WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- 9 - Dostał zaproszenie od znajomych z uczelni na jakiś koncert. Niekoniecznie znał wykonawcę, ale podobno dobrze grali to poszedł na to w ciemno. Od razu pomyślał o dziewczynie, proponując jej nawet wspólne wyjście, jednak nie bardzo była na niego chętna. Ciągle nieświadomy o jej chorobie, o której mu nie mówiła. Chociaż czuł, że ostatnio coś się z nią dzieje niepokojącego. Nic nie dawało jednak bycie ciągle u jej boku. Próbował ją zrozumieć, dowiedzieć się o co biega, ale nie za bardzo chciała współpracować. Dzisiaj musiał też nie olać (po raz kolejny) znajomych z jednego roku. Odmówić nie mógł, bo ostatnio ciągle odmawiał jakieś wspólne wyjścia i nie chciał wyjść na aspołecznego. Jeszcze by go źle zrozumieli, że za nimi nie przepada czy coś. Sprawa wspólnego mieszkania z Hallie, ciągle była w toku. Może dobrze mu zrobi takie wyjście? Nie zamierzał zabawić tu długo. Obiecał pewnie wrócić wcześniej, bo jednak miał poświęcać więcej czasu dla niej.
- Jest fajnie, ale może ja już jednak pójdę? Dacie sobie radę beze mnie - rzucił głośno do nich.
- Ani nie myśl uciekać. Jeszcze wytrzymaj kilka piosenek - rzucił ktoś z roku, na co pokręcił głową i cmoknął.
- Okey.
Został. Ludzie się jakby ożywili przy następnym kawałku. Był dobry. Kto nie lubił rocka? Jego ramię zetknęło się z czyimś ramieniem. Spojrzał w kierunku tej osoby i uśmiechnął się, kiwając głową w rytm muzyki i dodając do tego przelotny uśmiech.
Obrazek

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Message Not Delivered
If the problem still persists, it may indicate that the user has blocked you.


- Dobry wieczór Seattle! Jak się macie, co!? JAK SIĘ MACIE!?! (...) Pokażecie mi, w jakiej jesteście dziś kondycji!?
  • Brzydził się własnego głosu. Brzydził się sposobu, w jaki ten wypadał spomiędzy jego warg i załamywał się gdzieś pomiędzy dziś, a kondycji, przez membranę mikrofonu szybując ponad falujący anonimowością tłum - bezkształtną, zdeformowaną jaskrawym światłem reflektorów mokrą mieszaninę potu, przywierających do ciała ubrań, posklejanych włosów, czerwonych oklaskami dłoni i zmęczonych od podskoków, śmierdzących już zapewne lekko stóp. Nienawidził desperacji, którą ostatnio słyszał wówczas we własnym tonie. Żebrackiego zaśpiewu przedzierającego się przez nabrzmiały gitarowym brzmieniem mrok.
    • Prawda: Bez echa wracającego doń od zachwyconych tłumów jak bumerang, Harper-Jack Dweller chyba nie potrafił już żyć.
To ważny... ad dla two... wizerunku... eller. Nie spierdolmy ...go.

- Jesteście absolutnie, kurwa, niesamowici! Whoa-aaa, SEATTLE, taka widownia trafia mi się chyba tylko tu!
  • Bujdy, marne ochłapy słodkich kłamstw policzkujące ścianę grubawych nastolatek okupujących pierwszy rząd. Nie musiał nawet widzieć konkretnych twarzy, by mógł zrozumieć ich właścicielki - problemy z nic nierozumiejącą matką i wiecznie nieobecnym ojcem, brokat spływający sponad nieumiejętnie wyregulowanych brwi, plamy wykwitające na dziobatych trądzikiem policzkach, gdy w trzeciej piosence z setu śpiewał, co zimną, waszyngtońską nocą zrobiłby z każdą z nich.
    • Prawda: Nie zrobiłby n i c. Dałby im listek aspiryn, zamówił taksówkę do domu, i przekazał namiar na dermatologa na którego i tak nie byłoby ich pewnie stać.
...jutro mamy USG? W Swedish Hospital... biecałeś, że-eeesz z nami.

- A tak!? T-AAAK!? Dacie radę...!? Musicie... MUSICIE COŚ DLA MNIE ZROBIĆ! Musicie zaśpiewać ze mną... o-taa-aaak!
  • Mniej więcej w dwóch-trzecich koncertu z absolutną pewnością mógł już stwierdzić, że ma ochotę się zabić. Pierdolnąć błękitnym Fenderem o kant potężnego głośnika, i w akompaniamencie szczerej - głównie dziewczęcej, przy tym - histerii, wbić sobie nastroszony drzazgami kikut gryfu w brzuch.
    Był naćpany deksedryną i koksem, ale też przepojony kawą i redbullem - jednocześnie chciało mu się zatem pić, i szczać. Poza tym bolały go łokcie, po szóstym kawałku pękła mu struna i prawie spierdolił siódmy przez cały ten, kurwa, idiotyczny-jakiś stres, a Scarlett kurwaszmatadziwka-zwolniją z chórku permanentnie nie trafiała dziś w wysokie C, przy co drugim refrenie masakrując mu cały melodyczny szyk.
    • Prawda: Gdyby nie było go tutaj, na scenie, naprawdę nie miał nie wiedziałby, gdzie mógłby być.
Z-isz coś...a mnie... Harper?
Wytrzeźwie...
...otem się pierdol.


- To już ostatni numer na dziś, moje UKOCHANE MIASTO! Chcę, żebyście coś dla mnie zrobili! Zrobicie coś dla mnie? Zrobicie dla mnie o-ooo... taaak...
  • No dobra, nie dało się ukryć, że ten fragment koncertów akurat szczerze uwielbiał; nie porywał się nań zresztą co występ, a tylko co jakiś czas - z szacunku, ze świadomości, że taki rarytas dobrze jest sobie dozować rozsądnie (jak heroinę, na przykład - przypuszczał; na te eksperymenty miał jeszcze czas). Jeśli widownia była rozgrzana - a tak właśnie dzisiaj było [pewnie w następstwie całkiem skutecznej kampanii prowadzonej przez jego niedopłacony, ale wierny (i wdzięczny za darmowego szampana i mefedron) mały sztab] - pod sam koniec wydarzenia Dweller klękał na deskach estrady, nakazując fanom naśladować ten ruch. Potem on wstawał - ale, przez jakąś chwilę, tłum już nie.
    • Prawda: Był pewien, że jedna-jedyna osoba, którą chciałby widzieć na klęczkach wśród tłumu przed sobą, miała go gdzieś.
...the problem still persists, it may indicate that the user has blocked you.

Skłonił się trzy razy, potem czwarty, żenujące pośliźnięcie zmieniając w urokliwy piruet, a potem wszedł wreszcie za kulisy, pozostawiając za sobą dogorywający, rozpaczliwy gwar. Dweller-fanki chciały (drugi) bis, bis, bis, a on - o czym nie omieszkał poinformować Troy'a, swojego ulubionego technika, pragnął dziś tylko pić, pić, pić.
(I lać, kurwa, tak strasznie mu się chciało lać, ale skoro wytrzymał już prawie półtorej godziny, nie sądził, by nie dał rady jeszcze przez kilka kolejnych chwil). Wyszarpnął z uszu słuchawki, rozpiął jaskrawe amaranty koszuli i wywalił w eter kluczowe pytanie:

- No fajnie, super! Czy ktoś, ku-uurwa, widział mój gin!?
    • Prawda: Clayton chciał go zabić. Myślał o Elliottcie. Bastian nie odbierał. Bał się o Charlie. Maggie nie chciała go znać. A Zach... Kurwa-kurwa-kurwa, Zach... - żar szarpiący palce, osiemnaście zapisanych drobną czcionką stron - Zach...
...f the problem still persi...

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

9) I can feel your eyes in the back of my head • burning, burning, burning • I’m chemically drawn closer to you • eyes wide, eyes wide open • will you be my future, or just an escape?<br>
Lać, kurwa – tak strasznie chciało mu się lać. I, chociaż wytrzymał dopiero pół godziny, nie sądził, by dał radę choćby chwilę dłużej.<br><br>

Dziewięć tysięcy miejsc. Cena startowa za wynajem: szesnaście tysięcy dolców (i rośnie, w zależności od czasu, przez jaki Harper-Jack Dweller uwodzić będzie tłumy – ze sceny, zza linii forsowanych pożądliwie barierek, cyrkowa małpka zza pleców dwumetrowego goryla oraz – na co czekają wszyscy, a co nie zdarza się zawsze – spomiędzy tłumu – pośrodku tej materii gotowej obłapiającymi skurczami wchłonąć muzyka w organizm stworzony z orgiastycznego zlepku ciał; organizm nawołujący, organizm, który chciał – przez dwie i pół minuty podtekstem przesyconej piosnki – mieć go w sobie). Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Filmiki, filmiki, filmiki. Komentarze, komentarze, komentarze (zachwyt: że, kurwa, piękne nagranie, dosłownie pot! widać – i: o c z y – spójrzcie na kolor o c z u w tym świetle).<br><br>

Zachary wie, że w świetle, w którym chcieliby widzieć oczy Harpera – błyszczałyby one czerwienią.<br><br>

WAMU Theater – naprawdę duża sala, będąca częścią kompleksu, na którym znajduje się także stadion Lumen. Prescott wie doskonale, którędy na teren wydarzenia dostaje się prasa, którymi bramkami przemykają wszelkie VIPy, gdzie organizatorzy wychodzą na fajkę i – w tamtym momencie wiedza będąca pierdolonym priorytetem – Prescott wiedział też, gdzie są kible. Zdarzało się, że parę miśków, na co dzień bardzo poważnie zajmujących się ganianiem za piłką, nabywało u niego anaboliki.<br>
Anegdota: Pedro Lee, będący jednocześnie klientem Zachary’ego, oraz świeżo upieczonym eksem jego przyjaciółki, Jenny (bardzo-złamane-serce oraz bardzo-wiele-przelanych-łez), bardzo szybko stał się również eks-zawodnikiem. Podobno znajdował się poza pulą, którą czekała „zsyłka” na „testy”. Podobno ktoś go wsypał. Podobno od tamtego czasu Prescott wyraźnie znudził się zaopatrywaniem sportowców.
Sęk w tym, że do transakcji najczęściej dochodziło w kiblu.<br>
Ze sportowcami – i nie.<br>
W ramach przysługi – teoretycznie – tak.<br>
Ale i nie-tylko.<br><br>
Z nudów, czasami.
Bo Zach lubi się bawić; a do tego nie potrzebuje zysku. I pyta (o, na przykład tej) dziewczyny – jak jej na imię. I tej dziewczynie wyrywa się natychmiastowe „Nat-”; więc Zach patrzy. Patrzy, jak powoli dociera do niej, że może w polityce narkotykowego układu nie istnieje żaden pierdolony bon ton – i wcale nie musi się mu przedstawiać. „Nat-… a-… shia…”.<br>
Zach uśmiecha się pod nosem. Na moment zerka w bok, przez uchylone drzwi kabiny – w lustro pustego, męskiego kibla. Sprawdza, czy są sami. Przytakuje.<br>
– Słuchaj, Nat – mówi „Nat”; ale obydwoje słyszą „Natalie” – a te pieniądze są twoje, czy skroiłaś rodzicom?<br>
Dziewczyna się obrusza. Mówi, że ma się – kurwa – nie interesować.<br>
A on mówi, że pyta się na serio. Po chwili zawahania odpowiada, że nie – że sama haruje weekendami, żeby móc sobie pozwalać na „różne rzeczy”. Bo chciała spróbować.<br>
I on nie sprzedaje jej tych dragów. Ale nie sprzedaje nie dlatego, że dziewczyna ma może szesnaście lat – dobrze podkręcone do naciąganych dwudziestu jeden. I nie dlatego, że pewnie „pracą” nazywa bycie opiekunką (trzy godziny na dobę) czy wyprowadzanie psa sąsiadów. I nie dlatego, że nie skapnęłaby się nawet, gdyby zamiast zielska opchnąłby jej woreczek z oregano.<br>
Nie sprzedaje jej dragów, bo to jej pieniądze – zarobione, bądź co bądź, uczciwie. Takie, które jej się przydadzą. Za które mogłaby kupić sobie ciuchy albo skoczyć z kimś do kina.<br>
A Zach? Zach lubi się bawić – dlatego nie sprzedaje jej dragów. Natalie trzaska za sobą drzwiami.

Chłopak zostaje sam. Myśli sobie, że chce mu się lać, kurwa. Podbija więc do jednego z pisuarów i rozpina rozporek, i w tle słyszy – cały czas – pierdolonego Harper-Jacka Dwellera. I jest mu źle, ale jest też dobrze; bo wie doskonale, że nie przyszedł tu ani dla Natalie, ani dla Franka, który był przed nią, ani nawet nie dla Davida, którego przy otwarciu powitał gratisem.<br>
Nie przyszedł tu też dla muzyki. To po co, w ogóle? I, co ważniejsze, skąd wzbierająca w nim satysfakcja?<br><br>
<table><div class="zach">Przyszedł tu tylko dla niego.</div></table>

Oklaski. Przerwa. Piskliwie euforyczny krzyk (pierwszy rząd przeżywał właśnie jakiś pierdolony, muzyczny orgazm – i bardzo pragnął następnego). Bis, bis, bis!<br>
Dwadzieścia sekund później do kibla wpadają najszybsi (wśród nich – chłopacy tych samych dziewcząt, które wciąż warowały bezpośrednio pod sceną).<br>
Harper-Jack Dweller czyni urokliwy piruet. Znika za kulisami. Hałas cichnie. Zachary Prescott wychodzi z toalety.<br>
Powinien wyjść z hali. Ale wychodzi – tylko – z toalety. Wie, którym korytarzem najprędzej dotrze do garderoby. Wie (obstawia) z którego, z pierdolonego tryliona ewakuacyjnych wyjść, skorzysta piosenkarz. Przez chwilę gryzie się z myślami (może tam pójść – może zaczekać – może wrócić do domu – może też wrócić do kibla, zatrzasnąć się w jednej z kabin i – przy odrobinie szczęścia – zaćpać).<br><br> * * * – Tam, gdzie go zostawiłeś, Dweller! W przeciwieństwie do ciebie, niektórzy mogą wylecieć z roboty za picie w godzinach pracy. – Leo (świeżo zatrudniony, dwudziestoletni pomagier Troya), pomagał w sprawowaniu pieczy nad techniczną stroną występu. Poklepuje muzyka po plecach. – Dam tylko cynka ekipie, że za godzinkę będą mogli sprzątać. A potem ci ten gin nawet w zębach przyniosę! – Zaświergotał radośnie, nie dowierzając chyba, że mówi to T-E-G-O (!!!) HARPER-JACKA DWELLERA (!!!). Drzwi od garderoby są otwarte; tym mikro-ciągiem komunikacyjnym wiecznie przemieszczają się ludzkie chmary. Jedni – gratulują. Drudzy – opowiadają o tym, jacy są zmęczeni. Kolejni – dopiero przygotowują się do swojej pracy. Czeka ich długa noc.<br><br>

Ja się tym zajmę.<br>
On się tym zajmie.<br>
– O, widzisz, Harper, będziesz mieć swój gin szybciej, niż myślisz. – Leo uśmiecha się, podskakuje zabawnie – pomiędzy jednym krokiem, a drugim – a jakby w miejscu. Potem wychodzi.<br>
On się tym zajmie.<br>
Kto? No, jak to, kurwa, kto? On.<br>
Zach siada na kanapie. Zaczyna tam – gdzie skończył. Patrzy na niego – w lustrze.<br>
Zrobić ci […] drinka?Albo… coś innego?Harper? – Boże. On. Alkohol. Drzwi.<br><br>

<table><div class="zach">Nie potrafię. Nie umiem się powstrzymać, Harper. Chcę cię, rozumiesz? Tutaj, teraz. Już. W tej, kurwa, chwili. I – to mnie przeraża – w każdej następnej. W domu. Zmęczonego. Trzeźwego. To mnie przeraża, Jackie; myśli. I jest mu wstyd.</div></table>
<style> .zach {
color: #0000 !important;
font-size: 3px !important;
line-height: 2px;
display: inline;
text-align: left;
}
.zach::selection {
background-color: #0000;
color: #0000; }
.zach span::selection {
color: #0000;
background-color: #0000;
}
</style>

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

- Oj, szczeniaku! - Harper strofuje Leonarda (który, popełniając przy tym poważny błąd wizerunkowy, upiera się zawzięcie, że “nie, nie, naprawdę wystarczy ‘Leo”, choć za kilka lat zmieni zdanie, zapuści krótki wąs przycięty równo - na wzór ligustrowego żywopłotu, zacznie nosić śmieszną, małą czapeczkę nasadzoną na wierch jajowatej głowy i zaliczy coś więcej niż kolejny przypał, albo jakiś rekord w D&D), ale robi to ze śmiechem, z czułością nawet, klepiąc dzieciaka po chudym ramieniu - Po pierwsze, dla Ciebie ”Pan Dweller”, po drugie - tak na przyszłość - najpierw gin, potem cała reszta, na miłość boską… - Nie zapomniał jeszcze o bólu przepełnionego pęcherza, o potwornym odcisku rosnącym gdzieś na skraju prawej pięty (teraz, po zejściu z estrady, wreszcie może pozwolić sobie, by utykać - i utyka, bez przesadnego dramatyzmu, ale wyraźnie, zaciągając nogą w pragnieniu zmiany - nareszcie! - sztybletu na wysłużone, rozbite w szwach tenisówki) i o myśli, że zaraz zmierzyć się będzie musiał z ekranem własnego telefonu, rozświetlonego, najpewniej, nie tymi wiadomościami, co trzeba, ale humor ma coraz lepszy. Najważniejsze bowiem, że jest teraz tutaj, a nie tam - zwierzę z cyrkowej areny wpuszczone łaskawie, na powrót, do klatki. W znajomą niewolę, komfortowe więzienie powstałe z niewidzialnych krat - Prio-ry-te-ty, Leonardzie! Prio…

Drzwi.
Urywa w pół zdania, spierzchnięte wargi układając w małe, uformowane zaskoczeniem ”o”. Przez ułamek sekundy - zanim, w żmudnie wyrobionym automatyzmie, ciało przypomni sobie o minie numer pięć i przywdzieje ją, mięśnie mimiczne rozprężając w wyrazie dumnego tumiwisizmu, jest zupełnie bezbronny.
I bezbronność tę wyrażają jego stopy - wbrew wszelkim zaleceniom speców od pijaru skierowane nie, zadziornie, w stronę rozmówcy, lecz ku sobie, jak u małego Jackie’go dziecka speszonego przed pierwszym recitalem dawanym rodzicom (w efekcie tylko tacie, bo mama nie mogła), Pani Smith Od Pianina, i czterem kolegom z Akademii Sześciolatków.
I bezbronność tę wyrażają dłonie - trzepot palców niemogących znaleźć sobie miejsca nigdzie (a szukających go wszędzie) - w krótkim locie od linii biodra, przez zaczesane gwałtownym ruchem włosy, po kark.
I bezbronność tę wyraża brew - draperia konsternacji powstała momentalnie u nasady nosa.
  • Co… ty… tu?
    • Kto-cię-wpuścił-jak-się-tu-dostałeś-jak-tu-wszedłeś-którędy…?
      • Nie odbierałeś. Nie odpisywałeś. Nie...
        • Zach? Zach? Z a c h a r y?
          • Dlaczego nie przyszedłeś do mnie wcześniej?
Blask - śmierć - blask - śmierć - blask.
I bezbronność tę wyrażają oczy. Błysk. Jeden tylko.

Harper-Jack Dweller się spina. Zbiera. Się w sobie. Prostuje plecy - chłód skóry stygnącej pod mokrą płachtą przepoconego materiału. Ruchem ręki szuka na blacie gotowalni ręcznika; znajduje - i przewiesza go, oplata się nim, jak chomątem polubownie nałożonym na grzbiet.
Przed chwilą - w profesjonalnym wyrachowaniu - błyskał lśniącą na słono skórą nagiej piersi przed trzynastoma tysiącami oczu (w strefach A, A1, B1 i C usunięto krzesła, żeby pomieścić ich więcej); teraz zaczyna czuć się zupełnie nagi.

Alkohol.
Co?
Dweller zapomina o ginie. Zapomina o dwóch krążkach oksykodonu, które planował wrzucić w jego toń. Zapomina o imprezie po, i imprezie po-imprezie-po, na którą - choć bardzo nie chciał - miał dziś jeszcze iść. Zapomina zwyczajnie, o ironio, o wszystkim - oprócz Jednego - o czym pamiętał przez ostatnie półtorej-ale-w-sumie-prawie-dwie godziny. Smutne - pewnie nawet nie zauważy, jeśli poszcza się w spodnie. I może nawet by nie spostrzegł, gdyby za drzwiami garderoby kończył się właśnie świat.
  • Jeden. Tylko. Blask.
On.
się zajmie - “tym”, czyli c z y m? Nim? Zaopiekujejmie się Nim?.


Zachary Prescott siada na kanapie. Harper-Jack Dweller odwraca się do niego frontem, i patrzy, opierając się pośladkami o garderobiany stół.
I chce mu jebnąć.
Chce mu jebnąć.
Chce mu, kurwa, przypierdolić.
Strzelić dłonią zaciśniętą w pięść w ten piękny zuchwały ryj. Złapać za poły kurtki, płaszcza, mary-kurwa-narki, czy chuj to, kurwa, jest, i trząść. Po męsku, bez ulg: zapomnieć o miękkich nadgarstkach, stereotypowo powyginanych jak bujany letnim wiatrem kłos.
Ma ochotę go udusić. Ma ochotę go zabić. Ma ochotę go…

Przechodzi przez lustro.
Co?
Tak. Przechodzi przez lustro. Przez gładką taflę okolonego obłymi żaróweczkami szkła. Tanecznym niemal krokiem przechadza się krawędzią lemniskaty. Grzbietem mitycznego węża, co zżera siebie-sam.
Zatacza koło. Zaczyna - gdzie skończył.
- Zrób. Byle mocnego, Zach.

Myśli o swoich piosenkach. Napisze ich więcej. Czuje, jak odzyskuje dech.

- Tak? - słyszy własne imię, dziwne: nigdy nie słyszał go tak; pociąga lekko nosem, wskazuje palcem małą lodówkę wsuniętą pod znajdujący się za jego plecami blat - Barek. Barek jest tu.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Przyszedł w jego niewolę.
Ale nie wbrew-jego-woli.

Przecież chciałeś, Jack.
Przecież tego właśnie – kurwa – chciałeś.

Kto-cię-wpuścił?
Nikt. Sam się wprosiłem.
Sam się wprosiłem.

A co z Nim?
A: co On ci, kurwa, zrobił?
Co za różnica, zresztą. Nieważne, bo przecież; sam się o to wprosiłem.

Zachary nie spodziewa się polecenia, wychodzącego ze strony mężczyzny. To znaczy – spodziewa się (w jakimś-tam-stopniu), bo przecież sam, kurwa, pytał. Niemniej – przez chwilę próbuje je zignorować, miękkim przejściem ciała moszcząc się na kanapie w sposób dający określić się jednym – wyłącznie – słowem. Słowem za-szepniętym zdradliwie. Bardziej.
Mości się, na jebanej kanapie, bardziej.
I wzdycha ciężko (czy też raczej „z trudem”; bo oddechowi trudno jest wyczołgać się spomiędzy rozedrganej i ściśniętej, i zbitej jak pies?, i osuszonej spiekotą krtani; zza nagłośni), dźwignąwszy się wreszcie z obitej czerwonym zamszem kanapy.

Przestaje być gościem. Prostuje się tak, jakby Harper-Jack Dweller powiedział mu właśnie „czuj się jak u siebie” (w tej mojej niedoli niewoli; jeszcze-nie-boli). Prostuje się tak, jakby Harper-Jack Dweller powiedział mu właśnie „zostań” (ale nie „waruj”); więc zdejmuje płaszcz kurtkę mary-kurwa-narkę bosmankę, niezbyt wyważonym ruchem przerzucając ciuch przez wezgłowie, o które jeszcze niedawno się opierał. Teraz? Nie ma już ochoty się opierać.

Stoi naprzeciwko niego. W odległości nie większej, niż dwa metry.
Krok (dwa, dokładnie; niwelujące równy metr i osiemdziesiąt jeden centymetrów dzielącego ich dystansu).
Stoi naprzeciwko niego – tyle że… bardziej.
Acha. Tu? – pyta. Ale nie patrzy na niego. Spojrzenie chłopaka zachodzi zwyrodnieniową naleciałością doświadczeń; patrzy w lustro. Patrzy tak, jak w kontrolnym mknięciu źrenic upewniał się, że on i Natsami – w jakiś idiotycznie uwłaczający sposób podzieleni wyłącznie sedesową armaturą i nie-przekazaną działką.
Tutaj, Harper?
No, pewnie, że tu. Przecież mu powiedział. Wskazał dokładnie. W prostej linii nad hipocentrum chłodzonego alkoholu ścieliło się zresztą nekropolis niedopitego, rozwodnionego ginu, rumu – i całej reszty witrażowych (w wersji nudnej, ale klasycznej – bezbarwnych) szkieł. Przekąski; nadgryziona tartinka (pozostawiona przez Josepha, na-kurwa-tychmiast zagonionego w sektor B1), zbrązowiała skórka po bananie i, połowicznie przyschnięty do blatu, plaster pomarańczy – wyłowiony z ponczu, po którym ostał się jedynie słodko-lepki, półkolisty ślad, będący odbiciem boli.

… Harper?
Tak?
Masz ochotę na jakiś konkret? – Pyta. Zajmie się nim tym. Przecież mu powiedział. Pochyla się; lekko. Dweller pachnie jak dwie katorżnicze godziny spędzone na scenie. Pachnie jak głosy trzynastu tysięcy ludzi skandujących jego imię. Pachnie sławą.

Odsuń się.
Przesuń się.
Kuca. Harper widzi osnowę skórzanej kurtki, ciągnioną na płosze napiętych barków.

Gin, likier, limonka. Nie ma zaprawy; trudno – nieudolny Pegu Club – wybrakowany i w proporcjach odmierzonych w ciemno o – tak, na oko. Chrzęst lodu drapiący stalowe ściany.

Trzyma tego pierdolonego cobblera w jednej ręce.
Góra-dół-lewo-prawo-góra-dół.
Góra. Dół.

Trzynaście sekund.

Linia: klatka piersiowa – twarz. Jednostajny ruch. Wstrząs.
Tak powinien przebiegać; klatka piersiowa – twarz.
Ale Zachary to pierdoli. Pierdoli go, czy drink dobrze się wymiesza. Pierdoli go, czy będzie Mu smakował. Czy będzie dobrze schłodzony, odpowiednio mocny, w podręcznikowo-mętnie-pomarańczowym kolorze.

Dół. Źrenice chłopaka osuwają się po nietrwałej osi Harperowej twarzy, wyznaczonej pojedynczym, niezaczesanym w porę kosmykiem włosów. Grzęźnie w załomie szyi – na linii brzegowej pomiędzy zarzuconym niedbale ręcznikiem, a nagością skóry.
Góra. Wraca. Patrzy mu w oczy.
Linia – tak powinna przebiegać; klatka piersiowa – twarz.
Tak przebiega; na wysokości miednicy.

Trzynaście sekund.

Raz.

Nie zabrał telefonu.
Patrzy mu w oczy.

Cztery.

Co?
Nie może przestać.

Sześć.

Leonard Leo. Nie zabrał telefonu.
Nie potrafi.

Dziewięć.

Więc jeśli nie poszedł złożyć ekipie sprzątającej osobistej wizytacji, to – do kurwy – Prescott pewien był, że waruje gdzieś pod cienką ścianą korytarz-garderoba. A może wcale nie. Może to telefon kogoś innego. Może prywatny – a nie służbowy; albo na odwrót. Może to paranoja. To nie twój problem, Zach.

Dwanaście i…

Czym ty się, kurwa, przejmujesz?

Trzynaście.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Rozgaszcza się. Mości, ale nie panoszy.

( On - nie. Myśl o Nim - już tak.
Ciężka, zuchwała, atencji żądna myśl.
Na moment przysłania Harperowi horyzont wyznaczany trzema ścianami garderoby, przytłumionym światłem sączącym się ze strategicznie porozmieszczanych lamp, smugą cienia pełznącą po podłodze od strony ledwie-domkniętych drzwi.
Zachary Prescott siedzi na kanapie w odległości tylko ciut powyżej sześciu stóp. W zasięgu dziesięciosekundowego ruchu. W kręgu tego samego blasku.
Jebane deja vu masochistycznie przeżywane przez kilka ostatnich dni.
Reminiscencja. Pragnienie. Wspomnienie. Antycypacja. Głód. )

Harper milczy przez chwilę.
Pewnie dlatego, że w rzucie nieuświadomionej roztropności gryzie się w język, nim powie Zachowi, by ten czuł się jak u siebie w domu.
Nigdy, przenigdy, kurwa, nie chciałby, żeby tak właśnie chłopak się przy nim kiedykolwiek czuł.

Potem prosi go, żeby został. Nie używa żadnych słów.

I pożąda podąża za Nim.
Za spojrzeniem brązowych-prawie-czarnych [w tym świetle widzi całą jego twarz, i całą jego ciemność] oczu, spiralą wymijającym jego własne, otaczającym jego prawe ramię, zygzakiem wślizgującym się za jego własny bark.
Harper uśmiecha się lekko, bezwiednie, gdy w końcu wpada na (w przenośni - wpada na, to znaczy: odgaduje; dosłownie - wpada, czyli: potyka się o) to, jaki tej podróży towarzyszył cel: są tutaj we trzech - Zachary, jego prawdziwe drugie oblicze odbicie, i on. Zwrócony do lustra plecami.
Ich dwóch. On jeden. Sam.
Traci przerównowagę; zapiera się mocniej na nogach.
I orientuje, nagle - a jest to dziwne uczucie, dreszcz niepokoju i ekscytacji sunący powolnym, metodycznym ruchem w górę kręgosłupa - że jest osaczony.
Wpadł w pułapkę.
I podoba mu się to prozłożenie na łopatki, wiesz, Zach?
Podoba mu się.

Podoba mu się.

- Odprzesuń się.

Odsuwa się posłusznie, ale nie wycofuje, gdy Zachary zmniejsza zmniejsza zmniejsza dzielący ich dystans. Nie ma dokąd uciec, nawet gdyby chciał.
(Nie chce.)

Pachnie sławą?
Bujda.
Pachnie potem. Zimną, śliską falą płynącą wąwozem pleców, rozmieszczonymi po sąsiedzku rynienkami lędźwi, wąskim żłobieniem pachwiny skrytym pod materiałem spodni; solą, mocznikiem i kwasem mlekowym.
Pachnie dymem. Pachnie jak butan, fenol, arsen, kadm - jeden szybki wypalony tuż przed wejściem na scenę (cena heroicznie zapłacona za sto osiemdziesiąt dwa komentarze pod niebiosa wychwalające tę głęboką śniedź chrypki pobrzmiewającą w jego głosie przy każdym refrenie).
Pachnie dehydratacją: kwaśnym posmakiem mocnej, czarnej kawy, słodkim cieniem popularnego napoju energetycznego wymieszanego z wódką (w proporcji fifty-fifty, plus plaster cytryny), niedoborem wody.

Pachnie potem, nikotyną, na wpół-strawioną stoliczną.
Ale śmierdzi tęsknotą.

Podoba mu się.
Podoba Ci się to, Zach, co?
Podoba Ci się.

[ Widzi osnowę skórzanej kurtki, ciągnioną na płosze napiętych barków ].
Widzi drobinkę brokatu - zielonkawy okruch, przeciągiem wyrwany z wielobarwnej nebuli starannie wymalowanej na lewej powiece - którą Zach bezwiednie skradł szesnastoletniej Kelly, paręnaście minut temu mijanej przezeń w korytarzu.
Widzi romb delikatnej skóry za uchem, siateczkę trzech błękitnych i fioletowych żył.
Widzi zbuntowany kosmyk - chudy, lewoskrętny świderek w buncie przeciwko całej gwardii starannie zaczesanych włosów.
Widzi zagiętą krawędź kołnierza, odbywającą się poza zasięgiem wzroku Prescotta rebelię przeciw perfekcyjnej symetrii.
Chce go to naprawić poprawić.

Wyciąga i cofa dłoń.

- Próbowałem dzwonić, wiesz - pytajnik porzuca gdzieś wraz z taktem i kurtuazją, wymieniając ideę subtelnych podchodów na jawnie zaczepny ton. Czuje się zraniony, zirytowany, zły. Nikt, a już na pewno nie HJ Dweller, nie lubi przecież nie dostać tego, czego tak-kurwa-bardzo (b a r d z i e j, Zach) chce. Mierzy Zachary’ego zaskakująco bacznym - zważywszy na jego aktualny stan - spojrzeniem. Rejestruje każdy jego pierdolony ruch.

Gin, likier, limonka. Fakt, Prescott nie ma zaprawy, ale wprawę już tak - Harper dostrzega ją w kontrolowanym ruchu ręki, w zmrużeniu powieki oka odmierzającego odpowiednią dawkę działkę proporcję trucizny; wystarczającą, by zniszczyć, ale by zabić - jeszcze nie dość.
Na marginesie jaźni zapędza się w stronę urodziwych dziewcząt, którym Prescott musiał robić kiedyś Pegu Club.
Może to paranoja.

Góra dół. Trzynaście sekund.
Harper patrzy na Prescotta i zastanawia się, jak oni to przeżyjąe.

Dwa.
Patrzy mu w oczy.
Nie zabrał telefonu.

Trzy.
Nie może przestać.
Co?

Pięć.
Nie potrafi.
Leo. Leonard. Nie zabrał telefonu.

Siedem.
Nie, potrafi. Potrafiłby, gdyby chciał.
Ale to jest właśnie mój problem, Zach - nie chcę tego, co jest dla mnie dobre.
Chcę Ciebie.

Osiem.
- Po co tu przyszedłeś, Zach?
Myśli o napiętym łuku pleców. O policzku otartym opartym o ścianę. O spłoszonych nagłą przyjemnością palcach, łopoczących o szybę jak przerażony nagłą eksplozją ptak. O skórze napierającej na skórę, o dłoni próbującej zaczepić się o hak biodra, o rytmie oddechu pełnym wyrw. O wiśniowej barwie paneli, o ręczniku podniesionym z podłogi, przewieszonym pedantycznie przez stalowy pręt.

J-e-b-a-n-e d-e-j-a v-u.


Dziesięć.
Słyszy własny puls.
Tu, czy nadal w pięćset-pięć?

Jedenaście i...
Zaplata palce wokół jego palców srebrnych obłości shakera, gdzieś poniżej metalowego szwu obiegającego naczynie; śmieszne - kształtem zawsze kojarzyły mu się z urną, taką na prochy. Na zewnątrz: chirurgiczna czystość lodowatej stali. W środku: śmierć.
Blokuje ruch nadgarstka. Poddaje presji; naciska, spowalnia.
No, już. Wystarczy, Zach.

Trzynaście.

Powiedz...
Przestraszyłeś się? Bo ja tak.
Jak jasna cholera.

- Przestraszyłem cię, Zach?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

W kręgu tego samego blasku piekła.
No, mówię przecież.
Pachniesz sławą. Sława, natomiast, rodzi się w bólach przychodzi z potem (nie – najpierw; przecież wiem, że najpierw, Dweller, musisz się – kurwa – naharować).
Pachniesz pogonią za pragnieniem; więc biegiem nieustannym. Podróżą na szczyt. Wspinaczką. Walką, każdego dnia toczoną w boksie własnej łazienki (wziąć-czy-nie-wziąć?) – lub też, rzadziej nieco: w narożniku rogu telewizyjnej kanapy.
Dylematem, opuszką palca, wygładzonym na spłuczce. Resztę tabletek – spuszcza w kiblu. Gapisz się. Gapisz się w ten pierdolony główny? nurt.
Pachniesz marzeniami (może stąd te nieporozumienia; skoro zmysł wadliwy?), które przeżyły swoje życie – teraz pogrywając już wyłącznie na zwłokę. Reanimacja odraczająca to, co – no, przyznaj – nieuniknione. Sztucznie podtrzymując wszelkie procesy. Nie da się dotrzeć wyżej, niż na szczyt. Można już tylko efektownie z niego zeskoczyć. Myślałeś o tym. Przyznaj się, że myślałeś. Żeby zapamiętali cię na zawsze; nie możesz się zestarzeć. A na to sposób jest, tylko, jeden.
Pachniesz – wbrew najczęstszemu przypuszczeniu – subtelnie całkiem. Nienachalnie. Delikatną, eteryczną niemal wonią. Naturalnie podawana do śniadania; wtłaczana ponad kuchenną wyspę prosto z radia. W słuchawce przepuszczonej przez rękaw szarej, wytartej bluzy na – wyjątkowo nudnej – lekcji algebry. W zajawce tego filmu, który w niedalekiej przyszłości (przedpremierowe zapewnienie, odpowiednio wyboldowane, krzykliwe: spójrz, spójrz, SPÓJRZ-NA-MNIE-ZAPAMIĘTAJ-PRZEKONAJ-SIĘ-WYŚWIETL-TRAILER-KUP-BILET) podbić ma ogólnoświatowe kina.
Pachniesz tym, co popularne znajome. Bólem (każdy go zna – i każdy, taki – swój – ból, posiada). I ten właśnie ból daje się spieniężyć, choć pod przykrywką wzruszeń i wokalu, i pojedynczej łzy, na przykład. Oszaleli na punkcie tego bólu. Spójrz tylko, jak bardzo czują – twój – ból.
„Taki wrażliwy”; myślą, jednocząc się pod punktowym światłem wzniesionych w górę telefonów. Wzruszeni twoim bólem. Bliscy tobie. „T a k i – w r a ż l i w y” – myślą, kiedy łapiesz ich (nieświadomie) na tę przerwę. Pomiędzy trzecim a czwartym słowem drugiego wersu, drugiej zwrotki (Have you met Charlotte?). Robisz przerwę, której nie ma w oryginalnej, studyjnej wersji. „Tęskni za nią”, „kocha ją”, „wciąż się nie pogodził” – m y ś l ą (zachwyceni cierpieniem).
Kuuurwa, nie ma opcji, żebym wyleczył ten odcisk do następnego koncertu” – myślisz. To prawda – cierpisz. Po prostu nieco inaczej, niż oni mogliby chcieliby się tego spodziewać.

Jesteś zniszczony, Dweller.
Jeszcze raz, ale tonem innym: jak gdyby przez przyjaciela wypowiedziane (twojego, konkretnie, z dziwnym przedziałkiem głosek zaczesanym w pół słowa – t-taki zniszcz-czony).
Uwielbienie wyrażone wbitym w plecy nożem.
Znisz-czczony,
Zniszczony – słyszysz, co tam się dzieje? Nadal z nimi jesteś. Zabiorą cię ze sobą. Do domów, do łóżek, do snów, do marzeń. Zabiorą twój ból – i zabiorą też strużkę potu opływającą zbocze skroni.

Po co tu przyszedłeś, Zach?
Zach – natomiast – śmieje się w duchu. Jak to, kurwa, po co?
Nie wiem. Ale gdzie indziej do kogo innego miałbym przyjść?

Prycha. Parska. Uśmiecha się pod nosem – i bardzo chce, żeby grymas ten zapudrować cieniem pożałowania, fałszywej litości, sztucznie wdrożonej przewagi. Nie odpowiada mu na pytanie. Jeszcze nie.
Zamiast tego sugestywnym ruchem wysuwa spomiędzy dłoni Harpera obły kształt urnienki. Nie wyszarpuje. Nie walczy. Mówi:
Powiedz, Dweller… – Powietrze upuszczone z płuc wąskim, krótkim wydechem. Sapnięcie.Masz mnie za tchórza? – Wzrusza ramionami. Stuka kantem dłoni o zatrzask cobblera nie wie co zrobić z rękami – chcą być gdzieś-indziej-indziej-indziej. Przez chwilę Harper-Jack Dweller obserwować może profil Prescotta. Prescott, z kolei, robi mu na złość drinka. Obchodzi go szorstkim, ale lekkim krokiem. Po nitce; po papilarnej linii nerwowo dociśniętej do drugiego ciała. Dowód zbrodni złożony ze śladu, ścielącego sumienie obcą skórę, pocięte linią białą krrreską?.
Wymusza na nim zwrot akcji. Stają przodem do panoramicznej rozpiętości lustra. Narcystyczny horyzont – kurhan w kolebce (towarzysz każdych narodzin – i każdej śmierci – gwiazdy; powiernik sekretów – głuchy, ślepy, Pytanie: jak oni to przeżyją? Odpowiedź: zginiemy).
Jak ślepy potrafi być postrzał. Bieg zdarzeń, który nie znalazł swojego ujścia. Jak ciało obce, które nie opuściło organizmu. Utkwiony w korytarzu pierdolonych pragnień.
Zach stoi za muzykiem. Opiera podbródek o jego ramię. Patrzy w lustro.

Nie wie, czy bardziej pragnie zabierać – czy oddawać.
Uciekać? Gonić.
Atakować. Bronić się.
Prosić czy pożądać.

Déjà-vu;
Prescott wspomina to, co dopiero się zdarzy. Co?
Prescott wspomina to, co dopiero się zdarzy. Oddech. Szarpnięcie.
Déjà-vu.
– Po co tu przyszedłeś, Zach?

Chłopak patrzy w Harper-Jacka Dwellera lustro. Faktycznie – myśli sobie. Stoi przed nim gwiazda.
– Po co tu przyszedłeś, Zach?
Śmieje się. Nie bawi go to.

Poważnieje.
Jestem pana największym fanem. Sześć godzin w kolejce przed koncertem. W deszczu. Znam nawet wszystkie słowa trzech najpopularniejszych hitów. – Prześmiewczy, kpiąco-tandetny pastisz. Jedną ręką wsuwa w dłoń mężczyzny Pegu Club. Palce drugiej (biegnące pod jego ramieniem) puszcza jednocześnie w frywolną ekspedycję prowadzoną po odsłoniętej klatce piersiowej. Miękkim, krupierskim ruchem; opuszki niemal prześlizgują się po wilgotnej skórze mężczyzny. Po co tu przyszedłeś, Zach?Po autograf. Chciałem… – szeptem: prosićpana o autograf.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Jak ślepy potrafił być postrzał ? .
Jak ślepy potrafi być zaułek - gdy bieg zdarzeń zapędzony w kozi róg.
Pogoń za czymś prowadzona tak cholernie długo, że człowiek nawet nie wie, w którym dokładnie momencie stała się ucieczką. Berek w rewersie, gdy szczuty staje się szczującym; dezercja i gonitwa.

Gdy chłopak go obejmuje, Harper-Jack Dweller staje się głuchy (i ślepy - jak nabój? pustak! - krytyczny komentarz porzucony na wu-wu-wu-hjdweller-dot-com - “wiele szumu o nic, wydmuszka, bardzo głośno szczeka, ale to bardzo mały pies…”; i niemyśl, że jesteś w tym wyjątkowy, Prescott - nie zacznij sobie przypadkiem wyobrażać, że nie ma naokoło mnie dwudziestu innych, jak Ty są; ale jeden tylko błysk…) na dobiegający z korytarza rwetes.
Rozluźnia się na sekundę. Na tyle, na ile jest w stanie. Zamknięty w prostokącie lustra, i z ulgą przyjmujący ucisk otaczających go ramion. Wypuszcza śmieszne, cichutkie pufnięcie powietrza przez nos.

Raptem kilkadziesiąt metrów dalej stygnące z koncertowej wrzawy stada fanów gromadzą się dokoła wszystkich trzech wejść.
Leo mówi dziewiętnastoletnim bliźniaczkom - Ellie i Effie - że nie, niestety nie wie, czy, i którędy przechodził będzie Jack (myśląc jednocześnie, że on sam przecież zająłby się nimi równie dobrze, jeśli nie lepiej; w poczekalni u swojego fryzjera czytał ostatnio o wpływie kokainy na jakość męskiej erekcji i przynajmniej pod tym względem czuje się pewnie - nigdy nie wciągnął bowiem jednej choćby kreski, a widział, jak Dweller robi to raz po raz).
Steve i Perry obstawiają główne wejście - wypili właśnie po redbullu, wypalili po papierosie, rozmawiają o swoich dziewczynach, o dwulatku Perry’ego, o ostatnim meczu Patriots vs. Panthers, żartują, spluwają na krawężnik, klną na rzadki, chłodny deszcz.
Kristen próbuje wykazać się empatią - też jest nowa, też nie zna jeszcze wszystkich procedur, ale uczy się wolniej niż Leo - obiecuje więc kilku poczerwieniałym na twarzach nastolatkom, że naprawdę, naprawdę spróbuje, i zrobi co - tylko - się - da!

Harper woli nie pamiętać, że za - najpóźniej - kilkadziesiąt minut będzie musiał do nich wyjść. Zaryzykować - jak w (z góry obciążonej widmem przegranej) karcianej grze. Obstawić - w wyścigu, w którym jeszcze przed startem okulał już każdy koń.
Nie chce. Nie chce. Nie chce.
Stąd wychodzić?
Odsuwać się od Zachary’ego choćby na krok.

Automatycznie przejmuje podsunięty mu kieliszek. Popatrzyłby w zmętniały pomarańcz, gdyby nie hipnotyzował go teraz podłapany w lustrze wzrok. Czuje, jak zapada się w kształt drugiego ciała. Przyjemność - ale sama myśl o jej rychłym końcu sprawia mu ból.
  • Bul, bul…
    Ból. Ból. Ból.
    • Zabiorą mnie ze sobą, mówisz?
      Do domów? Łóżek? Marzeń? Snów?
      Zach…
      Ja czasem myślę, że oni mnie rozszarpią.
      Słyszysz?
      Głodne stada omamione obietnicą kilkusekundowego nasycenia. Szpony wbite w tkanki bezbronnego ciała. Głód tak potężny, że przysłonić może cały świat.
      Mój świat? Teraz zamknię-ty w passepartout zwierciadła.
      Rozszarpią mnie.
Przełyka; słyszy własny wysiłek, całą żmudną pracę skołowanego organizmu włożoną w ten - wydawałoby się - prosty akt.
- Nie - odpowiada na pytanie, zwracając się do wpatrzonych w nich par oczu w kameralnej liczbie: dwa; mierzy wzrokiem kształt poruszających się niepewnie warg.

[ Nie uważa go za tchórza. Uważa go za szaleńca. ]

- Poważnie? - Śmieje się. Nie bawi go to. - Nie potrafiłbyś zacytować nawet jednego.
Odstręcza go brzmienie jego własnego głosu. Słabość i drżenie, gdy zgłoski przeciskają się przez zaciśniętą krtań.
  • [ Myśli: Logiczne. Jest zmęczony. Przed chwilą śpiewał dla trzynastu tysięcy ludzi.
    Czuje: Biodra dociśnięte do jego własnych, linię toaletki, na którą napiera jego udo, cztery rządki krągłych jarzeniówek - po osiem na każdy bok, jeden tylko.... ]
- Wiesz… chłopcze... ilu ja widziałem takich, jedenak tylko? - Wśród deszczu meteorów. Na nieboskłonie wytrzepanym z gwiazd - Prawdziwych fanów. Wszyscy chcą tylko jednego.
Mnie. Jedynej rzeczy, której nie potrafię z siebie tak naprawdę dać.
- Ale to nic. Wszystko rozumiem. Ż-żaden problem, dostaniesz, czego tam chcesz - droczy się, kryguje, graj oddech utracony-odzyskany-utracony.

Odstawia koktajl. Chwyta rękę Zacha obydwiema dłońmi. Supły naczyń krwionośnych zawleczone o ścięgna nadgarstka muska dłonią; spojrzeniem - nadal tylko jego własny wzrok.
Po to przyszedłeś, Zachary?
Pyta. W obłąkańczej retoryce. Bezdźwięcznie.
Wziąć, czy nie wziąć?
Tak? Czy nie?

Wziąć. Popchnąć na chłodny prostokąt blatu, chwycić za włosy, docisnąć policzek do gładzi lustra, i rżnąć. Nie zawracać sobie głowy grą wstępną i uprzejmościami. Zagłuszywszy skowyt myśli wpisanych w trzy nowe piosenki. W zwierzęcym rytmie uderzających o siebie chciałbyś właśnie tak, Zachary?. Wziąć Cię z sobą sobie, tam gdzie tak, jak poprzednio.

Nie wziąć. A zatem - odstawić. Od ust sobie odjąć to, co na wyciągnięcie ręki. Odmówić sTobie - jak!?; Zodstawić Ciebie!? - nie będzie potrafił.

Odwykł od odmów.
Odwykł od odmów. I dlatego -
  • jest
    • wściekły.
      • <<Myślisz, że to jest jakiś żart? Jesteś…>>
- Przyszedłeś po autograf, tak?
Prowadzi opuszki palców - wskazującego i środkowego - w górę odsłoniętego przegubu; podróżuje - aż do delikatnej skóry przy zgięciu łokcia - uskokami bruzdowatej autostrady żył. Zatrzymuje się, obraca dłoń sprytnym, skośnym ruchem; ryje - leciuteńko - brzeżkiem paznokcia o jasny materiał ciała.
H
Kreska - kreska - kreska.
Linia - linia - linia.
I tylko jedna kropka - postawiona nad pałączkiem dostawionego zaraz obok:
J
Stygmnatura.

Podpisuje go się.
Mnie. Mnie. Mnie. Mnie. Mnie.
Mój. Mój. Mój. Mój. Mój. Mój.


U c i s k. Ciało nabrzmiałe - ale nie tak.
Nie tak, Zachary. Jeszcze (wbrew instynktowi) nie teraz.
Wyślizguje się z pułapki, sidłonie chłopaka ruchem lekkim, lecz stanowczym, odsuwając w prawy bok.
Boli go przepełniony pęcherz, naciągnięte przyczepy mięśni wpięte w rusztowanie żeber, podbicia stóp i zesztywniały kark. Kręci głową.

- Muszę się odlać.

Łazienka znajduje się we wschodnim załomie garderoby, za cienkim przepierzeniem pomalowanych na czerwono ścian; czarne kafelki, antybakteryjne mydło o zapachu orchidei, czterowarstwowy papier toaletowy drukowany w niedorzeczny, florystyczny wzór; proste i praktyczne dwa-na-dwa.
Harper ostentacyjnie nie zadaje sobie nawet trudu, żeby całkowicie domknąć drzwi. Klnie pod nosem, wiedziony najbardziej przyziemnym rodzajem ulgi. Niczym Bóstwo - zepchnięte ze szczytu z Olimpu, wtrącone między ludzi i w naiwnej desperacji usiłujące naśladować każdy ich najprostszy ruch.
  • Ten
    • nieziemski! idealny! boski! (@jackalgirl_009)
      • jedyny!!!! spelnieniemoich snow!!! (@beththedeath)
        • TAK WSPANIAŁY ŻE MÓGŁBYM ZA NIEGO UMRZEĆ CHOĆBY DZIŚ (@hotmesssunday)

Staje szerzej nad porcelaną kibla, i szcza.

Potem zmywa brud z niesplamionych dzisiaj jeszcze dłoni. Co?
Wspomina to, co dopiero się zdarzy. Déjà-vu.

Oddech. Szarpnięcie: pasów bezpieczeństwa wciętych w nieprzewidujące rychłego cierpienia bólu ciało. Huk i trzask - ogromem siły wyginanej karoserii, kości prostej przedramienia łamanej jak zapałka, na pół. Cichy, słodki śpiew frunących we wszystkie strony świata drobin bitego szkła.
Pochyla się nad umywalką, obmywa rany twarz.

Nie nawykł, pozwalający się trochę otrzeźwić do konieczności płaszczenia się, błagania, zabiegania, nieprzepuszczonych smsów, nieodebranych połączeń, gdy dzwoni; do tego, by ktoś go traktował tak, jak on - zazwyczaj - traktował całe swoje otoczenie.

Gdy z powrotem stanie w progu garderoby, Zachary znów zobaczy maskę twarz znaną sobie tylko z okładek albumów, plakatów i zdjęć.
- A teraz serio - Nadal ma rozpiętą koszulę, w zagłębieniu obojczyka błyszczy pojedyncza łza chłodnej wody - Serio, Prescott. Po co tu przyszedłeś, Zach? Czego ty ode mnie chcesz?
    • << Mówię do ciebie. Będziesz teraz grał skrzywdzonego szczeniaka? O co ci, kurwa, chodzi? >>

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Pozwala mu uporać się z dziwnie rozczłonowanym procesem tłoczonego przez płuca oddechu; ciętym ciężkim przełknięciem śliny. Jest cholernie zmęczony – przecież widzi. Ale to nic nie znaczy. To nic nie zmienia.
Potem, natomiast, Zachary się uśmiecha. Powstrzymuje się przed kąśliwym komentarzem. Długa klamra zwartych ze sobą warg. Bzdurna powłoka przybranej roli. Nie ma szacunku do gwiazdorstwa. Gwiazdorstwo – zawsze – miał w domu (w najgorszym, wyuzdanie-przereklamowanym wydaniu). Ale ma szacunek do pracy. Pracy zawsze mu szczędzono. Tego wieczoru, natomiast, doświadczał efektów włożonego w sukces wysiłku. Harper-Jack Dweller, po ludzku, śmierdział potem.
Chłopak ma ochotę powiedzieć: „Spoko, spoko, Dweller. Przecież wy wszyscy i tak wiecznie o tym samym…”
Podszycie dla dalszej kontry. Ale tego, akurat, nie mówi. Bo szanuje jego pracę.
Nie rozpędzaj się. – Wzrusza ramionami. – Ktoś tu chyba zapomniał, że nie jest jedynym celebrytą na tym świecie. Was też jest pełno.
Łatwo o tym zapomnieć, co?
Zachary wie, oczywiście, że nie ma drugiego Harper-Jacka. Ale cała reszta tamtej hołoty, też stworzona została ze – względnie niepowtarzalnych – jednostek. Z indywiduów. To, że widzisz w nich bezimienne masy pozbawione twarzy; to twój wybór. Oczywiście, tak jest łatwiej – być może nie da się inaczej; oddzielając siebie – od nich – wyraźną granicą ochroniarskich ramion, barierek i statusu.
Zachary pozostaje więc w swojej roli. Nie wychodzi z niej. Nie wychodzi też z garderoby, choć tę opcję również zdaje się brać pod uwagę. Zdradliwe może być jedynie spojrzenie, kątem oka posłane w kierunku wąskiego przesmyku pomiędzy niedomkniętymi drzwiami, a ciemnością korytarza.

Przyglądał się pierwszej linii kreślonego inicjału. Parafce; kresce linii mety – w wyścigu, odwróconym berku. Śledzi ten pewny, sprężysty ruch, prowadzony kabłączkiem męskiego palca. Ale odrywa spojrzenie, przenosząc je z powrotem na Harpera. Prawdziwego Harpera. Koniuszkiem nosa dotyka uwypuklenia kości policzkowej. Oddycha – i Harper czuje, że Zach oddycha w jego skórę. Oddechem płytkim, ale regularnym.
Bo jest spokojny. Możesz mocniej.
Jest stoicko spokojny. Nic się nie stanie, Harper. Możesz mocniej.
Z niespotykaną sobie cierpliwością czeka, aż skończy. Czeka, aż uczyni go jednym ze swoich (ale nie równym-sobie – syn Ginevry Sparks oraz Dwellera Seniora nie mógłby sobie na to pozwolić);
stygmatyk-tyk-tyk.

Wszystko, co może – wszystko, co tylko jest w stanie – teraz ulega odbiciu. Ich sylwetki, splecione ze sobą w sposób brutalnie powierzchowny; rozerwane idiotyczną potrzebą dyktowanej fizjologią przerwy. Mogłyby wrócić do siebie (mogłyby też ulec kolizji) – ale nie wrócą; rozeszły się na rozdrożu ściętych ze sobą orbit (chłopak odprowadza Jackiego wzrokiem). Piłeczka, w formie pytania rykoszetem wpadającego z ust do ust (tych samych, ale oddzielonych lustrzaną osią symetrii). Czkawką – odbija się wspomnienie tamtej nocy. Błędu, popełnionego po raz pierwszy. Ale nie ostatni.
Od dna tylko ciężko się odbić.

Po co tu przyszedłeś, Zach?
Powód stał przed nim. Wychodził właśnie z tej mikroskopijnej łazienki, przypominającej marną dobudówkę, w ostatnim, jakże humanitarnym akcie litości dla muzyka – doczepioną do całej reszty tego molocha, służącego zaspokajaniu cudzych potrzeb. Rozszarpią cię.
No, w każdym razie; nie chcę niczego od ciebie. To za mało. Chcę, po prostu – ciebie.
  • I wie, że nie dostanie tego, którego czego chce. Bo to jedyna rzecz, której Harper-Jack Dweller nie potrafi tak naprawdę dać. Pech chciał, że Prescott nie prosił o oddanie. Prescott lubił zabierać. A jednak nadal tkwi; na granicy kuszącego ryzyka – błogiej śmierci i uciążliwego klinczu.
    Śmierć. Kliniczna. Kiedy zatrzymuje się serce – i zostaje odebrany oddech. Dwunietakt; w zezwierzęconym rytmie ciał.
    Pozostaje już tylko wyobraźnia.
Co chciałbyś usłyszeć, Dweller? – Piłeczka. Piłeczka rzucona psu w imię bzdurnego pościgu. Gonitwy. Ale pies jest zmęczony. Psu ani myśli ruszać się z miejsca.
Brunet zwiesza w sposób dziwnie-luźny własne ramiona, wciąż oparty o wiotko zamontowany blat. Sięga ręką do szklanej miski. Skubie parę plasterków warzywnych czipsów. Są ohydne – i leżą tam, nietknięte – Dweller od sześciu miesięcy toczy z Kristen namiętny bój o wprowadzenie gruntownych zmian w zakresie przekąsek. Ale Kristen uczy się wolno (mogłoby się wydawać – wcale) i za każdym razem powtarza względnie sprawdzoną śpiewkę; że umowa jest taka, a nie inna, że zaopatrzeniowcy to-i-siamto, że skoro już dostają – to co innego mają zrobić z tymi czipsami? Wyrzucić, Harper? Wyrzucić?
Od sześciu miesięcy – przy okazji każdego z koncertów – miska zapełniona jest tymi niezjadliwymi chrupkami w kompozycji sprasowanego trio: ćwikła-marchew-pasternak (zmienia się tylko tworzywo naczynia: szkło zwykłe, szkło barwione, plastik biały i różowy, i zielony – i tylko pomarańczowego nie ma, bo tego Dweller by nie zniósł; zakreślone czerwonym kółeczkiem w notatkach każdej z ekip – że wszelkiego oranżu należy, z założenia, unikać). I koniec końców wyrzucają czipsy – ale wyrzucają z gestem, czyli pozwalając ekipie sprzątającej zabrać resztki do domu. Klasa.
Zachary wprawdzie krzywi się nieco, ale skubie dalej (i sprawia tym samym, że wojenka na linii Harper-Kristen wydłuży się o kolejne dwa miesiące), zajęty oczekiwaniem – i, dziwną, obustronną zależnością – wyczekujący zajęcia. Tak, właśnie; Zachary Prescott – znudzony chłopiec wyczekujący zajęcia. Się? Nim?

Jak chcesz, to mogę sobie pójść. – Pociąga nosem. Łaskocze jego czubek prędkim, wznoszącym ruchem palca, w zapętleniu kilkukrotnego powtórzenia. – Nie żeby w ogóle chciało mi się tu siedzieć. Długo ci jeszcze zejdzie? – Z cichą satysfakcją przygląda się zmęczeniu (ale nie, jak mogłoby się wydawać – osłabieniu) mężczyzny.
Bierze głęboki oddech. Oddech pozornie przypadkowy; taki, którego w zasadzie mogłoby tam nie być, a jednak zdarzyło się, że jest.
Słabo wyszło z tym telefonem. Myślałem, że może wyślesz mi jakiś list, staniesz pod drzwiami, zaśpiewasz serenadę pod oknem, czy coś. No nic, trudno. – Dweller, być może, nie jest świadomy tego, co robi Zachary. Zachary natomiast wyświadcza Dwellerowi przysługę. Pozwala mu zachować twarz przewagę. Hierarchizuje – i robi to w sposób uniżający sobie. Pozwala usłyszeć: Zachary Prescott się przeliczył. – A tak na serio, dzwoniłeś z czymś ważnym? – Nie pozostawia niedopowiedzeń. Pozostawia natomiast otwartą furtkę; na rzucone od niechcenia „w interesach” albo „w sprawie tej kampanii”. Czyści imię muzyka. Czyści jego godność.

Co za głupstwo.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ma szacunek do pracy? Wspaniale. Cudownie. Fair the-fuck-enough.
  • Ale czy ma szacunek do niego?
    Co za głupstwo, Harper! - krzyczy zaraz rozsądek; przecież nie o szacunek tutaj chodzi. Nigdy nie chodziło - pamiętasz? Cielesność wyraźną granicą oddzielona od bliskości; zależność na drugim krańcu spektrum, po którego jednej stronie znajduje się seks.
    W przyjemnychgodnych znajomościach nie respekt miał być celem samym w sobie, ale efekt. Natychmiastowa wymiana, efektywna transakcja wiązana - i to absolutnym minimum zobowiązań i słów.
    Czy nie taki był w ogóle zamysł kryjący się pod istnieniem miejsc jak 505?
    Czy nie taki... - myśl obrzydliwa, ale logiczna; brwi ściągnięte krótkim spięciem - był w ogóle sens istnienia chłopców jak Zach?
    • Tak. Kurwa, oczywiście, że tak. Dobrze. Ale dlaczego więc...
- Was też jest pełno.
Zaskakłuje go ta riposta jego własna reakcja na cieniuchne ostrze rapieru wykutego ze słów, wślizgujące się niepostrzeżenie pod chłód obronnego okucia; zbroję kleconą z każdego gestu wskazującego, że wszystko to go obchodzi, naprawdę, tyle-co-nic.
Krzywi się króciutko, w niepowstrzymaniu samorodnej reakcji. Wini osłabienie - wszystkie te łzy (w liczbie: sześć; jedna planowana - przy "How (the f*ck) am I gonna forget?", pięć w reakcji organizmu na światło reflektorów, fizyczny wysiłek i wgryzający się w gałki oczne ostry, suchy dym), krew (zaschnięta na skórze pięty i przy naderwanej struną skórce środkowego palca) i cały pot (ewidentnie niemający już gdzie wsiąkać, przeciążywszy wszystkie włókna lichej popelinowej koszuli) - ale, cholera, czuje się, żałośnie bezbronny.
Zanim opracuje nową taktyką - skryty poza linią wzroku Prescotta we wnętrzu łazienki, w objęciach znajomego odcieniu czerwieni i czerni - minie parę ładnych chwil.

Wspominał już? -
  • Myśli spowolnione echem basów i rejwachem głosów - w osiemdziesięciu siedmiu procentach dziewczęcych - rykoszetującym o zakończenia nerwów; lepkim powidokiem ekstazy, pogłos uniesień przeżywanych niby w pojedynkę, a jednak - masowo -
W-więc… Wspominał już?
Pies jest zmęczony. Powłóczy łapą nogą. Młody jeszcze, w kondycji niczego-sobie, a więc względnie zdolny, by kontrolować odruchy.
[ Ale dajmy mu parę lat. I co, i zacznie szczać pod siebie? Szczekać nie na tych, na których trzeba? Gryźć napiętą smycz? ]
Rzuconą mu piłeczkę obchodzi z ostrożnością; przygląda jej się, trąca pyskiem raz, czy dwa.
Staje w bezpiecznej odległości.
Zimno mu.

Kiedy się odzywa, w jego głosie pobrzmiewa jednocześnie filuterność, jak i chłód.
- Napisałem ci trzy piosenki. Double down, 23 i jeszcze jedną, zobaczysz. Pewnie wszystkie trzy trafią na płytę, może dodam jeszcze… coś... - Wzruszenie ramion; beznamiętna recenzja ostatnich paru dni, wyrażenie tego, jak bardzo mu nie zależy. Zdejmuje koszulę, sięga po złożony w kostkę tiszert przygotowany mu przez Kristen, albo Sue; obok jest też sweter i inna koszula, albo dwie - zależnie od stanu i potrzeb muzyka. Wciąga koszulkę przez głowę - Nie sądziłem, że jesteś typem, który by się ucieszył z serenady, ale w porządku, może następnym razem. Gdzie ty tak w zasadzie mieszkasz? Jestem pewien, że w Queen Anne.
Nie mógł mieszkać gdzie indziej. Nie; nie z tym cięciem włosów - równym, kosztownym profilem niemal zbyt klasycznie układanych pasm, nie ze sposobem, w jaki przeciągał samogłoski, i wypowiadał każde-jedno-jebane-"T".
(Harper słuchał go, i słyszał siebie; zaskakujący uścisk komfortu w środowisku, w którym tak niewielu się znalazło takich jak on).

[ Znudzony chłopiec na zbyt długo pozostawiony samemu sobie; a przecież Dorośli powtarzali: wszystkie głupie pomysły biorą się właśnie stąd. ]

Stoją więc na vis a vis, lustrzane odbicia tak podobnych doświadczeń i wysubtelnionych luksusem traum. Czekają, aż jeden zajmie się tym drugim. Milczący pojedynek spojrzeń i tchnięć.
  • Zach? Na matkę tak czekałeś, co? Czy na ojca?
Nad wiek samodzielne dziecko porzucone gdzieś w przedsionku studyjnej garderoby. W gardzieli sławy - na śliskiej płaszczyźnie jęzora, co każdego dnia zagarniał tę, która wydała Cię na świat. Wychowywane pieniędzmi i wszystkim, co można za nie dostać (czyli: wszystkim po prostu, oprócz - kurwa, co za jebana klisza! - prawdziwej uwagi i troski). Dziecko potrafiące zajmować się samo-sobą. Grzesczne w sposób, w jaki tylko samotni jedynacy potrafią być.

[ Harper uwielbiał yo-yo - szpulkę na nitce, raz-po-raz wprawianą w ruch; jego najukochańsze miało butelkowo-zielony kolor, i drobinki brokatu wtopione w środkową część. Uczył się szybko - to te ręce, powiedział kiedyś-ktoś; nie minął miesiąc, a on opanował już wszystkie techniki freehandu, i pinwheel, i forward pass i nawet gravity pull.
  • Lubił też kolorowanki. Wykreślanki, łączenie kropek, znajdowanie pięciu, dziesięciu, stu osiemdziesięciu trzech różnic między obrazkami pełnymi postaci i barw.
    I przeglądać magazyny, liczyć słowa, których nie rozumiał (z każdą kolejną stroną rozumiał zwykle coraz mniej). Rozmawiać z dorosłymi, spijać komplementy z ich rozciągniętych niedowierzaniem warg. "Taki cierpliwy. Tak ładnie czeka." Patrzeć w sufit, a widzieć mnogość wyobrażanych sobie scen.
    • A Ty, Zach? Co Tobie dotrzymywało towarzystwa, gdy opuszczał Cię cały-pierdolony-świat? Zestaw szklanych kulek, ołowiany żołnierzyk, pierwszy analog, kostka Rubika? Co? Jak się zajmowałeś sobą, gdy każdy na Ciebie patrzył, ale nie robił tego nikt? ]
- Co chciałem usłyszeć? Że przyszedłeś do mnie. Po mnie - odpowiada, a potem wyrzuca z siebie krótki, sfrustrowany śmiech, podchodząc bliżej i podbijając dłonią trzymaną przez Prescotta miskę - Ja pierdolę, Prescott, nie jedz tego. Pochorujesz się.

Odsuwa się. Krząta po garderobie, sprawdza czas.
Jest stoicko spokojny. Jebany kanarek z uszkodzonym błędnikiem. Nie przewiduje tąpnięcia. Zawału. Stanie się wszystko.

Ale nie ma już, kurwa, siły na jakiś jebany blef.

- Dzwoniłem, bo chciałem się z tobą zobaczyć - mówi. Teraz ma już na sobie świeżą górę - koszulkę, koszulę i jeans krótkiej kurtki. Przeczesuje włosy dłonią, primabalerina szykująca się do kolejnego popisu. Wyciąga z kieszonki sztyft bezbarwnego balsamu - jakieś masło shea, ekstrakt z makadamii, aloes i chuj wie jeszcze co; przeciąga specyfikiem po krawędziach spierzchniętych warg. Jak gdyby nigdy-nigdy-nigdy nic - W innych warunkach, niż te.

Słyszysz mnie?
Chciałem nie-myśleć.
Chciałem czuć bardziej.
Chciałem mieć więcej.
- I... No nie wiem. Chciałem się nas zabanaprawić, Zach?

Harper-Jack Dweller rozumie, co chłopak próbuje zrobić, ale nie potrzebuje przysługi. Potrzebuje chce pragnie kogoś, kto go zrozumie. Może, po prostu, drugiego takiego jak on.

- Jest teraz jakieś afterparty, ale tak szczerze mówiąc, to najchętniej wróciłbym do siebie. Możemy przejść tym [wyjściem] od parkingu, dam znać Kristen, żeby podstawili samochód. Musiałbyś iść tak ze cztery kroki za mną, z nikim, kurwa, nie rozmawiać, ja tylko podpiszę jakiś... - zapętla się; nie zadaje sobie nawet trudu, żeby powiedzieć co miałby podpisywać -...albo dwa, i z głowy. Wszyscy myślą, że wyjdę tym od wschodu, więc powinno być spoko i... - I dopiero teraz się orientuje, że trzyma Zachary'ego za nadgarstek. I, że opiera głowę o jego bark, czując cały, kurwa, ciężar świata sławy uciskający jego własne ramiona, i kark. Jezu Chryste, jest p r z e r a ż o n y . - I Zach... Chodź ze mną. Chodź do mnie. Albo gdziekolwiek. Chcesz?

Lubisz zabierać, Zachary?
Więc zabierz.
Zabierz mnie, do cholery, jak najdalej stąd.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Rozmowa z mężczyzną przypominała mu rozgrywkę. Wieczny szach. Potyczkę (chociaż potknąć się o Dwellera nie było szans; trudno go nie zauważyć pod szyldem błyszczącego halogenami nazwiska). Starcie oparte o wyczerpywalny wprawdzie zakres taktyk, które uszłoby wcielić w życie (z życiem uchodząc, lub nie – a jakże; w końcu to wciąż opowieść o niczym więcej jak przerywanej śmierci nie żadnym tam „procesie” umierania; raz byli, raz ich nie było – tu nic nie miało prawa dojrzewać, wzbierać, postępować czy nawet – kurwa – utrzymywać się w nikłym constansie) – i nawet ograniczone pewnym zasobem zasad (bez. zobowiązań. bez. konsekwencji. bez. uczuć.), ale…
Właśnie.

W całej tej rozgrywce nie chodziło ani o taktyki, ani o zasady, ani o ruchy, które należało podjąć tu – teraz – na-już. W pierdolonej gierce dzielonej na dwoje; w kontraście, negatywie – przeciwieństwie dwóch barw wpasowanych w przestrzeń identycznej geometrii. Tacy sami. Inni.
Chodziło o ryzyko. Umiejętność przewidywania.
Królową posłać na stracenie (myślisz sobie; trzymam pion, jakoś – i chyba nie dociera wciąż do ciebie, że – tak naprawdę – pion tracisz – tę ubogą matrioszkę z dodatkową bierką w środku). Z pola widzenia planszy pozwoliłbyś zbić każdego – byle siebie figurę króla utrzymać przy życiu. Ale to nie ma znaczenia. To nie ta gra¹. W tej grze – król nie znaczy więcej od reszty. W tej grze; wygrywa ten, który więcej straci. Efektowniej. Szybciej.

Wiem, Dweller. Wiem przecież, że nie dasz się zadusić.
Ryzyko więc – i zdolność przewidywania.

Zachary nie przewidział tego, czego pokaz dał mu Dweller. Zagrania. Ukłucia. Stracił, żeby wygrać. Misère².
Nie spodziewał się.
Trzy piosenki.
Double down, 23 i… jeszcze jedna.
Harper-Jack Dweller ulega ablacji. NIEKONTROLOWANEMU Ociepleniu dyktowanemu niezależną siłą. Ociepleniu wizerunku, w chłodzie Prescottowego spojrzenia.

I słusznie, bo nic takiego nie powiedziałem. Nie cieszyłbym się. Zresztą… – Struny głosowe zachodzą mu nagarem nienachalnego zmieszania. Okazuje się – nagle zupełnie – że gra przyjęła nową wariację. Teraz prowadzona „na ślepo”; do dyspozycji mając wyłącznie pamięć. – … niby od kiedy to twoje ujadanie ma służyć sprawianiu przyjemności?
Pamięć, z kolei – wspomnienia wygięte w triadzie pobłyskujących neonem cyfr – nie działają na jego korzyść. Nie działa też widok półnagiego mężczyzny, będącego owych wspomnień ucieleśnieniem.

I kiedy ostatni raz ty się cieszyłeś?


Zachary nie lubił yo-yo. Miał takie, oczywiście. Jedno chyba. Albo dwa?
Nie, inaczej. Zachary nie zdążył polubić tego rodzaju zabawy. Zawsze był niższy, a co za tym idzie – sznurek okazywał się niedopasowany do jego wzrostu. Zbyt długi, by szpula miała choćby prawo zawrócić przed zderzeniem z posadzką (Zdarza się tak, co, Dweller? Zdarzają się takie sytuacje, w których nie można już zawrócić. Zatrzymać się. Cofnąć czasu. Można już tylko złożyć kondolencje – albo, subtelniej, pojedynczy kwiat na zbyt-małym-grobie czuć ból.). Czasami stawał na kanapie, ale ile można, do cholery jasnej – stać na krańcu idiotycznie wyprofilowanej, rozkołysanej-jakby sofy i zadowalać się marnym poczuciem absolutnego, niewygodnego minimum?
Zach zawsze był niższy, dlatego grał wyższego i mierzył wyżej, i wszystko miał, do cholery, wygórowane – z oczekiwaniami, ambicją i mniemaniem – o sobie samym, na czele.
Nie przepadał też za kolorowankami. Konturów nie potrafił traktować poważnie.

Ej, Harper?
Zachary wsuwa opuszkę palca wskazującego do ust. Bezwiednie zlizuje słonawą warstewkę przypraw, która – teoretycznie – ratować miała tekturowy posmak czipsów. Cmoknięcie. Ściąga brwi ku sobie, mruczy coś, niezadowolony, pod nosem – kiedy trzymana przezeń miska wystrzeliwuje w mikrym podskoku. Odkłada ją. Myśli.
Nie chce mu wierzyć. Jest podejrzliwy; muzyk natomiast podejrzany. Po koncercie, na arenie klitki, antycznej skene; gdzie nawykiem aktorskim Dweller przygotowywał się do dalszej maskarady. W punkcie wrażliwszym od pozostałych, bo nadwyrężonym; takim, który pozwalał Zacharemu przyjrzeć się ukosowi jego prawdziwej twarzy.
Nie patrzy na niego. Nie patrzą na siebie.
Nie wiem czy zauważyłeś, ale jesteśmy w twojej garderobie. To chyba jasne, że nie przyszedłem tu do Leona. Lionela. Czy… jak mu tam.
Nie mówi „przyszedłem do ciebie”. Mówi „nie przyszedłbym do nikogo innego”. I sam już nie wie, co gorsze.
Słyszysz? Mówi do ciebienie przyszedłbym do nikogo innego.
Chcę – odpowiada intuicyjnie. Chrypliwie, ale rześko. A wszystko w wydaniu „zbyt”. Dlatego poprawia się, zaraz – … mogę chcieć.

[ – Chcesz? Ze mną?
Chcę.

To sobie weźweź zabierz mnie sobie.
Zabierz mnie stąd. ]

Robi krok. Ma ochotę odejść; zostawić go samego (własne ciało zastąpić fantomem obojętności). Ale napięta cięciwa łańcucha staje się jednocześnie desperacką siłą przyciągania. Krok – kreślony po idiotycznie ostrym łuku, absurdalnie wymuskanym zakosie. Staje naprzeciwko mężczyzny – jego nogi zatrzymawszy w rozstawie własnych. Zakłada dłonie po bokach delikatnie-męskiej twarzy. Sam natomiast odchyla nieco głowę, poddając rysy muzyka wnikliwym, lekko przyćmionym oględzinom prowadzonym spod opuszczonych powiek. Źrenicami zahacza o jego usta. Paliczkami wiedzie po lewym policzku; dotyka idiotycznej warstewki aloesu. – I tak nie miałem żadnych planów. I, słuchaj… wiem, jak to się robi. Serio. Nie musisz…

[ … nie zadaje sobie nawet trudu, żeby powiedzieć co miałby podpisywać musieć. ]

I Zachary wychodzi – parkingiem. Nagły ruch wzbudza zainteresowanie tej bardziej doświadczonej, zaprawionej w koncertowym boju (czyli takiej, która nie dała się nabrać na „wschodnie przejście”) – grupki. Ktoś przybiega, śmiesznym tip-topem podłączając się pod pozostałą część tego pierdolonego, piszczącego syncytium. Na wszelki wypadek trzyma przy policzku telefon. Prowadzi zaciętą rozmowę, że: „tak, właśnie się zbiera” i „będzie tak szybko, jak to możliwe”, i „tam, gdzie zawsze”.
Rozmawia sam ze sobą. I – zupełnie nagle zdaje sobie z tego sprawę – bardzo boi się słowa „zawsze”.

Wsiada do limuzyny. Szofer (mógłby być nawet pierdolonym robotem sprzątającym; przecież oni wszyscy i tak traktowani byli w ten sam sposób Harper nie potrzebował sługi, bo nimi był już, kurwa, obwarowany) nie odzywa się słowem. Wszyscy, którzy mają wiedzieć – wiedzą już, że owszem – pierwszy wsiądzie chłopak. Taki tam, fotograf. Nie wyganiaj go, nie wzywaj ochrony.
I faktycznie – pierwszy wsiada jakiś-tam-gówniarz („chłopak” – powiedział Harper, ale „gówniarz”, dopowiedział kierowca). Nie zapina pasów. Nie odzywa się. Oparty łokciem o niewielki występ pod przyciemnianą szybą. Przygląda się Dwellerowi, którego mogliby teraz rozszarpać.

¹ Losing chess (also known as antichess, the losing game, giveaway chess, suicide chess, killer chess, must-kill, take-all chess, capture chess).

² A misère game is a game that is played according to its conventional rules, except that it is "played to lose"; that is, the winner is the one who loses according to the normal game rules. Or, if the game is for more than two players, the one who wins according to the normal game rules loses. Such games generally have rulesets that normally encourage players to win.

autor

preskot [on/jego]

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Obrazek

– Maggie! – wrzasnęła Halleluiah do Leona o miękkim wejrzeniu, powstrzymując chichot, żeby nie pomyślał sobie, że to z niego toczy bekę to dziewczę drżące wewnętrzną wibracją o niejasnej etiologii: zrobiona? czy rozochocona? Pewnie na swoim stanowisku widywa łjuż lalunie w różnym stanie, szturmujące rozmaite przyczółki dwellerowych kolonii, jakimi wpełzał zgrabnie czy niezgrabnie na terytorium szołbizu. Ta była rozedrgana chichotem, ale nie nachalna, jak tamte; rzekłbyś – coś ją tu przywiało i akurat uznała, że jak się powie „Maggie!” to tak, jak Gandlaf wypowiada the elvish word for friend i rozstąpią się bramy Morii, Turii, Te salutant! Ave! Alleluja!…

…wparadowała do środka, skoro tylko miała którędy, w sraczkobrązowym tanim futrzastym płaszczyku, rozpiętym (niedawno? czy od początku?) więc widać, że najwyraźniej narzuconym tylko na drogę łączącą cel (garderoby za sceną WuMu) z jakimś innym równie drżącym od nadmiaru chemicznie stymulowanych endorfin miejscem – ba, może to dlatego była taka rozwibrowana? Bo ciągnęła się za nią jeszcze ekstatyczna i takoż pretensjonalna emfaza tamtego miejsca? tamtej imprezy? No wyglądała – tyle to akurat zdążył postrzec – na jednoosobową (czytaj: samowystarczalną) chodzącą imprezę; gdy się przeciskała między jego śmiesznie poważno-służbowym kiwnięciem głowy a metalową ościeżnicą, owiał go zapach trawy i wódki z jakąś jeszcze trzecią nutą, której niejasność jednak pociągnęła ze sobą, znikając w korytarzu wiodącym do trzewi proscenium.
Zaiste – trzewia. Halleluiah po kilkunastu dość chwiejnych krokach poprawiła szmaciany plecaczek na jednym ramieniu i zatrzymała się, wsparta o jakąś gaśnicę, i zadarła głowę – żebrowania jak wręgi wnętrza jakiegoś steampunkowego okrętu niknęły w niebosiężnej ciemności, czuła się jak w brzuchu metalowego walenia i aż zamknęła oczy: odpłynąć w takim miejscu… – ech, marzenie…
No ale ciemność nie była wobec niej obojętna, falowała odległymi głosami i po strumieniu tych głosów (oraz po podświetlanych informacjach) dotarła do nieco jaśniejszej gardzieli korytarza obiecującego garderoby.
– Oświetleniowiec… kibel… dźwiękowcy… makijażysta… – Halleluiah czytała sobie imiona kolejnych drzwi na głos, dodatkowo wodząc palcem po tabliczkach, bo wtedy wychył nagłych hamowań nie zarzucał nią tak bardzo – Garde… o!
O. Wystarczyło nacisnąć klamkę?
– Yep! – ogłosiła sama sobie i wparowała do środka. – Parkeeeer! Parker?
Nikogo.
Uniosła brwi – w tej przesadnej gestykulacji i mimice, jaką osoby podpite dzielą się ze sobą samymi wskutek psychoorganicznego przekonania, że rzeczywistość jest grą polegającąna udowadnianiu trzeźwości (nawet gdy nikt nie wątpi). Uniosła brwi, bo garderoba była pusta – ale obiecywała obecność; za samozamykającymi się drzwiami prawie było słychać narastające głosy. Skończyli?
– Być może – sapnęła sobie dziewczyna, wykonując (niekoniecznie w pełni świadomie niekoniecznie kontrolowany półpiruet i po drodze celowo (chyba) tracąc równowagę, żeby zwalić się z teatralną nonszalancją na skórzaną kanapę.
Kanapa była zawalona milionem pierdółek, więc poodpychała je zaraz spod siebie i z-obok siebie, wywaliła nogę na jakiś fotelozydel, zauważyła otwartą butelkę wódki, stęknęła wstając (wszak życie to walka), zrzuciła gównobrązowe futerko tam, gdzie stała, capnęła butelkę i zwaliła się na kanapę jeszcze raz, tym razem z butelką w dłoni, i chlup, i – Aaaaah… – i gibon.
Miała takich całe dwuszeregi w różnych paczkach papierosów. Cyknęła zapalniczka, buchną gęsty kłąb, chlupnęła wódka i cyknęły drzwi. Halleuiah poderwała się (swoim zdaniem – energicznie) i z miejsca, nie bacząc na to, w kogo trafi jej pozornie niewytłumaczalne powitanie, i – odganiając sprzed twarzy dym dłonią – krzyknęła:
– STOP!
Bez sensu, ale z przekonaniem. Z mocą – ale z wyczuwalnym uśmiechem w tonie. A może ciekawością. No i z tą wibracją nieznanego pochodzenia. Zresztą nie dla wszystkich wychwytywalną.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Od trzech bitych dni (miękkim cross-kalendarzowym pływem przeistaczających się właśnie w dni cztery), Harper-Jack Dweller bezustannie miał, jak to kolokwialnie mówią, w czubie.
I w tym miejscu warto by było zatrzymać się może na moment, i zadumać krótko nad definicją czuba, tudzież w polemikę wejść nad definicji tej mnogościami. Bowiem:
<< mieć w czubie >> być nawalonym;
<< być czubem >> stracić rozum, zmysły; być wariatem;
<< czub >> szczyt - czegoś; Szczyt, kurwa, wszystkiego. Nie ułatwiasz, Dweller. Nie ułatwiasz. Nie ułatwiasz nie ułatwiasz nie ułatwiasz nie ułatwiasz.

W przypadku piosenkarza jednak, mieć w czubie oznaczało dziś dodatkowo:
- mieć w czubkach palców, tuż pod spiłowanymi krótko, wielokrotnie przechrzczonymi szarpnięciem strun paznokciami;
- mieć w czubku nosa - zadartego wysoko, upudrowanego na biało, co by przypadkiem na scenicznym podeście nie zdradzić się za bardzo przywarą tak nieboską ludzką, jak fakt, że Dweller się pocił (a więc i błyszczał, ale nie jak gwiazda, bynajmniej);
- mieć w czubku skurczonego zmęczeniem, smętnego kutasa, wciśniętego w pośpiechu w lewą nogawkę bardzo wąskich, i bardzo mniewygodnych spodni, po podwójnym wyszczaniu się wódką, kawą i energetykami na chwilę przed wejściem na scenę;
- mieć w czubach sztybletów, w żenującym, zapętlonym deja vu działających teraz na jego stopach niczym szklarnia dla odcisków: ciepła, ciemna, ciasna przestrzeń, w której nagniotki i bąble rosnąć sobie mogły zdrowo i systematycznie;
  • Mieć -
- wszędzie, tylko nie w czubku głowy - tam bowiem panowała aktualnie najokrutniejsza z uzurpatorek. Pustka.

Cudowna i straszna.
Straszna i cudowna.
P u s t k a .
Stan jak ów, co ogarnia człowieka gdy ten się wreszcie serdecznie wyrzyga w rzucie żołądkowej wirusówki.
Albo jak wówczas, gdy jednego dnia świtu - napisze trzy piosenki; na brzegu wanny przysiadłszy, na przykład.
Ot, takie tam spontaniczne purgatorium. Ale nie piekło bo nie czuł już w zasadzie nic.

A Harper, zaiste - wytrzewiał się przez ostatnie dwie godziny.
W bladym, bezwzględnym świetle reflektorów. W cichej modlitwie, żeby jeden z nich po prostu, kurwa, spadł mu na łeb. W tych kretyńskich gaciach. W prostokątach kilku tysięcy telefonicznych ekranów, uniesionych wysoko - wysoko! wyżej! możecie wy-yyy-wyyyżej? - nad zwrócone w jego stronę głowy. Rzygał w mikrofon. Rzygał w powietrze. Rzygał słowami, których nie pamiętał nie rozumiał o które nie dbał.

Potem zszedł ze sceny. Coś wypił. Coś chyba zapalił. Ktoś mu towarzyszył, potem ktoś go opuścił, nie był pewien. Chyba (???!?!) sprawdził telefon, chyba nie dostał od Charlie żadnych wiadomości, ale była ta jedna, ta z wczoraj (czy to było... kiedy? ojj-jj, sam już nie wiedział!), od tej typiary od kamizelki, tej chudej laski, która chciała wpaść -
  • zabawne, kolejna?
    • NIE NADAJESZ SIĘ NA OJCA, HARPER
do niego, więc w sumie... niech wpada, a co mu tam?
Nic do stracenia.

Gdyby nie jego aktualny poziom znieczulenia - albo fakt, że może zaraził się czymś od Charlie, i teraz sam stracił zmysł powonienia - Dweller wyczułby wibracje słodko-kwaśną (ale inaczej, niż słodko-kwaśne było tofu, którym zajadali się lata temu z Bastianem w tej-jednej knajpie w pół drogi między ich mieszkaniami) woń, jaka chwilę temu rozciągnęła się falującą wstęgą za sylwetką Morrison. Nie wyczuł jednak, i drzwi garderoby trącił - tą jedną ręką, której nie krępował stelaż bandaża i jakichś nowoczesnych-modern-łupek - cudownie obecności dziewczyny nieświadomy.

Pchnięcie: myśl -
  • albo wcale nie myśl, tylko jakiś destylat potwornej tęsknoty
- że może... Może jakimś cudem... Jeśli tylko będzie prosił wystarczająco długo i mocno... Może jeśli obieca... Może jeśli będzie, kurwa, błagał, BŁAGAŁ, może...

- STOP!
Wynędzniała efemeryda o skołtunionych włosach i piersi tak płaskiej, że w sumie niemal wklęsłej, ruszyła się z kanapy ruchem pociętym skalpelem stroboskopowych świateł. Wic polegał na tym tylko, że żadnych stroboskopów tu nie było. To wizja Harpera jakoś szwankowała, w duecie z fonią.
Ledwie słyszał własny głos:
- Oj, kurwa, hej! - -oj, migotanie pisku w uszach, -ej! - To ty, co? Już pamiętam! - dudnienie serca, - ętam!.
Uniósł ręce. Opuścił ręce.
Zamknął za sobą drzwi - jeszcze nie na klucz.
- No, siema, ty musisz być Amen, tak!?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

– No STOP mówię no, ż-kuuuurwa… – jęknęła dziewczyna, przed chwilą poderwana, a teraz zachwiana tym poderwaniem, z ramionami wystrzelonymi naprzód , ale nie do Dwellera w karkołomnej idolatrii, a do własnego wyobrażenia: – Spierdoliłeś ten kadr… a mógł być e-po-ko-wy… – ręce opadły, znów zaburzając ledwo odzyskany pion, i rozchlupotując wódkę we wstrząsanej butelce zapomnianej w dłoni, teraz zwisającej dziwnie luźno, podobnie jak namalowane gniewnym pędzlem włosy i roztańczone fałdy t-shirta jakoś przekrzywionego, dodającego (wraz z chyba długopisowymi "tatuażami" na przedramionach) dziwnej niezgrabności-niewiarygodności całej jej postaci. Halleluiah zamiast przejąć powitanie „Parkera”, przejęła jego spojrzenie i sama opuściła je po sobie, czyli jakoś tak od mostka w dół, i jakoś tak ciekawsko-krytycznie – Co: mam plamę jakąś… – uniosła t-shirt za dolną krawędź – …na koszulce?
Nie.
– No to… – …o co chodzi, tak?
Czy nie? Chuuuj tam:
– Słuchaj… – przycumowała biodrem i lewą pustą dłonią do blatu ciągnącego się pod lustrami, i tak ustaliwszy chybotliwą pozycję mogła wreszcie podpiąć się do treści, a nie formy tej sceny. Nawet odgarnęła z twarzy pióra i ogony kosmyków – …nikt tu nie wejdzie? Weź może zamknij jakoś te drzwi, czy… –zafalowała luźną ręką w odruchu zilustrowania niestarannego pośpiechu swej dyrektywy – i zachlupotała wódką w trzymanej, ale zapomnianej butelce, skrapiając nieświadomie świat wokół siebie (czyli może i podnosząc jego procentaż, w jakimś sensie). – Tak, muszę być Amen. Znaczy, szczerze mówiąc, Alleluja, nie?, ale wiemy o co chodzi –wiadomo, o co chodzi: podkreśliła to gestem popychającym powietrze, albo jakąś wyimaginowaną podświadomie dźwignię, z OFF tego o co chodzi na ON. – Potrzebuję słuchaj kurwa twojej pomocy, ale weź sobie najpierw może usiądź? czy… nie wiem: w każdym razie... takie pytanie: masz w chuj kasy?
Rzuciła to pytanie tak niestarannie, że nawet ona nie była pewna, gdzie spadło, więc odruchowo łyknąwszy z butelki odcumowała się od blatu. Tak: ryzykowała zatonięcie, ale była przecież dzielną małą łódeczką, więc wzięła zakręt po centralnej części garderoby, zawijając przy okazji jak bomem – ramieniem, zakończonym palcem wskazującym… – Plecak?
Plecak nie odpowiadał.
Ukrywał się! Ha!
Halleluią trochę szarpnęło, gdy okręciła się trochę bardziej, niż pozwalały na to zaparte w asekuracyjnym rozkroku kostki, ale dzięki temu trafiła wzrokiem na wulkaniczną wyspę rzuconego minutę temu futropłaszczyka. Kucnęła ostrożnie, narażając Dwellera niebezpiecznie raz na zaciekawienie, raz na znudzenie, bo po prostu nie potrafiła przejmować się jego czasem, skoro jej czas tak falował, rzedł i gęstniał – ale za to – No! Kuuuurwa już myślałam że zgubiłam to – wyciągnęła i triumfalnie uniosła w dłoni zawiniątko opakowane niestarannie folią reklamówki, opięte grubaśną recepturką – ale JEST!, czaisz, JEST!, kurwa. Więc słuchaj:
I uniosła się z przykucu, to znaczy – uległa swej ambicji uniesienia się, ale ambicje to jedno, a potencjał to drugie, albo dwunaste: nie udało się, zniosło ją trochę na bok i do tyłu, i klapnęła na zadek obok sraczkofutrzanej wyspy płaszczykowej, ona – kapitana okrętu HMS Ginsberg, ze starożytnymi zwojami w zwycięskiej dłoni.
Którą potrząsała właśnie.
Tak samo jak dłonią lewą (tą z wódką).

– Jest. Więc słuchaj, Parker: potrzebujemy kasy. Na okooooo… – przyjrzała się zawiniątku, jakby było podsądnym uparcie skrywającym swą wartość – dziewięć koła.
„Stay chilled, bro. We’re on it” – takąmiła minę, ale to był raczej przypadek, po prostu skupiała się na ostatnich wydarzeniach, doczepionych do zawiniątka i zwisających teraz z niego w pamięci Hallelui prosto na planszę teraźniejszości: – Ja to wzięłam, bo się zrobił zamęt. Koleś chyba… – wzruszyła ramionami – nie wiem: przestał jakby mieć w ogóle wiesz: tytuł. Do tego. A to jest jakieś siedemdziesiąt? jakoś tak: siedemdziesiąt gramów białej damulki. Ale takiej kuuuurwa! – zaniosła się radosnym śmiechem – z pierwszych stron żurnali, kapujesz! Więc mamy dwa wyjścia:
I uniosła butelkę, ale to jej przypomniało, że ma wciąż skręta gdzieś… ale gdzie?
Gdzie się dymiło? (no bo podpaliła go tak? – hm: nie pamiętała…)
– Dymi się gdzieś? – umysł w galopie nie dbał o krawężniki, skakał jak chciał, i sorry, trzeba było nadążać lub stracić allelujną opowieść – Nieważne. Wracając: dwa wyjścia: – i palec wskazujący tej dłoni z butelką: UP: – kupujemy to od gościa za te na okoooo… osiem koła, nie? albo częstujemy się i na razie nie martwimy, bo koleś – mówiłam ci – nie jest już grywalny jakby. Na tym levelu, na którym go zostawiliśmy. Ale może być niebezpieczny na innym, więc lepiej mu zapłacić, jak tu trafi, jeśli mnie śledził z kolegami, nie wiem, nie oglądałam się... ale na wszelki wypadek lepiej mieć kasę, a tylko ty masz kurwa kasę z osób które ostatnio w tym mieście widziałam, więc... no: jestem!
Tadaaam! nie?
Uf.
Zmęczyła się, więc trochę opadła tak siedząc przy swej płaszczykowej Shitfurry Island na środku Wardrobes Bay, z wódką, marzeniem o zapomnianym skręcie i paczuszką przedniej kokainy, zabranej nie wiadomo skąd, nie wiadomo czy za zgodą właściciela, nie wiadomo za ile i w ogóle o co kurwa tutaj chodziło?
– A! – wbiła ramię w powietrze przed sobą: – Dobrze byłoby to zrobić spokojnie więc… masz jakąś miejscówę? Czy tutaj jedziemy po prostu? Czy może lepiej jakby... wypierdalać?
I zadarła ku niemu twarzyczkę lekko przekrzywioną, uśmiechniętą, choć zmiętą nieco, przesłoniętą krzywym skosem niewyobrażalnie samodzielnych kosmyków (wartych umycia, swoją drogą), twarzyczkę dość mizerną, ale nacechowaną oczyma dziwnie lśniącymi.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „SoDo”