WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#3

Wszystko jej umykało - tanecznymi ruchami wyślizgało się z drżących dłoni, by ostatecznie pozostawić ją w wiecznej pogoni. Czyżby życie Eddie składało się wyłącznie z męczącego ją uczucia pustki, które nieudolnie próbowała zapełnić kolejnymi szalonymi, porywami serca? Wypuszczając ciężko powietrze ustami po jednej z wykańczających, baletowych prób, nie zastanawiała się nad samotnością powoli rozdzierającą ją na miliony kawałków. Teraz desperacko pragnęła oddać duszę baletowi w ofierze, by nie dźwigać już jej ciężaru - pogrążyć się tylko w przemęczaniu dotykającym jej ciało. Przyziemne, ludzkie i uderzające wyłącznie tym prostym cierpieniem, na które przez lata katowania przy mistrzach klasyki zdążyła się już przyzwyczaić. Duszenie w sobie łez i wykrzykiwanie bólu na nocnych wyprawach po szczytach Seattle - niewiele wystarczyło do zabudowania się fałszywym przeczuciem wolności. Nie doznała zatem tego zbawiennego odpoczynku od uczelnianych spraw, wojując z własnym odbiciem w salce tanecznej. Stało się - ie pojawiła się na kolejnym spotkaniu rodzinnym, nieumyślnie odgradzając się grubym murem od tradycji towarzyszących jej rodzinie od pokoleń. Sama nie wiedziała, jak powinna czuć się w takie sytuacji, ponieważ usilnie starała oderwać się d tych przyziemnych uczuć trzymających ją w miejscu. Nie mogła dać znowu uwiązać się z nimi tylko z powodu niemądrych sentymentów, nieprawdaż? Do tego jednak nieustannie dążyła, ciągle przejmując się tym, co powinna już dawno zastawić daleko w tyle. Och, a kiedyś ucieczka tak świetnie jej wychodziła! Czyżby z wiekiem zapał Eddie powoli przygasał, a nieustanny bunt schodził powoli na dalszy plan? Nie potrafiłaby odpowiedzieć na to pytanie i równie mocno nie chcąc uwierzyć w podobną wizję własnej przyszłości. Czy ona w ogóle istniała? A może została przekreślona tego dnia, gdy pod wpływem targających nią emocji, wybiegła z walizką na ulicę bez jakiegokolwiek planu? Teraz jednak tego potrzebowała - stabilności w chaosie, jaki sobie stworzyła i który tak bardzo umiłowała całą sobą. Dlatego przez jeden impuls zdrowego rozsądku, ściskając telefon w dłoni, liczyła prawdopodobnie na cud - nawet jeśli w żaden sposób na niego nie zasługiwała. W drugiej dłoni zaś trzymała pogiętą już gazetę z zakreślonymi ogłoszeniami o miejsce pracy - cóż za skok do przeszłości! W tym wszystkim postanowiła przystanąć gdzieś na środku mostu, z nadzieją na chwilę spokoju.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Późnym popołudniem, kiedy słońce znikało już za horyzontem, a słabo oświetlone, wyboiste ulice South Park pogrążały się w półmroku, życie zdawało się zwalniać – szum wody przenikał rzeczywistość, a głośne klaksony przejeżdżających mostem samochodów wtapiały się w tło dzielnicy, która nie spała nigdy, w której chłód nadchodzącej jesieni stawał się tym bardziej dojmujący, im dłużej było się samotnym. Dziesięć lat temu wracał pijany do mieszkania tą właśnie ulicą, której znał każdy centymetr bruku, która zmieniała się wraz z nim i wzdychała ciężko, kiedy potknąwszy się przypadkiem, zostawił na kocich łbach połacie swojego naskórka – od tamtej pory widziała wiele wybitych szyb i butelek, złamanych deskorolek i sztubackiej arogancji, która wówczas pozwalała jeszcze naiwnie wierzyć, że miasto współodczuwa ten parszywy i nietrzeźwy smutek, będący tak naprawdę uszlachetnioną nudą bądź ogólnym brakiem perspektyw.
Niekiedy wracał tędy ze szkoły – za duże spodnie zsuwały mu się z wąskich bioder, przerzucony przez ramię plecak podskakiwał w rytm kroków, Uriah uśmiechał się natomiast, bo szedł pod rękę z Ruthie-Ray, której jasne blond włosy zdawały się błyszczeć w słońcu dnia. Dawniej miał skłonność do mitologizowania własnych wspomnień i odtwarzania w pamięci zamierzchłych scen dopóki nie stawały się one kliszą wywołaną na wrażliwej fakturze jego świadomości – dzisiaj przeszłość zdawała się być matowa i niewyraźna, ciężka do pochwycenia spod białego woalu, który nakrył jego zniszczony i odrętwiały umysł. Wielu rzeczy nie pamiętał: nie wspominał bliskich, kiedy data w kalendarzu wskazywała dzień ich urodzin, imienin bądź śmierci, mylił ulice, stacje metra i numery autobusów, spoglądał na własne siniaki i nie wiedział, skąd się tam wzięły, nie przypominał sobie tego bólu.
Znużenie, tak dobrze widoczne w jego postawie, nieobecnym spojrzeniu i zapadniętych kościach policzkowych okazywało się być stanem permanentnym, pełnym przerażających myśli i przyziemnych pragnień, skropionym alkoholem, którego gorzki smak piołunu zdawał się osiąść na stałe w głębi zaczerwienionego gardła. Szedł przed siebie – w teorii do domu, lecz tak naprawdę nie wiedząc dokąd ani dlaczego, równie dobrze mógłby bowiem wykonywać kolejne kroki i nie poruszać się wcale, iść w miejscu dopóki światło dla samochodów znów nie zmieni się na zielone, a słońce nie wzejdzie po przeciwnej stronie usłanego budynkami horyzontu. Mimowolnie uniósł wzrok – wpierw opieszale, zupełnie jakby kosztowało go to niemałych pokładów energii, zaraz jednak, gdy błękit spojrzenia natrafił na smukłą i bladą postać, uważniej, wpatrując się w profil odwróconej do niego bokiem kobiety, opartej łokciami o żelazną barierkę.
Ruthie? – odezwał się odruchowo, a jego zachrypły głos zabrzmiał słabo i niepewnie, jak gdyby spodziewał się, że dziewczyna okaże się ledwie delirycznym przewidzeniem, które rozpłynie się w powietrzu, gdy tylko podejdzie zbyt blisko. We własnym umyśle Uriah zdążył przyjąć i pogodzić się ze śmiercią Ruthie, którą rychło dopowiedział sobie sam, czy to za sprawą wymijających odpowiedzi Jolene czy w marnej próbie pogodzenia się ze stratą, wobec której nigdy nie chciał przejawiać głębszych emocji, mimo że niespodziewany wyjazd przyjaciółki zdawał się być wymierzonym ku niemu ostrzem okrutnego puginału. W błękitnym spojrzeniu błysnęła nieujarzmiona wściekłość, zaraz i ona straciła jednak na sile i nim Macaulay zdołałby ją wyartykułować, rozpadła się na części, których nie sposób byłoby już pozbierać.
Zrobił krok do przodu, zaraz zatrzymał się jednak znowu, prawą ręką chwytając za balustradę w żałosnej potrzebie posiadania jakiegoś podparcia. Chciał powiedzieć coś więcej i przymierzał te wypowiedzi w głowie jak czapki, ale żadna nie pasowała, w każdej czuł się jak idiota, więc stał w miejscu bez słowa, pozwalając by fale rzeczywistości wzburzyły się o brzeg jego bolesnych wspomnień. Powiedz coś, ponaglał się wgłowie, biorąc głęboki i nierówny oddech, zupełnie jakby próbował w równie banalny sposób ujarzmić podrażnione używkami myśli.
Kiedy wróciłaś? – doparł nareszcie, pytaniem maskując uczucia, które mimowolnie poczynały rozrysowywać się na jego chorobliwie bladym licu.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wdech, wydech. Płuca ściśnięte w żelaznym gorsecie mroźnego powietrza, myśli z trudem wybijające się na powierzchnię z ciemnej toni otępienia, które miało w zwyczaju od tygodnia pojawiać się po każdej skończonej zmianie; prawa dłoń w podziurawionej rękawiczce schowana w kieszeni płaszcza, lewa machinalnie stukająca w oparcie drewnianej ławki z odchodzącą farbą. W plecaku z beżowego materiału książka (Daisy Jones and the Six, żadne arcydzieło, ale każda strona pachniała jej blichtrem i brudem ukochanego miasta), xanax podwędzony rano Jolene, butelka różowego wina i dekadencko wielka czekolada, którą zamierzała zjeść wieczorem otulona przyjemnym ciepłem kołdry a potem, w środku nocy, zwrócić w całości razem z cuchnącą resztką alkoholu. Och, była dzisiaj rozpustna jak na ostatnie drobniaki brzęczące w portfelu i żałosny (jak na dorosłego człowieka) stan konta ostatnimi resztkami sił trzymający się balansu na plusie. Z niecierpliwością czekała na pierwszą pełną wypłatę - nowy start, od którego będzie można zacząć szukanie własnego kąta, wymianę najpilniej potrzebującej odświeżenia garderoby i odkładanie funduszy na kolejne wyfrunięcie z tego ponurego gniazda. Powrót do domu (czy to właściwe określenie dla miejsca, w którym wiecznie chodziło się jak na szpilkach, te śmieszne pozostałości pieniędzy chowało w specjalnej podszewce jednego ze swetrów i którego unikało się za wszelką cenę?) był absolutnym złożeniem broni, przyznaniem się do porażki z losem w walce o wizję własnego życia, które miało lśnić sukcesem, a tymczasem ćmiło się ledwie szarością niechcianej rutyny. Skrajnie dołująca była świadomość, że istnieją jednak ludzie, którym się udaje - te wszystkie sylwetki opowiadające do kamery z uśmiechem (szczerym) o zdrowym rytmie dnia, porannej medytacji, jarmużu, pościeli w drobne wzorki kupionej za tyle pieniędzy, jakby była uszyta ze złota, i kolejnych sukcesach wychowawczych i zawodowych. A tymczasem ona, Ruthie-Ray, trafiła na loterii bilet który uprawniał ją do tyrania za grosze w cukierkowym salonie sukien ślubnych, mieszkania z matką która jak rozpędzone wahadło dotykała co chwilę przeciwległych skrajności na spektrum zdrowia psychicznego i usychania z tęsknoty za miejscem, które nie zauważyło nawet, że z opuszczoną głową pakuje walizki.
Park w godzinach podwieczornych był idealnym miejscem na to, żeby ukryć się przed całym światem. Nie było tu już spacerowiczów z psami, większość wracających z pracy rowerzystów-amatorów zdążyła już zdjąć buty po przekroczeniu progu mieszkania, nianie plotkujące na ławkach w południe z ulgą przekazały już podopiecznych zmęczonym rodzicom. A Ruthie ukrywała się, od kiedy postawiła znowu stopę w tym przeklętym mieście, przed wszystkimi - zapomnianą grupą starych znajomych, potencjalnymi znajomymi z dnia dzisiejszego. Przed sobą. W mdłym świetle miejskiej latarni łatwo było uwierzyć, że jest się tylko cieniem - ot, dziewczynką wyciętą z papieru, którą ktoś dla zabawy odgrywa całe to nieprzyjemne przedstawienie. Była to godzina i miejsce, w którym można było nie istnieć. Przynajmniej do momentu, w którym instynktownie podniosła wzrok, reagując na swoje imię wypowiedziane z niedowierzaniem przez głos, którego nie słyszała już od lat.
- O matko. Uriah? Czy powinnam... uciekać? - sama nie wiedziała, czy kieruje pytanie w stronę tak-dawno-niewidzianej-a-tak-dobrze-zapamiętanej smukłej sylwetki, do której tyle razy wzdychało się w marzeniach mokrych czasów nastoletnich, czy do siebie, skoro właśnie takich spotkań (wytłumacz czemu, żadnego pożegnania, żadnej pocztówki ani świątecznej kartki, czy przyjaźniliśmy się naprawdę?) chciała unikać jak najdłużej. - Skąd wiesz, że nie przyjechałam tylko w odwiedziny? Może miałam gorszy okres w Kalifornii i potrzebowałam pocieszenia w postaci zaćpanej Jolene i zerowej temperatury. Może właśnie tak było.
(Z takim talentem do wymyślania bzdur nic dziwnego, że jej kariera aktorska skończyła się zanim się zaczęła).

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Uriah unikał spotkań z przyjaciółmi z czasów szkolnych – bolały go te zaniepokojone spojrzenia, które musiał znosić za każdym razem, bolała rozmowa zmierzająca donikąd i litość, do której oni nie mieli przecież żadnego prawa. Nie mógł znieść zderzenia z rzeczywistością innych ludzi – zdrowych, normalnych ludzi, w obecności których musiał zbierać się w sobie, zszywać z powrotem, nawet prowizorycznie, bo z każdym dniem odnosił wrażenie, że rozpada się coraz bardziej, coraz gorzej widzi, coraz gorzej się porusza. Fałszywa rzeczywistość, która – gdyby w wieku dwudziestu siedmiu lat wciąż był człowiekiem posiadającym dumę, honor i własną ambicję – wydawałaby się dnem poniżenia, była bowiem ostatnią rzeczą, w której mógł jeszcze odszukiwać się jakiegoś punktu odniesienia, drewnianej tratwy rzuconej na morskie fale, nawet jeśli cienkiej i zbutwiałej.
W obecności Ruthie było jednak inaczej – w gruncie rzeczy długo po jej niespodziewanym zniknięciu liczył, że jeszcze się pojawi, że to kwestia godzin, dni, w końcu tygodni, miesięcy, lat. Przechodził obok mieszkania Jolene, za każdym razem dusząc w sobie naiwny płomyk złudnej nadziei, niekiedy przysiadał pod klatką schodową odpalając piątego z kolei papierosa, wymieniając krótkie uprzejmości, które z czasem zaczynały przeobrażać się w złośliwość i pełne pretensji przytyki, frustrację, jaka pojawia się zawsze, gdy człowiek – nawet przyzwyczajony do własnej porażki – czuje, że jakieś informacje są przed nim ukrywane. Szybko przyzwyczajał się do wszystkiego, co odgórnie narzucało mu życie, istniejąc myślami jedynie w teraźniejszości, bo zarówno przeszłość, jak i przyszłość były zbyt ponure, by w ogóle chciało się w nie spoglądać.
Co? – wykrzesał z siebie głupio, opierając się o barierkę już nie tylko jedną ręką, ale całym ciałem, czując jak chłód zimnego metalu przedziera się przez cienki materiał ubrania. – Nie, dlaczego? – odparł trochę za szybko i zbyt frenetycznie, nie rozumiejąc wprawdzie własnego podenerwowania, lecz folgując mu bez zastanowienia. Wyczuwał w jej tonie tę samą, dziecięcą ironię, z którą lubiła prezentować się w szkole, mimo wielu problemów, zawsze potrafiąc zachować dystans i naturalność swoich wypowiedzi. I chociaż pozornie słyszał to, co do niego mówiła, zupełnie nie potrafił skupić się na treści, która wypływała ku nieokreślonej atmosferze wieczoru, na znaczeniu wyrazów, które muskały jego świadomość, lecz ostatecznie przemykały gdzieś koło niej, rozbijając się w przestrzeni na setki małych, niemożliwych do pochwycenia drobinek. Dopiero po niezręcznie długiej chwili milczenia zauważył, że w głosie dziewczyny nie było wrogości ani żalu, ale nie było też – zmusił się do zauważenia tego, chociaż nie chciał, bał się – nie było rozczarowania.
Jolene nie chciała mi nic powiedzieć. – odparł w końcu, czując jak przez dotychczasową nerwowość i oszołomienie nareszcie przedziera się tamten dawno stłumiony gniew, bolesna pretensja, że ktoś, komu ufał wówczas tak szczerze i bezgranicznie, mógł zostawić go samego, porzucić jak łańcuchowego psa, bezmyślnego szczeniaka, który dniami oglądał się jeszcze za swoim właścicielem.
Nie rozumiem. – wykrzesał z gardła chropowatym i nieprzyjemnym głosem, pozwalając jednocześnie, by lewy kącik ust drgnął w przejawie starego tiku, paroksyzmu nadchodzącej gwałtowności – Obiecywaliśmy sobie tyle rzeczy. Mogłaś zabrać mnie ze sobą, mogłaś zostawić po sobie cokolwiek, jakiś znak, wskazówkę, nawet głupie wytłumaczenie. Cokolwiek byłoby lepsze niż zniknięcie stąd bez słowa. – uniósł wzrok, taksując Ruthie uważnym spojrzeniem – nie hamował już swoich wyrzutów, pozwalał im cofnąć się do gardła jak poranna gorycz, bo opróżnionym poprzedniego dnia kieliszku – Nie widzisz, co się stało? Nie widzisz, że to wszystko ty i twoje pieprzone obietnice? – czuł, jak jego głos traci na ostrej surowości, jak podłamuje się i nabiera infantylnego brzmienia, mimo to uparcie powstrzymywał się od dalszych wyjaśnień, odrywając wreszcie dłonie od chłodnej barierki, biorąc głęboki oddech, pod wpływem którego pierś zafalowała niebezpiecznie. Pozornie chciał odpowiedzi – w głębi serca nie był pewien, czy aby na pewno na nią zasługiwał.
Ostatnio zmieniony 2020-11-21, 20:16 przez Uriah Macaulay, łącznie zmieniany 5 razy.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ruthie myślała o tym, jak śmieszne jest to, że wystarczy jedno spojrzenie na kogoś, kogo nie widziało się wprawdzie od lat, ale którego już dawno (i na zawsze) oznaczyło się szkarłatną literą jako swojego towarzysza, żeby utrzymywana sporym wysiłkiem delikatna równowaga organizmu została zalana prawdziwym tsunami emocji, a skategoryzowane już wspomnienia wysypały się z szuflad pochowanych gdzieś w zakamarkach umysłu. Było tak, jakby każda sylaba, którą wymawiał, trącała ją w jakąś dawno niewybrzmianą strunę, a każdy trzepot rzęs w odruchu nerwowego mrugania przypominał jej miejsca, zapachy, struktury kiedyś dotykanych powierzchni. Pewne sploty wspomnień takich jak wspólny (naprawdę, wydawało jej się, że go dzielili, mimo dwóch różnych ciał i faktur warg) uśmiech podczas zachodu słońca oglądanego razem z rozpadającego się nieco dachu zamkniętej od dawna kwiaciarni w ten wieczór, kiedy Ruthie miała dwanaście lat i wyszczerbioną jedynkę, a Uriah zdecydowanie zbyt poważne oczy jak na trzynastolatka, i po raz pierwszy właśnie zdali sobie sprawę z tego, że mogą zostać tu do bladego świtu, bo naprawdę nikt nie czeka na ich powrót, odbijały jej się teraz echem w tym cielesnym centrum dowodzenia, które odpowiadało za nostalgię. Lekka mgiełka jego oddechu, stojąca chwilę jak nóż w zimnym maśle w tej aurze przed-zimowej, przywodziła jej na myśl ten styczniowy dzień, w który leżeli na stercie koców w piwnicy jej domu (Jolene też leżała, piętro wyżej, odsypiając o piętnastej jakąś nocną włóczęgę, którą przypłaciła rajstopami porwanymi na kolanie i siniakiem na żyle rozlewającym się po bladej skórze jak z przewróconego kartonu porzeczkowego soku), otuleni starą kołdrą która kiedyś była beżowa, i snuli te piękne, naiwne fantazje o perfekcyjnej przyszłości, w której ona świeciła jasno jak któraś z planet widocznych na wieczornym firmamencie nieba a on mknął jak kometa przez dorosłe życie nie zważając na przeszkody. Przeglądali gazety, pili kurewsko ciemną i gorzką (najtańszą, jaką Jolene udało się znaleźć w pobliskim markecie) herbatę na przemian z winem, słuchali winyli z gramofonu, który Ruthie kupiła niedawno za pierwsze własne pieniądze (całe lato spędzone na skanowaniu w paskudnej, czerwonej kamizelce puszek z białą fasolą, sześciopaków piwa i czekoladek Reese's). Byli tak blisko; związani nieprzerywalnym sznurem łączącym te dzieciaki, które reszta świata zepchnęła na margines. Nieprzerywalnym, ale ulegającym rozluźnieniu.
- Jolene nic nie wiedziała. Czasami do niej dzwoniłam - chyba sprawdzałam, czy jeszcze żyje - ale nie sądzę, że wiele z tego pamięta - Ruthie przygryzła spękaną wargę, nie chcąc przypominać sobie tych jednostronnych rozmów; z drugiej strony słuchawki nigdy nie dobiegała do niej po elektromagnetycznych falach żadna iskra tęsknoty czy żalu, którą tak bardzo chciała usłyszeć, zaciskając kurczowo palce na obudowie telefonu.
Z wahaniem podeszła bliżej; miała straszną ochotę go dotknąć, pogładzić po ciemnych włosach albo policzku, jednym gestem znieczulić wszystko, co mógł (i miał prawo!) czuć wobec niej teraz. Ale to byłoby nie w porządku, a Ruthie i tak wykorzystała już dawno cały swój kredyt zaufania.
- Nie mogłam. Uwierz mi, nie mogłam. To nie takie proste - uciekać; musiałam oderwać się od wszystkiego jednym szybkim cięciem, nie żałować. Nie chcieć wracać, rozumiesz? Tabula rasa, nowe początki, te sprawy. Musiałam odetchnąć i przynajmniej spróbować stanąć na nogi. Samodzielnie. Inaczej zawsze w jakiś sposób opierałabym się na kimś, może na Tobie, a to gówniane życie.
Odetchnęła głęboko, rwąc z nerwów chusteczkę znalezioną w kieszeni płaszcza. Wiedziała, że jedno słowo nigdy nie zastąpi tysięcy tych, które mogłyby wybrzmieć między nimi, gdyby nie zwiało jej stąd jak płomyka świecy, ale czuła, że napiera jej na język i musi wyrzucić je z gardła, albo zwariuje.
- Przepraszam.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Był zły, chociaż złość jego nie wynikała z prawdziwego rozgoryczenia, ani nawet z pretensji, którą teraz próbował się osłaniać, a z rozbicia tego, co dotąd uważał za oczywiste, do czego zdążył się przyzwyczaić i co na przestrzeni lat stało się częścią jego osobowości, jak kawałek materiału, prowizorycznie zaklejający dziurę w schodzonych już, dżinsowych spodniach. Jasne było, że tego napięcia nienawiści, które opadło na niego gwałtownie i niespodziewanie, organizm nie będzie w stanie wytrzymać zbyt długo, szczególnie teraz, kiedy umysł dodatkowo okrywał woal znużenia i bezsilności. Gniew i frustracja zmieniły jego twarz w stężałą maskę tragicznej niepewności, w której tylko źrenice, trochę zbyt szerokie, jak na błękit okalających je tęczówek, leżały na czatach, napięte jak cięciwy – wszystko wydarzyło się tak dawno, nie pamiętał już dokładnie. Potrafił wyciągać wnioski, ale nie zdarzenia z pamięci.
Bardzo się nie zmieniła. – odparł niechętnie, przypominając sobie Jolene z czasów, kiedy wypalała dziesiątki papierosów, co i raz popijając łyka ze szklanej flaszki, by później, rzuciwszy w ich stronę kilka niepochlebnych komentarzy, zasnąć na wgniecionej kanapie, która skrzypiała głośno, gdy kobieta przekręcała się przez sen, by w środku nocy zwrócić alkohol na podłogę. Pamiętał, że czuł przed nią kiedyś pewną niezrozumiałą obawę, a gdy wracał wieczorem do domu, wymykał się na palcach, skradając się nawet po opuszczeniu klatki schodowej, zupełnie jakby obawiał się, że wszechwidzące oko Jolene dostrzeże go wszędzie, choćby schował się głęboko w drewnianej szafie, ukrył pod łóżkiem, zakrył kołdrą aż po samą głowę. Później dopiero, gdy stawał się starszy, zaczynał dostrzegać w niej zakrzywiony obraz samego siebie, swojej matki i ojca, swoich znajomych, którzy upijali się tanim winem i umierali gdzieś w śmierdzącym rynsztoku na obrzeżach miasta, swoich krewnych i kuzynów, równie nieszczęsnych co on sam – Jolene była jedną z nich mimo że sama nigdy nie odważyła się do tego przyznać.
Kiedy Ruthie podeszła bliżej, drgnął, ale pozostał w miejscu, przyglądając jej się z jakimś nieokreślonym wyrzutem, tandetną i głupią sentymentalnością, która niespodziewanie zrodziła się w jego sercu. Lewy kącik jego ust zachwiał się w panicznym przejawie niepewności, tym samym, nerwowym tiku, który dręczył go w dzieciństwie i który teraz powrócił, jakoby na widok kobiety, która w tak natrętny, choć długo pożądany przecież sposób, przypominała mu tamte dni, kiedy życie, choć usłane niesprawiedliwością, w obliczu której nie miał najmniejszych szans, wydawało się być jeszcze czymś, co można by w końcu przezwyciężyć.
Wiesz jak to jest, Ruthie? Ktoś znika bez pożegnania, nie zostawia po sobie nawet papierka z zapisanym na nim, tandetnym wyjaśnieniem. Jednego dnia po prostu go nie ma, zupełnie nagle. Na początku ciężko przestać o tym myśleć, ciężko nie zadawać sobie pytań. – odparł w końcu, unosząc nieznacznie głowę, próbując sprawiać wrażenie, jakoby wciąż targała nim złość, mimo że widać było po nim, że ta zniknęła równie szybko, co się pojawiła. – Potem zapominasz o wszystkich obietnicach, o kłótniach, przestajesz doszukiwać się przyczyny. Bo to bez znaczenia. Mnóstwo ludzi stąd wyjeżdża. – wzruszył ramionami, przyglądając jej się uważnie, prawie jakby niedowierzał, że faktycznie stała naprzeciwko niego, że gdyby wyciągnął dłoń, mógłby dotknąć jej włosów, złapać za rękę, zmniejszyć tę odległość, która tak nieznośnie ich rozdzielała. – Przyzwyczaiłem się. Że cię tu nie ma, że może nigdy już cię nie zobaczę. Czasami myślałem... myślałem, że może nie żyjesz, że może dlatego Jolene nie chce mi nic powiedzieć. – nie chciał obwiniać jej za ten wyjazd, mimo to nie potrafił znaleźć w sobie determinacji, żeby jej wybaczyć. Dopiero chwilę po tym, jak jego słowa wybrzmiały w pozornie otaczającej ich ciszy, dopadła go nieszczęsna samoświadomość – nawet jeśli Ruthie wróciła do Seattle na stałe, doskonale wiedział, że nie zasługiwał na to, by mieć ją w swoim życiu po raz kolejny.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Nie zmieniła się wcale. Myślałam, że może... wiesz, minęło jednak kilka lat, myślałam, że może zaczęła jakoś funkcjonować. Wytrzeźwiała, kupiła nowe ciuchy. Ale nie, dalej te same podziurawione bluzki, te szare dżinsy z niedopraną plamą po rzygach i nawet ta sama cerata na stole w kuchni która leżała tam, jak wyjeżdżałam - och, jak bardzo, bardzo chciała opuścić wreszcie ten zagrzybiały, stary dom, który istniał tylko po to, żeby w nim dogorywać. Z wiecznie zaciągniętymi zasłonami w kolorze zdechłej zieleni, gdzieniegdzie z pustymi kółkami powstałymi w wyniku bliskiego kontaktu z rozżarzoną końcówką papierosa, z zepsutą pralką, z której wyciągało się ubrania ociekające brudną wodą, z zakurzoną gablotą za której szybą pyszniły się dawno nieodświeżane trofea sprzed ponad dwudziestu lat (pierwsze miejsce, podium, najlepsza gimnastyczka w okręgu) i z pokojem na piętrze, w którym zasypiała od kilku nocy przypominając sobie te wszystkie lata, które spędziła leżąc w czujności pod kołdrą i nasłuchując, czy ciężkie kroki matki nie zbliżają się do jej drzwi. Nawet teraz, kiedy była już dorosła i nauczyła się bronić, skóra cierpła jej instynktownie a w całym ciele rozlewała się gorąca piana adrenaliny, kiedy tylko z korytarza dobiegł ją jakiś szmer. Umysł panikował; gorączkowo przeglądała w myślach swój dzisiejszy jadłospis, liczyła kalorie ukrywające się w sałatce z tuńczykiem, brzoskwiniowym koktajlu, zjedzonej w biegu kanapce z ciemnego chleba; przypominała sobie ostatni wynik (zawsze dodatni, niestety) wyświetlający się na małym ekranie elektronicznej wagi i karciła się za wybór pomarańczowej fanty w sklepiku na rogu zamiast neutralnej odżywczo niegazowanej wody. Mimo upływu lat, nowych życiowych doświadczeń i całkowitej zmiany otoczenia nadal nie potrafiła do końca zrzucić z siebie tego ducha zahukanej dziewczynki, która co drugą przerwę spędzała nad toaletową muszlą w szkolnej łazience i starannie prowadziła codzienny rejestr przyjmowanych pokarmów, który wieczorem oddawała Jolene do skrupulatnej inspekcji. Dalej bała się, że znowu ją zawiedzie - bez względu na to, że to Jolene zawiodła ją wielokrotnie i na każdej możliwej płaszczyźnie.
- Wiem, że zrobiłam świństwo. Wiem to, Uriah - skierowała na niego spojrzenie, którym wcześniej tchórzowsko uciekała, omiatając wzrokiem tlące się parkowe lampy, gałęzie drzew z pierwszymi świątecznymi pasmami barwnych diod, zgrabione w kupę liście przy miejskim śmietniku. - Mogłam do Ciebie zadzwonić, mogłam po staroświecku wysłać Ci list, mogłam pożegnać się z Tobą jakoś po ludzku, mogłam... no, ale teraz to już nieważne. Mleko się rozlało, jeśli nie chcesz mieć ze mną teraz żadnego kontaktu, to trudno. Zrozumiem.
Proszę, żeby zaprzeczył, myślała, dalej wbijając w niego spojrzenie. Miała wrażenie, że trochę schudł i zmarniał, od kiedy widziała go ostatni raz, a przy tym tak wydoroślał - miała nadzieję, że delikatny rumieniec, który czuła, jak wypływa jej na policzki, weźmie za naturalną reakcję ciała na chłód otoczenia. Lustrując jego ciemne włosy, ciemne brwi i zarys szczęki nie mogła mimowolnie nie przypomnieć sobie tych miesięcy, kiedy była w nim rozpaczliwie - och, tak beznadziejnie - zakochana, potajemnie snując wizje o jakimś wspólnym szczęśliwym zakończeniu (cokolwiek to znaczy). Może właśnie dlatego nie chciała, żeby jechał razem z nią - snucie wizji zamiast prawdziwego przeżywania jest niezdrowe, a Ruthie nigdy nie miała dość odwagi, żeby zasygnalizować mu, że chciałaby przeżywać z nim coś więcej niż przyjaźń, która w pewnym momencie przestała jej wystarczać.
- Proszę cię, nie tak łatwo mnie wykończyć. Poza tym gdybym miała umierać, to dołożyłabym wszelkich starań, żeby Jolene nie odpowiadała za mój pogrzeb - wrzuciłaby mnie do pierwszego lepszego dołu, przysypała łopatą ziemi i dziękuję, do widzenia - wzdrygnęła się na samą myśl. - A Ty czemu nie wyjechałeś? Co Cię tu trzyma, Uriah?
Dla niektórych Seattle - okazałe przecież, ze strzelistymi wieżowcami i ośrodkiem dla utalentowanych specjalistów z dziedzin ścisłych - mogło być miejscem docelowym życiowej wędrówki i szerokością geograficzną na której zakłada się własne gniazdo, ale absolutnie nie dla nich.
Ostatnio zmieniony 2020-11-24, 12:56 przez ruthie-ray berkovitz, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pokręcił powoli głową, jakby przepraszająco, choć nie był w stanie wykrzesać z siebie żadnej odpowiedzi, nawet głupiego, godnego pożałowania przykro mi, które wybrzmiało wprawdzie w jego umyśle, lecz nie wydarło się z ciasnego uchwytu ściśniętego gardła. Jako dziecko jeszcze tego nie rozumiał, ale teraz już wiedział, że dla Jolene – tak jak i dla niego – nie było szansy na odkupienie. Oboje zabrnęli zbyt głęboko w gęstą i mazistą breję życia, które wprawdzie sami dla siebie wybrali, które zdawało się być im jednak przeznaczone już od samego początku – zdeterminowane i narzucone odgórnie, zostawiające teraz swoje odciski, niby całusy znużonej wędrówką kostuchy, w każdej sferze ich życia. Nieważne jak długo i oparcie ktoś gotów byłby go przekonywać, że wszystko można jeszcze zacząć od nowa i jak, w groteskowym niemal przejawie własnej głupoty, chwytał się niekiedy tej myśli, w głębi zniszczonych, przeżartych używkami trzewi wiedział, że cokolwiek dostrzegano w jego oczach, gdy był jeszcze dzieckiem, teraz wygasło już całkowicie, pozostawiając po sobie szarą stertę żużli i bolesne uczucie narastającej samotności.
Zauważył na sobie uważny wzrok Ruthie i poczuł, jak jego wewnętrzny niepokój podnosi głowę, świadomy zagrożenia, ale niezdolny uciec, wybrnąć z tej metalowej paszczy zatrzaśniętych wnyków, w którą to dopiero co włożył nogę. Chociaż dawno przestał już zwracać uwagi na pełne niepokoju i litości spojrzenia, które niekiedy sunęły za nim wzdłuż ulicy, niby jakieś natrętne i wyjątkowo uparte duchy, poczuł jak teraz spływa na niego zimna fala gwałtownego wstydu – w sercu rozbudziła się infantylna, choć logiczna przecież obawa, że gdy tylko kobieta przyjrzy mu się uważniej, gdy tylko opuści ich ten półmrok wieczoru, to słabe, żółte światło zawieszonej nad głowami latarni, dostrzeże wszystkie skazy i defekty, które przez lata usłały jego skórę, stworzyły obmierzłe i zszargane płótno chorobliwie bladej cery, zapadniętych żył i przeszklonego spojrzenia, skaleczeń i siniaków, które obficie wieńczyły chude ramiona. Miał dwadzieścia lat kiedy wyjechała i chociaż wówczas oddany był już rozmaitym używkom, było to działanie o tyle rozrywkowe, o ile spodziewane, bo kiedy jest się młodym i ma się wybujałe marzenia, można posiadać jeszcze przeświadczenie o własnej mocy i niezniszczalności. Tymczasem teraz sięgał już niemal lat trzydziestu – wieku, kiedy to zazwyczaj należy wejść w prawdziwą i niezachwianą dorosłość, znaleźć sobie żonę, kupić dom, spłodzić syna – jak mógłby sprostać tym wymaganiom nie wiedząc nawet czy dotrwa jutrzejszego poranka?
Kolejne słowa Ruthie wybrzmiały najpierw w przestrzeni, a potem dopiero w jego głowie, odciskając się na świadomości jak rozżarzony stempel. Wiedział, że najlepszą, choć pozornie niekorzystną dla nich obojga, odpowiedzią była pasywna zgoda – przytaknięcie głową, podanie sobie dłoni na pożegnanie i zakończenie tego, co ciągnęło się pomiędzy nimi jak stara, przyklejona do podeszwy guma, nie potrafił odnaleźć w sobie jednak wystarczająco wielkoduszności, by pozwolić kobiecie o sobie zapomnieć, by zniszczyć teraz to, co tak długo było przecież obiektem jego żałosnych wyczekiwań.
Nie. – odparł w końcu, a jego głos, ociężały i przepełniony jakąś osobliwą niepewnością, zachrobotał nieprzyjemnie o ściany gardła. – Chciałbym, żebyśmy zaczęli od nowa. – czując, jak jej wzrok znów wędruje po jego twarzy, poczuł natarczywe pragnienie odroczenia tego, co nieuchronne, więc wyciągnął dłoń w jej stronę, drżącą i zaczerwienioną od mrozu, w myślach starając się ignorować sztywność i chłód tego gestu. Po chwili kącik jego ust drgnął jednak lekko, czy to w cynicznym rozbawieniu czy w przejawie zdenerwowania, które zawsze dopadało go w obliczu podobnych spotkań – oczekiwał tego pytania, jednocześnie nie spodziewając się go zupełnie, a gdy nareszcie zawisło w rzeczywistości, zdał sobie sprawę, że nie mógł w żaden sposób dłużej od niego uciekać.
Nie wiem. – wydusił z siebie w końcu, bezradnie wzruszając ramionami. – Dokąd miałbym jechać?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dziwnie było pomyśleć o tym, że tak naprawdę Uriah teraz a Uriah wtedy to były dwie zupełnie inne postacie, dwa boleśnie-ludzkie osobniki z zupełnie innym już bagażem doświadczeń, choć w pewnej części powielonym; tyle zdarzyło się pomiędzy chwilą, w której Ruthie widziała go po raz ostatni a tym momentem w grudniowym parku, kiedy oglądała go bacznie po siedmiu latach bez obrazu. Gdyby mogła, to wsunęłaby jego życie jak starą kasetę magnetowidową do swojego umysłowego odtwarzacza i puściła cały materiał wstecz, w zwolnionym tempie, żeby przyjrzeć mu się dokładnie; wynotować punkty fabularne w których powinna była uczestniczyć, zwroty akcji które strąciły go z jakiegoś obranego toru albo chwilowo pozwoliły mu górować nad życiem. Dopiero teraz zaczęła tak naprawdę odczuwać tęsknotę za całym tym życiem, które tu zostawiła i które ją ominęło - kamienie milowe w opowieściach snutych przez los dla jej przyjaciół, momenty, w których powinna być przy nich żeby poklepać ich po plecach drobną dłonią i zaproponować ukojenie wszystkich bóli w szklaneczce absyntu, dni, które zapisuje się w swoim prywatnym rejestrze jako najpiękniejsze na świecie. Jej ścieżka rozlała się po zupełnym innym gruncie niż ta Uriaha, bez żadnych styczności po drodze, i teraz, kiedy spotykali się - w końcu - na jakimś złączeniu życiowych witek mieli już bardzo dużo zaległości. Zastanawiała się, czy tę fabularną dziurę można w ogóle jakoś zalepić - od czego miałaby zacząć pokazanie mu tego życia, obok którego go nie było? Od rachunków za benzynę wystawionych podczas podróży na zachodnie wybrzeże? Od zdjęć współlokatorek, z którymi dzieliła brzydką suterenę nie z żadnej sympatii, ale z czystego pragmatyzmu (nie było jej stać na samotne opłacanie czynszu)? Od opowieści o tych wszystkich chwilach, kiedy zamykała się w toaletach, prywatnych i publicznych, z małą butelką napoju wyskokowego, chlipała beznadziejnie w opalone ramię i zastanawiała się, co tu do cholery robi? Czy może skupić się wyłącznie na tych momentach skąpanych w różowym blasku pseudosukcesu, kiedy nagle ludzie dostrzegali ją już na ulicy i zewsząd dało się słyszeć wystrzał fleszów; byłoby to sprawozdanie niepełne, ze skrzywionego zwierciadła, ale o niepowodzeniach nikt zazwyczaj nie chciał słuchać.
- To brzmi fajnie. Jestem Ruthie-Ray, pochodzę z Seattle i znowu tu mieszkam, pracuję jako sprzedawca w salonie sukien ślubnych bo nie mam wykształcenia, za to potrafię ładnie kłamać - och, przydawała się ta umiejętność niezmiernie, kiedy trzeba było zapewnić grono rozstrojonych emocjonalnie sióstr, że tej z nich, która niebawem miała zostać zaobrączkowana, wcale nie widać boczków przez ten materiał a w delikatnym beżu (droższym) zdecydowanie jej do twarzy; Ruthie plotła te fałszywe pochlebstwa jak z nut, licząc w głowie potencjalną premię, którą właścicielka sklepu doliczy jej do wypłaty pod koniec miesiąca. - Lubię kakao z pianką, papierosy, lato i latawce. Jestem świetna w zawodzeniu swoich przyjaciół. Ciągną się za mną nadmuchane przez pismaków skandale, ale spokojnie, w swoim czasie zamierzam zawalczyć o swoje. Jak wyprowadzę się od matki - adoptuję kota. A Ty?
Chciała wiedzieć, co zmieniło się w jego świecie, gdzie teraz mieszkał, z kim się spotykał, do którego kina chodził popołudniami a gdzie wieczorem zamawiał chińszczyznę; jakie ma plany, jakie marzenia, a jeśli żadnych, to też chciała mieć tego świadomość. Teraz, dla odmiany, chciałaby przy nim być.
- No, nie wiem, wszędzie powtarzają, że cały świat stoi otworem, nie? - uśmiechnęła się krzywo, bo przecież sama doskonale wiedziała, jak bardzo było to banalne i w większości przypadków nie do pogodzenia z rzeczywistością. - Nowy Meksyk? Floryda? Islandia?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Choć nie przyznałby się do tego dzisiaj, kiedy Ruthie zniknęła niespodziewanie, szybko przestał o niej myśleć – wspomnienia, które z każdym dniem gorzkniały i nabierały wyjątkowo nieprzyjemnych barw, wciąż szybowały gdzieś w jego umyśle, pamięć do twarzy, słów i gestów pozostała, odciskając lico dziewczyny na płacie potylicznym tak, jak niekiedy odciska się skomplikowane wzory na rozgrzanym metalu, mimo to myśli o jej nowym życiu rzadko wkradały się w jego podświadomość. Nie chciał wyobrażać sobie innego miasta, obcych ludzi i decyzji, które podjęła bez niego – nie wiedział, czy bardziej nienawidził wizji, że Ruthie stało się coś po drodze czy siebie za to, że odczuwał z jej domniemanego niepowodzenia mimowolną satysfakcję. Spoglądał niekiedy przez okno na rozpalone żółcią okno, w którym pojawiała się rachityczna sylwetka Jolene, zastanawiał się, jak wiele ona wie i jak wiele mu nie mówi, czy zmatowiały przebłysk w jej znużonym spojrzeniu jest czymś więcej, jak tylko skutkiem alkoholowych majaków. Dawno zapomniał o tych odczuciach, bezmyślnie pozwalając by teraz wróciły do niego ze zdwojoną siłą, uderzając w chwiejną wieżę tchawicy i zalewając ciało nagłym i pełnym żałości wstydem – w głębi serca chciał bowiem umieć powiedzieć na głos jak okropnie jej nienawidził, chciał móc powiedzieć jak bardzo ją kochał, chciał, żeby sen był w końcu spokojny jak tafla jeziora tuż po burzy. Chciał, żeby to wszystko nigdy się nie zaczęło.
Uniósł wzrok, kiedy Ruthie się odezwała, wpierw zdziwiony, później zdezorientowany, w jednej chwili równie bezbronny, co dziecko we mgle; co wówczas, gdy po raz pierwszy został sam w pustym mieszkaniu, gdy musiał skonfrontować się ze schorowaną matką, gdy wszyscy, osoba po osobie, w końcu zupełnie się od niego odwrócili. Słuchał uważnie tego, co mówiła, wiedząc, że jej słowa są ledwie błahą namiastką tego, co faktycznie wydarzyło się w przeciągu ostatnich siedmiu lat, mimo to chwytał je łapczywie, niby ochłapy chleba rozdziobywane pod śmietnikiem przez miejskie gołębie. W pewnym sensie czuł, że bardzo powoli odzyskuje to, co niegdyś utracił, lecz gdy Ruthie odbiła piłeczkę, kierując pytanie zwrotne w jego stronę, poczuł, jak żołądek skręca mu się w ciasny supeł – poniekąd nie przemyślał własnego życzenia, wiedział, że do tego dojdzie, mimo to nagle poczuł się nieuchronnie złapany w pułapkę.
Ja... – zawahał się – co tak naprawdę mógł jej powiedzieć? Że ledwo opłaca stare, zniszczone mieszkanie w South Park? Że właściwie to nie ma żadnej pracy, poza okradaniem obcych ludzi z wspomnień i pieniędzy? Że bar, do którego przemykali się jako dzieci, stał się swoistą oazą jego obecnej egzystencji? Że wciąż jest uzależniony, wciąż nie odezwał się do matki, wciąż nie potrafi spojrzeć na swoje odbicie w łazienkowym lustrze? – Nie wiem co ci powiedzieć, niewiele się zmieniło. Nadal mieszkam tam, gdzie wcześniej, dokarmiam te same, kulawe koty, które wspinają się na mój parapet. W dzień wychodzę na miasto, a po nocach nie mogę sypiać – to chyba przez zęby. Codziennie biorę po kilka proszków, bo nie mam pieniędzy na dentystę. – skrzywił się z cynicznym grymasie, który mógł być uśmiechem, a mógł tylko chwilowym przejawem bólu.
Być może. – odparł, choć ton jego głosu jednoznacznie wskazywał, że nie rozważał w myślach takich ewentualności. – Zdaje się, że za bardzo wrosłem już w to miasto. – głupie wytłumaczenie, wiedział o tym. Nigdy w swoim życiu nie opuścił Seattle, a po dwudziestu siedmiu latach bał się, co mogłoby go spotkać poza nim i wstydził się tego strachu. – Idziesz do domu? Przejdźmy się razem. – odparł, czując jak chłód wyrzyna mu się pod ubrania. Oczywiście spacer nie zaniesie ich już dzisiaj szczególnie daleko, zbyt wiele było przepaści własnych i cudzych, a największe były te wspólne – chciał wypisać jej jeszcze w popiele wszystkie te spóźnione wyznania i wyjaśnienia, ale na to i na wszystko inne było już stanowczo za późno.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Od kiedy Ruthie na powrót znalazła się w tej zapomnianej przez boga dzielnicy, królestwie nałogów wszelakich i gomorze, z której bardzo ciężko było znaleźć wyjście na jakąś powierzchnię na okrągło łapała się na dziwieniu się, jak mocno czas jest tu utwardzony w miejscu. W drodze do sklepu mijała te same twarze, które pamiętała z dzieciństwa, poryte jedynie większą ilością zmarszczek i blizn, z okna pokoju oglądała te same sylwetki za lekko prześwitującymi roletami odbijające się w szybach innych mieszkań i słuchała tych samych wiązanek, urozmaiconych może jakimś jednym nowym określeniem które wypracował uliczny slang, pijackim głosem wyrzygiwanych przez te same gardła, co wcześniej. Bardzo ciężko było wyrwać się ze szponów South Parku, z tej wzmacnianej odpowiednim gatunkiem najtańszego narkotyku stagnacji, która dusiła w zarodku każdy przejaw ambitnych planów czy zbyt wybujałych marzeń - Ruthie była z siebie dumna, że w jakimś stopniu jej się to udało, i jednocześnie nie była w stanie sobie wybaczyć, że los na powrót rzucił ją w to wynędzniałe miejsce, w którym można było tylko spać, ćpać i umierać.
Nie była zatem specjalnie zszokowana, że Uriah idealnie wpasowywał się w szereg tych połamanych cieni, zawsze będących po przegranej stronie życia. Nie była zdziwiona, ale jednak serce kłuło ją przy każdym jego słowie, przy każdym napiętym wzruszeniu ramion; kiedyś podbiegłaby do niego bez żadnego skrępowania i zarzuciłaby mu ręce na szyję, zostawiła gorąc całusa na skroni i tym samym dała mu znać, że jeszcze wszystko będzie dobrze, a przynajmniej lepiej. Ale teraz nie umiała się na to zdobyć, więc stała tylko drętwo, żałując, że w chwilach, kiedy ciało mogłoby faktycznie na coś się przydać, dla niej nadal okazywało się nieporęczne.
- Jeśli kiedyś coś zarobię to pożyczę ci ile będziesz chciał, Uriah. Mówię serio. Nie możesz... wiem, że to rady głupie i bez żadnych rozwiązań, ale nie możesz faszerować się tak całe życie - ze wszystkich istniejących na tym świecie używek i nałogów to właśnie te proszki, te płyny dożylne wprawiały ją w gniewne drżenie; po oglądaniu Jolene sto i jeden razy zasypiającą na skraju śmierci z upudrowanym na biało nosem i strużką krwi nad górną wargą albo opaską uciskową na ramieniu Ruthie obiecała sobie, że nigdy, ale to nigdy nie da się wciągnąć w ten beznadziejnie drogi i zupełnie niepotrzebny świat. I obietnicy dotrzymała (a tabletki to co innego). - W ogóle kasa to cholernie śliski temat. Uwierzyłbyś, że w pewnym momencie miałam na koncie tyyyle zer, a teraz sakwa świeci pustkami? I najgorsze, że zupełnie nie potrafię powiedzieć, jak to się stało - (czynsz, drogie buty, drogie sukienki, drogie drinki, koperta dla Jolene, czynsz, naprawa hydrauliki, drogie auto, rosyjskie papierosy ze złotymi filtrami...)
- Nie wiem. Mogę iść. Zajdziemy jeszcze tylko gdzieś do sklepu po fajki, okej? Czuję, że muszę dzisiaj zapalić - aha, oto i Ruthie, ciocia dobra rada: Uriahowe proszki fujka, za to substancje smoliste zjadające jej płuca po kawałku i wypalające dziury w przełyku to już jak najbardziej w porządku. Cóż, ciężko było się przekonać do własnej śmiertelności.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Kiedy mieszkało się w South Park wystarczająco długo, zmiany były ledwo zauważalne. Na twarzach ludzi pojawiały się wprawdzie nowe zmarszczki, kolejne siwe włosy, siniaki i zadrapania, niektórzy chudli i wychodzili z domów coraz rzadziej, inni znikali zupełnie – wpierw z szarych i nierównych ulic, następnie z własnych mieszkań, wreszcie nawet z pamięci swoich sąsiadów, którzy, zbyt zaabsorbowani własnymi problemami, nie mieli czasu zastanawiać się nad czymkolwiek więcej, jak tylko sobą i swoimi rodzinami. Uriah próbował sięgać niekiedy w przeszłość, wyłapywać pojedyncze wspomnienia uśmiechów i twarzy, które widywał tu, gdy był jeszcze dzieckiem, im usilniej próbował, tym bardziej owe ponure retrospekcje rozpływały mu się jednak przed oczami, jak zalana wodą akwarela. South Park było ponurym i nieciekawym rynsztokiem dla ludzi, którzy – czy to z braku pieniędzy, czy braku pomysłu na życie – oddawali się ostatecznej deprawacji; dzielnicą, gdzie porządne rodziny żyły wśród pijaków, awanturników i złodziei, z czasem upodabniając się do nich, ze wzruszeniem ramion pozwalając by ich życie stało się nieustanną huśtawką pomiędzy bezrobociem, a ciężką pracą, trwającą po kilkanaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu. Miejscem, gdzie śmierć była jedynym wyjściem i jedyną rozrzutnością.
Pamiętał pierwsze dni szkoły oraz zazdrość, jaka towarzyszyła mu ilekroć dowiadywał się o codzienności rówieśników pochodzących z innych dzielnic miasta – chłopców co piątek grających w piłkę z rodzicami i ssących kolorowe lizaki, dziewczynek w nowych sukienkach, z matczynymi ramionami owiniętymi wokół ich szczupłych piersi. Nienawidził gniewu, w jaki wprawiała go ta jawna niesprawiedliwość, a później także siebie, gdy pozwalał by gniew ten poszybował wzdłuż przedramienia, aż do zaciśniętej pięści, wymierzonej celnie w czyjś zakrzywiony nos. Miał na sumieniu wiele win, mimo to, wbrew wszystkiemu, w dzieciństwie często czuł się zupełnie niewinny, przekonany, że oto świat, w przejawie jakiegoś parszywego nieporozumienia, spluwał mu flegmą prosto pod buty. Nawet wówczas jego nieszczęśliwe życie miało jednak swoje słoneczne godziny i ubogie kwiatki szczęśliwości, rozsiane skąpo pośród piasku i kamieni – Ruthie-Ray nigdy zresztą nie posunęła się do niczego, na co już i tak nie narażał się sam, wiedział o tym, choćby ledwie otarł z czoła resztki nieprzejednanej wściekłości, choćby gardło wciąż bolało go od wyrzuconych w przestrzeń wyzwisk i oskarżeń. Wiedział, że, wbrew wszystkiemu, darzył ją wciąż tym samym uczuciem, co dawniej, gdy siedem lat temu siedzieli obok siebie na pochyłym dachu starego kina, z ogromną wyobraźnią i wielkimi marzeniami.
Na jej słowa uśmiechnął się tylko słabo i trochę bez wyrazu – nie potrafił jej odpowiedzieć, wiedział, że gdyby pożyczyła mu pieniądze, nigdy by ich nie oddał lub, co gorsza, wydał je na własne, przeżarte używką pragnienia. Nie miał pojęcia, jak wiele wiedziała, choć zdawał sobie sprawę, że część faktów musiała wyczytać z jego twarzy – zapadniętych policzków, matowego spojrzenia, bladej cery – i modlił się w duchu, by nie kontynuowała tematu, był bowiem całkiem świadom, że gdyby miał odpowiedzieć jej teraz, w jego głos wdarłaby się zadra żałosnej rzewliwości, na którą nie mógł i nie chciał sobie dzisiaj pozwolić.
To chodźmy. W przeciwnym razie ubrania przymarzną mi zaraz do skóry. – nie było aż tak zimno, ale to nie szkodzi, dzisiaj nikt nie będzie w to wnikał, jutro było natomiast zbyt odległe, by martwić się nim, jeszcze zanim nadejdzie.

koniec

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

-Początek –
Wygląd. Sobotni, późny wieczór, most nad Duwamish Rive
Nie tak, że zaliczała teraz każdy napotkany na jej drodze most z dziwnymi, niepokojącymi myślami. Po prostu była tutaj całkiem przypadkiem. Nie mogła spać. Ostatnio ciężko jej było bez problemu zmrużyć oczy i po prostu zasnąć. Jakby Morfeusz wcale nie chciał jej objąć. Chociaż właśnie tego teraz potrzebowała – ciepłych ramion, które sprawiłyby, że znowu poczuje ciepło. Jego ramion… Tymczasem powiało chłodem. Cholera jasna, to nie tak powinno być. Niewypowiedziane myśli zjadały ją od środka. Emocje były zmienne niczym pogoda, nieobliczalne niczym huragan i niestety niekontrolowane. Nigdy się tak nie czuła. I nie myślała, że kiedykolwiek będzie się tak właśnie czuć.
Czuła się tak, jakby była teraz na Rollercoaster i nie mogła z niego wyjść...
„Tylko spokojnie, Nat. Weź głęboki wdech, twarda z Ciebie sztuka, nie mów, że jest inaczej, bo wiemy jak jest”– niemal słyszała głos Jake’a w swojej głowie.
„Mama jest silna. Tak tylko się zgrywa”. Ten drugi cieńszy i słodszy głosik, spowodował, że omal nie zapiekły ją oczy.
Zgrywa? Skąd ona zna już takie słowa? Normalnie pewnie by się teraz zaśmiała, jednak lekkie drżenie w kąciku jej ust zakończyło tą czynność, gdzie uśmiech ani myślał się na jej perlistej buźce pojawić. Od miesiąca na jej twarzy ani razu nie pojawił się jeszcze żaden szczery uśmiech. Wymuszała tylko takie, które wydawały się jej potrzebne, by nie niepokoić innych swoim stanem. Tak bardzo przecież się starali.
- Danielle jesteśmy z Tobą – mówili chórkiem. Wszyscy bez wyjątku, starali się ją wspierać. Jednak dlaczego to nic nie dawało?! Kurna.
Ciaśniej przyciągnęła do siebie ręce, które skrzyżowała o siebie pod piersiami. Podeszła bliżej do barierki i spojrzała w dół. Pochylając się nad nią. Migocące światła odbijały się hojnie na tafli spokojnej wody. Coś pięknego. Gdyby tylko jeszcze bardziej się wychyliła…
Ciało jednak nie podjęło tego działania. Nie ważne, jak głęboko na to spojrzy, nie poczuje się lepiej.
- Gówno prawda – mruknęła pod nosem. Wcale nie była silna. Nic, a nic.

autor

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

[3]

Niebo zaczynało pochmurnieć, uprzedzając mieszkańców Seattlw, że za chwilę ostatnie promienie piekącego słońca skryją się w gęstwinach szarej pary wodnej. Zupełnie jakby dzień wreszcie się zreflektował, nabierając powagi godnej chwili. Niedługo po pięknej pogodzie miało nie być śladu, ale może to tylko przejściowe. Jakby natura znowu chciała sobie zakpić z ludzi, ukazując swój majestat. Pokazując, że są wobec niej jedynie malutkimi jednostkami, które nie są w stanie nic zaradzić na atakujący je żywioł.
Trzask pordzewiałych drzwi odbił się echem wśród drzew po pustej okolicy. Samochód lata swojej świetności widział prawdopodobnie kiedy jego właścicielka zrezygnowała z noszenia pieluch. Może nieco później. Nie to miało znaczenia, bo o ile już zdecydowała wsiąść się w samochód, darzyła to pudło sentymentem. Bo Maggie była cholernie sentymentalna. Potrafiła trzymać stare bilety kinowe z pierwszych randek, a brata niemalże zabiła za wyrzucenie pamiątkowego papierka po lodzie. Byłoby to nawet urocze, ale jej życiu towarzyszyły zrywy, kiedy zamiast myśleć trzeźwo, działała pod wpływem emocji. Tak jak półtora miesiąca temu, decydując się na wynajem własnego mieszkania.
Niewysoka postać o drobnej posturze ruszyła przed siebie z miną jakby szła na ścięcie, bo to właśnie dzisiaj, za kilka minut miał się odbyć jej moment sądu ostatecznego. Chociaż kochała ją z całego serca, wiedziała też, że zawsze, kategorycznie może liczyć na szczerość ze strony przyjaciółki. Tym razem akurat nie było jej to na rękę, bo wiedziała doskonale, że od dłuższego czasu stoi w miejscu, nie pozbywając się starych wspomnień. Beznadziejnie. Tragicznie.
- Cześć, mam nadzieję, że przyniosłaś ze sobą chociaż skręta - rzuciła na powitanie, siląc się na radość w głosie, ale to nie pomogło, bo bił z niego wszechobecny fałsz. - Zimno jest, to pomógłby o tym na chwilę zapomnieć - i o wielu innych rzeczach, które beztrosko biegały po jej głowie, nie dając chwili wytchnienia.
- Dzięki, że się ze mną spotkałaś - potrzebowała wsparcia, cholernie, może odrobinę niezdrowo, ale sama nie dałaby rady przez to wszystko przejść. Nie po tym jak zdecydowała się na ostateczną wyprowadzkę. Bo tak było, prawda? Zdecydowała się? Och...
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Park”