WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!
Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina
Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.
INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.
DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!
UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.
-
Nigdy by nie przypuszczał, że odpowiedź na pytanie tak banalne jak to o miejsce pracy może być interesująca. I niejednoznaczna, bo na widok wyciągniętej talii kart zmarszczył brwi i lekko uchylił usta. Nie rzucał się od razu z lawiną pomysłów, w milczeniu wybrał kartę czekając, aż Curtis wyjaśni mu cóż to za nowe szalbierstwo. Zapamiętał damę pik powątpiewając, by mężczyzna naprawdę był w stanie mu ją zwrócić - w końcu takie rzeczy miały prawo zaistnieć wyłącznie na filmach, prawda? Jakież było jego zdziwienie, gdy Slater bezbłędnie okazał mu tę samą damę.
- Czekaj... jak ty to...? - wydukał, na chwilę tracąc zainteresowanie butelką. Usiadł wygodniej po turecku i potarł swoje ramiona dłońmi, bo bądź co bądź nie był aż tak nieczuły na temperaturę. Zamrugał parokrotnie i już sięgał po kartę aby sprawdzić, czy nie jest ona czasem znaczona, ale wówczas znów ogarnął go żywy, niczym nie zafałszowany zachwyt. Trik ze zmianą koloru karty także mu się spodobał, do tego stopnia, że zapomniał już o swoim pytaniu. - Dobry jesteś - przyznał, nim zdążył powstrzymać język. Z drugiej strony, wlał już w siebie taką ilość alkoholu, że i tak by mu się to nie udało. Ciemne oczy Olivera rozjaśniły się przy szerokim uśmiechu, takim, co to wyciągał na piegowate policzki dołeczki. Łatwo mu było zaimponować, kiedy nikt wcześniej nie próbował zwrócić na siebie jego uwagi, a do tego wyglądał dokładnie tak, jak jego kolejny poważny życiowy błąd.
- Dlaczego ktokolwiek miałby rozmawiać o butach z aligatora i gospodarczym kryzysie? - odpowiedział mu pytaniem na pytanie, bo nie wyobrażał sobie takiej konwersacji. Mógł dopisać te tematy do listy kompletnie go nie interesujących, zaraz po budowie maszyn rolniczych i zdrowym rozsądku. Ze swoim bogatym CV towarzyskiego nieogarnięcia w schemacie, w którym co najwyżej mogliby wylądować, to Oliver byłby gotów sypnąć gotówką, żeby w czasie tych gorszych dni mieć z kim spędzić czas.
Skrzywił się jakby ktoś podsunął mu pod nos ocet, ale koniec końców Curtis zaspokoił w jakimś stopniu jego ciekawość i zdradził mu nazwę perfum, które zachwyciły go nie mniej niż karciane sztuczki. Drzewna nuta idealnie komponowała się z otaczającym ich zapachem butwiejącego drewna, ale zaraz za nią stały jeszcze inne, trudne do określenia.
Ciekawe, czy mógłbym...?
Nie dokończył dywagacji nad problematyką pobocznych nut zapachowych, bo ni z tego ni z owego Curtis wpadł na pomysł, by mu ten kurs latania przyspieszyć. Zanim Oliver stracił równowagę dało się zauważyć lekko zdezorientowany uśmiech, a resztę pochłonęło zaskoczone westchnienie i pęd w stronę pustki, gotowej przyjąć go w swoje ramiona. To były sekundy, a jeszcze mniej zająłby lot i gwałtowny finał. Mimo to Hollow wcale się nie bronił. Nie wyciągnął rąk żeby się czegoś chwycić, nie próbował wyhamować, nie krzyczał, a uchwycony przez Slatera i jego nadludzki refleks, po prostu znieruchomiał. Jak na kogoś, komu życie teoretycznie powinno przelecieć właśnie przed oczami, te miał nieprzystająco do sytuacji spokojne. Co więcej - nie przerażała go nawet perspektywa posiadania za sobą przepaści, a trzymające go ręce nie miały tu nic do rzeczy. Tylko serce biło mu mocno, ale Oliverowi bliżej było do histerycznego śmiechu niż wściekłości.
Na mało subtelny przytyk ze strony swojego niedoszłego nauczyciela lotu uniósł głowę i posłał mu rozkojarzone, ale - o zgrozo - pogodne spojrzenie zwieńczone nieobecnym uśmiechem. - Słyszałeś kiedyś o strachu przed lataniem? - zapytał enigmatycznie, a w miarę upływu czasu odnalazł sobie nawet relatywnie komfortowe miejsce na ramieniu mężczyzny. Wybrał je, bo tu wreszcie mógł skupić się na tym niesamowitym połączeniu perfum i czegoś, czego nie rozpoznawał, a co musiało być naturalnym zapachem Slatera. - Ludzie tak bardzo boją się umrzeć, że nie potrafią wznieść się w powietrze. Całkiem głupie, nie sądzisz, Curry?
Oliver bredził. Na jego rozumowanie wykładanie problematyki śmierci za pomocą niezbyt wyszukanej metafory lotu miało jakiś sens, ale z boku mogło to brzmieć tak, jakby przy okazji porządnie trzepnął się w ten różowy łeb.
-
- Tobie pozwoliłbym się bać. - Odparł wyraźnie ściszając swój ton, a chociaż wokół nie było nikogo poza oczami ciekawskiej sowy, nie chciał by ktokolwiek usłyszał. Mógł zdawać sobie sprawę z tego, że ma do czynienia z personifikacją szaleństwa w skórze dzieciaka, mógł czuć to aż w kościach które Oliver gryzł zbliżając się do niego. Zrzucenie go w dół być może rozwiązałoby kilka kłopotów, ale nie był to czas ani miejsce, na zostanie kryminalistą nawet jeśli w kolorze słonecznej pomarańczy miało mu być do twarzy tak samo, jak w czarno-białych pasach.
- Oni nie boją się latać, Orbicie. To upadek przeraża najbardziej, wszystkich – nawet mnie. Nie mamy pewności czy się podniesiemy, a jeśli tego nie zrobimy, to... - Chłopak nie wisiał już jak wystawione przez Slatera pranie na wywietrzenie z głupiutkich pomysłów, a teraz po prostu paskudził swoją marynarkę na dachu, na którym dawno już nie sprzątano. Odgarnął mu z czoła pozlepiane ze sobą pudrowe kosmyki włosów, niespiesznie poprawił jego fryzurę na swoje widzi-misie bo nie lubił wpatrywać się w coś, co znajdywało ujście w szczelinie całkiem przemyślanego stylistycznie obrazu.
- Czego mamy oczekiwać po tej drugiej stronie? Piekła? Nieba? - Mógłby snuć na ten temat wiele wywodów chociaż najbardziej wierzył w to, że na niego nie będzie czekać nic poza poczuciem straty. Cieszył się, odrobinę z tego, że taki niewiele znaczący osobnik jak on zostanie przynajmniej raz wspomniany, w raporcie nieszczęśliwego wypadku samolotowego, który będzie miał miejsce nim stuknie mu w kalendarzu czterdziestka.
- Gdybyś mógł wybrać co się wtedy stanie, co byś wymyślił? - Czekając na to co wymyśli, zaczął mu ewidentnie przeszkadzać chwytając go za podbródek, żeby sprawdzić oba profile, które w półmroku, wydawały się prawie identyczne. A gdy już skończył te względne oględziny, zaczął szukać w jego kieszeniach papierosów i zapalniczki za nic mając sobie komentarze czy protesty, cokolwiek Oliver próbował przerwać – o ile nie było mu to przypadkiem na rękę - on najzwyczajniej ignorował wkrótce znajdując nie tylko to, czego szukał ale również inne mniej wartościowe skarby, taki jak cukierki cytrynowe.
- Słyszałeś o czymś takim, jak palenie na studenta? Co prawda, masz jeszcze dużo papierosów, ale może oszczędzasz? - Zamachał mu przed nosem wygrzebaną paczką, pozornie najcenniejszym co przy sobie miał.
-
Tobie pozwoliłbym się bać.
Trafiło i zaskoczyło. Ale on bardziej niż upadku obawiał się właśnie lotu. Uczucia pozostawienia za sobą problemów, wspomnianych lęków i lekkości, bo ich nie znał.
- No nie wiem, Curry. Jak dla mnie to bardziej wygląda na boję się "a co jeśli", a nie stricte uderzenia. Bo potem nie ma nic, i nic nie ma już znaczenia. Świat wciąż się porusza, niebo nie zawaliło się na głowę, a do skrzynki wciąż przychodzi poczta.
Przymknął oczy, kiedy palce Slatera pieczołowicie układały mu włosy wedle własnego uznania. Kilka z różowych pasm podłapało wilgoć, skręcając się samoistnie i podnosząc tym samym resztę kosmyków. Wciąż niebezpiecznie blisko krawędzi ale już nie tak, jak przed chwilą usiadł powoli, wychylając się wdzięcznie, aby Curtis mógł sobie obejrzeć jego twarz pod każdym kątem. Cienie rozciągnięte pod orzechowymi oczami opowiadały historię bezsenności, a bladość akcentująca piegi zdradzała jak sporadycznie Oliver wychodził z domu. Nie martwiły go jednak te mankamenty, bo skupił się na dotyku. Pozornie błahym, nic nie znaczącym, ale pierwszym od niepamiętnych czasów.
- Gdybym mógł wybrać, to wolałbym, żeby faktycznie nie było nic. - Dla kogoś, kto każdego dnia borykał się z problematyką przeciążeń emocjonalnych, karuzelą przeróżnej maści kłopotów od drobnych po wiążące oraz sztafażem przykrych doświadczeń zarówno minionych jak i tych, które dopiero na niego czekały pustka jawiła się jako kusząca opcja. Uniósł ręce na wysokość głowy, patrząc za czym tak gorączkowo Slater grzebie mu po kieszeniach. Obstawiał fajki i w zasadzie, to wcale się nie pomylił.
- Nie oszczędzam, ale... na studenta? Znaczy, że jak? Szybko szybko, bo zaraz egzamin, czy co? - zapytał, próbując wybadać w jakie diabelstwo znowu próbuje wciągnąć go Curtis. - Okay, pokaż mi. Mam zrobić coś szczególnego? - Dobrze, że nie wiedział. Nieświadomość uchroniła go przed zabójczym skokiem ciśnienia, w końcu Oliver jeszcze nigdy nie znalazł się tak blisko drugiego człowieka. Mimo początkowych obaw co do kolejnych pomysłów Slatera, postanowił dać temu szansę i przekonać się na własnej skórze na czym takie studenckie palenie polegało.
Strzepnął sobie zapodziane w załamaniach marynarki przyschnięte liście, znalazł kolejny fragment drewnianej framugi i uznał, że sobie poczeka aż Curtis przygotuje się do przedsięwzięcia, skoro on ewidentnie nie trybił co i jak.
-
Studenci mieli niezwykły zwyczaj oszczędzania, tak też w tym przypadku zabawa polegała na tym, że papierosa paliło się na zmianę, pozwalając drugiej osobie spijać z siebie najgorszy syf jaki wydobywał się, po zaciągnięciu. Nie było to zbyt zdrowe, ale miało swój urok do którego Curtis miał po prostu słabość bo lubił zagrania tego typu, odkąd sięgała mu pamięć.
- Powoli. - Mruknął mu w wargi zaraz po następnym, odrobinę nie przepisowym - bo to nie była już jego kolej – sięgnięciu po papierosa. Tym razem spokojnie zmrużył swoje niebieskozielone oczy i nie bawiąc się już w ciekawskie podglądanie zaskoczonego wyrazu twarzy nowego kolegi musnął opuszkami palców jego szyję, przypadkiem wyczuwając bliznę, na którą wcześniej nie zwrócił najmniejszej uwagi. Nie znaczyła zbyt wiele w porównaniu do skóry, upstrzonej bogato w brązowe plamy, przypominające gwiazdozbiory dla najuboższych. Ostrożnie trzymając papierosa w jednej ręce wystarczająco daleko, żeby go nie sparzyć przeciągnął tę zabawę, w dłuższy pocałunek nie pozwalając mu zbyt szybko zaczerpnąć świeżego powietrza. Dzięki tej chwili w towarzystwie Hollowa mógł dojść do wniosków takich jak te, że brązowe oczy miały najczęściej sarny, że miał dosyć zimne ale delikatne dłonie i cukierki nie były jednak takim złym pomysłem. Jeszcze długo mimo wypitego alkoholu ich posmak majaczył mu gdzieś między uciekającym spomiędzy ust dymem, czyniąc go bardziej znośnym. Przypominał mu trochę swoją niedoszłą dziewczynę ale tylko dlatego, że był taki chudy, bo przecież tam gdzie niby omyłkowo w trakcie pocałunku zsunęła się dłoń Curtisa nie miał niczego, co przypominałoby Olivię. - Chcesz jeszcze, czy mam sam dopalić? - Żadna odpowiedź nie byłaby tą złą. Otrzepał papierosa z pyłu, który zdążył się już niesfornie nagromadzić uśmiechając się przy tym trochę zbyt tryumfalnie.
-
- Uhum - mruknął, mając nadzieję, że Curtis wie o czym mówi. Bo przecież to studenckie palenie nie mogło być wcale tak skomplikowane, skoro ogarniali je ludzie wedle definicji na ogół albo pijani, albo niemożebnie skacowani. Z niecierpliwym uśmiechem czającym się w kącikach ust obserwował, jak Slater elegancko wydmuchuje pierwszy kłąb dymu na bok, tym razem oszczędzając wspaniałomyślnie jego spodnie i nie robiąc w nich kolejnej dziury.
- Więc pewnie po połowie - pomyślał, bo dopóki mężczyzna delektował się papierosem takie odniósł wrażenie. A później nagle miał go przed sobą, z ręką ciągnącą go za przód pstrokatej marynarki i świat mu zawirował. Czuł się jak nastoletni gówniarz gdy serce biło mu szaleńczo, a krew odpłynęła z twarzy tylko po to, by zaraz tam powrócić z pąsowymi wypiekami na policzkach. Ale to było krótkie, ledwie muśnięcie i otrzymał swoją porcję nikotyny. Z nerwów zapomniał ją wypuścić, zorientował się dopiero gdy Curtis się odezwał.
Za drugim razem było nieco inaczej. Palce niezobowiązująco badające cienką jak papier skórę wzbudziły dreszcz, z pewnością zauważalny. Wciąż powoli, ale już nie tak z zaskoczenia gdy Curtis nachylił się nad Oliverem, ten wiedząc czego się spodziewać przestał się stroszyć jak przerażona fretka. Uniósł wzrok napotykając chłodne połączenie błękitu z zielenią, o którym pamiętał aż do momentu ponownej bliskości. Tak, tym razem było inaczej.
Ciepło ust mężczyzny nie zniknęło tak szybko jak przedtem, a Hollow uchylił zapraszająco swoje, mimo iż nie do końca miał pojęcie co robić. To był bądź co bądź jego pierwszy pocałunek, nawet, jeśli chodziło o przyoszczędzenie na fajkach. Poczuł jak Curtis się wycofuje, więc uchylił powieki obdarowując go wpierw nieobecnym spojrzeniem, odruchowo wychylając się ale natrafił na pustkę. Och, szlag. Teraz jego kolej, prawda?
Potrzebował paru sekund na szybkie przemyślenie tego, o co go zapytano, jeszcze kilku aby stwierdzić, że w sumie to pieprzyć to, po czym zdecydowanym ruchem odebrał Slaterowi papierosa. Uniósł się chwiejnie, ale szybko wylądował klęcząc z udem mężczyzny między swoimi, zaciągnął się płytko i oparł o jego ramię. Przychylił się ku niemu, ale usta Olivera zaledwie o cal ominęły upragniony cel, specjalnie, tak dla niedosytu. Wrócił jednak wreszcie i bez najmniejszych skrupułów pociągnął go do równie długiego pocałunku, częstując go przy okazji dymem i kilkoma ugryzieniami pozostawionymi na dolnej wardze. Czym smakował Curtis? Z pewnością winem. Winem i goryczą tytoniu, może trochę szaleństwem.
Nie miał pojęcia ile to trwało. Sekundy? Minuty? Nieistotne. Pieprzyć to. Pieprzyć to wszystko.
- Och... och, wow - mruknął cicho, dostrzegając, że zgubił po drodze swój oddech i najwyraźniej nieśmiałość. Kącik ust drgnął mu nerwowo, bo nie miał pojęcia jak odebrał to Pan Gbur. Tak czy inaczej to musiało zaczekać, ponieważ coś oparzyło go w dłoń, więc gwałtownie obrócił głowę w porę by zauważyć, że ich oszczędność poszła się chędożyć; papieros dopalił się do końca. - Kurwa - fuknął, poruszając palcami aby pozbyć się z nich popiołu. Ewidentnie nie miał dzisiaj szczęścia do fajek. Albo może jednak miał?
-
Zapomniał się trochę, o czym mogło świadczyć to, że wcześniej nim zdrowy rozsądek w ogóle o czymś napomknął przysunął się do niego jeszcze bliżej, jakby zaraz miał zrobić o trzy kroki za dużo w myśl tego, że na pewno wyglądaliby zjawiskowo, szczególnie na dachu tej rudery, czując na sobie spojrzenie kogoś kto zupełnym przypadkiem wychwyciłby ich splecione z sobą sylwetki. Zagryzł wnętrze swojego policzka, wstrzymując się od komentarza ale nie oszukujmy się, wow zawsze sprawiało, że obrastało się w piórka.
- Kurwa bierze za takie rzeczy pieniądze. - Nie mógł powstrzymać się, przed wciśnięciem mu tej swojej błyskotliwej riposty. Teraz była jak sól na rany, zupełnie zbędna i nie spowodowała nic dobrego dlatego nim Oliver zrobił coś więcej, niż tylko machanie ręką żeby przynajmniej trochę ulżyć sobie w dyskomforcie, on zwinnie sięgnął po jego wąski nadgarstek i rzucił na palce okiem, a kiedy już znalazł to czego szukał nie miało znaczenia to, że nadal miał na sobie resztki pyłu. Zaczerwienione miejsca zostały polizane, co nie zdarzało się często, nie normalnym ludziom. On wszystkie swoje drobne skaleczenia właśnie w ten sposób koił ale Oliver mógł ten wybryk odebrać jako sugestię do czegoś innego, zważywszy na to, że mężczyzna w trakcie tego procesu wlepiał w niego swoje ślepia szybko wpadając na pomysł, żeby go w jeden palec ostrzegawczo ugryźć – powyżej jednego drobnego oparzenia. To co dobre nie mogło trwać wiecznie więc gdy trochę się uspokoił, to znaczy chwilowo nie myślał o nim jak o potencjalnej zwierzynie – bo przewinęło mu się to przez myśl - kulturalnie odchrząknął i odsuwając się od niego powoli, zaczął szukać ich straconej butelki.
- Zastanawiałeś się może nad tym, jak my stąd zejdziemy? - Podrapał się po karku, starając się przypomnieć sobie z której strony mógł znajdywać się balkon. A kiedy już zlokalizował obie rzeczy, których szukał trunek raz jeszcze wraz z pustą butelką po winie podał Oliverowi. - Chyba już wiem. Mniejsza z tym... To o co się założymy, że nie trafisz w tamtą starą skrzynkę na listy? - Wskazał mu to, co przypadkiem wypatrzył rozglądając się po opustoszałej okolicy, wzdłuż której przebiegł jakiś cętkowany, brązowo-biały kot. Ta zmiana tematu nie należała do najwybitniejszych ale nic innego Curtisowi nie przechodziło do głowy, nic poza tym co zostało przerwane ale nikt tu nikogo nie mógł winić. Mężczyźni po prostu tacy byli. Łatwi do sprowokowania, każdy na swój wyjątkowy sposób.
-
Był daleki od zastanawiania się nad tym jak to wygląda z boku, skoro jedyne towarzystwo na jakie mogli liczyć to myszy i bezpańskie koty, czy jakieś inne wesołe stworzenia grasujące po okolicy. W końcu musiał się niestety ruszyć i chcąc nie chcąc, oswobodził kolano mężczyzny, wracając do butelek oraz porzuconej nieopodal paczki fajek. Nie zdążył rozsiąść się na dobre, ani nawet tak całkiem się odsunąć, bo Slater chwycił go za nadgarstek i przyjrzał się jego oparzonej dłoni.
- Tragedii nie ma, nie pierw... - urwał, napotykając jego spojrzenie. Elokwencja Olivera poszła na spontaniczną wycieczkę na czas, w którym Curtis zajął się pieczołowicie jego palcami, choć metodę wybrał dość niekonwencjonalną. Poruszył bezdźwięcznie ustami, zastanawiając się tylko nad tym kiedy spłonie żywcem, bo odczucie było nieporównywalne z czymkolwiek, z czym Orbit do tej pory miał do czynienia. Wystarczy wspomnieć, że przerosło to jego dwudziestoczteroletnie wyobrażenia, ale nie śmiał odwrócić wzroku. Ugryzienie nie było bolesne, ale przypomniało, że nie ma przed sobą spolegliwego mopsa, ale kogoś bardziej na kształt dobermana.
- Rany, Curry, nie rób mi tak - zaprotestował, nie wiedząc czy mężczyzna jest świadomy jak blisko samozapłonu się znajdował. Po kolejnym jego spojrzeniu zmienił jednak zdanie; szlag, on doskonale wiedział co robi, niech to.
Udał, że również głowi się nad kwestią zejścia z ich imprezowego dachu, przebłyskiem rozsądku odmawiając sobie ponownego spaceru po wąskim gzymsie. Powinni znaleźć coś, co nie wróżyło tragedii i dramatycznych nagłówków w porannym wydaniu wiadomości, więc wstał, otrzepał się i zignorował to, że przewrócił pustą butelkę. Zajrzał najpierw z jednej strony domu, od frontu, nieufnie mierząc wzrokiem okno którym tu wleźli. Odpadało. Ale kiedy wychylił się od tyłu na jego ustach pojawił się pełen niedowierzania grymas. - Acha. Dobra, wiem już jak się stąd zabierzemy. Patrz.
Przez cały ten czas mieli do dyspozycji schody przeciwpożarowe, które ktoś musiał dokleić do budynku w późniejszym czasie. Przerdzewiałe, pachnące tężcem i milionem ewentualnych chorób, ale przynajmniej stabilniejsze. Stanął na nich na próbę aby ocenić czy się nadadzą, a że nic się nie zawaliło uznał, że jego własny ciężar nie robi na konstrukcji szczególnego wrażenia.
- Idziesz? Mam w domu zupę paprykową - zachęcił, choć tak luźno, że propozycję bez wyrzutów sumienia można było odrzucić.
-
Schodząc na dół wzdrygnął się z zimna, co też poskutkowało wciśnięciem swoich dłoni w czeluście kieszeni kurtki i tak też, w swoim nieco destrukcyjnym towarzystwie przemierzyli drogę z South Parku do malowniczego Chinatown, dzielnicy, w której wyjaśniło się wiele bo niecodzienny strój Hollowa okazał się tu pasować jak ulał a miejsce, w którym zdarzyło mu się być góra dwa razy, po jakieś ekstrawaganckie pudełko z sushi nawet o tej godzinie zdawało się tętnić jakimś życiem. Nie wszyscy grzecznie spali jak tam u niego, w spokojnym South Lake gdzie trudno było spotkać na korytarzu żywą duszę. Ktoś tu krzątał się po kuchni z kubkiem herbaty, kto inny darł się, najpewniej na swoje dziecko, a ciekawskie oczy nieznajomej sąsiadki Olivera wpatrywały się, w tlącego papierosa szybko gasząc go o framugę okna. Starał się nie obiecywać sobie zbyt wiele, po wejściu do tego małego, skromnego mieszkanka bo przecież nie raz, nie dwa w Vermont robił podobne rzeczy, a nawet gorsze regularnie wyrzucając swojego gospodarza z łóżka, żeby porządnie wyspać się do pracy.
- Ilu nieznajomych tak ściągnąłeś z ulicy, żeby zaprosić ich na kolacje?
2x z/t
-
– Przepraszam – mruknęła, czym prędzej wymijając nieznajomego i przyśpieszyła kroku, chcąc się z tamtego miejsca jak najszybciej oddalić. Sama nie do końca potrafiła wyjaśnić, skąd ten pośpiech, po prostu coś pchało ją naprzód.
A jednak dziwny niepokój nie mijał, choć odległość, jaką pokonywała, wciąż rosła. W niej zaś rosło przekonanie, że ktoś jej się przygląda. Zerknęła przez ramię, ale nie była w stanie dostrzec niczego, com mogłoby tłumaczyć tę nerwowość. Potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się tych natrętnych myśli, jednak na niewiele jej się to zdało. Może miała po prostu jakąś paranoję? A może za często myślała o przeszłości i to powodowało, że zaczynała mieć jakieś odchyły? Ta myśl wyjątkowo jej się nie spodobała. Nagle zatrzymała się na chodniku, dokładnie na wysokości opuszczonego domu, w którym – jak twierdzili niektórzy – ponoć straszyło. Bzdura. Rozejrzała się jeszcze raz wokół siebie, a potem z niejakim wahaniem ruszyła w stronę drzwi. Pchnęła je i weszła do środka.
edit - 02.03.2021
/ gra anulowana
-
Wpadła do windy, w ostatniej chwili stając obok mężczyzny w średnim wieku, ubranego w czarny garnitur. Skinęła do niego lekko głową - ot, zwykły grzecznościowy gest - i poprawiła torebkę, gdy pasek zsunął jej się nieznacznie z ramienia. Nie miała czasu zrobić sobie drugiego (ani pierwszego) śniadania, więc prawdopodobnie zamówi sobie coś na ząb do biura. Może jej młoda asystentka będzie skora po coś wyskoczyć, bo na pewno przydałaby jej się duża, mocna kawa.
Dzień spędziła głównie na pracy papierkowej, napisaniu kilku listów i rozmowach telefonicznych. Maszyna z napojami i przekąskami na korytarzu znowu się zacięła i o mało co nie zaczęła w nią uderzać z bezsilności. Irytujący kolega z pracy, który swoje biuro posiadał na tym samym piętrze i skrzydle, co Raine, się nie krępował i maszyna po kilku uderzeniach urodziła czekoladowego batonika i puszkę fanty. Nie obyło bez złośliwego komentarza ze strony mężczyzny, co jednak Evans olała i jak najszybciej się oddaliła, aby zrobić, co do niej należy i wrócić do domu na popołudniową drzemkę. Przez ostatnie dni miała ochotę tylko jeść i spać. Może się przeziębiła? Pewnie udałaby się do lekarza, by to sprawdzić, ale w wolnym czasie wolała jednak robić inne rzeczy, niż siedzieć w kolejce do lekarza, w towarzystwie kaszlących, smarkających i jęczących ludzi.
Zerwała się piętnaście minut wcześniej pod pretekstem odwiedzenia magazynu, czego oczywiście nie zrobiła. Po drodze do domu wstąpiła jednak do sklepu po jajka, mleko i butelkę wina. Najpotrzebniejsze produkty, prawda?
Gdy tylko wyszła z windy na swoim piętrze, zaczęła przetrząsać torebkę w poszukiwaniu kluczy. Zatrzymała się kilka kroków od mieszkania, rejestrując, że drzwi są uchylone. Zmarszczyła brwi, zaczynając gorączkowo myśleć, czy ktoś wszedł do środka podczas jej nieobecność, a jak tak, to kto, czy może to ona sama zapomniała rano zamknąć drzwi. Chyba nie była aż tak rozkojarzona?
— Halo? — zawołała, podchodząc bliżej. Mitch miał klucz, ale zawsze uprzedzał o swoich wizytach. Za to jej matka… Tu było duże prawdopodobieństwo, że pojawi się niezapowiedziana, ale właśnie dlatego nie posiadała kluczy, więc nie mogłaby ot tak otworzyć drzwi. Poza tym, czemu miałaby je zostawić otwarte? Może ktoś się włamał? Nie byłby to pierwszy raz. Dwa lata temu miała już włamanie, a skradzione zostały segregatory z dokumentacją z pracy i miska ze słodyczami. Ktoś był spragniony wiedzy i cukru. W każdym razie sprawca został zatrzymany już kilka godzin później i wszystko się wyjaśniło. Ciekawe co to było tym razem. Może powinna najpierw zadzwonić na policje? A może do Mitcha? Wybrała drugą opcję. Z tego, co pamiętała, blondyn miał i tak być dziś na posterunku, współpracując z detektywami. W ten sposób dodzwoni się szybciej, niż na centralę.
Wyciągnęła z torebki telefony, znalazła Michta w kontaktach i nacisnęła zieloną słuchawkę. Mężczyzna odebrał po kilku sygnałach.
— Mitch? Posłuchaj, jestem u siebie, drzwi do mojego mieszkania są uchylone, a nie pamiętam, żebym zapomniała ich rano zamknąć — powiedziała do aparatu, powoli i cicho wchodząc do mieszkania, uważnie się przy tym rozglądając. Jeżeli Brown nakazał jej wycofać się i wyjść z budynku, to było już za późno. Kobieta ruszyła w stronę salonu. Nie zauważyła, żeby czegoś brakowało lub coś było nie na swoim miejscu.
— Halo, jest tu ktoś? —rzuciła w pustą przestrzeń, nadal trzymając telefon przy uchu. — Nie wiem, chyba nikogo…
Ktoś objął Raine w pasie, przytrzymując ją, drugą ręką przyciskając do jej ust wilgotną szmatkę. Telefon i torebka z zakupami wypadły jej z rąk, a ona sama wpadła w panikę, nie mogąc złapać tchu. W pewnym momencie zakręciło jej się w głowie, a potem nastała ciemność. Telefon upadł na ziemię, finalnie lądując pod ławą, nie przerywając jednak połączenia z Mitchem. Butelka wino rozlała się, a karton z jajkami otworzył podczas upadku, ukazując popękane skorupki. Po chwili na podłodze powstała kałuża wina, zmieszanego z mlekiem i kilkoma rozlanymi żółtkami.
Ocknęła się prawie godzinę później. Nie miała pojęcia, gdzie jest, ani z kim. Na głowę miała założony ciemny kaptur, może worek i nic nie widziała. Odetchnęła głęboko, mrużąc oczy. Dalej kręciło jej się trochę w głowie. Nogi i ręce miała przywiązane, prawdopodobnie do krzesła, na którym siedziała.
-
Gazety nadały mu pseudonim. Nazywano go Duchem, co wyraźnie przypadło mu do gustu. Wszak swą misję wiązał z duchowym powołaniem. Był jak Jezus i próbował oczyszczać ludzi z grzechu. Próbował nawracać ich na dobrą drogę, a Ci którzy się tym opierali... Ich spotykała kara.
Od zawsze przyglądał się kobietom. Dostrzegając w nich czystość, jak to być powinno, uznawał za bóstwo, dopóki nie wyjawiał pewnych mankamentów. Ich próżności, zbyt dużej pewności siebie, a przede wszystkim grzechu, którym się okrywały.
Ladacznice.
Czarownice.
Spluwał pod nogi.
A potem pokazywał, gdzie było ich miejsce.
Bo w samych czeluściach piekielnych.
I nagle pojawiła się ona - cholerny prokurator, kobieta ideał, żałosna pracoholiczka.
Wiedźma w czystej postaci.
Która miała u swojego boku ślepego pomocnika. Oh, on już poszperał. Wiedział, że to profiler kryminalny. Zło w czystej postaci, choć życie już mu sowicie odpłaciło pewne grzechy. Ale pojawiły się kolejne.
Cudzołóstwo.
Kochankowie. Tajemnica. Plugawe pomioty.
Miał ją zatem na oku. Bo nie mógł pozwolić, żeby ruszyła w ślad za nim. Musiał ją też ukarać, za jej pogańskie występki.
Znał cały cykl jej doby. Każdy element rutyny. Wiedział, kiedy bywała w sądzie. Kiedy wychodziła na ciemne eskapady ze swoim współpracownikiem.
I właśnie tego dnia, gdy dom pozostawiła pusty na kilka godzin - złożył jej niezapowiedzianą wizytę.
Wślizgnął się bezszelestnie, pierw robiąc sobie rundkę po apartamencie. Przepych odbijał się w zasadzie wszędzie.
Kobieta sukcesu.
Podstępna żmija.
Czarownica.
Ciemność była jego przyjaciółką, toteż skrył się pod połami jej grubego, wielkiego płaszcza.
Czaił się. Jak drapieżnik na swą ofiarę.
Oddech miał spokojny, wyrównany, choć adrenalina słyszalnie dudniła w uszach.
Polował. Z plecami przyciśniętymi do chłodnej struktury ściany, wcisnął się niemalże w najmniejszy kąt, aby pozostać niezauważonym.
Stąd miał idealny widok na wejście do apartamentu - z drugiej strony zaś; on był kompletnie niewidzialny.
Wtem posłyszał stukot obcasów gdzieś na korytarzu. Cień sylwetki padł na podłogę.
To ona.
Była już tak blisko. Jednakże, pewne zboczenia zawodowe zatrzymały ją przed wejściem do jaskini lwa. Uchylone drzwi zdawały budzić niepokój. Był to element celowo przygotowany przez Ducha.
Strach miał przecież wielkie oczy.
A on uwielbiał, gdy się go bały...
Nie przewidział niestety jednego - że ta pieprzona dziwka zadzwoni do swojego chłoptasia.
Zadziałał impulsywnie i wyłaniając się z mroku finalnie zaatakował.
Od tyłu. Nader zgrabnie i całkowicie niespodziewanie.
Teraz pozostawało mu wywieźć wiedźmę jak najdalej od tego mieszczańskiego przepychu....
Dzisiejsze ciemne chmury nie kłębiły się wyłącznie nad Seattle. Wznosiły się także nad Brownem, raz po raz podrzucając mu posmak niepokoju.
Nie był swój; już od rana. A zwykłe błahostki w domu wyprowadzały go z równowagi.
Coś wisiało i zamierzało niebawem obwieścić światu swój potencjał. Niszczycielski rzecz jasna.
Praca zwykle odsuwała od niego ten negatywny obraz rzeczywistości. Wtedy wyłączał całkiem prozaiczne myślenie i skupiał się na istotnych elementach piastowanego zawodu.
Taksówką przemieścił się pod budynek posterunku policji, a przy pomocy białej laski utorował sobie drogę do wyznaczonego ówcześnie celu - miał zamiar wymienić się spostrzeżeniami z detektywami, którzy prowadzili sprawę Ducha.
A nuż wspólnymi siłami uda im się natrafić na jakiś trop.
Mocna kawa już prawie wystygła, gdy Mitch po raz kolejny wertował w myślach miejsce zbrodni podległe ostatniej ofierze.
Miał wrażenie, że coś przeoczyli, bo w faktach nie wszystko się zgadzało. Zmieniony modus operandi. I to o całe sto osiemdziesiąt stopni.
Brakowało logiki i tego chłodnego profesjonalizmu, którym wykazywał się Duch.
- Halo? - rzucił w słuchawkę telefonu komórkowego, gdy ten tuż przed chwilą wibracją wyprowadził go ze stanu skupienia.
Początkowo ucieszył się nawet na dźwięk głosu Raine, aczkolwiek dalsze rozwinięcie sytuacji sprawiło, że na moment wstrzymał oddech.
- Co ty pieprzysz? - wymsknęło mu się - Tylko nie wchodź tam sama - zdążył się zreflektować, aby powstrzymać najgorsze, lecz czy byłby w stanie powstrzymać panią prokurator przed czymkolwiek?
I wtedy własnie usłyszał zawiją ciągłość - odgłos tłuczonego szkła i innych mniej lub bardziej groteskowych elementów dźwiękowych.
A jego sparaliżował strach. Do takiego stopnia, że przez moment mechanicznie nawoływał swoją kobietę po imieniu.
-
Oddychaj, Raine. Postaraj się. Jak za długo wstrzymasz powietrze, to zemdlejesz albo wpadniesz w panikę.
Im bardziej stara się unormować oddech, tym gorzej jej to wychodziło. Po chwili miała wrażenie, że się dusi i ze jak za moment się nie uwolni, to po prostu tego nie wytrzyma i serce jej stanie. Szarpnęła się raz, drugi, po czym zadrżała i zmusiła się wręcz, by się uspokoić. Zaczęła myśleć o rzeczach nie związanych z tym, w jakich tarapatach się znalazła. Myślała o pracy, znajomych, Mitchu. W pewnym momencie nawiedziła ją koszmarna myśl, że już nigdy go nie zobaczy, nie usłyszy i nie poczuje jego ciepła. To się nie może stać. To się nie stanie.
Zacisnęła oczy i wreszcie udało jej się kilka razy głęboko odetchnąć, chociaż worek wcale tego nie ułatwiał. Zaczęła gorączkowo myśleć nad możliwymi powodami, dla których się tu znalazła. To nie mógł by przypadek. Jedyne co przychodziło jej do głowy to...
— Duch? Jesteś tu, prawda? Słyszę jak oddychasz — mruknęła. Blefowała, ale on nie musiał zdawać sobie z tego sprawy. Jeżeli jednak się myliła, to może i tak sprowokuje napastnika do jakiejś reakcji? Chyba, że akurat nikogo tu nie było, ale jakoś nie chciało jej się w to wierzyć. W międzyczasie chciała usłyszeć cokolwiek, wewnątrz, na zewnątrz, aby ustalić gdzie może się znajdować. Czy w ogóle jest jeszcze w Seattle? Ile czasu była nieprzytomna?
„Co ty pieprzysz! Tylko nie wchodź tam sama.”
Przypomniała sobie, że rozmawiała z Mitchem przez telefon. W zwyczajnych okolicznościach po takim zwrocie pewnie rozłączyła się i rozpoczęła ciche dni, dopóki Mitch nie zdałby sobie sprawy ze swojego błędu i nie postanowił go jak najszybciej naprawić oraz obiecać, że już nigdy, przenigdy tak do niej nie powie. Z drugiej strony w zwyczajnych okolicznościach pewnie by tak do niej nie powiedział. Przynajmniej nie spodziewałabym się tego po nim.
Skoro Brown wiedział już, że coś się stało, to pewnie pojechał do jej mieszkania to sprawdzić i już wie, że coś jest nie tak. Na pewno kogoś powiadomił, może już jej szukają? Tylko czy znajdą i to na czas? Przede wszystkim musiała teraz liczyć na sobie.
mechanik
Chuck's Auto Repai
south park
-
Anonimowość wyzwala z człowieka jego najgorzej albo najlepsze cechy, czyniąc jednocześnie jednostką nie wyróżniającą się na tle miliarda ludzi, a przez to ciężką do zidentyfikowania. One chociaż znały swoje imiona, bez problemu rozpoznawały twarze, to wciąż nie miały pojęcia ile z informacji, jakimi dzieliły się podczas rozmów było prawdą, a ile jedynie wymysłami. Mimo to Pennifold wydawała się tym zupełnie nie przejmować, przyjmując to, co oferowała jej kobieta, w zamian odwdzięczając się czymś podobnym. I choć nigdy nie dopuściła się kłamstwa, to były tematy, na które unikała pełnej odpowiedzi, pozostawiając miejsca na domysły.
Mieszkając w północnej części miasta lub spędzając czas głównie w śródmieściu rzadko kiedy zapuszczała się w jego zachodnią część - głównie latem, kiedy plaże zapełniały się ludźmi, chcącymi zażyć kąpieli, by słodzić się podczas upalnych nich (tych było niezwykle mało), ale także pochwycić trochę promieni słońca, nadających zmęczonej zimą skórze, odrobinę żywszych odcieni. Nie znała okolicy do której trafiła, trzy razy skręcając w złą aleję, napotykając czasem zaskoczone, innym razem przerażone spojrzenie, kiedy pytała o opuszczony dom w okolicy. Trafiła do niego spóźniona o niecały kwadrans, z wypiekami na policzkach, wywołanymi nie tylko chłodem, ale również wysiłkiem.
- To niby takie oczywiste miejsce, ale wiesz jak ciężko tu trafić? - zapytała, jakby z lekką pretensją w głosie, kiedy stanęła przed obliczem brunetki. Uśmiechnęła się szeroko, najpierw przyglądając Vanitas, próbując odnaleźć w jej postawie lub wyglądzie zmian jakie mogłyby zajść w przeciągu tego miesiąca, jaki upłynął od ich spotkania, a następnie zlustrowała spojrzeniem jasnych talerzy oczu posiadłość; ta lata swojej świetności miała już dawno za sobą.
- Czy tu straszy? - kolejne pytanie wydobyło się spomiędzy malinowych warg, kiedy przypomniała sobie to przerażenie malujące się na twarzy starszej kobiety, którą zapytała o drogę.
mechanik
Chuck's Auto Repai
south park