejsca na wątpliwości natury praktycznej - czy to bezpiecznie? Czy nie spadnie? Niewiele miał wspólnego z baletem, fachowe pojęcia były mu obce, ale kunszt i oddanie sztuce doceniał zawsze.
Ukrywanie się nie było w jego stylu, lubił był dostrzegany, jak i sam wyłapywać utkwione w sobie spojrzenia. Zwłaszcza te, które uciekały pospiesznie, złapane na gorącym uczynku, zalewające wstydem, dające świadectwo popełnionego grzechu. Nie odezwał się słowem, nie przerwał ciszy poprzetykanej świstem dącego wiatru i ulicznego ruchu, dochodzącego z dołu. Co, jeśli zostanie zdemaskowany? Ucieczka nie wchodziła w grę, teraz ani nigdy.

autor

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

"Tu, na szczycie, można było odnieść wrażenie, że tkwi się poza tętniącym życiem miastem. Wystarczyło oderwać się na moment od otaczającej rzeczywistości, by dostrzec ulotne piękno brudnego, bezwzględnego świata... [...]"

Cóż, może by spokorniał, gdyby wiedział, że o funkcjonowaniu uniwersum próbuje perorować przed matematykiem, ale dla Dimitra całe to równanie było proste: lęk żywiony wobec Świata malał z proporcjonalnością odwrotną do wzrostu dzielącej nas od tego Świata odległości. W proporcjonalnym stosunku za to, rzeczywiście, nabierał uroku.
  • I może dlatego tak ważne zawsze było dla młodego Rosjanina, by wciąż, i wciąż, i wciąż - wynikiem nieokiełznanej obsesji - wspinać się na samiutki szczyt i nikomu nie dać strącić ze swojej trajektorii?
    • I być może ta zasada była też przyczyną stojącą za zwyczajową wyniosłością Dimy, za sposobem, w jaki - nawykowo - patrzył na wszystkich innych z góry?
Łatwiej było znieść życie, gdy myślało się, że jest się poza ponad nim. Gdy nie pozwalało się nigdy, by Świat nas dotknął. No, bo jak - choćby i tylko w złudzeniu - skrzywdzić nas mogło coś, co nigdy do nas nie dosięgnie?
Gaskonada blondyna - a co niektórzy powiedzieliby pewnie, że po prostu megalomania i dość ordynarny narcyzm - były mechanizmem obronnym blondyna.

Być może dlatego właśnie - w ułamku wypełnionej zimnym wiatrem chwili orientując się nagle, że w swojej samotni ma intruza - pierwsze skierowane ku mężczyźnie słowa wyrzucił z siebie z zadziorną buńczucznością:
- Nu, szto!? - przed sekundą zatrzymał się momentalnie, jak postaci opowiadanych dzieciom bajek pod ciężarem rzuconego na nie zaklęcia: z jedną dłonią sięgającą ku niebu, drugą - palcami rozczapierzonymi wichrem - ku dołowi, jakby pozdrawiał pęd toczącego się gdzieś poza ich zasięgiem życia. Dopiero po chwili pozwolił sobie na powzięcie pierwszego kroku, minimalnie redukując tym samym dzielący go od nieproszonego gościa dystans. Pociągnął zaróżowionym od chłodu nosem - Na co się gapisz, co?
Miękkość wschodniego akcentu przedarła się przez zawodzenie wiatru, okręciła wokół szyi bruneta jak sznur dokoła męskiej sylwetki i prysła, pozostawiając miejsce na odpowiedź. Dimitrowi wystarczyło jedno spojrzenie, by wyczytał z twarzy Leonarda, że ten nie ma najmniejszego zamiaru salwować się dezercją:
  • Ucieczka - każdym spięciem mięśni i trzepotem rzęs mówiło ciało matematyka - nie wchodziła w grę, teraz ani nigdy.
    • Doprawdy? Działał zatem przecież na przekór instynktowi. Kim był zatem? Głupcem? Romantykiem?
      • I jak, do diabła, odróżnić jedno od drugiego?
Dima się poruszył. Miękkim, kocim jakby ruchem - przy każdym kroku obciągając stopy tak, jakby nigdy nie przestał tańczyć - znalazł się na tyle blisko, by móc trącić palcem aparat trzymany przez Adlera. Zadarł głowę. Wyżej. Wyżej. Bacznym spojrzeniem wyczesał krople deszczu z ciemnych brwi mężczyzny, prześlizgnął się po strzelistościach jego kości policzkowych, podrażnił czubek zgrabnego nosa i zsunął się - zjeżdżalnią powstałą w zagłębieniu łuku kupidyna - aż na szczyt górnej wargi, którą musnął wzrokiem czule, choć nieśmiało. A potem chłodem własnych tęczówek na powrót wbił się w źrenice przeciwnika.
- Ktoś ci pozwolił? - sarknął. Pierś opadała i wznosiła się w rytmie przyspieszonych oddechów. Nie był jednak (być może tylko z pozoru) ani trochę stremowany - Co? Dał ci ktoś pozwolenie?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miał wrażenie, że wszystko działo się na przestrzeni kilku długich, nieokreślonych jednostek czasu, ciągnęło w nieskończoność, w której złośliwy los zamknął tych dwóch, by z dziką satysfakcją obserwować nieoczekiwane następstwa zdarzeń.
Ostry ton blondyna wcale go nie zraził. Leonard na moment uniósł nawet brwi ku niebu, zastanawiając się skąd u niego tyle agresji. Charakterystyczny akcent wskazywał na osobę spoza Stanów; przebył długą drogę, by dostać się tu ze wschodniej Europy, lecz nie to było teraz istotne. Zastygł w dumnej pozie, zupełnie jakby przerwać miał tylko na moment, jakby spektakl trwał nadal i przebijał czwartą ścianę, sięgając publiczności. Niepowtarzalne doświadczenie, zwłaszcza że zupełnie improwizowane.
”Na co się gapisz?”, padło pytanie, na jakie może i miałby odpowiedź, lecz ta z pewnością nie zachwyciłaby chłopaka. Leonard był przeciętnym kłamcą, wolał kierować się bezczelną prawdą, żyjąc w zgodzie z własnym, pokręconym sumieniem, niż zaprzątać sobie głowę zapamiętywaniem nieistniejących wersji zdarzeń.
Tkwiąc w strugach sączącego się deszczu, przestąpił z jednej nogi na drugą, widząc jak po drugiej stronie kończy się cierpliwość. Szczupła sylwetka z zadziwiającą lekkością pokonuje te kilka ostatnich, dzielących ich stóp. Adler mógłby niemal przysiąc, że nie był to giętki chód, a młody chłopak unosił się w powietrzu. Tancerz patrzył na niego z góry, choć tylko metaforycznie, póki nie wspiął się na palce. Zaznaczał swoją pozycję, stroszył się dumnie, niczym wszystkie inne samce w walce o terytorium. Tyle że matematyk nie miał zamiaru kraść niczyjej przestrzeni. Prawdę mówiąc, mógłby nawet przejść na drugą stronę, gdzie światło nadal odbijało się majestatycznie od szklanej powłoki dachu, ale gdzie w tym zabawa?
Drgnął, kiedy ten dotknął aparatu. Stary polaroid dostał w prezencie od Laury, nie chciał się go pozbywać przy okazji spotkania z jakimś szaleńcem na bibliotecznym dachu, jednak zamiast się wycofać, nie angażując w żadną dyskusję, poczuł jak uśmiecha się jednym kącikiem ust - starym, zaczepnym nawykiem.
- Nie wiedziałem, że trzeba zgłosić się po rezerwację, by tu wejść - odparł spokojnym tonem, choć zamknięte w piersi serce chciało już gnać własnym tempem, pompując życiodajną adrenalinę, bez której z wolna sechł jak postrzępione listki paprotki na szkolnym parapecie. Nie byłby też sobą, gdyby czekoladowe spojrzenie nie oblało szczupłej twarzy, korzystając z chwili wymuszonej bliskości. Ostro zarysowane kości policzkowe ciąć mogły równie sprawnie, co jego ton, za to poskręcane od wilgoci włosy dodawały mu słodyczy niebiańskiego cherubina. Nie miał tylko pewności co do osadzonych głęboko oczu - zionęły chłodem, a może płonęły do żywego?
- O tej porze dnia trudniej złapać dobrze oświetlony kadr, zwłaszcza, kiedy słońce już dawno chowa się za chmurami - mówił dalej niezrażony taksującym go spojrzeniem. Sam nawet na moment sięgnął wzrokiem ku krzywiźnie szklanego dachu, wskazując nań brodą, gdyby tancerz zechciał potwierdzić to alibi. - Trzeba mieć szczęście i wprawne oko, żeby wychwycić załamania i ruch bez przepalania zdjęcia. - Krótkim gestem dłoni subtelnie machnął przed twarzą, chcąc zaznaczyć ulotność i kruchość, jakiej nie potrafił opisać słowami. - Chcesz zobaczyć? - zapytał nagle, wracając wzrokiem do twarzy blondyna, unosząc znów brwi, tym razem pytająco.

autor

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Agresja, butność, złość - jak zwał, tak zwał - brała się z tego samego źródła; z ciasnego supła zawiązanego gdzieś w głębi ciała, może pod płaskim mięśniem przepony, może pod miarowo zaciskającym się i rozkurczającym naprzemiennie kształtem serca, tam, w każdym razie, gdzie w człowieku mieszka dusza.
  • Brała się z woli przetrwania.
Z instynktu, który rodzi się w siedmioletnim chłopcu wrzuconym na głęboką wodę wiecznej katorgi, tresury i rywalizacji. W dziesięciolatku zmuszonym, by w mroźne grudniowe poranki (a mowa była o zimnie w definicji rosyjskiej, nie waszyngtońskiej - o temperaturach, zatem, które sięgały niekiedy prawie i trzydziestu stopni poniżej zera) zwlekać się z pościeli o czwartej nad ranem i czterdzieści pięć minut później, w ciemności jeszcze, drałować na piechotę na odległy trzy mile przystanek. W dwunastolatku, któremu ktoś jednym, szeptanym zdaniem: Pomyśl o swojej matce, złamałbyś jej przecież serce, skutecznie zamknął usta raz na zawsze. W siedemnastolatku, który każdym oddechem i każdym krokiem udowadniać musi swoją wartość - sprowadzoną do perfekcji powtarzalnych ruchów, idealnego wyważenia spięć każdego mięśnia ciała. Wreszcie - w młodym dorosłym, jak to osoby w jego grupie wiekowej nazywali tutaj, w Stanach-Zjednoczonych-Ameryki, który pod całą tą swoją pokazową krnąbrnością i zuchwałością zawsze czuje się gorszy, bo ma inny akcent i spaczoną historię i myśli, których nie należy wypowiadać na głos (no, chyba, że się komuś marzy areszt albo psychiatryk, albo jeszcze lepiej - zwyczajna deportacja).
- By tu wejść? Nie - splunął króciutkim chichotem - takim, który każdą swoją nutą mówi: śmieszny jesteś, wiesz? - Ale żeby na mnie patrzeć? Owszem. Mógłbym cię za to pozwać... - zironizował, trochę chyba nawet ubawiony własnym żartem. Prawda była taka, że amerykańskie prawo znał na tyle dobrze, by mieć bolesną świadomość, że Adler może sobie patrzeć ile chce, i na co kogo chce, w tym także i na niego. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie skorzystał z absurdalnej okazji do zaczepki - Postawić przed Sądem. Ostatecznym.

Jeśli Leo miał go teraz uznać za wariata - cóż, trudno. Może zresztą wcale by się zbytnio nie pomylił - kto normalny w końcu wkradał się na wyślizgany ulewą dach, by pod poszarzałym gniewnie niebem oddawać się ryzykownym pląsom, jeśli nie jakiś sumasshedshiy właśnie?
Ale kto, z drugiej strony, po śliskich panelach dziesiątki metrów nad twardą, zimną płaszczyzną chodnika bawił się w wyłapywanie załamań i ruchu, im bliżej krawędzi dachu, tym bardziej zapewne ryzykując życiem wypadkiem?
Dima od razu poczuł się jakby odrobinę mniej samotny.

- Nie - odparł bez zastanowienia, kierowany wrodzonym automatyzmem, który kazał mu unosić gardę i stawać w kontrze do każdego, kto tylko miałby czelność, by próbować się do niego zbliżyć. Zamrugał - na kliszy spojrzenia rejestrując wyostrzane wiatrem rysy bruneta; pomyślał, że mężczyzna jest bardzo, bardzo ładny, ale nudny. Że wygląda, jak ktoś kogo życie nigdy nie skopało. Że pewnie ma pieniądze. Że pod górkę wspina się jedynie na wczasach w Saint-Martin-de-Belleville, żeby potem z nich zjechać, przecudnym slalomem, na nartach za, lekką ręką, dwa tysiące dolców. Zrobił krok w tył, pierwszy ruch w celu wycofania się z dzielonej z Adlerem przestrzeni. Potem się uśmiechnął - Robisz też inne zdjęcia? Jesteś w ogóle jakkolwiek dobry? - słowa przecisnęły się między jednym, a drugim podmuchem wiatru - Czy tylko... amator?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Na sugestię pozwu odpowiedział milczeniem i kpiącym uśmiechem w akompaniamencie westchnienia. Naprawdę sądził, że może mu w ten sposób zagrozić? Niedoczekanie. Sąd Ostateczny brzmiał natomiast o wiele ciekawiej, powstrzymując Leonarda przed wywróceniem oczami. Już był gotów, by odpuścić, przejść na drugą stronę dachu, byleby nie marnować czasu na idiotyczne, nic nie wnoszące przepychanki. Adler nie uważał siebie za szaleńca, był zbyt pewny siebie, zbyt często pławiący się w samozadowoleniu, by pod własnym adresem rzucać niepochlebne epitety, tyle że stojąc na śliskiej powierzchni dachu na tylko blisko było mu dziś do stojącego przed nim wariata, by zaakceptować myśl, iż wcale tak się od siebie nie różnią.
- Doprawdy? - zadrwił, nawet nie tłumiąc rozbawionego tonu, z wolna zastanawiając się już czy kolejną kpiną popchnie go do ucieczki. - Wyświadczam Najwyższemu przysługę, zbierając coraz to cięższe przewinienia, ale niestety nie sądzę, by przejął się dzisiejszym… nieporozumieniem. - Adler już dawno odpuścił sobie wiarę w jakiekolwiek religie, nie mając zamiaru korzyć się przed żadnym Najwyższym, ale sama wizja pomocy mogła pasować do Leonarda. Wykorzystując hedonistyczne zapędy i potrzebę doświadczania świata na swój własny sposób, ułatwiał Opatrzności zadanie, wręczając jej teczkę po brzegi wypełnioną przewinieniami, nad którymi nie sposób się na dłużej zawahać.
Zdążył zawiesić się już nad krótkim słowem odmowy, rozczarowany, że blondyn okazał się być taki, jak inni. Zarządzony odwrót miał być tylko chwilową zasłoną dymną, okazją do przetasowania kart i zmiany taktyki. Zaróżowioną od wiatru twarz młodzieńca rozświetlił uśmiech zdolny zmylić niewprawionego w sporach śmiałka, a tym matematyk niestety nie był. Niespiesznie odwrócił wzrok od tancerza, wyłączając aparat i zasłaniając obiektyw.
- Mówisz amator, jakby była to obelga - stwierdził niezrażony, widząc że nie był to koniec przepychanek. - A przecież oznacza kogoś, kto zajmuje się czymś dla własnej przyjemności, nie z powodów zarobkowych. - W głosie Leonarda wybrzmiewał spokój, nie ugiął się pod czujnym spojrzeniem blondyna, które zdawało się ciąć i kąsać. Z chłopcami o podobnej pyszałkowatej naturze do czynienia miał już niejednokrotnie. Emanująca zeń arogancja potrafiła rosnąć do olbrzymich rozmiarów, ledwie pozostawiając w otoczeniu przestrzeń na oddech. Dziś miał szczęście, do spotkania doszło na świeżym powietrzu.
- Ty nie jesteś amatorem, prawda? - pokusił się o opinię, odsuwając uwagę od samego siebie, prosta taktyka odwracająca uwagę. - Skacząc w taką pogodę po dachu, bliżej ci do szaleńca i desperata, ale który artysta nim nie jest? - Na powrót zwrócił swoje spojrzenie na twarz Dimy, by z uniesionymi brwiami utkwić w nim wyczekujące spojrzenie. On stąpał po gmachu ostrożnie, nie zbliżając się nadto do krawędzi, gotów odpuścić w każdym momencie, ale Orlov popychał się do granicy, kusząc los i przyjmując jego koleje ze wszelkimi konsekwencjami. Jak mocno należało go podpuścić, by opuścił swoją gardę i odsłonił skrywane za naprędce wzniesionym murem sekrety? Tacy jak oni potrzebowali kogoś, przed kim mogliby się otworzyć, tęsknie sięgając do każdego, kto tylko chciał ich wysłuchać, niczym złoczyńcy przerysowanych powieści, którzy w finałowej scenie zdradzali cały swój niecny plan. Leonard im współczuł, dostrzegając tragizm niezrozumiałych przez świat postaci, lecz to, czym dziś kierował się, by poznać pragnienia chłopaka, niewiele miało wspólnego z empatią.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Pike Place Market”