WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

  • 20) The way we work is masochistic
    • ~ And all I want to do is fix it
a kiedy już będzie po wszystkim
przyjdzie czas zrozumienia,
że zawsze obok był człowiek
z sercem zamiast kamienia
Może faktycznie klimat ostatnich dni – i to, co rozgrywało się w teatrze świata, w tym spektaklu ulewnym – potraktował, lekko to ująwszy, po macoszemu. Z jakimś przymrużeniem oka (oczu), które teraz (te oczy właśnie) kryły się za półprzymkniętymi powiekami. Zamiast wyjść z orbit, czuł, że prędzej wlezą mu w nie, przebiją się prosto do mózgu, wlepią się w obolałą potylicę i tam zdetonują – i tam, również, a jakże, zacznie się proces zdychania; gdzieś pod migrenowym uciskiem bólu.
Jasna cholera. A nos? Z nosem to dopiero były przeboje. Raz katarek – taki zwykły, najzwyklejszy, sienny niemal. Chusteczka za chusteczką wyciągane z pudełeczka tekturowego opróżnianego w tempie dramatycznie-prędkim. Chusteczka za chusteczką upychane pod poduszką, w kanapowej wnęce między siedzeniem a oparciem i po kieszeniach – również. I ta jedna „bombka”, co jakiś prowizoryczny tampon miała naśladować, wetknięta w dziurkę od nosa; zaczerwienionego, odrapanego, nie-dającego-się-dotknąć (oj, oj, jak boli).
Tutaj ostrzeżenie; dalej było już tylko gorzej! Kaszel suchy, mokry – jeden z drugim łapały się pod ramię i tańcowały wesoło po płucach. Schadzkę jakąś w gardle urządzały nawet; jakby kto papier ścierny mu tam utknął.

I na koniec – gorączka. Straszna, paskudna gorączka. Najokropniejsza na świecie – trzydzieści siedem i osiem.
TRZYDZIEŚCI. SIEDEM. I OSIEM.
Słowem: Ś M I E R Ć (w oczy zagląda; dlatego nadwyrężone takie i obolałe).

Bastian, siadem skrzyżnym gnieżdżący się na kanapie; z jęzorem wywleczonym na wierzch, kawałkiem papieru wystającym z nosa i dziurą na obleczonym dresem kolanie – podłużną kotlinką o rozchełstanym, sterczącym brzegu. Ot, zadra psiego pazura, widać na pierwszy rzut oka, przecież!
Palce zaciśnięte na trzymanym w rękach padzie. Kombinacje najrozmaitsze (iks, be, be, igrek plus right button; klik, klik, klik, *wrrr*) i gałki, i przyciski, na których bielały opuszki palców (zgodnie z odwieczną, niepisaną zasadą – im mocniej dociśniesz, tym potężniejszy cios wyprowadzi twoja postać; logiczne!). I oczy (te same, zmęczone, obolałe, och!) mrużone zza szybki okularów – ze smugą palca w kącie.
Miał masę czasu dla siebie – wprawdzie Phoe obiecała, że wróci tak szybko, jak to możliwe; ale pewien był, że wypad do sklepu sam w sobie nie mógł zająć mniej niż, cholera wie, godzinę? Dwie, wliczając standardowy zator przy kasie i korek na drodze?
Zdąży rozegrać jeszcze rundkę. Dobra, ostatnią.
Nooo… ewentualnie jeszcze jedną. Ale to już naprawdę ostatnia. Co nie, Rufus?! – Cisza. – … Rufus? – Powieki, co zderzyły się ze sobą kilkukrotnie i rzęsy trzepoczące motylim stylem – takim nerwowym jednak, jak jakiś zaklęty w nich omen nadchodzącego tragizmu.
Ruuufus, cip-cip, piesku pieseczku? Zdrajco utyty, gdzie jesteś…? – Przecież nie mógł zniknąć? Na takim metrażu? Co, do licha? A cisza; jak z dzieckiem, nie zwiastowała nigdy nic dobrego. Do kociołka myśli dolewała czarnych scenariuszy – a było ich już trochę. Może drzwi niedomknięte? Nie, to głupie, widziałby przecież. Może zżarł coś i dogorywa właśnie? Boże. Albo…
B u t c h i e.
Ślepia zmrużone, ostatnie dwie komórki w mózgu pracują na najwyższych obrotach. Dogorywają – ale potrzebne są, choćby i po raz ostatni.
Nagle:
KURWA MAĆ, RUFUS!!! ZOSTAW GO, ZOSTAW GO, JEZU, ZOSTAW GO!!! – Ale nie: „zostaw go, Rufus!”, raczej „BUTCHIE, DARUJ RUFUSOWI ŻYCIE”. I chociaż Everett wkracza do akcji – tak krew została już przelana. Kocie łapsko z ostrzami zamiast pazurów sięga rufusowego pyska – tego nazbyt ciekawskiego, co wpycha nos w nieswoje (kocie) sprawy. I drapie, drapie, drapie (na oślep, Bastiana – rykoszetem jakimś, zwierzęcym, dziwnym, te dwie kule futra, co bojowym magnetyzmem dały się połączyć).
JA PIERDOLĘ, AŁA, KURWA, CO ZA CHORY POJEB.
A tu – myk – stukot buta, podeszwy zdzierane na wycieraczce. Ruch klucza w zamku.
Przyłapany, cholera! Przyłapany! Porywa więc Rufusa – to cielsko, po psiemu, obłe, wlecze za sobą do salonu – kombatanta wojennego; kompana rannego! I hop, na kanapę, pod koc, kaszel dusić zaczyna. Pogarsza się, oj! Oj, jak się pogarsza!
TRZYDZIEŚCI. SIEDEM. I OSIEM.
Konsolę wyłącza.
Drzwi się otwierają.
O… – Kaszel. Agonalny taki, przy którym wypluwa się płuca. – J-już jesteś? – zaintonowane słabym głosem.

Umierał.

Podciąga koc – pod samą brodę.
TRACH! Kontroler spada na ziemię.

O kurwa.
Umrze.
Umrze rozszarpany przez Harpię.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Klimat panujący – tak ujęciu metaforycznym, jak i bardziej dosłownym - za pooranym zaciekami oknem Forda zajeżdżał dziś dystopią. Post-apokalipsą, jakże logicznie zresztą, bo cóż innego niż ona mogło przyjść po końcu?
Początek pod pozorem pokłosia.
Czy pokłosie pod pozorem początku?
Samochód mknął I-5tką, nad dosychającym po ulewach asfaltem. I rzężał i sapał (samochód, nie asfalt) i ostrzegał, że jeszcze-chwila-i-już-zaraz-nie-da-rady, ale Phoenix Grace Farrell, ten demon (demonica? demoniczyni?) szos i prędkości, nie kupowała ów taniego dramatyzmu; za długo już trwał ich romans (siedem lat i cztery miesiące, i w sumie smutne, że była to chyba najstabilniejsza z relacji w jej życiu) by tak po prostu mogła nabrać się na wszystkie te stęki i jęki, a nawet na rozjarzony czerwienią symbol z napisem SERWIS! pulsujący histerycznie z deski rozdzielczej (pulsował tak od dnia, w którym Phoe go kupiła – "no i co na to powiesz, gracie Ty jeden?"; [ale wypowiedziane z czułością]).
Sufjan Stevens zawodził z głośników, wycieraczki rozmazywały po szkle ostatnie relikty po koszmarze ulew, a lody – dostawa ta absolutnie niezbędna, najlepsze remedium na obłożone gardło - o smaku, kolejno: solonego karmelu, mięty z czekoladą (albo czekolady z miętą, nie pamiętała już po które sięgnęła – w każdym razie po te, nie oszukujmy się, tańsze po prostu), wanilii i cytryny, roztapiały w swoich ślicznych, nie-ekologicznych pudełkach; czyli wszystko, jak należy.
A za oknem? Za oknem – wróciwszy, no, do punktu wyjścia – dystopia i degrengolada. Dystengolada. Degrengopia. Drzewa połamane wiatrem, usuwane w pocie czoła i z połowicznym sukcesem przez miejskie służby porządkowe. I znaki drogowe powyginane wichurą pod najdziwniejszymi kątami. I szarość – ta straszna, bizarna płachta bez-koloru – powlekająca niebo od ziemi i ziemię od nieba. I budynki – część o szybach potłuczonych szkwałem. I aleje w Adkins Park, w hierarchii porządków ostatnie do dziobania, zasnute plątaniną gałęzi. I smog, przywiany z Waszyngtonu chyba, czy co, osiadający na kantach dachów i łukach mostów.
No nic, tylko się położyć – na poboczu na przykład, wylawszy się połową ciała ponad ramą Forda – i umrzeć. Skonać. Porzucić to ciało, do uprzątnięcia przez dzielnicowy zespół heroicznych sprzątaczy („Whoa, Steve, patrz no na tą, a skąd to ją przywiało?”).
I Phoenix Grace Farrell w całym swym straceńczym uroku pewnie rozważyłaby tę ewentualność, gdyby nie poczucie misji (i te lody, na gardło przepuchnięte gorączką straszliwą czy anginą może? finalną, zabójczą!) tętniące jej w żyłach razem z dwiema puszkami redbulla oraz podwójnym espresso (od rana? trzy razy).
Musiała. Dotrzeć. Na. Czas.
Jak sanitariuszka dzielna, jeszcze na dokładkę z sekretnym liścikiem do „swoich” ukrytym w grubym jak dziewczęce ramię warkoczu, przebijająca się pod gradem kul poprzez linię wroga. Jak goniec-ostaniec, jedyny na placu boju (bo wszyscy inni zmożeni gorączką, nawet dostawca pizzy powiedział, że nie przyjedzie, bo coś go dopadło). Ostatnia Nadzieja.
W modrakowym płaszczu i wojskowych butach.

– No dzień dobry, skurwielku mój mały, pomiocie diabelski ty, nasienie czarta – wysunąwszy klucz z drzwi, zamknąwszy je na górny zamek i rzuciwszy trzy siaty pełne dobroci na posadzkę ciasnego przedsionka, piegowata wybawczyni udręczonych opadła poddańczo na kolana przed siedzącym na niskiej ławie kotem i dłonie swoje, zmarznięte, złożyła jak do modlitwy. A kot ów – czy Kot raczej, Pan na tych włościach i jedyny prawomocny zarządca - łypnął na nią wzrokiem takim, że… mamusiu, zobacz jakie kuku mam, no, zobacz!
Phoenix ściągnęła brwi, pochwyciła zwierzę i wprawnym ruchem unieruchomiła jego biedne-malutkie-śliczniutkie łapeczki, tak naciskając spody poduszek, by Rzeźniczek nie miał innego wyjścia, jak rozczapierzyć szpony.
No ładne miał te pazurki, nie dało się zaprzeczyć. Zdrowe, długie, przetykane gęstym, błyszczącym futrem. I między tym futrem, o tu, tutaj właśnie… Co to tam, takie dziwnie czerwone?
Takie… - Phoe zbliżyła twarz do analizowanej w ogóle i szczególe łapy i -
Jezu Chryste.
- Jezu Chryste, Butchie-fuck! CO Z CIEBIE ZA CHORY POJEB! – obelga, zasłużona (a dla kota jak komplement jednak - o, tak się dumnie wyprężył pod jej brzmieniem), poniosła się korytarzem i dotarła pewnie do dwóch ofiar konających na kanapie. Phoe, wciąż w butach jeszcze i płaszczu, porwała kota z ławy i upakowawszy go sobie pod jednym ramieniem (po drugie łapiąc pierwszą-lepszą torbę, ot, by oszczędzić energię), pomknęła w głąb mieszkania.
- Bastian?
Nie da się ukryć: we wnętrzu pachniało chorobą. Nie śmiercią może jeszcze, ale z pewnością absolutnym ryzykiem, że koniec być może już blisko: smarkami, niedopitą kawą i playstation chodzącym na pełnych obrotach (i to takich pełnych-pełnych, takich, że „zlituj się, jestem starszą edycją i zaraz wybuchnę!”) od dwóch godzin i jednej minuty.
I ten półmrok jeszcze, straszny, grobowy. I – co to, Jezus Maria, krew na tej podłodze?!
- Bastian? Bastek?! Rufus?!
Dwaj mężczyźni feniksowego życia gnieździli się pod kocem. Bladzi, przerażeni. Jeden z czopkiem z chusteczki wetkniętym w płonące podrażnieniem nozdrze, drugi – ze znaczącym ubytkiem futra w okolicy pyska. Jezus Maria!
- Boże, Bastek! - jęknęła, potrząsając trochę torbą (a w torbie imbir i lody i składniki na rosołek i zupki chińskie, jakby rosołek szlag trafił), a trochę Nabuchodonozorem, teraz wyglądem przypominającym bardziej płaszczkę czy wiewiórkę latającą, rozciągniętą w bohomaz spod pędzla Bacona, niż kota - Żyjecie, chłopaki?! Co on wam zrobił, co? – I trzęs-trzęs kotem (i chyba mu się podobało, bo jakiś taki wyszczerzony) - Mów, Bastian! Co on wam zrobił?!

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

O nie – nie mogę się zgodzić! W domu duszno było od śmierci. Co prawda innej, niż te, na temat których eseje myśli spisywane były na zawisłym ponad senną głową stropie. Na chwilę przed pójściem spać, kiedy boleści wspomnień wiodły swój prym; w orszaku prowadzącym w głąb samych siebie – aż do ucieczki poza granice jawy i samoświadomości.
Dziś – odór istoty nabrzmiałej od infekcji – zapach ropy, co uchodziła każdą (w granicach rozsądku, nie rozpędzajmy się) stroną. OBRZYDLIWOŚĆ. Wydawałoby się, że gorsza to woń, niż ta z Camusowej Dżumy – gdzieś tam na stadionie, na tej prowizorycznie skleconej izolatce olbrzymiej, co bilans ofiar trzymała w szponach. W garści. Pod kontrolą.
I o to kontrolę chodziło właśnie, był pewien! Sam się zresztą tej kontroli poddawał. „Słuchaj, Phoe – jak zdechnę, to pamiętaj, żeby Rufusem się zająć, dobra? Tylko błagam, nie przesadzaj ze smaczkami. Spacer tak trzy razy dziennie, ale jemu wystarcza jeden porządny, to wiesz przecież. Leń z niego straszny.”
A potem śmiał się (to znaczy, próbował – bo tak gwałtowny wydech powietrza sprawiał, że zaczynał się dusić – i gardło łaskotało, i gryzło, i znów rwący się kaszel nie dawał mu spokoju). Więc twarz tylko łagodnego wyrazu nabierała; ale pełnego pobłażliwości, ilekroć Phoe do lodówki przypinała na kolorowy, błyszczący magnes-literkę kolejną karteczkę w stylu „memo”. Co jest jasne samo przez się – każda przypominała o jakimś lekarstwie czy innym specyfiku (większość z nich – naturalnym, sprawdzonym, d o m o w y m sposobem, przekazywanym z wiedźmy na wiedźmę pokolenia na pokolenie; z córy na córę). Raz się zdarzyło nawet – zaraz na początku, jak pewien był jeszcze, że na przeziębieniu się skończy – zadzwoniła do niego przed pracą. O piątej dwadzieścia trzy, żeby wstał i zaparzył sobie ziółek jakichś, konkretnych. Przez sen siłę miał tylko, by przytaknąć ze trzy razy – że tak, na pewno, że już jest na nogach i o, bierze, wyciąga, parzy właśnie, pić zaraz będzie – podczas gdy prawdziwy stan rzeczy daleki był od snutych zapewnień. A dzisiaj? Dzisiaj pluł sobie w brodę, bo może gdyby wypił tego paskudztwa kubek, to o żadnym choróbsku nie byłoby mowy!

Teraz jednak pluć mógł co najwyżej w psią sierść, co to ją dociskał do swojej piersi i nos (wciąż, niezmiennie, tak samo opuchnięty) między kępki sztywnego włosia wciskał – i ten biedny Rufus skomlący-umierający, w ramionach przyjaciela, z łapami wyprostowanymi pokracznie, unieruchomionymi kurczowym uściskiem Everetta (w tym samym czasie czubkiem stopy kopiącego ukradkiem kontroler – jak najdalej od siebie, parszywy dowód zbrodni!).
I zaraz: o, wybawczyni! O Valiant Hearts!
O-zdrowiał chyba!
ZABIERZ GO ODE MNIE. ZABIERZ GO. NIE ZBLIŻAJ SIĘ Z NIM. – Ton chorowicie-skrzecząco-chrypiący. I palcem ciśnie w kierunku kociska, i sam chowa się głębiej pod kocem (tak, jak chowa się wystającą poza krawędź łóżka stopę; na wypadek, gdyby w ciemnościach czyhał jakiś demon nocny, duch czy inny potwór Mothman, chociażby!).
To znaczy… – Wątłe kaszlnięcie. – Phoe… ja… nie wiem czy my… Jest… ź-źle.
I wdech, prawie-głęboki (przytkany katarkiem – a zatem z tym pierdem świszczącym w lewej dziurce od nosa, co to był jednocześnie jakąś fuzją gwiżdżącego czajnika z trąbką). I chwila ciszy.
TO JEST JAKIŚ PIERDOLONY KSENOMORF. Bólem się żywi, chyba! Zobacz co Rufuskowi zrobił mojemu, zobacz! Jezu Chryste! ZOBACZ JAKIE AŁKA STRASZNE. – I cmok, cmok, po psim pyszczku (zlęknionym prędzej bastianowej wylewności, niż powojennej rany [najpewniej, w mniejszym bądź większym stopniu – zasłużonej]). Potem ujmuje psią mordę i podsuwa Farrellównie, żeby się przyjrzała.
Nabuchodonozorowi się to nie podoba – ewidentnie – i już pręży łapsko, by wykorzystać okazję na wyprowadzenie ataku ostatecznego. Ściąć to żałosne, uległe psisko! Pathethic! Bastian tylko, przerażony, w ostatniej chwili odskakuje – chusteczka mu z nosa wypada, Rufus nie próżnuje – łyka ją w całości niemal i CHAOS. CHAOS WSZĘDZIE.
Więc chwyta (Everett) za pysk kłapiący – rozwiera psie szczęki i burczy krzykliwie:
PHOOEEE, WYCIĄGNIJ MU TO [zasmarkaną chusteczkę] Z RYJA.

Przyjaźń. Prawdziwa przyjaźń.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Phoenix też się zawsze śmiała, i raz po raz wchodziła z Everettem w jakąś taką czule-zaczepną polemikę, że on swoje i swoje, a ona, że „nie, nie, wcale nie umrzesz, jeszcze na ciebie nie pora, towarzyszu!” i kręciła głową, i ironizowała, i krztusiła się chichotem, gdy jej wyobrażoną listę obowiązków pośmiertnych i około-pogrzebowych referował (zrób mi wiązankę sama, bo Agathcie serce by pękło; nie waż się zaprosić Gavina; Ralph może przyjść, jemu wybaczyłem; Rufusa mają wpuścić do kaplicy; na stypie ma być popcorn, i to sama wiesz, jaki…), ale w głębi serca jakoś nieszczególnie lubiła te żarty.
Nie winiła Bastka. Ba-a, wręcz przeciwnie. Przeszczęśliwa była, że Everett tak właśnie potrafi ze śmierci żartować. Z listy gości na uroczystość własnego pochówku i z tego, który hit na jej początku poleci z głośników – może Marsz Imperialny zamiast Żałobnego? A może Cwałowanie Walkirii, choć czy to nie nazbyt z niemiecka? A może, Phoe, do cholery, może coś z Indiany Jonesa!? Ale to by były jaja! Mark by chyba padł na zawał. No cóż, przynajmniej ekonomicznie, bo dwie pieczenie, he-he, apsik!, na jednym ogniu, rodzinnej krypty nie trzeba rozwiercać dwa razy…
Ot, szydzić w sposób dostępny osobom, którym nikt bliski nie umarł na rękach. Osobom, których los – ten cynik cholerny – oszczędził po prostu. Na zawsze? Na teraz na pewno. I cieszyła się, tak szczerze, bez cienia zazdrości, bo za nic w świecie nie chciałaby, żeby Bastian – kto jak kto, ale nie Bastian, błagam, tylko nie Bastian, musiał kiedykolwiek przejść to, co jej przeżyć dano.
To, gdy głupie fantazje snute nad deserem i laptopem, bo coś im do głowy durnie powpadało, żeby w porze podwieczorku zmieniać sobie w kontach ustawienia... -
[„O, zobacz, Phoe, jaka nowa opcja! To co, ty będziesz opiekunką mojego konta na Facebooku i na Insta, dobra? I, jak umrę…”
„Spoko, Molly! Jasna sprawa!” – kęs ciasta wtarty w dziąsła, uśmiech, uśmiech, palec na klawiaturze: Zapisz ustawienia. - „A ty moją…”
„I co, i kwiatki też mi podlejesz?” – dwie dwudziestolatki (dwa-jeden i dwa-pięć, na rok przed Śmiercią – dla starszej ostateczną, dla młodszej – zrykoszetowaną, odwleczoną, lecz na zawsze już w życiu obecną) - cudownie nieświadome Fatum, zuchwale i niewinnie plujące okruchami placka wiśniowego w srogą twarz Ananke:
„Ale te w mieszkaniu, czy na grobie?”
I „hi-hi” i „he-hehe-he”.]
...Stają się rzeczywistością.

Druga kwestia była taka, że – choć śmiała się i dokazywała z nim tak wiernie – każdy taki pomysł ("Phoe, ja UMIERAM!") mroził ją (bardziej podświadomie, niż na płaszczyźnie myśli racjonalnych) atawistycznym przerażeniem przed utratą. I to nie byle jaką - że o, patrz, kolega z równoległej klasy z ogólniaka miał chyba wypadek albo z rakiem przegrał, no smutna sprawa, cholera, to życie... Trzeba pójść na pogrzeb może? Nie? To chociaż kwiaty wysłać.
O, nie, nie. To nie był lęk tego rodzaju. To był strach potworny, obłęd ostateczny. A co, jeśli Bastian przed nią umrzeć miał faktycznie?! - myśl głupia, ale jakże potężna, zakradająca się czasem na brzeg świadomości, przy próbie zaśnięcia (z Beethovenem - zły pomysł!) w uszach. Czy i jego wtedy będzie musiała...
Czy i jego... Przeklęta...
Boże. Błagam.
Wszyscy, tylko nie Bastian.
(„Wszyscy, tylko nie Bastian”)

- Ksenomorf? Tak-tak. Ksenomorfek mój kochany! I ksenofob też, niestety, ale pracujemy nad tym… - ćwierkała dalej, odstawiając torbę z zakupami na stolik kawowy, i rudego diabła pieszcząc (taa, pieszcząc) po łbie kostropatym: głask, głask, a kot: szarp-szarp, a Phoe: szu-szu, a co tutaj mamy takie spiczaste dwa za uszkami? – Pracujemy nad tym, prawda, Butchie-ty-chuju-mały-faszysto? Tak? – Kot nie był podzielał chyba tego zdania, a jeśli tak, to dziwnie zgodność swą wyrażał (wierzgając łapami i fundując Phoenix takie przyjemności, jakie sama sobie zazwyczaj czyniła, choć z użyciem agrafki albo żyletki, nie kocich pazurów).
Odstawiła w końcu Buszka na stolik za plecami, co by się mógł zapoznać teraz z zawartością siatki („Cóż przyniosłaś panu swemu, służko? Anchois w oliwie? Wolałbym te z oregano!”) i schyliła się nad kuracjuszem jednym, potem drugim.
- No już, Rufus, chodź, przyjacielu. Konasz? Konasz straszliwie? Pokaż mi te ałka swoje, no już. Pokaż, jakie tu masz bu-bu-bu, boli-boli, jak stra… Kurwa! Jezu!
Akcja szybka: smarki-z-dziurki-w-paszczę! I Phoenix akcją tą spięta, ale nie spanikowana! I ziuuu! – rękę pędem w psi pysk władowawszy, szczupłymi palcami zaprawionymi w bojach (bo ile to razy z tej samej mordy różne rzeczy wyciągała? gumę do żucia porwaną z chodnika, skrzydełko kurczaka wywąchane w krzakach, własny wałek do włosów, taki mały, rzepem pokryty, który everettowa bestia dopadła jej raz w kosmetyczce, sznurówki jakieś zaczepione o psie migdałki, cukierki na gardło, połówkę sajgonki…) w tej zaślinionej przepaści grzebie.
- Oddaj, Rufus. No już, stary, dajże spokój!
I chusteczkę zahaczywszy pałąkiem paliczka ciągnie, ciągnie, ciągnie z tunelu gardzieli. I odetchnąć może dopiero, gdy ten skarb potworny spocznie na wnętrzu jej dłoni. Kłąb celulozy mokrej od psiej śliny i ludzkiego kataru. Phoenix marszczy brwi, odwraca się od Bastiana pod kątem, dyskretnie, by mu tych obrazów nieszczęsnych oszczędzić choć trochę, i ogląda znalezisko pod strumieniem światła.
- Hmm. Bakteryjny. Na stówę bakteryjny – osądza, specjalistka, skanując wzrokiem żółte gluty (ktoś tu coś mówił o przyjaźni prawdziwej?) na zagięciach serweteczki – Dobrze. Czyli wiemy co robić przynajmniej. Dla pana – plasterek i okład i dużo przy-przy-przytulasków – zwraca się do psa, głaszcząc go pod brodą – A dla pana, Everett, zajzajer z czosnku, inhalacje i okład z kapusty. Nie przyjmuję odmów – zaraz uprzedza wszystkie jego jęki.

Dopiero teraz, zażegnawszy pierwszy kryzys (pewnie jeden z wielu, zważywszy na fakt, jakie połączenie gatunkowe mieli w małym tym mieszkanku), mogła klapnąć na kanapie obok przyjaciela i zabrać się, w pół-skłonie, za zdejmowanie butów. Sznurówki najpierw, potem skrzydełka przedniego szycia, o, tak…
O, Valiant Hearts!
I… O, OOO-Ty-Cholero!
- Bastian, kurde, jaja sobie ze mnie robisz?! – zwraca się gwałtownie w stronę umierającego rekonwalescenta, wzrokiem pełnym zawodu jego bladą twarz taksując – No weź, stary. Nie taka była umowa. Miałeś… - I patrzy w jego oczy, czerwienią nabiegłe. I w te policzki, niby zapadłe, a jednocześnie spulchnione gorączką (potworną, jeszcze tylko jedna-dziesiąca-stopnia i białko zacznie się gotować w ciele, a potem co? mogiła, po ptokach kompletnie!). I jedną ręką podnosi kontroler, odkłada na stolik koło kota (pewnie na pożarcie), a drugą dotyka tej patelni czoła. Zagniewana-Zatroskana Phoenix: brwi ściągnięte i usta w ciup. Niedobrze, Everett. Niegrzecznie.
- Jezu, z wami to naprawdę jest jak z dziećmi, Bastek. Takie dwa duże chłopy niby – chce się gniewać, wkurwiona własną bezsilnością względem tej jego krnąbrności, ale jednak już, już - jedna ręka gładzi łeb ludzki, a druga psi, obydwa takie biedne i pochorowane – A takie debile. Skrajne, Bastian! Miałeś, kurde, odpoczywać! Jezu... - wzdycha - Dobrze, że wróciłam.
Pani, Pani wróciła!
Dobrze, że wróciłaś, Phoenix.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Każdy chyba, kogo rozpoznanie w Everetcie sprowadzało się do czegoś więcej, niźli oblepienia jego pleców tytułami najrozmaitszymi (skrawkiem taśmy zwykłej-najzwyklejszej; jakby na dwustronną [bardziej fancy] nie zasługiwał), w mig z reguły dochodził do wniosku, że jest on jednym z tych oryginałów dziwacznych. I nie chodziło tu już o bycie „nerdem” (kiedyś pod językiem chowane niby obelga – dziś jakby komplement). Najzwyczajniej w świecie, facetowi notorycznie „zdarzało się” popadać ze skrajności w skrajność – czasami łącząc je w proporcjach absurdalnych (nigdy jednak – umiarkowanych, rozsądnych, zdrowych). I tak oto, na przykład, jedną ręką trzymał się pesymizmu, drugą – optymizmu przesadzonego; z całkowitym pominięciem tej szerokiej przepaści realizmu, która pięła się pomiędzy. Może dlatego właśnie lepiej odnajdował się w świecie rysunkowej fikcji. Na śmietnisku imaginacji – w tej augiaszowej stajni, od przeszło trzydziestu lat niesprzątanej ni razu. I tylko czystki wśród dosłowności niepotrzebnej zupełnie – zakaz wstępu wszystkiemu, co zero-jedynkowe, co tak banalnie oczywiste, że aż ujmą było, błędem, występkiem, grzechem, na dostawkę, upchniętym między tymi siedmioma – głównymi.
Stąd brała się lekkość, z jaką opowiadał o rzeczach tragicznych; odcinając się często od uczuć, by zaraz w kolejną skrajność wpadać – innym razem lgnąc do nich bez względu na siłę, z jaką parzyły wrażliwą duszę.
Stąd brało się też to szczeniackie negowanie tej jednej oczywistości, która wiązała go z osobą Farrell.

Gra w klasycznego wisielca:
„M _ Ł O Ś Ć” – spisane dziewczęcą dłonią.
I Bastek „D”!
Jak D-egrengolada, D-ystopia,
D-EBIL. Któremu do głowy w życiu by nie przyszło, że tam „I” mogło się znaleźć. Bo to nie w stylu Phoe, przecież. A ona? Uśmiechała się wtedy, gorzko chyba („Za Molly!”) i zgodnie z obietnicą od serca raz sobie daną; nie pozwalała sobie wyrządzić Everettowi krzywdy. Wieszać też go nie chciała – więc mówiła „Cholera, Bastek, myślałam, że dasz się złapać. Dobrze, hasło: MDŁOŚĆ”.
I po dziś dzień nie wiedział, że „D” znajdowało się w małym zbiorku liter, które zostały już przez niego raz wymienione.

Ale w życiu mało co było „proste”. Od dzieciaka wpajano mu tę prawdę. Dokładano wszelkich starań, by w porę uświadomić temu szczeniakowi jak wyboista jest droga, którą będzie (chcąc nie chcąc) kroczyć. Stąd pesymizm. Ale w domu poznał też miłość (oj, Agatha już o to zadbała) – nie hartowano go w opozycji dla wartości ważnych; wykraczających daleko ponad tymczasowy ból, palący nieozute stopy, jakie niosły go przez zapowiedzianą trasę. Faktycznie – bywało ciężko.
Tylko jeśli nie otrzymałby miłości, to jak później odróżnić byłby w stanie dobre od złego?

A potem przyszedł czas, kiedy miał z dotychczasowych przeżyć wyciągnąć swoją lekcję. Na moment upchnąć na bok wszystkie te żarty, co w garderobie myśli stroiły się w szaty czarnego humoru. Tam właśnie, kiedy razem z Phoe siedzieli na tej poprzedzieranej kanapie jego mieszkania – pośrodku korowodu danse macabre. Kiedy silny miał być i odpowiedzialny – i był, chwilę jedną, czy dwie, dopóki role nie odwracały się, i to jego należało dźwigać z ziemi.

I wiesz co, Phoe?
Jedną miałem tylko myśl. Paskudną strasznie i wstydzę się jej do dzisiaj.
Cieszę się, że to nie ty siedziałaś tamtej nocy po prawicy Milesa.
Cieszę się, że to Molly leży pogrzebana tych kilka stóp pod ziemią.
Bo: „wszyscy, tylko nie Phoenix”.

I może dlatego tylko zawsze miałem go – Milesa, znaczy się – za jakieś zagrożenie abstrakcyjne. Bo mogłaś to być ty.
A wtedy chyba zdechłbym prawdziwie – nie tak jak teraz, tutaj, w bolączce z jednej strony – fakt – realnej, ale wyolbrzymionej po zatkaną dziurkę w nosie.

Nie możemy się zamie-? – Wyprzedzony, przewidziany, ukrócony zawczasu. Westchnął. – Phoe… Ta cała… – A-psik! A-pokalipsa! Standardowo – łeb prawie o stół roztrzaskany, takiego impetu nabierał ten zryw ciała kichnięciem dyrygowany. – Huhhh. Ta cała kuracja Rufusa brzmi… jakoś… zdecydowanie przyjemniej… – mruknął, zwijając się na kanapie, miejsce jej robiąc; ślimacząc się w tej chorobowej konsystencji ruchów. I potem, kiedy dekonspiracja-demaskacja następuje, Everett gapi się tylko na nią tym wzrokiem poszkodowanym; bo przecież „odpoczywał” – a to nie jego wina, że właśnie tak się relaksować tylko potrafi. Że mu lepiej, kiedy zajmie myśli czymś niewymagającym i lekkim; zamiast skupiać się na samopoczuciu beznadziejnym. „Widzisz, Phoe? Patrz, pospinam się tutaj trochę, przed konsolą i zobacz – zobacz – wypocę się szybciej. Jak nie pogram, to się zagotuję, rozumiesz?! No sama mówisz, że mi się zaraz białko zetnie i co ja potem zrobię? A pamiętam doskonale, ty sobie nie myśl, że nie. Że tam zmiany zachodzą w strukturze rządowej [? – że brew Phoenix w pytajnik znowu się zamienia] i w drugą stronę to już nie działa! Ja się znam na rzeczy, Farrell!”.
A potem głowę tę – zmęczoną, w wyścigu z Rufusem kładzie na kobiece kolano. Aniołek, proszę państwa! Biedaczysko rozkoszne, poszkodowane takie, strasznie.
I nagle PACH! Wyciąga się (zanim kopyta wyciągnie; samoistnie lub z ręki prywatnej lekarki), łapskiem sięga naprędce do jedynej torby, jaką Phoenix Grace Farrell zdążyła przydźwigać ze sobą. A wie doskonale, czego szuka! Kształt doskonale znany, jedyny istotny tam prawdziwie, pomiędzy stertą ingrediencji całkowicie zbytecznych!
A potem pędem – ucieka w drugi kąt kanapy i zaśmiewa się w głos, krztusząc i dusząc – i unosi trofeum swoje; zimne wciąż! Mrożone panaceum, najpyszniejsze! Najsłodsze!
A-HAHAHAH-HAHA! – Chełpi się swoim sprytem nieprzeciętnym. – TO. TO JEST – moja droga – MOJA KURACJA. JEDYNA! – I zeskakuje przez oparcie kanapy, i biegnie pędem do kuchni, po łyżkę broń swoją, berło zwycięskie!
Żadnych okładów, żadnego czosnku, żadnej kapusty.

Tylko on i L O D Y.

Dobrze, że wróciłaś, Phoe.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Croí Mhín.
Łagodne serce, na rękawie płaszcze rozwleczone.
Z tkanki zrobione dziwnej. Delikatnej, ale niełamliwej. Elastycznej, choć co boli, jeśli nadto ją naciągnąć. Samo w sobie zamotane, ale przy tym semi-transparentne (to, co w środku, niewidoczne chyba tylko dla tych, którym właśnie przeznaczone; patrz, Bastian, znów wzroku nie waż się odwrócić!). Wytrzymałe, ale takie nieodporne.
Epitet (oh, you fucking moron!) sprzeczny pod żebrem zamknięty.

Croí mhín ach teanga ghéar.
Nasza Phoe. Cała Phoe. Serce łagodne, ale język - oj, niewyparzony! Tak mówiła o niej Babka.

Nie był to raz pierwszy bynajmniej, gdy się Farrell musiała zajmować Bastianem (musiała? Nie, nie musiała wcale. Mogła go zostawić, żeby zdechł sam, wzdęty lodami, udławiony własnym gilem, zeżarty gorączką [której mógł uniknąć przecież, jakby mu się chciało ruszyć tyłek do kuchni, wtedy, o piątej-dwadzieścia-trzy, ale się nie chciało!], fundując tym samym traumę matce i psu, a ojcu triumf finalny, wyczekany - "no i proszę, chłopak się doigrał!"), i dobrze była już w bojach zaprawiona jeśli mowa o jego absolutnej ignorancji.
Taki niby ugodowy zwykle, taki: "Bastian, chcesz pizzę z, czy bez ananaska?" - "A, wszystko jedno, będzie dobrze jakąkolwiek weźmiesz", a tu nagle, ilekroć śmierć za progiem, buntów mu się chciało i rebelii.
Jak wtedy, gdy się we dwoje nażarli czereśni - niemytych, pryskanych - pewnym majowym popołudniem. Ona mniej, więc jeszcze-jeszcze jakoś, ale on? Jak więzień polityczny po latach z łagru wypuszczony, co to od miesięcy jadł tylko suchy chleb i kartoflankę, teraz przed szwedzki stół puszczony - o, tak się Bastian tych owocków nawpierdalał.
I czereśnie, jakżeby inaczej, zlane chemią od ogonka po pesteczkę, potem górą, dołem, fontannami! Wieczór cały i pół nocy (i guzik z imprezy, na którą pójść mieli [a na imprezie, kto by się spodziewał, Molly, Max i Miles - "Bastian, ja cię zapierdolę!"].
Rzyg-rzyg-Phoenix-muszę-znowu-do-łazienki!
Odwodnienie murowane, więc Phoenix, choć i ona słaba, w sukience o krawędzi lekko zarzyganej, wlewa w niego wodę, słomką go poi, ledwie pawia własnego pod językiem trzyma i kąciki warg bastianowych szmatką z glukozą nasącza.... "Pij, Bastian, pij, moje biedaczysko!"
A on (wzrok niewidzący, oczy szkliste, cera poszarzała rychłym z życiem pożegnaniem), dłoń unosi i... O, o, zabierać się będzie! I może wyzna jej to wreszcie, co dawno wyznać już powinien. I może w ostatnim jego tchnieniu przynajmniej... Ona się dowie...
(A na co cicho może, w tym dziwnym sercu swoim, liczy...?)
Że:
Phoe... - chrypi, rzęzi, a Phoenix nad nim, oczekuje, troską w pół przygięta - Phoe... A mógłbym... Milkshake'a może, co? Jedniutkiego tylko...

No, lub wtedy, gdy szerszenie latem zero-dziewięć go pogryzły. Nie jeden, lecz trzy - a to dawka może być śmiertelna, jeśli ciało co wrażliwsze. Więc Phoe w panice jad wysysa, na trawę nim pluje, po karetkę chce dzwonić, po sąsiadów lecieć...
A Bastian, że e-ee, Phoe, coś Ty, kompres mi wystarczy. Albo okład może lepiej - o, okład, jak znalazł! I z lodów, co, Phoe? Bo są waniliowe w zamrażarce...

I teraz też kłócić się będzie z nią i wierzgać bez sensu. I umrze. UMRZE JEJ NA ŻÓŁTY KATAR, bo się zachciało, kurwa, spacerów w cyklonie i delicji z zamrażarki!
- Nie jęcz, paniusiu - strofuje go surowo, ze spojrzeniem chłodnym, wyzutym z uczucia - Jak chcesz, to i ty okład dostaniesz. A plastra nie potrzebujesz przecież, na co niby?, więc weź się nie wygłupiaj!
[A przy-przy-przytulaski, Phoe? Nie zapomniało się to o czymś, m-może?]
Teanga ghéar ach croí dall.
Język cięty, a serduszko? Ślepe!

Ledwie Phoenix zdąży wesprzeć chłodny wierzch dłoni o płonące czoło (już trzydzieści siedem-dziewięć, wzywać kapłanów, prezbitrów!), a tu Bastian pod nosem jej śwista. Do zakupów, przez kanapę, ponad oparciem, po buławę zwycięską (buławę z Ikei, jaki król i królowa, takie berło przecież...) - o, gazem, do kuchni!
No to Phoenix biegiem za nim, w płaszczu jeszcze i jednej tylko skarpetce, bo druga została w bucie, zwinięta w śmieszną kuleczkę. Pięć palców więc błyska po deskach niebieskim lakierem, a pięć wciąż pod bawełną w kwiatuszki.
-Te, ozdrowieniec! - staje w progu, w rozkroku, ręce rozpostarte i zapowiedź straszliwego ataku w kręgach rozszerzonych źrenic. W trosce o jego PRZETRWANIE, bo nie, że sama na te lody jakoś skora. Rzuca się do Bastiana, kubełek z dłoni mu wyrywa i unosi ręce (że on niby nie dosięgnie, oj, Phoenix, Ty naiwna!) -Ty wiesz, kurde-mol, ile to ma cukru?! A cukier czym jest? POŻYWKĄ! parska, szczerze oburzona - Dla bakterii, Bastian! Streptokoków, paciorkowców! POŻYWKĄ DLA ŚMIERCI!

W progu, za nią, w jakiejś dziwnej komitywie, Rufus z Butchiem, ramię-nagle-w-ramię. Łeb jeden z drugim niepewnie wciskają przez framugę i łypią, bo może gdzie dwóch się bije, tam lody lecą, o, na podłogę na przykład (a lody pyszne, pyszniutkie!, co z tego, że sraka po nich, brzuszek wydęty i ząbki się psują, za taką ekstazę to umierać można!).
Phoe-zwycięska wdrapuje się na blat kuchennej wyspy, nogę na nogę zakłada i patrzy na pokonanego-konającego z powagą i troską w spojrzeniu.
- Bastek... - łagodniej próbuje, ale z trudem jakoś litość jej przychodzi - Ja ci przecież nie wróg. I nie bronię ci, dobra? Nie po to kupiłam! Ale, skarbie, BILANS MUSI WYJŚĆ NA ZERO. Najpierw zjesz obiad, weźmiesz leki, i zrobimy inhalację. Potem - możesz żreć aż pękniesz, proszę bardzo - kłamie, bo zabierze mu słodkości po czterech łyżkach i pierwszym beknięciu.
Zsuwa się z ciemnego drewna, zasłania Everettowi wylot zamrażarki i upycha zdobycze po szufladkach, koło groszku, mięsa dla Rudego Faszysty i jadeitowych rollerów do twarzy (hit sezonu, wieczna młodość z gwarancją na dwa lata, dwanaście dolców na drogeryjnej wyprzedaży).
Prostuje się, wyciąga do Bastka dłonie na zgodę.
Cięty język. Serce ugodowe. Zatroskane.

Obrończyni, co to od lat już nie pozwala Everettowi wyrządzić krzywdy sobie.
Nie pozwala Everettowi wyrządzić sobie krzywdy.
Nie pozwala sobie wyrządzić krzywdy jemu.
Nie pozwala...
D jak D-ystans. D jak D-orosłość. D jak...
- Dramat jakiś z tobą, Bastian, słowo daję - kręci głową i wzdycha przez nozdrza, z rezygnacją. A potem rusza do przedpokoju i znowu, w kursach po zakupy (i łeb mu ukręci, jeśli pod nieobecność z zamrażarką tą coś będzie próbował...)
- A teraz mów, zanim stracę cierpliwość: chcesz potrawkę kurkumową z imbirem czy imbirową z kurkumą? Bo czosnku będzie w nich tyle, że już nikt cię nigdy nie pocałuje, to masz gwarantowane... - rzuca, nim się z brzmienia słów własnych głupio zorientuje - Znaczy... yyy... No. Dobra. To gdzie masz termometr?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Należeli do siebie. Jak dwa wyrazy będące częścią tego samego równania. Formuła niezmienna; czyli, że Be plus Pe równa się – coś tam. Chaos, najpewniej. Burdy, problemy, wnętrza drzwi w szkolnej kabinie kibla popisane feministycznymi manifestami. Tosty – Peanut Butter (+ Jam, w nawiasie dopisanym). Dywanik dyrektora wytarty podeszwami ich butów. Tiul i rzyg – artystyczny i dosłowny.
I trudno określić czy był to najprostszy, najbardziej prymitywny sposób, w jaki można stać się „czyimś”; taki, na przykład, jak te rówieśnicze konszachty w przedszkolu – gdzie o przyjaźni decydował wciśnięty w dłoń cukierek owinięty wściekle błyszczącym papierkiem albo zabawka; kinder-przekupstwo cholerne. Czy może też kombinacja, sama w sobie niezwykle złożona; i jakimś tylko cudem działająca (dotychczas) bez zarzutów. Jak organizm ludzki – machineria skomplikowana, zgrana ze sobą na poziomie mikroskopijnym.
A jednak nawet w organizmie – nawet w tej architekturze tkanek zaprogramowanych z precyzją pozornie nieomylną, idealną i perfekcyjną – jakby w zgodzie z jakimś planem niepojętym; zdarzały się awarie.
Część tych usterek wystarczyło odchorować (takie, dajmy na to, „nie będę” – choć ta konkretna kuracja nie dość, że żmudna i monotonna, tak i nie zawsze przynosiła też pożądane efekty [bakcyl to był natrętny]). Inne odbierały sprawność już na zawsze – jak paraliż imadłem znieczulicy miażdżący plecionkę nerwów.

A jeśli nie czuję swoich nóg, to skąd wiedzieć mam, że do mnie jeszcze należą? Czy nie jest to już tylko balast zbędny, krzyż mój – dźwigany w imię odkupienia za wszystkie te miejsca, do których owe nogi wiodły? Za dociśnięcie gazu, kiedy nie po autostradzie się mknęło, ale ulicy zabudowanej?
Za miejsca, do których się nie dotarło – kiedy było się najbardziej wyczekiwanym?
I tylko taki półksiężyc przypominał, że tak, to twoja noga właśnie; nawet jeśli niesprawna. I z jakiegoś powodu widzę w tym sens – i tyle tylko mi wystarczy, żebym pewien był, że i my nadal do siebie należymy – nawet jeśli z szeregiem ułomności odkrytych, teraz uwypuklonych tak paskudnie.

Ale najgorsze były takie usterki, które przypominały złośliwe nowotworzenie. I z jednej zadry, raz zaciągnąwszy się wonią jatki, niszczyły dalej. Paskudne nacieki, co prowadziły uboczem szosy – co zabawne (b a r d z o „zabawne”), tej samej chyba, przy której pięć lat temu stanęły znicze pojedyncze. Nieśmiało rozpalone drżącą dłonią – palcami zesztywniałymi, co w przestrachu przed oparzeniem zdmuchiwały niezwęgloną zapałeczkę. Lampki takie, niby przydrożne; a może to Ogniki były?
No, nieważne. Odchorujmy to po prostu, dobra, Phoenix? Przełknijmy lekarstwo, które choć niesmaczne – może pewnego razu przyniesie ulgę. I zorientujemy się, że o – proszę bardzo – już nie boli. I znów oddech potraktujemy jak coś, co jest nam należne; oczywiste i pewne.
Oddycham.
Nawet jeśli nos zatkany.

Co? Co mówisz? Inhalacja? Tak – inhalacja, wspomnieniami – najlepsza.
„Everett, podasz rękaw? … Everett?” – (skalpel tam powinien być! skalpel!)
I rękaw podany – nieporadnie, w prowizorycznym uchwycie złączonych ze sobą nadgarstków; byle nie przytknąć zabrudzonego palca do tej torebeczki upakowanej słodkim kremem.
„Everett, jasna cholera! Nie minął KWA-DRANS, a my nie mamy już połowy lukru! You fuckin’ moron! Te pierniczki miały być dla biednych dzieci, idioto! Jak ty im spojrzysz w oczy?!”
W odpowiedzi: „spojrzę im w oczy z żołądkiem pełnym lukru. Phoe, te dzieci są BIEDNE, a dentysta KOSZTUJE. No rusz trochę tą głową czasami! Chcesz żeby im się zęby popsuły? Żeby długów sobie narobiły?! I kto to jest TEN ZŁY, co?”
Albo:
„Hej, Phoe, patrz!” – i krecha mąki tortowej wciągnięta przez dziurkę od nosa – pożałowane w trymiga, a potem zaśmiane też i dopisane do listy „nigdy więcej”.

Ten narkotyk mączysty, miękki-twardy-al-dente z tego samego blatu chyba zresztą zażywany, co ona teraz na nim siedziała wygodnicko. I Bastek, obok, kręcąc głową, nosem – w niedowierzaniu. Oj, głupia Phoe. Głupiutka, myśli, że go nabierze! Że nie zwietrzy podstępu! Błagam, litości, pff!
Czy ty siebie w ogóle słyszysz, słońce? – Krzyżuje ramiona na piersi. – „Bilans na zero.” A ty mi tu co najmniej trzy dramaty na jedną przyjemność próbujesz wcisnąć. I gdzie niby ta sprawiedliwość, co? Przecież to d y k t a t u r a jakaś… Tu się zdrowieć nie da!
Ale dłonie podaje, splata z kobiecymi. I buja nimi – lewo, prawo, w teatrzyku jakimś niby zabawnym; chociaż serce wciąż się kraje – tam, do tych lodów, do marzeń bezlitośnie odebranych.
I pewnie myśli jego jeszcze długo biegłyby w kierunku tej zamrażarki nieszczęsnej; może kombinować nawet by zaczął, majstrować cichaczem. Ukradkiem tylko, palec zanurzy, tyle, o, odrobinkę maluczką, dla smaczku. Z Rufusem się nawet podzieli, łychę da oblizać?
Tylko, że do głowy inna zemsta mu wpada. Cukier, tak? Pożywka, tak? Biała śmierć, bakterie, żółty katarek, T A K? Więc Phoenix Grace Farrell zastaje go – opartego o blat, z łyżką berłem w jednej dłoni i cukiernicą w drugiej. Zapierdoli się. Umrze – umrze na cukier, na truciznę, na paciorkowce i streptokoki, na śmierć umrze, jak będzie trzeba!
Nie radzę. Dramat to dopiero może się tutaj rozegrać. Jeden. Zły. Ruch. Phoe. – Ostrzeżenie. I kąciki ust drżące niebezpiecznie; nie wolno wyjść z roli! Samobójca i zakładnik w jednym ciele! Jak będzie trzeba, to nawet się w tym kurzu spod szafki wytarza! A teraz przytyka kopczyk cukru pod brodę własną. Groźba niby; zrobi to!

Słyszy nagle to zawahanie w jej głosie. Ale zamiast wyperswadować jej bezlitośnie, że tych całusów, które on chciał – i tak nie dostanie, to że mu w gruncie rzeczy wszystko jedno – mówi (przyjaciel od serca):
O tym porozmawiamy później. I nawet nie próbuj mi mydlić oczu buziaczkami. Przyznaj się na co ten czosnek, tak naprawdę. Ty coś wiesz. Wiesz, ale powiedzieć nie chcesz… W a m p i r y…? – Unosi brew.
… i przy okazji może uniknie odpowiedzi – bo J E J termometr chyba gdzieś zgubił?

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Be plus Pe. Pe plus Be. Równanie proste, ale złożone (z czego?). Równanie, w którym każda z dwóch części sama w sobie sumą jest i zbiorem (rozmów z sobą i ze sobą odbywanych, marzeń, potknięć, blizn, gwiazdek i półksiężyców, życzeń i złorzeczeń, m_łości).
Jakie równanie? Tożsamościowe, tak zwane (“No, Panie Everett, nie śpimy! Takie równanie mamy oto, i ja chciałbym Pana zapytać co to za jedno, oraz co zrobić trzeba, żeby je uczynić równaniem prawdziwym?” - i, tyle razy z Phoenix [wstyd, bo dwie klasy niżej, a lepiej ogarnia!] w klatce półstryszka praktykowane: “Równanie tożsamościowe to takie równanie, które ma nieskończenie wiele rozwiązań” [Waruj!] “I, aby uczynić je równaniem prawdziwym, pod x należy podstawić dowolną liczbę”).
Be plus Pe. Dwa nastoletnie tyłki skserowane na bibliotecznym ksero - manifest! manifest! - i rozwieszone w szkolnym korytarzu. Zryw wolnościowy - z trygonometrii i geografii, rodzinnych barbecue na 4 lipca, z randek (z Peterem, ona) i pierwszej rozmowy o pracę (w kręgielni; on). Choinka ubrana w inspiracji dadaizmem - filiżanki z kolekcji Agathy i wiertła oraz koła zębate z nieskończonego zbioru Marka przytroczone do żałośnie ugiętych pod ich ciężarem gałązek i: “A co wyście…Ach, no tak” Bo przecież Be plus Pe. Trampki założone do sztywnego garniaka na szkolny prom i te jej air force 1, nieśmiertelne, wytargane jak psu z gardła, pod tiulem sukienki. I rzyg! Wszak cóż innego bardziej do tiulu niby pasuje?
I cóż innego lepiej pasuje do Pe, niż…
I cóż innego lepiej pasuje do Be, niż…
Pytanie retoryczne ponoć (“B-B-B-Bastian! Znowu przyprowadziłeś?! No, pewnie... ”/”Tak. P-P-Phoenix jest na górze. Wiesz z kim. Nie, nie z żadnym nowym”) ale, niespodziewajka!, Państwo Farrell w końcu wymyślili, że coś jednak tak.

Przelew gotówkowy.
Gorzko, gorzko.

O tym właśnie Phoenix Grace myśli teraz, z miejsca zajętego na blacie, a zaraz i przy lodówce, tak sobie z Bastkiem tańcując - dłonie cztery w dwa węzły splecione - dwie w szotowy, dwie w prosty, stopy dyndają jak u przedszkolaka, potem drobią po posadzce. Myśli kantem świadomości, ukradkowo jakoś. Myśli na pół gwizdka, tą częścią siebie, co zawsze w plątaninie wspomnień zatopiona. Tym ułamkiem, który głosem rachitycznym woła:
Ja chcę do domu! Do domu chcę! Do d-o-m-u, Phoenic! Do tych ran na kolanach gencjaną klejonych. Do waty cukrowej jadanej na dwoje. Do czasów sprzed Miles’a, do czasów “sprzed” Molly. Do domu! Tam...
(Tam dom Twój, gdzie…)

Gdzie:
Be równa się Pe.
Pe równa się Be.
Pe plus Be równa się Iks. Równanie prawdziwe. Iks równa się Wszystko. I Nic.


- A pewnie, że dyktatura! - triumfuje, bo ma się już za wygraną. Triumfuje, obracając się dookoła własnej osi. I już, już, prawie - czuje własne nogi! I czuje ten sierpik swój na łydce, osłoniętej nogawką ogrodniczek, pulsujący życiem! I czuje, przez ten ułameczek-sekundeczki, taki kretyński, płonny, że…
Bastian! Och, tu jesteś! Bastian, tu jesteś! Bastian, jesteś! Jesteś-my! Czuję-my! MY! TO MY, BASTIAN! TO MY… -
Ale co, Bastian - no właśnie! - [i Phoenix poważnieje nieco, po dorosłemu; zasmęca się, jak to ona - brew ugięta, palec przytknięty do ust kącika w zadumaniu] jeśli pewne choroby nie są przemijającą infekcją, przelotnym niedowładem czy kontuzją zbyt wielu części systemu na raz (zaufanie, powiedział kiedyś ktoś mądry, to “taka miara zdrowia, która nie poddaje się rekonwalescencji z dnia na dzień”) lecz stanem terminalnym? Wyrokiem odwleczonym, lecz nieodwołanym? Rozkładem co niby jest stopniowy, ale jak boleśnie - ostateczny.
Co, jeśli to pokuta za miejsca, w które się dotarło, choć czekać trzeba raczej było aż to, co odeszło, samo wróci [“Waruj!”]? Kara za pośpiech, za niecierpliwość. Represja za nie-doufanie losowi (sobie-nawzajem).
I co, Bastian, w końcu, jeśli ktoś - nie, nie Ktoś (“Panno Farrell! Już, wystąp z rzędu! Dziś musi się panna odpowiedzialności za siebie i swoje decyzje nauczyć!”) po prostu nie umie oddychać? Co, jeśli po prostu nie umiem oddychać? Nie, że nie chce. Nie, że nie chcę. Chce, jasne, że chce. Chcę, jasne, że chcę. Ale prawa jakoś sobie przyznać do tego przywileju nie potrafi.
Nie potrafię.

To zamyślenie fiasko jej teraz przynosi. Chwila nieuwagi, a skutki tragiczne - szantażysta z kopcem glukozy już jej grozi śmiercią. Najgorszą, bo własną.
[“Dobrze, że to nie ja tam siedziałam…]
[[“I dobrze, że nie Ty, kochanie”]]

-Ani mi się waż, Everett! Ani - się - waż! - warczy Farrell, bestia w cienkim jeansie i koszulce w groszki. - Ani - się…
I leci do niego, mara rozeźlona, bo cóż on jej tu będzie za cyrki odstawiać, improwizowane autodafe nad łyżeczką cukru! I strzela w to jego berełko od spodu, a słodziuteńki rozbryzg drobnych ziaren strzela zaraz w górę. Szczęście całe, że nad blatem, poza psim zasięgiem (tylko Butchie się wycwanił i już siedzi na kuchennej wyspie).
Phoenix Grace Farrell śmiechem się zanosi. Że ojo-jojo, jakże ona go tu świetnie nie zrobiła! Nie spodziewał się, co, nie przypuszczał… chyba?
(I znów, na moment krótki, jej nogi, to jej nogi, jej Bastian to jej Bastian, jej serce, to jej serce, a dom jej tam, gdzie…)

[Przelew gotówkowy].

[“Waruj!”]

- Przestań, Bastek, nie ma, później. Przyznaj się, czy zbiłeś, czy połknąłeś?! - jęczy; no, nie ma dla niej ten Everett litości. Ale i ona nie ma jej dla niego chyba - i tu może pies jest właśnie pogrzebany (a, wcale nie, bo pochylony, nad kupką sacharydu, co mu go kot łapą zrzuca z kontuaru łaskawie...). Bo skoro Be to Pe, a Pe to Be...
- Nie unikniesz przeznaczenia! - Phoe płaszcz rzuca przez oparcie kanapy, łapie torebkę swoją, personalną, dłonią w nią nurkuje i grzebie, grzebie - kluczyki, tampony, perfumy, nożyczki, numer do "Wilbura", co to go miała Darby przekazać (niedoczekanie!), skarpetki i... - Aaah-a! - I rację ma ten, co powie, że pewne słowa można bezkarnie rzucać tylko do przyjaciół: - Dawaj, kurwa, pachę!
Unieruchamia Bastiana wprawnie, szybko, po pielęgniarskiemu, rękę mu odgina trochę i termometr - wysłużony, rtęciowy, pakuje pod zgięcie ramienia.
- Błagam cię, Everett. Proszę - łka prawie już, trochę się śmiechem krztusząc, trochę całym tym absurdem, a trochę tym, że...
Porozmawiamy później?

O czym, Bastian? O czym porozmawiamy później?

- Dziesięć minut. Z zegarkiem w ręku. Błagam cię - gładzi go po łokciu - Łyżka lodów za każdą minutę. (Trudno, no. Najwyżej się zbełta).

- No. To o czym później chcesz rozmawiać?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

O czym porozmawiamy?
Nie wiem, Phoe. Może o tym, co ukryte? Utajone, o – tak, trzymane (przechowywane, strzeżone, ogar trójgłowy – trójsercowy!) w sekreciku, pod poluzowaną deską w salonie albo za poduszką; i tylko za brzeżek pociągniemy, za ten narożnik nieśmiało wystający. Jakiś świerszczyk przygłupi, że niby preludium dorosłości – ale tak naprawdę to wcale nie; i nawet oczom jakoś szczególnie dorosłym przeznaczony, zdaje się, nie był zupełnie. I te pozy – tandetnie wyuzdane, co to, faktycznie, rozognić mogły najwyżej wyobraźnię młokosa jakiegoś, no bo nie człowieka dojrzałego, poważnego przecież!
O, a powiedz mi… czy to nie jest tak trochę, że całe życie coś ukrywamy? Że każdy dzień chowamy się przed czyimś wzrokiem; i nie, że umyślnie – że łeb w piasek chowamy, bo wstyd nam, czy jakaś ryska najdrobniejsza na sumieniu. Nie, poczekaj – spójrz tutaj. O tak, przed siebie. Zetknięci ze sobą zderzeniem czołowym, w jakiejś kuchennej namiastce. I tylko psisko wędrujące ciężkim krokiem po salonie, zawadzi ogonem o firankę dotychczas niewzruszoną. A ona poruszy się; i to jedyne będzie świadectwo, że ktoś w domu jest. Że ktoś urzęduje po włościach – że toczy to swoje życie, że zapali zaraz lichutkie światełko przy biurku, że cień jakiś – ażurowy jakby, muśnie wzrok przechodnia wpatrzonego w to okno konkretne. Przypadkiem zupełnym. Przypadkiem.
I przez myśl przemknie mu; o, a ciekawe kto tam mieszka? Sam? A może czyjaś głowa spoczywa teraz na ramieniu tylko tej głowie przeznaczonym? A czym się zajmuje? I jak – jak żyje – żyje – żyje? I takich przypadków niemal osiem miliardów; na każdy z nich z kolei setki taśm filmowych, tysiące materiałów, wspomnień (tych współdzielonych i widzianych samotną parą oczu), zagwozdek, konceptów nieuczesanych.
Moja (hipo?)teza brzmi zatem: nigdy nie pokażesz światu całego siebie.
Czasami – tak sobie myślę, Phoe – czasami trudno jest zdjąć maskę choćby przed jedną osobą.
Taką, co stoi przed tobą i za dłonie chwyta. I każe wcisnąć sobie ten termometr pod pachę – i dziesięć minut wytrzymać (dziesięć minut?! Zwariowała; to prawie kwadrans przecież! pół michy lukru dałoby się…).
Przez dziesięć minut myślę dużo; i dużo myślę też na chwilę przed tym – i chwilę po tym. I kiedy budzę się rano, i kiedy w bezbronności snu te myśli mutują paskudnie, i na nic się te ryzy nie zdają. I żyjemy tak – obok siebie, chociaż osobno. W ukryciu; przed sercem chyba (moim? twoim? cudzym zupełnie?).

A ty znów robisz coś innego całkiem. Ruchem jednym ściągasz na ziemię – bo zanim ta gorączka i temperatury pomiary dochodzą do skutku, pstryknięciem palca burzysz cały układ; dotychczas tak dobrze mi znany, zaplanowany i przewidziany. Przekreślasz prognozę. Zawsze pod prąd (stąd ta fryzura taka, jakby mnie kopnął – albo ty, to ten piorun właśnie?).
Zawsze pod prąd.
I trach, strzał w łyżeczkę. I pach, strzał w dziesiątkę.

Phoenix Grace Farrell.
W myśl przysłowia – „gdzie Diabeł nie może…”, tam Ona – cholera – dotrze, poradzi sobie, z uśmiechem na ustach (i „veni, vidi, vici” spomiędzy nich; i vici, vici najważniejsze – jak wiara, nadzieja, m_łość) – jakby to spacerek był; niezależnie, czy droga przez niebiańskie zakątki, czy piekielne czeluści. I kiedy komukolwiek do łba strzeliło, połaskotało choćby starannie przypiłowanym paznokciem (szponem) ten podbródek narcystycznego rezonu; że o, proszę, nie odważy się przecież, to właśnie ona wystąpić gotowa była przed szereg („Panno Farrell! Już, wystąp z rzędu!” – chyba wyryte w nawyk już). Z paradyzu wprost na środek sceny – i zawsze na przekór, na przekór.

Prze-kór.
I ja raz, pięknym za nadobne:
Prze-lew (przyjmuję, dziękuję).
Prze-praszam.

Gdzie:
Be równa się Pe.
Pe równa się Be.
Pe plus Be równa się Iks. Równanie prawdziwe. Iks równa się Wszystko. I Nic.
A dziś:
Pe plus Be, hybryda jakaś, fuzja dziwna, synteza (a może to jemu umniejszyć należało); Pb (Pe-be) – ołowiane serca im ciążą.
Ołowiane serca.
Dużo ciężej mi, jeśli ich trzykrotność dźwigam.

Jak to o czym? KURWA, RUFUS, POSZEDŁ MI STĄD. O samych ważnych rzeczach, oczywiście – mówi, raz popychając stopą kudłacza przeklętego („nie wolno!”, „zostaw!”, „fe!”, „fuj!”, „zostaw!”), raz samemu przylepiając do zwilżonego śliną palca kilka kryształków (szczeknięcie psa: „hipokryta!”).
No o obiedzie, głupia. Kurkuma-imbir-czosnek. Ale jesz razem ze mną, tak? – Poprawia termometr (umowa, dziesięć minut, przecierpi; gdyby nie był chory, tak najpewniej zostałaby przyklepana – na ślinę). Śmieje się, kaszle, kicha, umiera. – Bo jak ty to sobie wyobrażasz, że dam się wcisnąć w ten czosnkowy pas cnoty, a ty będziesz wesoło sobie… no, nie wiem? Ty masz w ogóle czas na… takie rze-RUFUS, DO JASNEJ CHOLERY, CO JA POWIEDZIAŁEM?! WON!

r z e-
c z y (aby)
na pewno chcę wiedzieć?

No, wiesz, od czasu tego awansu i w ogóle... Pomóc ci z czymś przy obiedzie? Tylko najpierw to... posprzątam... syfu żeś narobiła... choremu każesz pracować... "pielęgniarka"...

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

W pudełku na stryszku.

Pamiętasz?
Skrytym między belką stropową i ścianką aorty. W kartonie banalnym, tym o wieczku zakurzonym i pożółkłym brzegiem – zgryzionym wilgocią, pooranym pyłem, zesmaganym czasem płynącym wrednie tak, niepowstrzymanie. W pudełku tym, cośmy to prawie-prawie [otworzyli] je chyba wtedy, u Harvey’a, i którego przykrywkę kantem dłoni trącaliśmy przez nieuwagę później, już po Walentynkach.
Tam, Bastek. Pod poduszką i w sekreciku (róg zeszytu, a może świerszczyka właśnie, zagięty, na jego zewnętrzu czaszka narysowana niewprawnie [gdy przez Phoe] lub z kreślarskim zacięciem [jeśli przez Bastiana] i „S3KR3T”,ostrzegawcze, zapisane pod nią – w tej fazie wczesno-licealnej chyba, w której wszystkie „E” trójeczkami zostawały, a wszystkie „na zawsze” – „4EVA”) i pod deską poluzowaną (Głuptas z Ciebie – przecież bowiem w Twoim własnym przedpokoju, nie w salonie) też, ale przede wszystkim tam - na strychu. W półcieniach arterii. W ukryciu przed wzrokiem. Z Tobą za moimi plecami stojącym. Ze mną za Twoimi.
Razem, ale obok siebie. Obok siebie, ale dziwnie rozdzieleni.


Pe. Kropka, linia, linia, linia. Be.

Nie.
NIE.
Nie obok niego i nie w ukryciu.
Stała przed nim -
stałam stoję przed Tobą, Bastian, tak wściekle obnażona jak przed nikim.
Tylko może on nie widział? Nie no, kurwa, niemożliwe, przecież widział zawsze, że ona tak to właśnie przed nim...
Czeka. Czeka. Stoi, stoi, stoi. I tętni. Tętni jak aorta chyba (ta, co pudło pod nią, z sekretami; Puszeczka Pandory [gdzie pan oznacza przecież „wszystko”,a – dōron to „dar”, przez Phoenix w dłoń zamkniętą tak nieumiejętnie mu ofiarowany).
Czeka, czeka, czeka, a on? Nie rusz, waruj, prze-przepraszam.

Taki wszak, kurwa, moralny.

ZNISZCZ MNIE. SPAL.ZABIJ, ZABIJ, ZABIJ.

-Nie krzycz na niego, Bastian! – - Buntuje się Phoenix, gdy Bastek psa stopą odgania. Na mnie nie krzycz, proszę; bo, choć ja tego tak bardzo jeszcze nie dostrzegam, krzyczysz na mnie przecież, gestem i spojrzeniem. Tęsknotą na mnie krzyczysz, a ja krzyku się boję, bo krzyk to ojciec i krzyk to matka i krzyk to Molly. Krzyk to pisk opon i krzyk to „nie!” wyjęczane na wydechu [„nie i nie i nie, ta Farrell to zawsze na jedno kopyto”] –On chciał przecież tylko trochę…
Tylko trochę chciał. Jak i ja tylko trochę chciałam.
- Cukru chciał. Słodyczy. Ludzka… No, psia sprawa w końcu – wzruszyła ramionami i też palec ślini, nigdy-nic, jak gdyby, i palcem tym esy-floresy jakieś w krysztale kreśli słodkim. Mniam, zapowiedź końca. Mniam! Hiperglikemia! Mniam, cu-downa cu-krzyca. Śmierć z przesycenia.

Śmierć.
(Zniszcz. Spal. Zniszcz. Zgnieć. Zniszcz. Znicz – ten na grobie Molly; grobie,co za dni parę okaże się być tu kluczowym, ale-ale nie, jeszcze nie teraz. Zni(sz)cz.)

-Imbir-kurkuma-czosnek, ja? – Dziwi się niby -Nie. Ja będę żarła lody, na twoich oczach, jak ci wiesz, ci… od perwersji tacy – błądzi trochę w braku słowa – No, sadyści kulinarni! Wiesz o co mi chodzi – Wiedział [bo Pe to Be, a Be to Pe, tak samo] – A ty będziesz się męczył z imbirem, kurkumą…No durny jesteś, Bastek, jak słowo Bogu daję! – Chichot – Pewnie, że zjem z tobą. Bo inaczej mnie posądzisz jeszcze, że zatrute. I o brak… Honoru może, albo i współczucia, co?
A może…Ale tylko może
Już ją posądził o nie – myśli sobie Phoenix. Wtedy, gdy do niego przyszła tak nad ranem - „Nie musiałaś przecież… Może ci w czymś przeszkodziłem?”. Posądził, na pewno. Ją. Siostrobójczynię.
Grzeszną. Brudną. Zatrutą cierpieniem, zachłyśniętą bólem.
Nie taką jak Molly.
Nie taką, jak Lexy.
Nie taką, jak Liane.
Lexy jakaś? Phoenix, co Ty tutaj!? I Liane?! Skąd tu Liane'y jakieś i Lexy, w tym wewnętrznym monologu…
Skąd one nagle na załamku myśli?!
Phoenix Grace gryzie krótko krawędź własnej wargi.
(Zni...)
-Pokaż.
[P-okaż .Mi się].
Dłoń wyciąga, nie zniesie sprzeciwu. I podnosi termometr, spocony bastianowym ciepłem, pod światło kuchennej żarówki (takiej, co to sama jedna dynda jeszcze smutno nad blacikiem, bo co z tego, że minęły lata - wciąż nie można jakoś wybrać właściwego abażuru) i wzrokiem go bada.
- Trzydzieści osiem na liczniku prawie, stary. To co, pora chyba na paracetamol?
(Też wezmę. Dwa i pół, ukradkiem).

Idzie do łazienki, szuka w kosmetyczce. Wraca z naręczem blistrów jakichś i wszelkich innych specyfików. Wyłuskuje jeden (te dwa-plus-pół dla siebie to potem, poza linią ścinających się już w gorączce tej POTWORNEJ białek ocznych Everetta) krążek biały, chropowaty, podaje brunetowi na opuszku palca.

Centymetry. Tyk, tyk, szust, szust. Milimetry. Szust, szust. Tyk, tyk.
To co Ty tam, Bastek, mówiłeś? Że droga przez piekło i niebo? (Piekło-niebo-niebo-piekło, dziecięce zabawki, jak ten sekrecik w świerszczyku, śmiesznie tak zagięty).
A to krzyżowa przecież (daj, poniosę; krzyż jeden, trzy serca, ciężkie, ołowiane) i przez mękę.

Ramię w ramię.
Mieliśmy o tym porozmawiać.

Milimetry. Milimetrów tych ułamki. Wsuwa pastylkę między wargi jego (ukochane).

- Aha? Ale przecież ty nie sprzątasz, tylko białą śmierć…
Śmierć.
- …wpierdalasz. Ładne mi sprzątanie, Jezu Chryste!
Cyka językiem, cmoka wargami. Cyk-cyk-cmok-dezaprobata.
- Siadaj - odsuwa Everettowi stołek przy kontuarze, potem wspina się na palce, żeby z górnej półki którejś ściągnąć miskę dużą, transparentną, noże jakieś (nóż; daj mi nóż) i deski do krojenia.
-A…wansu? A-nie-mówiłam? – A. Tak. Weź, spierdalaj! – broni się, bo nie chce rozmawiać o tym, co jej się udało (i kocha go, kocha go, kocha).
Teraz nachyla się i grzebie, dłubie, szuka w siatach i już, wszystko co niezbędne z oków papieru pakowego wynęciła. I kładzie na blacie: korzeń imbiru i bulwy kurkumowe, cudaczne jakby jakaś mandragora (co to ją trzeba na noc zostawić pod łóżkiem, zamoczoną w świeżym mleku, żeby na dzień następny wyrósł z tego mleka homunkulus na kształt tego, co rytuał-ów wyczynia; i może to by było jakieś rozwiązanie, Bastian? zamoczyć się na noc w mleku, wszystko od nowa zaczynając w ciele równie nowym w dzień następny), ząbki czosnku, już dłonią sprawną z główki wcześniej wyłuskane.
- Masz, krój. Albo… Nie, czekaj. Ja pokroję. Ty… chodź tu. - Wrzątek już zagotowała, teraz miskę nim napełnia i do środka specyfiki jakieś mentolowo-eukaliptusowo-śmieszne, z łazienki przyniesione wcześniej, sypie.
I kuchenny ręcznik łapie i go kładzie na karku Everetta.
Czule. Miękko.
Opaska zawiązana na oczach skazanego z miłością.
No. To łeb pod szmatę.
I Rufus tylko patrzy na nich jak na porąbanych.
- Tak, ja będę kroić - Nóż. Włóż mi w dłoń. - A ty oddychaj, Bastek. No, już. Oddychaj, proszę.

Bo ja jakoś nie mogę przy Tobie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Taki – kurwa – moralny.
Zawsze stał gdzieś po przeciwnej stronie (zaczęło się od huśtawki; jakby po tej samej siedzieli, to kolokwialny chuj by z tego wyszedł, a nie zabawa). I niby to głupota taka, ale jakby wzrokiem sięgnąć dalej – poza horyzont oczywistości i trywializmów porządku dziennego – to okazuje się, że wcale nie. O, patrz, co się okazuje! Okazuje się, na przykład, że to nie żadna Puszka Pandory, tylko pajacyk, co wystrzeliwuje sprężystym krokiem z pudełka – jak w tych wszystkich horrorach niskobudżetowych, horrorach klasy C czy Z nawet, że niżej, że jeszcze większe dno-dna (do dna; "za Molly"?). I ten pajacyk to chyba ten sam, co Agatha miała go przywieszonego do jednej z lamp tysięcznych – a którego wspomnienie wciąż przyprawia mnie o dreszcze; tylko dzisiaj mogę zrzucić winę na gorączkę, co ciało rozogniła. Bo moje traumy z przeszłości się biorą, najczęściej. A ty tej przeszłości uszczknęłaś kawał olbrzymi. Przywłaszczyłaś sobie – czy po prostu ze mnie głupiec, zapominając, że współdzieliliśmy ją „po równo”? Współ-dzieliliśmy tak, jak się współ-czuje (więc ani brak honoru, ani współczucia).
Albo po przeciwnej stronie drzwi, pod którymi warować się zobowiązałem. I serca po przeciwnej stronie – ułomne jakieś; słyszą się niby, ale chyba odnaleźć nie potrafią.

B a s t i a n.
Zawsze inny.
Zawsze taki, że nie bimber z nim, a imbir. I to – jakby – powiedziawszy, wystarczyło, by streścić jego osobę w sentencji krótkiej, w puencie swobodnej. Zestawienie takie: bimber dla facetów, których chciało się mieć i imbir, dla Bastka, „na zdrowie” (ale też jak dla pupila ukochanego, któremu toksyn się nie podaje; z m_łości, przecież…).

Ale on nie wie, że nie może, Phoe.
Tak jak ja nie wiem, że mogę. I pozostaje mi gapić się w okno twojego serca i myśleć „sama? jak – jak żyje – żyje – żyje? kondygnacje cielesne, głowa-ramię, czyje-czyje-czy-je-w-ogóle?” (a taka chudzinka, cholera). I gapię się w okno, i umyka mi gdzieś, że drzwi na oścież dla mnie otwarte.
Że ty obnażona w progu stoisz, bosa, w koszuli rozchełstanej; ale nie bluźnierczo. Taka senna, taka wymęczona-nieoszlifowana.
I co, i miałbym go mieć potem na sumieniu? Bo cukru się zachciało, słodyczy? – Unosi brew, daje sobie przerzucić worek na głowę, przed egzekucją ręcznik przez szyję. Ja, Farrell, to co innego. Ja wiem, że mnie ten cukier ( t y ) zabije(sz); ale do słodyczy lgnąć… ludzka to sprawa, sama mówisz.
Zni-sz-cz. I „sz”, wyciągnięte stamtąd (może to wkład, w tym zniczu, skwierczy); a może ja uciszam „szzz”; bo krzyczeć wcale nie chcę. Nie umiem krzyczeć, chyba. Nie wiem, słyszałaś ty kiedyś, żebym ja krzyczał? To może faktycznie, tym gestem i tęsknotą – bo inaczej nie potrafię. Domagać też się, chyba, nie potrafię. Wszakże z nas dwojga to ty zawsze byłaś tą, która się domagała; równouprawnienia, sprawiedliwości na świecie, oceny wyższej ze sprawdzianu (bo, o tutaj, źle policzone, nie zgadza się!; a cały myk na tym polegał, że to nie twój arkusz był nawet – bo w imię innych-innych-moje? – i ja „nie, przestań, Phoe, nie trzeba, D jest OK!”).
A zatem „szzz” albo „shhh” – uciszam. No już, Phoe. Tobie też słodyczy brakuje, tak? To proszę, częstuj się. Wokół cukru dużo. Ja też się tym cukrem naszprycuję, to może zamiast z blatu tak, ze mnie zaczerpniesz.
Bierzcie i jedzcie.
To jest bowiem ciało moje – wciśnięty w usta paracetamol. Łyknięty niechlujnie, na ślinę – jak te szczeniackie umowy, co to dzisiaj zabronione pod bakteryjną groźbą katarku żółtawego.
Paracetamol? Przecież ja już jedną nogą w grobie. Tu trzeba sobie miejsce na pochówek rezerwować… – Pociąga nosem. Śmieje się (bo to śmiech, prawda? a każda anomalia, co podważyć mogłaby szczerość tonu; to katar i dziurka zatkana, no bo co innego niby?)

now tell me what should I do
normally I'd just talk things through with you
but it’s you who is making me blue
it’s you who is making me blue

Sadyści kulinarni. Sadyści emocjonalni.
Ale dlaczego, właściwie, sadyści? Sad-yści? Bo smutni (żałośni raczej)?
I po cichu – shhh – pokrój, pokrój, pokrój (raz jeden – tnij te rany, zamiast je zszywać) zabijzabijzabij (włożę nóż w dłoń; ale ja go wybiorę – a wybiorę obosieczny taki. Żeby po równo, proszę – jak zawsze. Równo-równiutko. Sprawiedliwie).
Ale, wiesz. O tym, czy lekarstwo jest lekarstwem – decyduje dawka przecież. To może nawet noża nie trzeba? Sumienie może tak samo brudne – ale rączki czyste chociaż.
No, to łeb pod szmatę.
A długo to mam tak? I może wziąć ci jakoś to krojenie urozmaicić, co? Jak w Cutthroat Kitchen, żeby za łatwo nie było? – Słówka zaczepne, tłumione ręcznikiem; i gapi się w refleksy bezbarwne, tam, w tej ciemni – i tylko jakiś lufcik prowizorycznie sobie przyszykował na boku, żeby – o ironio – nie zadusić się przedwcześnie.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Ej, Bastek.
["Ej, Bastek! A jakby tak..."
I już. W duecie, jak zawsze. Kamień w dłoń i SRU! (i WHAM!, BOOM!, KA-POW!, jak z tych komiksów Twoich; powieki zaciśnięte, uszy zasłonięte dłońmi, sobie, chyba, nawzajem <egzekucja>, i ten popłoch w oczach nastoletnich, ale pełen ekscytacji, bo: "co myśmy zrobili!?"; i: "patrz cośmy zrobili!") - w okno sąsiada, co flagę wywiesił i potykacz przed domem postawił, że "Ameryka tylko dla Białych Amerykanów".
I dawaj, innym razem, Everett, stawaj na czujce, a ja będę to graffiti robić. PePlusBe. JebaćFaszyzm. RównośćWolność...; BePlusPe. Serduszko, kropka, dla żartu.
I chodź, coś zwędzimy...! Zobaczysz, że ja mrożonego indyka albo arbuza całego pod kiecką z marketu wyniosę, że niby ciąża nieletnia. A jak mnie złapią? No to co, jak myślisz? Przecież mi się nie każą rozebrać tu, na bramkach, chyba? A jak tak, to o coś ich oskarżę. O napastowanie nieletniej matki! Komercyjne w dodatku, w świątyni konsumpcji! (śmiech obydwojga).
Zakład? Zakład.
I ta obietnica właśnie na ślinę przybita (bo katarek Twój był wtedy tylko sienny, nie żółciutki, w końcu maj to). Przyklepana.
A o co? O nic (o wszystko). Hazard nasz pierwszy, najpierwszy.]

Kręci głową, pokonana. Kłócić się z nim o takie pierdoły nie będzie, więc łapie ścierkę w końcu i ten blat wyciera. I po cukrze.
A co po cukrze? No, jak to co! M_łości.
A czy m_łość to już choroba, czy choroby objaw tylko?
Bo jeśli choroba sama w sobie, to spoko. Dramaminka doraźnie i po sprawie. Usunie przyczynę.
Ale jeśli choroba jest głębiej?
(Na strychu).
To jak się jej pozbyć? Da się?
Może tylko śmiercią?
Ścierką. Jak cukru z kuchennego blatu.
Szmatą. Na łeb nasadzoną skazańcowi.

Ej, Bastek.
"Bastian, ja..."
Ale jak to jest możliwe, że naprzeciwko i ramię w ramię zawsze, jednocześnie? Co?
Co?
Czy to się przypadkiem tak nawzajem nie wyklucza?
Nie zaprzecza sobie?
Jak i my zaprzeczamy sobie samym (i sobie nawzajem).
Ty, taki inny zawsze. I ja, taka zawsze nie taka.
"Nie, nie" i "Phoe, ja..." i "Wszyscy, tylko nie Bastian".
Oksymoron. Antynomia nasza. Pierwsza, najpierwsza. Jedyna.

- Nie mów tak - Phoenix Farrell nagle poważnieje. - Że już w grobie jesteś. Proszę.
Jeeeezu-Chrysteee, Ty, Everett, i te Twoje żarty poronione. Nietrafione. Palnięte (tak, jak w łeb skazanemu).
Ale skąd masz wiedzieć? Masz nie-wiedzieć, właśnie (ochronię Cię przed tą wiedzą, La Protectrice de Toi). Bo Ty tam nie byłeś (i dobrze). Nie widziałeś jak tam jest (i dobrze). W tym grobie. Tylko stałeś nad nim, nade mną, na krawędzi i gdy przyszła chwila, padłeś na kolana (ale nas zbaw ode złego...)
Ale potem wstałeś. I:
Prze-szedłeś ponad tym dołem, w którym ja.
Prze-lew przy-jąłeś.
I jąłeś zapewniać, że jesteś, jesteś, jesteś dla mnie...
a wcale Cię nie było.

- No, najdłużej jak się da. Czyli długo. Aż cię rozblokuje - Ten nosek biedny Twój, zatkany.

Bastek.
("Ej, Bastek!")
A jeśli traumy nie z przeszłości, a z przyszłości się biorą?
I może dlatego ci wszyscy doktorzy, terapeuci mądrzy (jak ten konował z wąsem, pamiętasz? co po śmierci Molly z bólu chciał mnie uleczyć hipnozą?) takie straszne fiasko ponoszą w walce z nimi? Bo nie tam ich (tych traum, się znaczy) przyczyny szukają, gdzie trzeba.
W przeszłości nam grzebią, a nie tam należy.
W przyszłość trzeba zajrzeć. Tam, gdzie nie-wydarzone (niewydarzone, jak to nasze serce, jedno, a potrójne). I tam wszystko się zobaczy.
Nie-Molly.
Nie-Miles'a
Nie-Max'a.

Dusza wie.

Więc Bastek dycha nad naparem, a Phoenix kroi warzywa. Obiera je ze skórek. Puszką mleka z kokosa trochę się kaleczy, akurat niecelowo (dobrze, że nie widział). Plasterek znów przykleja. Limonki rozkrawa. Przyprawy w moździerzu - łup, łup, łup - rozmiażdża. Imbir trze na tarce.

Bastek ("Ej!"). A jakby tak zrobić bimber i z imbiru?
Przecież się da, skoro z innych rzeczy można.
I imbirem tym (bimbrem) się natrzeć. Jak przy dezynfekcji rany. Wetrzeć go w siebie. Mocniej. Głęboko.
Głębiej, Bastian.
Ale... Skoro Pe-równa-się-Be, to da się głębiej w ogóle?
Jeśli tak, to bierz mnie.
Weź mnie (sobie).
Jedzcie i bierzcie. Bierz-mnie.
I:
Miej-mnie. Nie mniej. Nie więcej. Miej mnie.

Farrell kiwa głową. O, tak. Egzekucja.
A wiesz, że te najbardziej udane następują zupełnie bezdźwięcznie?
To się tylko tak utarło, w kulturze Zachodu, że stracenia (utraty?) to spektakl taki zawsze - że szaty rwane, poły koszul rozchełstane, że z luf ryk jakiś bije i, że iskry lecą, pył, dym, zawierucha (a Ty nie krzyczysz nigdy, przecież).
A te najlepsze to cichcem jednak, Bastek, realizowane.
Tak jak ja, cichcem, patrzę tu na Ciebie.
I dłonią zataczam okrąg nad kabłąkiem pleców Twoich. Nad wirażem barku. Nad łukiem ścięgna przy szyi nad tą miską niedorzecznie nachylonej. Nad dłonią oplecioną dokoła naczynia (tą, co ją na moim udzie oparłeś wtedy, z wichurą za oknem). Dotykam nie-dotykiem. Nie czujesz. A przez ten głupi lufcik swój też przecież nie zobaczysz. Że ja patrzę. Że ja płaczę.
- Jezu, Bastek, ale daje ta cebula! - co to ją kroję właśnie do potrawki. I to niby ona tak oczy drażni (a nie, że obecność Twoja drażni serce) - Ech, damn! Aż się zasmarkałam cała!

Asekurantka-Phoenix cofa się od niego. Na bezpieczną odległość. Łzy przegubem cieniuchnym ociera. I patrzy z daleka, że to przecież:
Bastian, imbir. Bastian, bimber. Bastian, mężczyzna.
Brwi się same marszczą. Co?
Co?
Bastian-Mężczyzna?
(Życia Twojego, idiotko skończona, kretynko!)

Wrzuca wszystko do garnka.
Egzekucja.
Daj mi nóż.
Daj mi sznur.
Z tego grobu mnie wyciągnij.
I na szyi go mi opleć czule.

- Aha, tak, dobra. Możesz mi coś zaśpiewać - Sad-ystka - Albo lepiej nie, jeszcze się zadławisz.
Jak i ja się dławię. Łzami, nami, innymi mężczyznami.
Milesem się dławię, językiem jego, między wargi moje wciśniętym. Pyłem wdychanym z jego oddechu, prochami mojej własnej, pierdolonej siostry. Brudem.
I co to było, co mówiłeś - o tym brudzie i sumieniu?
I co to było, cośmy czytali kiedyś razem w podręczniku do biologii czy do geografii? No, o alabastrze? Że nie ma takiego - nigdzie w świecie! - co to byłby zupełnie biały, bezgrzeszny, całkiem niezanieczyszczony? Że to jest wszystko kwestia szlifowania? Że zawsze się znajdzie jakaś skaza i tylko trzeba ją ogładzić?
No, to ja taka właśnie stoję przed Tobą. Na tym progu, w koszuli - roznegliżowana, nie rozgogolona. Nieociosana zupełnie. Bezbronna, zdobna tylko we wszystkie swoje rysy.
A Ty -
Prze-chodzisz.
Prze-praszasz.
Taki, kurwa moralny.
Nade mną. Obok mnie. Naprzeciw. Nad grobem. Ramię w ramię, ale nie pod ramię.

Boisz się o mnie, Bastian?
Czy to mnie się boisz?


- No, dobra. Starczy już - odkrywa ściereczkę, gładzi Bastiana po skroni. I Bastian wcale nie wygląda jakoś dużo lepiej - Bastek - Ej, Bastek! - Słabo, co? Nie chcesz się położyć?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

A jakby na tym rzucanym kamieniu tak, przekornie (po twojemu) kwiatka dorysować (kwiatek do lufy, o, taki manifest!)? Różę, na przykład, jak w tym wierszyku Szymborskiej (jakby róża przez otwarte wpdła okno; tylko okno zamknięte – i dalej:
Czy to kwiat? A może kamień? – a może jedno, i drugie? Kwiat na kamieniu, miłość, [prawdziwa, czy wyrysowana z trudem, bo kamień nożyczki może zniszczy, ale z papierem przegrywa zawsze, o dziwo?] miłość, co kiełkuje na podłożu nienawistnym?)
Albo stokrotkę. Albo coś uspokajającego, żeby delikwent się nie bulwersował o to szkło potrzaskane na posadzce? Dziura w oknie, to dziurawiec może – patrz, jak błyskotliwie, z sensem i przekazem (po twojemu chybanie?).
I „MAKE LOVE, NOT WAR”, po mojemu, i “MORE FUCKING, LESS FIGHTING” poprawka, po twojemu.
No popatrz sama; ramię w ramię, ale jednak… naprzeciwko? Vis-à-vis i po kontrze zawsze. Moje słowa rykoszetem się odbijają, sparafrazowane niby, sens zachowany – ale inaczej zawsze, inaczej, n i e t a k.
„nie-tak”; co to za monstrum dziwne, w ogóle? Jakby ktoś czerń i biel ścisnął ze sobą – tylko z tej czerni i bieli jakaś szarość wyjdzie, a to brzydactwo ni cholery połączyć się nie daje. Może więcej siły trzeba w to włożyć? Może trzasnąć coś musi; może tym kamieniem zamachnąć się trzeba. Bo, widzisz, niby słowa takie przeciwległe [„naprzeciwko”], ale co najwyżej stać mogą obok siebie [„ramię w ramię”]. Da się? Da się. Słowa potrafią. I my jak te słowa, właśnie. I tak bezpieczniej, bo co by to wyszło, gdybyśmy się w jednolitą szarość zlali?
I czy aby na pewno szarość z tego wyszła? Może błękit? Królewski, a co (nie zasłużyliśmy?)! A może niebieski – niebiański, szlachetny, skradziony przy okazji rajskiej dezercji, banicji, wygnania, skubnięty jak wata cukrowa z wesołego miasteczka (i po każdej karuzeli ekstremalnej – Paw standardowy, i miejsce się zwalnia na kolejne łakocie).
Niebieski – jak oczy Molly, na przykład – eden umarły utracony,
i niebieski, jak: it’s you who is making me blue.

Więc Bastek dycha pod naparem.
Więc Bastek zdycha pod naporem.
A Phoenix kroi warzywa.
A Phoenix stoi, ledwie żywa.

I może zamiast wyciągać cię z grobu, obok się położę? I Rufus do nas dołączy, uwali się cielskiem niby-żwawym, ale jednak ciężko ciosanym; i oj, położy się tylko, to od razu pożałujesz, że te smaczki mu tak lekką ręką wydzielałaś, pod nochal, na jęzor prosto – bo niby skąd pod biszkoptową sierścią te kilogramy nadprogramowe (i ja, ten, co przed weterynarzem oczami świeci potem). No i pies pogrzebany, też, tutaj, z nami. I mogiła, kurhan, grobowiec.

I kiedy pod obłokiem twojej dłoni, co się nad moją skórą wznosi, niby-mgła, ja – zdradzę ci w sekrecie – chciałbym, żeby z tego nieba znów burzliwą niteczką, wyładowanie elektryczne nastąpiło. Niech mnie kopnie (niech strzeli, „ojej! przepraszam!”); o, tutaj, gdzie przejrzyste, niewidoczne włoski stroszą się na odsłoniętym paśmie karku. Zorientowałbym się wtedy, zrzucił tę przepaskę z oczu, zerwał ją i zadarł głowę – ale dziś grom bezsłowny (bezdźwięczny? jak egzekucja?); a niebo twierdzi, że tylko na deszcz się zanosi.
Cholerna cebula, co?

Cholerna gorączka (pali, rozpala – rozpala mnie, Phoe).

A proszę cię bardzo – buczy spod ściery; rzężenie duszone chorobliwą chrypą. I zanim Farrell zdąży mu sprawę wybić z głowy:
Well, I'm hot blooded, check it and see
I got a fever of a hundred and three


Żarty takie, co? Żarty są bezpieczne; bo nikt od nich nie wymaga szczerości. To tylko żarty. Trochę się można nimi zadławić, faktycznie, ale po wszystkim powiedzieć wystarczy, że „to na niby”. Jacy mężczyźni, Bastek?; oni tak tylko, na chwilę, dla żartu właśnie, przecież. Ta nasza kłótnia to też taki psikus, prawda? I ten prze-lew, no kawał wywinięty, że ho-ho! Tylko te pieniądze takie boleśnie prawdziwe – i dłonie tych mężczyzn, zdzierające z ciebie – tania droga Phoe – godność koszulę cholerną.
Alabaster? A może Albatros jednak? Ten z Pieśni o starym żeglarzu, co na skrzydłach niósł nie morską bryzę, a metaforę przeklętą?
"God save thee, ancient Mariner!
From the fiends, that plague thee thus!—
Why look'st thou so?"—With my cross-bow
I shot the Albatross.
Trochę mi zimno.
(rozpala mnie).
Chcę skronią wtopić się w muśnięcie twojej dłoni. Ale mięśnie zmęczone są chorobliwą stagnacją. To ukróć cierpienie chociaż (zestrzel Albatrosa), pociągnij za spust, cięciwę napnij. Zestrzel. Zestrzel. Zabij.
Aż padnie, runie, w odmęty prosto; zadusi się, prawie-martwy, jeszcze-nie-truchło.
Trochę mi zimno, Phoe.
The Albatross fell off, and sank
Like lead into the sea.
W morskie głębiny. Głębiej. Jak o ł ó w.
A potem kroków głębokich parę (i haustów powietrza, co wolne od mentolu było nareszcie) – na kanapę z powrotem (przypadkiem nie pod ramię tylko; daj spokój – nie umieram). Koc zaciągnięty pod samą brodę; może przespać by się wypadało? Nie, w porządku, wytrzymam przecież. Rufus mi nie pozwoli zresztą – patrz, próbuje wgramolić się, wcisnąć wygodnie, gdzieś pomiędzy cielesne meandry.
I chyba nie czuję się źle, wiesz? To znaczy paskudnie mi jest – ale wszystko coraz odleglejsze się wydaje. Śmiesznie tak nawet; to ten mentol, chyba.
Przyznaj się, Phoe… co tam, he-he, dorzuciłaś? – Zarechotał cicho, mrukliwie, przymykając ślepia na chwilę. Zimno przeplatane ciepłem psiego cielska (może już w tym grobie leżymy?), łeb pęka, ale wzniesione lekarstwem mocowania nie pozwalają na przeforsowanie bólu.
Raz czuję; raz nie. Budzę się – ale jak to, skoro nie śpię? A może?
Ah! well a-day! what evil looks
Had I from old and young!
Instead of the cross, the Albatross
About my neck was hung.
„W przeszłości nam grzebią, a nie tam należy.”
A my w przyszłości pogrzebani, czy tu i teraz?
Może.
Morze (tam, gdzie ptasie truchło tonie – tylko nie Albatros, a Feniks; jeden z drugim pod ramię).

Budzę się (nie śpię).
Phoe? A ty wiesz? Nigdy mi… nie powiedziałaś… – Oczy zamknięte; umysł otwarty (nie, to drzwi oszklone – myśli roztrzaskane na ścianie niewidzialnej; kamieniem rzucić trzeba [niech pierwszy rzuci, kto nie-z-alabastru-powstał]). – … z tym tortem? Co roku się pytam. A ty nigdy się… nigdy się nad życzeniem nie zastanawiasz… I nigdy mi nie… nie powiedziałaś. Co to… co to za życzenie było.
Oddech.
Spełniło się jużżż?

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

O tym, że istnieje bezwzględny obowiązek wypowiadania (Jezus, Phoe, tylko nie na głos!) tego jednego, jedynego imienia życzenia w momencie zdmuchiwania świeczki wbitej w tort (zwykle przesłodzony, jeśli robiła go Babcia, przepłacony, jeśli załatwiał ojciec albo przerośnięty – w sensie formy nad treścią, o ile w danym roku obowiązek jego ogarnięcia przypadł akurat matce), Phoenix Grace Farrell dowiedziała się dwunastego lipca dziewięćdziesiąt siedem (a może wcześniej? – tylko nie pamięta, pod ulgą amnezji dziecięcej, tu akurat nie dla uniknięcia traumy bynajmniej, a tak po prostu, przez względy czysto biologiczne [czyli płaty czołowe niedorośnięte jeszcze w stosunku do totalnie już rozkwitłej amygdali]).
Molly, Mistrz Ceremonii Wszelkich, ta, co wiekowym porządkiem inicjacje różnorakie miała zawsze za sobą wcześniej, niż Phoenix (a więc: Daj, ja Ci pokażę – o, tak: przełóż, podłóż, zakręć, przełóż, góra-dół, pętelka! no, a teraz dawaj drugi (but); Zobacz, jak tu urwiesz [biały kielich spomiędzy płatków kwitnącej pokrzywy], i tu się wessiesz… No, zobacz! Patrz, jakie słodkie! Tak, to nektar; Nigdy nie stawiaj się matce, zwłaszcza, jeśli wcześniej piła; Minus razy minus daje plus…; Tylko pamiętaj, Phoe, na miłość boską, żeby wyjąć aplikator!; Jak już musisz mieszać, to procentami w górę – najpierw piwo, potem wino, potem wódka, nigdy w innej kolejności; Zawsze mów, że na kogoś czekasz i dzwoń do mnie, albo do ojca, okay? Do Bastiana? No, a i tak nie będziecie tam razem?; Pokażę Ci jak skręcać, chodź; Biodra unieś (chichot), a tu… Daj mi tę rękę (chichot, chichot) – nie, wcale nie „obrzydliwe”, no weź, oj zobaczysz, że będzie fajnie; Zostawiłam ci aspirynę, Phoe, na szafce w łazience; Jakby Ci kiedyś przyszło do głowy, zawsze pamiętaj, żeby wyłączyć opcję lokalizacji w telefonie, okay?) wyjawiła jej ten podstawowy obowiązek głosem wyniosłym-mędrkującym.

Łyp-łyp i łyp-błysk-łyp zza taniutkich, plastikowych okularów przeciwsłonecznych (różowe szkło [plastik przecież, oczywiście] i małe muszelki przytwierdzone do oprawek). Oko eksperta i znawcy – tytuł uprawomocniony prostym faktem, że trzy lata praktyki więcej.

MUSISZ POMYŚLEĆ ŻYCZENIE.

A Phoenix, oczywiście, już wtedy (już-wtedy-zawsze), stawać zaczęła okoniem.
A co, jak nie pomyślę? Albo jak pomyślę przed? Albo po? Albo najpierw zdmuchnę, a potem pomyślę? No i co, jak pomyślę teraz, a nie jutro, jak będę zdmuchiwać?

JAK TO CO. GÓWNO (szeptem, żeby matka nie usłyszała). MUSISZ POMYŚLEĆ DOKŁADNIE W MOMENCIE ZDMUCHNIĘCIA.
[Bo życzenia też mają, podobno, termin ważności].

No, to o co poprosisz, Phoe?

Phoe: A CZEMU TYLKO O JEDNO? – w przeczuciu, nieświadomym, jak bardzo będzie chciała kiedyś los oszukać.

1997: Phoe Gracie Farrell prosi o pieska. Siostrę już ma, i to działa tak-średnio. Miała też chomika (no, w sumie to należał on do Molly – na tyle dużej, by zmieniać mu wióry w klatce i dawać karmę, ohydną [wie, bo próbowała przecież], bo Phoe jest podobno niewystarczająco odpowiedzialna [tak, jakby Molly była, co? a ten jeden raz, jak mu dosypała brokatu do karmy, żeby ładniej wyglądało?], ale Poszedł Do Nieba wczesną wiosną.
I dostaje pieska (a także wilka, bo za długo siedziała gołym tyłkiem na ganku, bez poduszki, gapiąc się w gwiazdy), ale z pluszu – co za zasrana ironia! (Chce mu powyrywać wszystkie łapki, gdy już wszyscy pójdą spać, ale zamiast tego – wykrzywia sobie samej za plecami palce).
1998: Phoe Gracie Farrell chciałaby mieć własny pokój. Kurczę-pieczone, ale to by było SUPER! I nie tak głupio, że parawan środkiem, i „to-je-twoje, to-je-moje”, tylko rzeczywiste, sztywne, nieprzesuwalne granice prywatności, w której można sobie śpiewać i tańczyć i udawać, że Ken całuje Barbie tam, gdzie matka mówi, że nie powinien (hi, hihih!).
Dostaje własny pokój rok później, więc chyba działa? W 1999 poprosi o…
1999: PHOE FARRELL CHCE RÓŻOWEGO CADILLACA. A w środku? W środku ma siedzieć sam ELVIS PRESLEY. Co z tego, że Babcia mówi, że Król już nie żyje, a samochody nie są zbyt bezpieczne dla ośmiolatek (bo to nie tak, że Phoe chce siedzieć w tym pojeździe – ona chce PROWADZIĆ). Farrell się burmuszy i marszczy wszystkie piegi (dziewięćdziesiąt dwa i trzy aktualnie w procesie tworzenia). No ale jak to! Rok temu się udało, więc może i teraz?
2000: Nie, nie chce Elvisa. Chciałaby Richarda Geere’a i sukienkę jak z „Pretty Woman”. I tę książkę o galaktykach, którą widziała z tatą w księgarni w Sodo. I żeby mały Ollie Ollsson przestał się śmiać z jej zębów. I żeby Molly przestała słuchać Justina Timberlake’a on repeat. I żeby rodzice się nie kłócili. I żeby Babcia długo żyła. I chciałaby też pieska, znowu. Może już jest wystarczająco odpowiedzialna?
Ale.
Przede wszystkim.
PHOENIX GRACE FARRELL CHCE ZOSTAĆ LEKARZEM.
2001: Nie, że od razu. Kończy dziesięć lat i jest na tyle duża, by rozumieć, że to się nie da tak – natychmiast! Zamiast błyskawicznego spełnienia, Phoenix prosi więc (zamknięte oczy, zaciśnięte dłonie) o dobre oceny i fart na sprawdzianach z biologii, o nowy zestaw żel-długopisów do swoich notatek, o „Encyklopedię Młodego Medyka” (dostaje – od Babci) i o walkmana, bo czy może być coś lepszego, niż słuchać Elvisa (już nie w Cadillacu), prowadząc operację?
Poza tym chciałaby, żeby ten chłopiec, co to go poznała trzy miesiące temu, faktycznie ją lubił. Bo ładnie rysuje i nie jest wredny. I pachnie tak... - Phoe się rumieni do tej myśli, kręci głową, jakie to jest przecież głupie!!! – że ona chce go wąchać. Wąchać (Molly rży śmiechem). ...Jak trawa, świeżo skoszona, opiłki z kredek świecowych i ten klej, co to jest na wewnętrznej stronie papierowych taśm klejących. I jak przyjaźń. Tak on pachnie, chyba.
Proście, a będzie Wam dane.
Za rok poprosi o lepsze kontrole bezpieczeństwa na lotniskach i pokój na świecie, ale lipiec-przecież-przed-wrześniem.
2002: Chciałabym, żeby Bastian przestał kłócić się ze swoim tatą, bo widzę, jak mu jest potem przykro. [Bastianowi, nie jego ojcu, oczywiście. Jego ojciec jest chyba - nieśmiało - złym człowiekiem, może?] Phoenix Grace Farrell prosi o pokój na świecie i lepsze kontrole bezpieczeństwa na lotniskach.
2003: Proszę, czy Bastian mógłby z nami zamieszkać? Phoenix Grace chciałaby tylko, żeby Babcia przestała kasłać. I żeby była zdrowa. [Dwunastoletnie serce przeżywa, ze wstydem, pierwszy prawdziwy dylemat moralny – monolog wewnętrzny: „Phoe, a jakbyś miała wybrać, to kto? Mama, czy Babcia, czy Tata, czy Molly czy Bastian? – możesz wybrać tylko jedno życzenie imię)”].
2004: Czy Bastian mógłby pojechać z nami? Poe Farrell prosi o pokój na świecie. Chciałaby też pojechać na wakacje do Europy – i czy Bastian mógłby pojechać z nami?
2005: Losie, ja wiem, że to nieładnie, ale chciałabym, żeby Ralph i Gavin umarli. Mogą też, ewentualnie, dostać jakiegoś paraliżu. W każdym razie – nie chcę ich w szkole. I w ogóle nie chcę ich w pobliżu Bastka. Poe Farrell prosi o pokój na świecie, równe prawa dla mniejszości, sprawiedliwe wyroki sądowe nawet dla terrorystów i mniejsze kontrole na granicach z Meksykiem. Chciałaby też dostać wreszcie pierwszy okres, bo Molly już się z niej śmieje.
2006: Żeby tylko przestał się tak kłócić ze swym ojcem. Błagam. Proszę. Żeby tylko przestali się kłócić… Phoenix Grace – znowu Phoenix Grace, nie jakiś tam „Poe” – chciałaby, kurwa! (bezgłośnie nawet w myślach, bo jeszcze matka usłyszy) – móc cofnąć czas i wcale nie prosić w ubiegłym roku o miesiączkę!!!!
2007: To jest ten rok, w którym Phoenix Grace budzi się nad ranem i siedzi w oknie, a ćmy lądują na jej nagich kolanach. I myśli sobie: może powinnam? Poprosić, znaczy się. Może powinnam go poprosić. W tym roku Phoe prosi o zdrowie dla wszystkich członków rodziny – bo kombinuje, że jeśli może spróbuje tak grzecznie, to oszuka los, czy go jakoś swoją udawaną dobrocią przekupi, i to zdrowie w przydziale dostanie też Babcia? Już pal sześć, że mama i ojciec i Molly. Ale Babcia. Proszę.
2008: Żeby Bastian się dostał na ten kurs. Proszę. O nic więcej. Żeby się tylko dostał do tego college’u i mógł wyjechać z domu. Jak trzeba, to ja mu wyślę pieniądze. Proszę. Niech się tylko dostanie… Phoenix błaga, żeby w listopadzie to był Barrack Obama.
2009: Że w zeszłym roku o za wiele prosiła? No dobra. To inaczej: oby Mathildzie zmalały cycki, a mnie tak urosły! No, czyli chyba prosi o… Sprawiedliwość na świecie.
(Nie prosi, by się dostać na studia bo wie, że się dostanie).
2010: Proszę, czy Bastian mógłby się ogarnąć? Miles. Brat Max’a, chłopaka Molly. Miles. Kartki pamiętnika zapisane na skalę jak-to-nigdy-wcześniej. Noce nieprzespane, kolacje niedojedzone. Stan podgorączkowy utrzymujący się od sześciu już miesięcy. Boże, o Boże (serce w piersi rozszalałe). Boże. Niech on mnie zauważy.
2011: Proszę, czy Bastian mógłby… Się ogarnąć? Zaopiekować sobą zamiast mną, na przykład? Proszę. Czy Bastian mógłby… O Boże, niech on mnie tylko zauważy. Nie ją. Błagam, BŁAGAM, tylko nie ją. Miles. Nie Max. Nie ci inni, jacyś. Nie-Bastian. Wszyscy, tylko… Nie, nie wszyscy. Tylko Miles.
2012: Bastian, ja…przepraszam. Phoe chciałaby tylko, żeby Babcia dała radę.
2013: Chciałabym, żeby Bastian był szczęśliwy. Och, Chryste! Niech on mnie tylko zauważy.
2014: Beze mnie. Niech zniknie. Niech ona zniknie. Chciałabym, by szlag ją trafił.
2015: Proszę. Niech Bastian nauczy się być szczęśliwy beze mnie. Bo... Weź mnie. Losie. Boże. Świecie. Błagam. Weź mnie, a ją oddaj. Weź mnie (Miej-mnie, niech płonę). Oddaj. Oddaj ją. Krwią zapłacę. Sobą zapłacę. Weź mnie. Oddaj ją. Oddaj. ODDAWAJ! Oddaj. Oddaj. Zapłacę. Oddaj. Daj. Zapłacę.
2016:
2017: Zapłacę.
2018: Zapłaczę.
2019: Chciałabym, żeby Bastian Everett do mnie wrócił.
2020: Phoe jest tak pijana, że o nic nie prosi.

Bastian (nie) spał, a ona krzątała się po domu. Krótkim krokiem czuwającej matki-żony-niekochanki. Drobiła po kuchni, doglądając ryżu na kuchence i bulgoczącej powierzchni pikantnego curry. Zmieniła ręczniczki w łazience, szmatki do łap Rufusa w przedpokoju, przeczytała artykuł na The Independent (w telefonie). Posiedziała z Nabuchodonozorem na łóżku i pod łóżkiem. Postała przy oknie, licząc przejeżdżające samochody (38), skutery (7, z czego 5 – dostawcy żarcia), rowery (6, w tym jeden tandem, więc co, 6.5? czy jednak 7?).
Ale przede wszystkim.
Czuwała.

I Bastian (nie) budził się co jakiś czas, czasem coś mamrocząc, a Rufus – przejęty i zestrachany, i tak strasznie nierozumiejący, ale czujący co się dzieje, że serce jej pękało – patrzył na niego znad krawędzi koca (jednego, dwóch, trzech). I Phoenix siedziała przy nich. Przy nim.

[I spróbowała zjeść coś, ale nie mogła. I zegar tykał uparcie, a ona chciała go rozpierdolić (shhhh, Phoe! Bo obudzisz demony Bastiana!)].

I nucąc pod nosem ("you don't have to read my mind - - - come on, girl, some kind of a sign - - - you'll have to get away from you-know-who") dokładnie strzepnęła termometr, wychłodziła pod strumieniem wody z kranu i przytrzymała go, przez te dziesięć minut, pod ramieniem Bastiana, do reszty jego ciała przyciskanego własnym ciałem. Bo źle trzymał wcześniej – Jezu, Bastek, mógłbyś się ogarnąć!. I sprawdziła ten termometr w końcu.

O Rozpal mnie.

22:58 na zegarze, 39.6 na termometrze, zimny okład na rozpalonym bastianowym czole, nóż na gardle, Albatros na szyi (jak sznur wisielczy, z niespełnionego upleciony; załóż go, tak czule), serce w gardle, ręka na telefonie.

Myśl, Phoenix. Dzwonić już po pogotowie?
Myśl, Phoenix.

- Phoe?

"ill show you lovin' like you never knew"

- To, że ci nie mówię, nie znaczy, że się nie zastanawiam, Bastek – wyjaśnia, trochę jak dziecku. Bo dorośli w gorączce przecież dziecinnieją. W pierwsze lata życia się zsuwają niezamierzenie, w ramiona matki i w miękkość kołdry pierwszej, w pierwszy strach, atawistyczny, o życie własne i przed tym, co czai się w mroku. I Bastian teraz patrzy na nią takim wzrokiem właśnie...
Rozdziecięconym.
Chryste, Bastian, jak Ty trzymałeś wcześniej ten termometr?
- Powiem ci, jak się spełni.
Ni’gdy?
Gdy…
Co?
Gdy moralność Ci przejdzie, razem z tą gorączką, na przykład.
Coś z tym trzeba zrobić.
- Bastian, nie podoba mi się to - "now you're drivin' me wild"; Wilgotne torture-frotté schnie na jego czole jak pod pełnym słońcem - Coś z tym trzeba zrobić. Pójdziesz ze mną. Do łazienki. Dasz radę, Bastek? No, chodź.

Oddech. Chodź ze mną.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

O tym, że istnieje bezwzględny obowiązek wypowiadania (Bastek, ogarnij się wreszcie! Masz wybrać kartę z talii BEZ POKAZYWANIA palcem. Zdmuchnąć świeczki BEZ GADANIA; i „bez gadania, marsz do siebie!” – najsurowszy ton w arsenale matki [ojciec wrzeszczał mówił inaczej – czasami też, jakby dla przykładu, bezsłownie; rzadko, bardzo rzadko – zdarzyło się, po prostu]) tego jednego, jedynego imienia życzenia w momencie zdmuchiwania świeczki (jednej-dużej-strzelającej i nastu małych; zupełnie jakby w wieku lat pięciu, na karku miał już dwudziestkę), Bastian Everett dowiedział się siódmego kwietnia dziewięćdziesiąt… siedem (na pewno nie wcześniej; może później? i – również „na pewno” – siódmego, bo tamtego razu wielka celebracja rozwleczona została między poniedziałkiem a wtorkiem, dyktowana przyjazdem kuzynostwa).
O złotej zasadzie wypowiadanego życzenia („bez gadania”) po raz pierwszy napomknęła mu… Phoenix Grace Farrell – równo pięć lat i dwa dni później (dziewiątego kwietnia zero-dwa – nad donutami kupionymi w lokalnej piekarence i zdmuchiwaną zapałką). Agatha nie miała serca w tej kwestii uświadamiać Bastiana, który każdorazowo – rok w rok – nad tortem snuł kontemplacje własnych marzeń-priorytetów. Sherry miała ubaw, wychylając się tylko zza odkupionego od kolegi Canona PowerShot „gje-jeden” („pośpieszzz sięęę, mam tylko trzydzieści sekunddd!”). Mark okres błazenady postanawiał przeczekać w pracy (kochanka jedyna i najwierniejsza).

Na początku wydaje mu się to całkowicie bez sensu (no bo, na przykład, jak na głos zażyczy sobie samochodu sterowanego zdalnie, pilocikiem śmiesznym, to najpóźniej na Gwiazdkę go dostanie, tak? po kiego grzyba sprawę utrudniać? zupełnie niepraktyczne takie podchody). Swoją drogą – głupota. Bo jak się pokoju i sprawiedliwości chce na świecie, to do tego się właśnie pełną piersią powinno nawoływać. A nie jakoś tak – po cichu – w myślach.
W wieku lat siedemnastu przyznaje już, że to całkiem wygodne nie musieć dzielić się swoimi marzeniami. Czy wstydził się swoich marzeń? Skądże znowu; wstydził się tego, że te marzenia miały imię.
I że prawa nie miały się spełnić.
Naiwności się wstydził. A naiwny był całe życie.

W wieku lat dwudziestu trzech, na tydzień przed swoimi urodzinami, mówi Phoe, że do tego samego kuzynostwa wyjeżdża na weekend (siódmy-ósmy, sobota-niedziela) z rodziną, ale „pewnie, jakieś urodzinowe piwo, co, jak wrócę?”.
Rodzince wcisnął kit odwrotny całkiem; że weekend ze znajomymi spędzi, „to mamuśka, nie rób sobie problemów, tortu nie szykuj! Wrócę, to na obiad jakiś wpadnę, tylko nie przesadzaj!”.
I urodziny, pierwszy raz w życiu – sam spędzał. Bez Rufusa jeszcze. Rolety zasłonięte, trzeźwy-trzeźwiutki, ale myślami upojony. Kryzys przechodził – przeżywał, miotał się w klitce własnej, co niby-domem była (ale gdzie dom jego, ten prawdziwy? u Agathy czy w sercu duszy bratniej – zbyt podobnej do siebie, jak dwa bieguny w magnesach, co niby identyczne, ale dystans, dyktowany jakąś siłą niewidzialną, trzymać muszą [słowa też się zlać w jedno nie potrafią; "nie-tak"]?). I siedzi w tej połowicznej ciemności; w blasku wyświetlacza stłumionego przez panel ustawień możliwie jak najbardziej. I okienko z rozmową otwarte.
Ostatnia wymiana wiadomości, sprzed godzin trzydziestu ośmiu:
B: „dobra, zbieram sie, wyjerzdzamy”
B: „wyjezdzamy” (wysłane z własnego łóżka)
P: „A żebyś się na śmierć zanudził!!”
I gapi się w tych słów kilka; w farsę samo-dzielnie wzniesioną. W kłamstewko-bolączkę-gorączkę. I chce napisać jej coś – prawdę, nareszcie. Samo-lubnie wykrzyczaną. Próbuje nawet. Stara się (tylko krzyczeć nie potrafi).

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


W roku dwa tysiące trzynastym chciał cofnąć się do roku dwa tysiące pierwszego.
W roku dwa tysiące czternastym chciał już tylko pokoju na świecie.
W roku dwa tysiące piętnastym chciał, żeby Phoe była szczęśliwa.
W roku dwa tysiące szesnastym przestał wierzyć w życzenia.
W roku dwa tysiące dwudziestym pierwszym znów wierzyć zacznie z naiwności.

Hmmm? Nad czym się… zastanawiasz? Tu się nie ma nad czym… – Wzrusza ramionami; ale tak naprawdę – nie. Zgęsiały pod kocem, mamrocze niewyraźnie – myśli łowić próbuje, z tym podbierakiem, ale zamiast ryb – węgorze wijące się wstęgami bólu. Dlatego nim tak trzęsie? Ojezu, Phoe. Co ja robię?
Powinnaś zaprosić… Petera. Ma-acie moje błogosławie-he-ństwo. On jeden ci się przynajmniej na tyłek nie gapi. – Bo takie rzeczy widzę przecież. No, Miles też się na tyłek nie gapił, ale to chyba dlatego, że on w ogóle w twoją stronę nie patrzył.
Co ja robię? Co ja wyprawiam, do cholery?
Co ty robisz, tutaj, w moim mieszkaniu? No, moje przecież – bo nos Rufusa czuję na grzbiecie dłoni (a wolałbym zamiast ściery wilgotno-suchej, czuć usta czyjeś czyjeś twoje czyjeś na własnej skroni). I otwieram oczy, i widzę, że kolor ścian nie-ten (nie-taki).
Źle się czuję, Phoe. Zimno i gorąco („cieplej, cieplej, cieeepło, zimniej, oj-zimno!, cieplej! GORĄCO!”; jak w grze – ten ostatni okrzyk na chwilę, nim serca dotkniesz).
Pewnie, że dam radę. Wszystko zniosę. – Petera. – Jak zawsze. Z Phoenix Grace Farrell do łazienki. – Ja do Ł-azienki (z Pawiem na dostawkę), on do Ł-óżka. Ale w sumie, wiesz co? Jebać Molly. Manifest najodważniejszy. Jebać ją. Jebać-jebać-jebać. Milesa zaproś! Ja wiem, że jej się to nie spodoba – ale je-bać-Mo-lly.
Powiedz jej, jak już się z nią zobaczysz, że te rady wszystkie w dupę sobie może wsadzić (że „a może ty Bastek z nią pójdziesz?”).
O, nie-nie. Czekaj. Nie. Molly nie ma przecież.
To lepiej jej nic nie mów jednak. – Bo to całe szczęście, że na nią padło, a nie na ciebie.
Vertigo. Moje Vertigo. Zamęt i zawrót mój – ty – głowy.
Czu(wa)ła. Nad nim; kiedy spał, i kiedy dawał się do pionu dźwignąć (Vertigo). I dziwne to, być tak – i nie być, jednocześnie. Gorączka wypalała go jak wosk starej świecy (oporny taki, dziwny). I ten sam wosk właśnie, jakimś cudem, skraplał się gdzieś w przeszłości. W roku dwa-tysiące-Molly-jeszcze-żyła; i umierała tylko na chwilę, w prześwitach świadomości.
Do łazienki.
Do łóżka bym wolał (wrócić? pójść? zaprowadzić się?).
Do łazienki – idą. Stopą wzdryga się przed nastąpnięciem na kafelek chłodny-lodowaty-zimny (oj-zimno!), a potem patrzy w dół; i nie ma co się bać, palce pod skarpetką (dlaczego śpię w skarpetkach?).
A potem patrzy w bok – i Phoe widzi-nie-widzi-nie-na-widzi (w wieku lat dwudziestu trzech). I nie ma co się bać, skoro jest przy nim (o nią się boisz, czy jej?).
Ja… ja sobie poradzę. – Zahacza palcami o krawędź wanny; wspiera się, potem odbicie – o brzeg umywalki. Obraz mu się rozjeżdża; obraz samego siebie, w lustrze, zjawa za plecami przyczajona, mara, marzenie z(n)iszczone. Kafelki jak pióra Albatrosa. Gorączka, jakby drzemał pod rozognionym skrzydłem Feniksa (i podcinał te skrzydła, ciach-ciach-ciach).
Poradzę sobie, Phoe.
Możesz iść z Peterem. Możesz zaprosić Milesa (do Ł.);
jakoś sobie poradzę (i skąd miałem wiedzieć, że Wielcy Przegrani, co wstępu do Ł-óżka nie otrzymają, po Ł-azienkach chować się muszą? ale ja siniaków nie chcę, Phoe, nie chcę [niechcęPhoe;chcębardzo]).

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „139”