Strona 2 z 2

: 2022-02-21, 13:47
autor: Blake Griffith
Blake Griffith dawniej nie miał siebie za trudną osobę. Potrafił złapać kontakt z niemalże każdym; ze zwykłego potwierdzenia kierunku, kiedy niepewna swojej trasy turystka zmierzała do celi celu, umiał przenieść dyskusję na inny poziom; zahaczając o ciekawostki związane z różnymi zakątkami Seattle, by finalnie wpleść w deszczowe, Szmaragdowe miasto więcej promieni słońca swoją krótką opowieścią. I nie było też tak, że zadręczał rozmówcę, gdy ten nie wyrażał ochoty na wymianę myśli. Szanował ludzi, jak i ich czas, samemu często nadwyrężając ten swój, by pogodzić ze sobą zbyt wiele wciśniętych w grafik obowiązków. Nie lubił rozczarowywać, a posmak zawodu - związanego z nim samym - przesadnie długo utrzymywał się na języku i psuł doznania związane z innymi elementami codzienności.
Teraz zaś zdawał sobie sprawę z tego, że kontakt z nim - i mniej, lub bardziej liczne próby poznania kim tak naprawdę jest Blake Griffith - niejednokrotnie wiązał się z niewyczerpanymi pokładami cierpliwości, czasu, chęci i wielu innych rzeczy, których ludziom tak często brakowało.
Nie miał żalu. Rozumiał. Starał się; widział problem, nadal nie do końca potrafiąc podjąć odpowiednich kroków, aby go rozwiązać i zażegnać na dobre. Może kiedyś się uda, choć nabyty sceptycyzm związany często - i niestety - z pokładaniem zaufania w innych, nakazywał mu mieć na uwadze ostrożność.
- Od razu lepiej - potwierdził, dodając do tego pojedyncze skinienie głową. Gdyby jeszcze ta loża była wyraźnie oddalona od innych ludzi, co wiązałoby się z tym, że wyznane grzechy i inne bolączki nie dotarłyby do uszu innych, w akompaniamencie muzyki w tle - może nawet i on pokusiłby się na wyznanie swoich win. Tymczasem uśmiechnął się kącikowo, ciesząc się, że tak szybko blondynce udało się wpaść na tak przyjemną alternatywę od zwyczajnej kozetki.
- Nie pamiętam autora, ale... śmiało - skwitował, nie mając nic przeciwko temu, aby Morton zanotowała jego - zapewne - sparafrazowany cytat, który niegdyś gdzieś zasłyszał, albo przeczytał. Pomimo, iż nie potrafił przytoczyć słów w pełni tak, jak brzmiały, to sedno i cały kontekst pozostawały trafnie. Przynajmniej on się z tym zgadzał, a teraz, jak śmiało mógł uznać, Xylia również.
- Uhm - mruknął cicho, wzrok przenosząc na coś po swojej prawej stronie; jakiś mało znaczący punkt będący zapewne porośniętą przez bluszcz ścianą, albo innym, niestarannym graffiti, które ciężko było rozszyfrować. Kwestia komunikacji, pomimo starań i prób, nadal nie była tą, gdzie czuł się w pełni komfortowo i dobrze; bo łatwiej było przemilczeć, niż pokusić się o przedyskutowanie problemu.
Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Znikąd - w całej tej pogmatwanej historii - pojawiły się Viv, jej matka, Jackson. Tkwiący w tym wszystkim - jak się okazało - Charles nijak nie pasował mu do tej układanki, lecz nie po raz pierwszy został zaskoczony przez coś, czego nie przewidział. Kilka głębszych wdechów nie pomogło, a nerwy domagały się zatrucia ich nikotynowym dymem, wobec czego nie buntował się, a tuż po tym, jak po krótkim dziękujemy za pomoc odwrócił się na pięcie, wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni kurtki.
- Chyba. Nie wiem. Nie rozumiem - wydukał nieskładnie, kątem oka spoglądając na jej dłoń. - Jackson, wspominałem, nie jest dobrą osobą. Myślę, że może mieć na sumieniu więcej, niż Charlie i ja razem wzięci. - I jeszcze kilku więźniów, którzy odbywali wyrok w tym samym więzieniu. Tego jednak nie dodał, a chwycił jej dłoń i z zaskakującą pewnością w to, że tej obietnicy nie złamie, ofiarował potakujące skinienie głową.
- Pomogę. Znajdziemy go - oświadczył, próbując przywołać na wargi uśmiech. Nie było sensu nadal stać w miejscu, bo - dosłownie - staliby w miejscu, więc po oddaleniu się od miejsca o parę kroków, wreszcie wyciągnął paczkę papierosów i zaciągnął się jednym, w plątaninie bezładnie wypuszczonych w powietrze kłębów, starając się dostrzec rozwiązanie zagadki.

/ zt x 2