WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

outfit Mieszkanie Wallace było przytulne. Śpieszył do niego wychodząc w nocy z Rapture, na powrót narzucając na siebie marynarkę i zapinając zegarek na nadgarstku. Nie on zajmował się sprzątaniem. Nie zamierzał pomagać ekipie pracowników w zgarnianiu stłuczonego szkła, i tym bardziej nie zamierzał pomagać pozostałym ludziom w zbieraniu z ziemi tego, co zostało z Benneta. Jego myśli były skupione tylko na jednym, one nakazały mu pośpiesznie i niedokładnie zmyć ze swoich rąk krew, odgarnąć opadające na czoło włosy w tył i wsiąść do taksówki, z kradzioną zza baru butelką whisky, jak pierwszego wieczora gdy się poznali. Wcisnąć taksówkarzowi plik banknotów i wściekły kazać mu jechać, gdy w swojej poczciwości mężczyzna zaczął je przeliczać, żeby wydawać resztę. Gdy stanął znów przed drzwiami do jej klatki schodowej, wiedział, że za ramieniem ma zakradający się do nich poranek. Powietrze wydawało się czystsze, bardziej rześkie, a słońce nieśmiało wyglądało zza horyzontu, kąpiąc niebo w pomarańczowych odcieniach.
Ale tym razem to nie miało znaczenia.
Nie, kiedy mógł chwycić jej uda, podnieść ją w górę, czując, jak go nimi oplata. Na ślepo zatrzasnąć za nimi drzwi, łącząc ich usta w pocałunku, odkładając bezwiednie butelkę gdzieś na stół, w nadziei, że nie spotka jej los rozlanego w jej poprzednim mieszkaniu bourbonu.
Pozwolić głowie opaść na poduszkę, gdy przez zasunięte żaluzje sączyło się światło dnia. Przytulić ją do siebie, wpleść dłoń w jej włosy i zamknąć oczy, upojony jej bliskością, dotykiem i zapachem perfum zmieszanych z wonią pitego przez nich alkoholu. I wreszcie obudzić się, z tą samą kobietą w ramionach, w tym samym łóżku, gdy to samo słońce przechodziło przez naprzeciwległy horyzont po południu.
Po ich nocnej przygodzie w klubie, długo nie chciał do niego wracać. Od zawsze balansował na granicy traktowania go jako miejsca relaksu i odpoczynku, a miejsca pracy i tym razem szala przechyliła się w drugą stronę, skutecznie zniechęcając go do powrotu do neonowych świateł i głośnej muzyki. Ale praca wezwała go ponownie, tym razem na krótko, zmuszając do pojawienia się na chwilę w Rapture i powrotu do domu.
Pożegnał się z nią, obiecując, że do dwóch godzin wróci. Gdy nawet przed czasem pojawił się znów przed drzwiami jej mieszkania, wyciągnął ku niej rękę, nie mówiąc, gdzie ją zabiera. Grunt, żeby ubrała się ciepło.
W drugiej trzymał butelkę szampana, którą znów, jak przystało na nieodpowiedzialnego właściciela, zabrał zza baru, tym razem wypełnionego ludźmi, którzy obserwowali go przy tym z konsternacją.
Ulice były już ciemne, gdy taksówka zabrała ich dwójkę do Georgetown. Zamykał jej usta pocałunkiem, gdy pytała, gdzie jadą, choć gdy pomógł jej wyjść z auta i stanęli przed wysokim, ponuro wyglądającym i definitywnie opuszczonym biurowcem, czuł rozbawienie widząc, jak musiało to wyglądać.
- Ufasz mi? - spytał z przebiegłym uśmiechem, choć wczoraj usłyszał to z jej ust i wiedział, jaka będzie odpowiedź.
Zarządzający budynkiem wciąż, uparcie zamykali drzwi wejściowe kłódką, choć na ziemi leżało ich rozwalonych już ze cztery. Chwycił luźną cegłę leżącą na ziemi i jednym, mocniejszym uderzeniem sprawił, że kawałek metalu spadł na ziemię, a wraz z nim łańcuch spinający klamki ze sobą.
- Panie przodem - zachęcił ją, uchylając z jękiem zawiasów drzwi, wprost do ciemnego i mało elegancko wyglądającego atrium.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

– tak było– Nie minęły nawet dwie godziny, od kiedy ostatni raz usłyszała żałosne zawodzenie Benneta zza drzwi zaplecza. Był to prawdopodobnie ostatni dźwięk, jaki wydostał się spomiędzy warg mężczyzny, przed jego zamilknięciem na wieki. Nie zastanawiała się, co ochroniarze zrobią ze zwiotczałym ciałem; gdzie zostanie pogrzebane i czy kiedykolwiek ktoś je znajdzie. Nie zastanawiała się, czy miał rodzinę, która rozpocznie poszukiwania i w każde święta będzie zastawiać dodatkowe miejsce przy stole, tak jakby miał do nich wrócić. Nie myślała o tym, czy jego zniknięcie narobi kłopotu biznesmenowi, bo ten przecież wiedział, co robi. I nie robił tego pierwszy raz.
Pozostawała zimna i nieczuła na wszystko, co wiązało się z Rogerem.
Gdy Monroe pojawił się przed drzwiami mieszkania na Fremont, bez słowa wciągnęła go za ramię do jego wnętrza. Połączeni w tęsknym pocałunku, spragnieni siebie i swoich ciał, lawirowali między pomieszczeniami, oddychając ciężko i równie ciężko pracując biodrami. Napawała się zapachem jego skóry, drażniła płatki uszu, wbijała paznokcie w nagie plecy.
Gdy finalnie opadli na miękkie poduszki, Wallace na sekundę zniknęła z sypialni. Chwilę później wróciła z apteczką i ciepłą wodą, po czym odszukawszy zgodę w ciemnych tęczówkach Vincenta, delikatnie obmyła rany na kostkach jego prawej dłoni. Szmatką przesunęła też po przybrudzonym czole, policzku, szyi, w międzyczasie obdarowując go subtelnymi muśnięciami warg.
Tak jakby przed chwilą wcale nie zamordował człowieka.
Słońce witało się z nimi przed drewniane żaluzje, kiedy po wszystkim wtuliła się w ciepłą pierś właściciela i przymknąwszy powieki, oddała się w objęcia Morfeusza. Rytmicznie unosząca się klatka i rozwarte wargi świadczyły o tym, że spała jak dziecko; spokojnie i nieprzerwanie.
Ale największe poczucie spełnienia dał jej widok bruneta, gdy po kilku godzinach przebudziła się i dłonią wyszukała umięśnione ramię po stronie łóżka, która już należała do niego. Uśmiechnęła się i przysunęła bliżej, nogę kładąc na jego brzuchu i ostatecznie wtulając się w zaspanego partnera najmocniej, jak mogła.
Wypierała z siebie to, że niebawem będzie musiał ją opuścić, więc całość wyglądała jak scena z komedii romantycznej, której ich życie na co dzień zdecydowanie nie przypominało. Pozostało im więc czekać na moment, w którym nastąpi kolejne trzęsienie ziemi.
Ale w międzyczasie…
Ubrała się ciepło, tak, jak prosił i gdy tylko po nią przyjechał, zamknęła drzwi na cztery spusty. Choć wielokrotnie pytała, nie chciał jej powiedzieć, gdzie jadą i przyjął dość skuteczną metodę unikania odpowiedzi; usta blondynki zaczerwieniły się od wszystkich pocałunków oddanych na tyle taksówki.
– Naprawdę muszę się powtarzać? – z zawadiackim uśmiechem przekrzywiła głowę na bok, chociaż wiedziała, że nie musi. Rzucone w eter pytanie było retoryczne, bo wczorajszej nocy udowodniła, że ufa mu bezgraniczna i jest wobec niego lojalna.
Na pierwszy rzut oka opuszczony budynek wyglądał mało zachęcająco. Nie tylko przez zniszczoną elewację czy rozbite szyby, ale również przez wielki znak z czerwonym napisem: nie wchodzić, grozi śmiercią. Nie miała pojęcia, czy tekst był zgodny z prawdą, czy miał na celu jedynie nastraszenie miejscowych chuliganów, więc gdy łańcuch spadł na ziemię z łoskotem, pewnym krokiem przeszła do pierwszego pomieszczenia.
– Wiedziałam, że w końcu zabierzesz mnie w jakieś eleganckie miejsce – dłonie wsunęła do kieszeni płaszcza, a kąciki ust uniosła ku górze, kiedy pozwoliła sobie na niewinny żart. Głos Kiary podrasowało echo, odbijające się od pustych ścian.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wygląd starego biurowca stacji telewizji i radia nie zachęcał do wejścia do środka. Monroe wierzył, że wejście mogło w istocie grozić śmiercią, ale obstawiałby bardziej zawalenie niż nożowników wyskakujących zza winkla. Znajdowali się zaledwie kilka przecznic od dzielnicy South Park, czuł się komfortowo tutaj, na własnym gruncie, świadom tego, że miał w zanadrzu zaplecze gdyby ktoś ośmielił się szukać zwady tam, gdzie miał marne szanse na wygraną.
Kawałki potłuczonej ceramiki chrzęściły im pod butami. Przez duże okna do środka wpadało światło latarni i księżycowej, bezchmurnej nocy. Chwycił ją za rękę, nie tyle w geście romantyzmu, wskazania drogi, czy asekuracji, gdy skręcili od wejścia w lewo, wchodząc na wysoką klatkę schodową.
Dobrze pamiętał każdy stopień. Skrzypienie starych schodów tam, gdzie ubytki w betonie załatano drewnem przez miejscowych odwiedzających, brzmiało znajomo. Te wydawały nie mieć końca, szli i szli, pokonując kolejne piętra, na które w Rapture wywiozłaby ich wygodna winda.
Mniej więcej w połowie zatrzymał się na półpiętrze, obracając ją ku sobie. Gdy stała na schodach, była mu równa. Uśmiechnął się do niej, kradnąc pocałunek, który musiał mu już wytrzymać aż do samego szczytu.
Metalowe drzwi odgradzające ich od wejścia na dach były półotwarte. Zarządca postarał się, by prowizorycznie zabezpieczyć budynek przed ograbieniem go z tego, co z niego zostało, ale nie kwapił się wyjść na samą górę. Pchnął jedno skrzydło, wychodząc wreszcie na zewnątrz.
Nie był dżentelmenem. Nie czuł się człowiekiem eleganckim, nawet, jeśli zegarek na jego nadgarstku kosztował swoje, tak jak niecodzienne marynarki, niepasujące do wizerunku ochroniarza. Nie chciał siadać z nią w wykwintnej restauracji, nudząc się w sztywnym towarzystwie, wymieniając między sobą uśmiechy i nie mogąc zbliżyć się do niej tak, jakby chciał, bez wyrzucenia ich z lokalu. Wykwintny szampan, którego trzymał w ręce prawdopodobnie nie nadawał się do spożywania na chłodnym, betonowym dachu, ale z jakiegoś powodu dla niego to miejsce wydawało się idealne.
- Cztery lata temu zawarliśmy pierwszy, poważny układ z inną grupą. Właśnie tutaj - oznajmił, ciągnąc ją za rękę dalej, do betonowej krawędzi z małym murkiem, który niezbyt chronił potencjalnych odwiedzających przed wypadnięciem. Większość dachu zajmowała sporej wielkości antena, teraz wyłączona, rozdzierająca niebo swoją żelazną konstrukcją. - Od tego czasu Georgetown jest nasze.
Pamiętał ten moment doskonale. Nie wypowiedział ani słowa. Moretti mówił, on stał z boku, z bronią za paskiem, świadomie nieprzykrytą kurtką. Był tam dla efektu, dla zabezpieczenia. Dlatego, że był istotny, że bez niego Frank nie wychodził na takie spotkania, nawet, jeśli Vincent niczego do nich nie dodawał poza swoją obecnością.
Treść spotkania umykała jego pamięci, za to pierwsze wyjście na ten dach zaparło mu dech w piersiach. Najwyższy w okolicy, stary, opuszczony moloch wyróżniał się znad South Park, które leżało obok. Pamiętał to, gdy pierwszy raz spojrzał na swój dom z góry. Dostrzegł wszystkie, znajome ulice, wytyczył ścieżki, którymi chodził w konkretne miejsca.
Stanął w miejscu, choć do barierki brakowało jeszcze dwóch metrów. Obrócił ją tyłem do siebie, owijając wokół jej talii ramiona, wspierając brodę na jej ramieniu.
- Nasza obrzydliwa szkoła - wskazał jedną ręką szary, wysoki gmach z boiskiem rozświetlonym latarniami. - Moje pierwsze mieszkanie na własnym - dodał, przesuwając rękę w dół, świadomie pomijając niski, kamienny budynek sierocińca, zamiast tego wskazując na małe osiedle.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Budynek był piękny w swojej surowości. Przeraźliwe pusty i cichy – zupełnie inny od miejsca, w którym przebywali najczęściej. Brakowało w nim ludzi obserwujących ich spod ukosa, dudniącej muzyki, dźwięków obijanych o siebie szklanek z alkoholem i wypełnionego po brzegi parkietu. Potrzebowali podobnej odskoczni, dlatego szybko stwierdziła, że z tym wyborem trafił w dziesiątkę; wyszli tam, gdzie mogli napawać się świeżym powietrzem, a symultanicznie pozostać niezauważonymi.
Przechodząc przez pomieszczenia aż do klatki schodowej, rejestrowała pozostałości po poprzednich najemcach. Rozbite naczynia, stare kartki walające się po ziemi i połamane deski przypominały, że biurowiec niegdyś tętnił życiem. Teraz zmizerniał, zbezczeszczony wielokrotnymi włamaniami i ścianami oznaczonymi niezbyt artystycznym graffiti.
Stopnie ciągnęły się w nieskończoność, aby finalnie wyprowadzić ich na betonowy dach. Chłód listopadowego wieczora dawał się we znaki, jednak po przejściu kilku kroków, policzki przyzwyczaiły się do smagającego nie, delikatnego wiatru.
– Nigdy tu nie byłam – rzuciła z cichym podziwem, nadal pewnie i ufnie krocząc ścieżką wytyczoną przez Vincenta. Nie potrafiła oderwać wzroku od panoramy dzielnicy będącej tak bliskiej jej sercu, a teraz oświetlonej mglistym światłem ulicznych latarni.
Wolała być tutaj. Nie wymagała eleganckich wyjść i romantycznych gestów. Na pewno wiedział, że nie miał do czynienia z typem kobiety oczekującej nadskakiwania nad nią przy każdej, możliwej okazji. Zależało jej jedynie na jego obecności, więc jeśli czas chciał spędzić w miejscu takim, jak to, ona zwyczajnie się zgadzała. Jednocześnie doceniała otoczkę niespodzianki, która niewątpliwie mu się udała. Myśl, że zaplanował to wszystko wcześniej, przyprawiała blondynkę o przyspieszone bicie serca.
Była oczarowana.
– Co konkretnie oznacza, że Georgetown jest wasze? – powoli wprowadzał ją w świat, z którym dotychczas w ogóle nie miała do czynienia. Nie miała pojęcia, jak działają i na czym polegał prowadzony przez nich biznes. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że poprzedniej nocy zobaczyła jedynie maleńki skrawek codzienności zarówno Monroe, jak i nieznanego jej Franka Moretti. Ale pełną świadomością chciała wiedzieć więcej; dała temu stanowczy wyraz, kiedy do awantury wplątał Joe, a ona nadal trzymała się jego boku i kiedy wiedzę o potencjalnych konsekwencjach schowała do małej puszki wciśniętej w odmęty umysłu.
Bardzo chciała wierzyć w to, że nigdy nie zostanie zmuszona do jej otwarcia.
Czując silne ramiona w pasie i brodę opartą o wgłębienie obojczyka, zadarła głowę do góry i musnęła miękki kącik ust mężczyzny. Dopiero wtedy na powrót skupiła uwagę na obrazach, które zaczął precyzyjnie opisywać. Wodził palcem wskazującym po panoramie z niebywałą łatwością; zupełnie, jakby studiował widok z dachu każdego dnia.
– Mój dom – tym razem ona wskazała na ulicę pokrytą, z ich perspektywy, maleńkimi budynkami. Wiedzieli ogródki w charakterystyczny sposób zastawione starymi meblami i metalowymi częściami, jak gdyby mieszkańcy South Park zatrzymali się w czasie i nigdy nie zrozumieli, że mogą się ich pozbyć. – I najlepsza chińszczyzna w mieście, na którą kiedyś zamierzam cię zabrać – złapawszy dłoń bruneta, wycelowała ją na obiekt wciśnięty między halę magazynową a stary posterunek policji.
– Jestem szczęśliwa – słowa wyszły spomiędzy kobiecych warg, zanim zdążyła je porządnie przemyśleć. Z drugiej strony, od ponad miesiąca przestała postrzegać rozsądek jako coś, czym powinna się kierować w życiu. Ułożyła dłonie na obejmujących ją ramionach bruneta, poniekąd przekazując mu prosty komunikat; nigdy mnie nie puszczaj.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wczorajsza noc przełamała jakąś barierę, dała mu odpowiedzi na pytania, które podtrzymywały dzielący ich mur, przez które czuł, że ma dobry powód by nie wpuszczać jej całkowicie do swojego życia. Tylko do jego fragmentów, starannie od siebie oddzielonych. Ale miała rację przypominając mu, że jeśli ich związek stwarzał dla niej zagrożenie, to nie robiło większej różnicy to, jak wiele jej mówi, a jak wiele przemilczy. Widząc w jej oczach zrozumienie, chęć parcia do przodu pomimo tych czerwonych flag powiewających nad ich głowami, poczuł, że pewien ciężar zdejmowała z jego barków.
Wiedział, że gdyby miała się wycofać i go zostawić, zrobiłaby to wtedy, w tamtym momencie.
- Każda grupa ma terytoria, na których operuje, przynajmniej na poziomie gangsterki, od której to wszystko się zaczęło - zaczął, zdawkowo, bo choć teraz mógł o tym mówić otwarcie, nigdy wcześniej nie zabierał się za opowiadanie tego od podstaw. - Teraz kluby, restauracje i umoczone komisariaty mamy wszędzie. Ale Seattle jest podzielone. Nie mogłaś opychać narkotyków pod country clubem bez ich zgody, ani prać pieniędzy w restauracji w chinatown, w której roi się od konkurencji.
Kontrola ulicy była terminem bardzo umownym, zrozumianym w jednym gronie, ciężkim do wytłumaczenia dla kogoś spoza.
- Tu możesz czuć się bezpiecznie, bo za rogiem jest zawsze ktoś, kto jest po twojej stronie - dodał po chwili, uznając, że cokolwiek by nie robili, to było najlepsze podsumowanie tego, co oznaczało Georgetown jest nasze. - W chinatown po zmroku czasem robi się nieprzyjemnie.
Podążał wzrokiem za jej palcem, wskazującym mieszkanie, w którym kiedyś pakowała swój dobytek do kartonów, może ten sam, który przy nim wypakowywała w nowym miejscu. Wiedział, że stąd widać było też pewnie dom jej ojca. Powinien żałować, że przywołał go wtedy w rozmowie, ale wiedział, że być może tylko dlatego doszli do porozumienia.
South Park było jego częścią. Nie potrafiłby ani nie chciał tego ukrywać. Spoglądanie na ten widok z góry dla każdej innej osoby nie miałoby znaczenia - dzielnica była brzydka na tle pięknych wieżowców wystających ponad panoramę centrum, na które patrzeć mogli z tarasu Rapture. Ale wiedział, że go rozumie. Żałował, że mówił o sobie tak mało, że tak długo nie dopuszczał jej do nawet tych prozaicznych elementów jego życiorysu.
Uśmiechnął się lekko na dźwięk jej słów. Jego dłonie mocniej zacisnęły się na jej pasie w odpowiedzi na dotyk jej dłoni. Nigdy nie puszczę. Obrócił ku niej głowę, całując płatek jej ucha, i zagłębienie jej szyi. Choć na tej wysokości wiatr wiał mocniej, czuł, jak emocje rozgrzewają go od środka.
- Ja nie będę, jeśli podejdziemy choćby krok bliżej - odparł po dłuższej chwili milczenia. Uniósł wzrok jeszcze raz spoglądając na horyzont. South Park było jedynym widokiem, który mógłby znieść, z bezpiecznej odległości. Wiedział, że podejście pod krawędź było dla niego niewykonalne. Na samą myśl żołądek podsuwał się do gardła, a obraz zaczynał się kręcić. - Mam lęk wysokości.
Nie wypuszczając jej z objęć, uniósł nieco wyżej szampana. Wycelował go w koniec dachu, byle z dala od jej twarzy i, wciąż ją obejmując, powoli zaczął zdejmować sreberko. Nie planował wybić jej korkiem oka, ale dzięki różnicy w ich wzroście, wciąż widział co robi.
- Czy jest coś, czego Kiara Wallace się boi? - spytał, uśmiechając się pod nosem. Mimo wiary w swoje umiejętności, odsunął się lekko, gdy przyszło co do czego i korek wystrzelił w stronę krawędzi, znikając za betonowym murkiem.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Odkrywał się cząstka po cząstce i robił to na swoich własnych zasadach – nie zmuszała go do odpowiadania na pytania, do pokazywania, gdzie mieszkał, do dzielenia się z nią tematami dotyczącymi stricte biznesu. Poznawanie bruneta przypominało próbowanie najlepszych narkotyków, o których niegdyś wiele się słyszało, ale nigdy nie miało okazji samemu spróbować. Teraz zaś kosztowała ich codziennie i nie miała ochoty przestać, bo podobnie, jak substancje psychoaktywne, uzależniał.
Mówił tak, jakby przytaczał definicje z poradnika dobrego gangstera. Mimo wszystko uważnie słuchała mężczyzny, kiedy wchodził coraz głębiej w opowieść, której jeszcze ubiegłej nocy pilnie strzegł. Rozumiała ideę podziału miasta na tereny, pytanie dotyczyło raczej konkretnych rzeczy, którymi się zajmowali; teraz już wiedziała, że jednym z działań była dystrybucja narkotyków, jednak wcześniej nie miała pojęcia, czy wieczorami rozstawiali dilerów na swoich ulicach, czy handlowali ludźmi czy prowadzili dobrze prosperującą gildię płatnych zabójców. Możliwości było wiele, szczególnie w miejscu takim, jak Seattle. Nie bez powodu obok nazywano je miastem spod ciemnej gwiazdy – miało jeden z najwyższych wskaźników przestępczości w Stanach Zjednoczonych.
Sama wielokrotnie korzystała z usług zaprzyjaźnionych dilerów, szczególnie w czasach tras koncertowych. Pobudzanie weny kilkoma, białymi kreskami lub grubym blantem było czymś całkowicie normalnym.
– Kto by pomyślał, że Saigon Deli to pralnia pieniędzy – rzuciła tonem zabarwionym ironią i choć nie mógł tego widzieć, bo wciąż stał za nią, twarz przystroiła uśmiechem. Restauracja nie wyglądała aż tak źle, aby nie móc się utrzymać z legalnie zarobionych pieniędzy, ale wystarczyło jedno spojrzenie wymienione między Vincentem, a właścicielem stojącym za ladą, aby domyślić się, że coś jest nie tak. – Ile lat w tym siedzisz? – domyślała się, że długo, bo wczoraj wspominał, że cegiełka po cegiełce zbudowali biznes razem z Frankiem. Gdy opowiadał o niebezpieczeństwach czyhających na w dzielnicach z którymi nie mieli podpisanego paktu, zmarszczyła brwi i przygryzła policzek od środka.
Myśli Wallace machinalnie skupiły się na Monroe. Jak mógł straszyć ją konsekwencjami wejścia w jego życie, skoro sam przyznawał, że zagrożenia czyhały na niego nawet na Chinatown, które niedawno sami odwiedzali. Słowa biznesmena aktywowały w niej zupełnie nowe pokłady niepokoju. Kiedy następnym razem wypuści go z łóżka w imię dopełnienia obowiązków, nie będzie miała pewności, czy wróci do niej w jednym kawałku.
Czy w ogóle wróci.
– Czy coś ci się kiedyś stało? – odchrząknęła nerwowo, odchylając głowę do tyłu i opierając ją na jego obojczyku. Przymknąwszy powieki, chłonęła jego bliskość, nie czując już listopadowego chłodu. Organizm instynktownie rozgrzewał się pod wpływem przyjemnej chwili.
– Żartujesz? – mimowolnie wygięła wargi w rozbawieniu, dusząc w sobie chęć rzucenia mało śmiesznym żartem na temat jego wzrostu. – W takim razie trzymaj się blisko mnie – odparła w sposób niezwykle szelmowski, wzrokiem wodząc za trzymaną przez niego butelką. Nie podejrzewała, że ze wszystkich rzeczy, której może bać się Vincent Monroe, wybierze właśnie wysokość. Lęk wydawał się być irracjonalny w kontekście jego profesji.
Ludzie proszeni o powiedzenie czegoś o sobie lub wymienieniu pięciu wad i zalet na rozmowie rekrutacyjnej, nagle dochodzili do wniosku, że nie są w stanie nic z siebie wykrzesać. Postawił ją w podobnej sytuacji, dlatego przez dłuższy moment po wystrzale korka, trwała w ciszy.
– Powiedzmy, że nie przepadam za ciasnymi pomieszczeniami – oparła w końcu i chwyciwszy szyjkę butelki, przechyliła ją do góry.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Biorąc pod uwagę to, jak różne mieli życiorysy, mógłby poważnie zastanawiać się nad tym dlaczego łączyło ich tak wiele. Dla niego to wszystko, co mogło być jej epizodem, jednym rozdziałem w książce, było wszystkim co znał, samemu nie wiedząc wiele o tym, co dla niej było standardem. Nie czuł się w żaden sposób wybrakowany swoim dzieciństwem, wyłącznie przez to, że w ostatecznym rozrachunku wciąż znalazł się w miejscu, w którym był teraz. Bez względu na to, czy napędzała go ambicja i wsparcie rodzinnego ciepła, czy nienawiść i chęć walki ze społeczeństwem, które szybko o nim zapomniało, uważał, że odniósł w swoim życiu sukces. Czy droga była tak ważna jak efekt końcowy?
Może gdyby przeszedł inną, wiedziałby, że tak.
- Z ich obrzydliwymi burgerami? Każdy - odparł z rozbawieniem, wspominając ich niezbyt wyszukaną, pierwszą randkę - o ile tak mogli to nazwać. Podłe, rozwodnione piwo i jedzenie, które nadawało się do spożycia tylko po kilku drinkach, koniecznie po drugiej nad ranem. Nawet on, choć wyszedł stamtąd nie narzekając, nie pokusiłby się by iść tam za dnia.
Na dźwięk jej pytania, umilkł, walcząc z definicją tego w czym siedział, a z czym był związany nawet, jeśli nie brał czynnego udziału. Czy powinien liczyć sukcesy, czy wliczać też porażki? Czy szczeniackie podboje i wygłupy mógł w jakikolwiek sposób porównywać do tego, czym zajmował się teraz?
- Odkąd pamiętam - odparł po krótkiej chwili, interpretując jej pytanie na swój własny, pokrętny sposób. Nie uważał, by kierowały nim teraz inne pobudki niż gdy był dzieciakiem. Różniły go lata doświadczenia, setki popełnionych błędów, tysiące kolejnych prób i upartego parcia do przodu.
Różniły go też środki i pieniądze, ale na te też zapracował sobie sam.
Podświadomie idąc za jej tropem, przymknął oczy, opierając swój policzek o jej skroń. W takich momentach świat przestawał tak szaleńczo wirować. Znikając z jego pola widzenia, przestawał istnieć, opuszczając też jego myśli. Była tylko ona.
Skłamałby mówiąc,że nic mu się wcześniej nie stało i skłamałby obiecując, że nic mu się więcej nie stanie. Blizny na jego ciele stanowiły namacalne wspomnienia czyichś porażek, nie zawsze jego. Dni, w których nie był wystarczająco przygotowany, momentów, w których był zbyt wolny. W których zaufał złej osobie, lub za mocno zaufał możliwościom tej dobrej.
- Nic, z czego nie wyszedłbym cało - odrzucił obojętnie, nawet, jeśli to zdanie nie miało wiele sensu. W jej słowach słyszał nerwowość, od której lekko zesztywniała w jego objęciach. W ostatecznym rozrachunku, wciąż był tutaj, stał razem z nią na dachu i miał wszystkie kończyny na miejscu a tego, co stało się w międzyczasie, nie uważał za ważne.
Gdy korek z hukiem wystrzelił przez granicę, szybko przestał obserwować jego lot. Przepadanie w przepaść nie leżało teraz na liście najprzyjemniejszych dla niego tematów. Podał jej więc tylko butelkę, odpowiadając na jej uśmiech podobnym rozbawieniem.
- Przepraszam, że nie jestem fanatykiem skręcania sobie karku - odrzucił, udając obruszenie i odebrał od niej szampana gdy tylko podała mu go z powrotem. - Przynajmniej nie dostanę ataku paniki siedząc w szafie.
Uśmiechnął się do niej ze złośliwością, postanawiając, że to był dobry moment by wreszcie usiąść na ziemi. Beton nie należał do najprzyjemniejszych siedzisk, ale w tym miejscu był równie wygodny jak wszystko inne. Odstawił butelkę na bok, upijając z niej kilka łyków i wyciągnął ku niej rękę, ściągając ją na dół, znów do siebie, jakby każda chwila, w której stała dalej niż na jego wyciągnięcie ręki była zwyczajnie niepotrzebna.
- Powinienem dać podwyżkę temu, kto ściągnął cię do Rapture - westchnął, nie zdając sobie sprawy z tego, że z dużym prawdopodobieństwem był to Bennet. - Smalls pamiętam głównie z tego, że niewiele po wizytach tam pamiętałem.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie definiowała Vinniego na podstawie jego przeszłości, bo za mało o niej wiedziała. Tym bardziej nie spoglądała na niego przez pryzmat rzeczy, które robi teraz, czemu dobitnie dała wyraz poprzedniej nocy. Zauroczenie najczęściej objawiało się tym, że na drugą osobę patrzyło się przez różowe okulary. Osoba ta była idealna, bez większych wad i widocznych skaz.
Ale ich relacja była inna – szybciej poznali siebie od tej, na pierwszy rzut oka, gorszej strony, dopiero potem wchodząc na łagodniejsze tereny, takie jak pozornie romantyczny wieczór na dachu opuszczonego biurowca, podczas którego rozmawiali, jakby znali się od zawsze.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie – w głosie blondynki zagubił się wyrzut. Choć nie widziała biznesmena, zmarszczyła brwi, a dłonie mocniej zacisnęła na jego przedramionach. – Opowiedz mi, proszę – musiała wiedzieć, na co powinna się szykować. Czy będzie do niej przychodził zaledwie z poranionymi kostkami, czy któregoś razu nie podniesie się z łóżka przez tydzień. Wizja tego, że to jemu stanie się krzywda, sprawiała, że krew Kiary wrzała z wściekłości. Paradoksalnie przez coś, co nawet nie miało miejsca.
Jeszcze.
– Podejście do krawędzi nie zawsze oznacza upadek. Nigdy nie słuchałeś coachów życiowych? – rzuciła z rozbawieniem, po czym posłusznie oddała mu otwartą butelkę. Rozmowa z nim była niespotykanie łatwa. Nie zastanawiała się nad słowami wychodzącymi spomiędzy warg, nie analizowała każdego zdania, czuła się przy nim na tyle bezpiecznie, że nie musiała tego robić. – Obiecaj, że nigdy mnie w niej nie zamkniesz – uśmiechnęła się pod nosem, słysząc, jak szampan spływa do jego przełyku.
Nie należała do grupy dzieci straumatyzowanych przeszłością. Nigdy nagminnie nie odwiedzała terapeuty, nie wypłakiwała się w poduszkę przed snem, nie ratowała zranionej psychiki kilogramem tabletek. Nie mogła twierdzić, że to, co przydarzyło się jej matce, w żaden sposób się na niej nie odbiło, ale miała do tego pewien dystans. Wychodziła bowiem z założenia, że nie jest i nigdzie nie będzie jedyną osobą, która przeżyła osobistą tragedię.
Nie odważyłaby się narzekać na własne dzieciństwo ze świadomością, że Vincent swoje spędził w pobliskim sierocińcu. Miejscu tak smutnym, że nawet z pozoru mało empatycznej osobie, jaką była Kiara, robiło się zwyczajnie smutno na myśl o samotności, jaką musiał tam odczuwać.
– Wydaje mi się, że ta osoba już nie potrzebuje podwyżki – mówienie o czyjejś śmierci, której częściowo była świadkiem, przychodziło jej ze zbyt dużą swobodą. Nadal nie wiedziała, czym była spowodowana patologiczna wręcz obojętność na jego los. W swoim życiu widziała dwa martwe ciała – jedno należało do jej matki, gdy znalazła ją nieprzytomną na kanapie, z igłą wciąż wbitą w przedramię, a drugie do przyjaciela, który prawie dziesięć lat wcześniej zginął od postrzału. Śmierć nigdy nie była tematem specjalnie jej bliskim, z którym miała obycie na co dzień i do którego mogłaby się przyzwyczaić. A jednak, wspominając Rogera, nie czuła kompletnie nic.
Symultanicznie w ciągu dnia kilkukrotnie wróciła myślami do tego, jak bardzo podobała jej się żyła pulsująca na szyi bruneta. Jak dobrze wyglądał z dłońmi brudnymi od krwi, zakasanymi rękawami i wściekłym wyrazem twarzy. Jak bardzo chciała mieć go dla siebie wtedy, przy barze, gdy wszyscy dookoła spoglądali na nich kątem oka, udając, że nic nie widzą.
– Smalls jest tragiczne i już dawno powinni zamknąć tę dziurę. Siedziałam w nim przez tyle czasu tylko dlatego, że nie było moją jedyną pracą, chociaż tam śpiewałam najczęściej – opadła pośladkami na beton obok mężczyzny i podniosła butelkę z alkoholem. Wstyd przyznać, ale Wallace nigdy nie czuła różnicy między tanim szampanem ze sklepu monopolowego, a Moetem za kilkaset dolarów. Każdy jeden smakował dla niej tak samo – słodkość przełamana bąbelkową goryczą.
– Gdybyś miał wymienić jedną rzecz, którą chciałbyś jeszcze zrobić w życiu, to co by nią było? – szkło z cichym stuknięciem odstawiła koło jego nóg i okręciła się lekko, aby móc lepiej go widzieć. Przysunąwszy się bliżej, dłonie położyła na udzie i zlustrowała Monroe sarnim spojrzeniem pełnym oddania.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To dość ironiczne, że gdy pierwszego dnia spytała go, czym się zajmuje, odrzekł, że uszczęśliwia ludzi. Zasłona, wymówka, pół prawda, pół kłamstwo. W jakimś efekcie ubocznym teraz szczęśliwi byli oboje, czy siedząc w drogiej loży Rapture, gdzie nikt nie ważył się podnieść na nich wzroku gdy nie chcieli, by im przeszkadzano, czy tutaj. Na obskurnym dachu starego budynku, z którego widok rozpościerał się na miejsce, któremu Monroe zawdzięczał w swoim życiu wszystko.
Przywiązanie do dzielnicy nie było rozsądne. W jego życiu dewizą było nieprzywiązywanie się do niczego, ani do nikogo. A jednak do South Park dalej wracał, jak ćma do światła, nawet, jeśli miało to być jej zgubą. Nawet, jeśli przez to łatwo było go przewidzieć i czemu nawet gdyby musiał, odmówiłby wyprowadzenia się w jakiekolwiek inne miejsce, gdy bezpieczeństwo tego wymagało.
Na wiele rzeczy wciąż pozostawał ślepy. Nawet na to, co wywoływało ucisk w jego wnętrzu gdy widział skierowany ku niemu uśmiech Wallace, co sprawiało, że jego serce przeskakiwało o jedno uderzenie gdy czuł jej dotyk na swojej szyi.
- Później - odparł, naciskając tak samo mocno, jak próbowała naciskać na niego ona.
Nie chciał o tym mówić, nie chciał o tym myśleć. Nie był osobą zbyt empatyczną, ale wystarczało wyobrazić sobie,że wszystko to, co przytrafiłoby się jemu, kiedyś może przytrafić się jej. Ta jedna myśl sprawiała, że w jego sercu znów gorzała wściekłość, bezsilność i wyparcie. Kroczyli po polach naiwności oboje, wierząc, że nic złego im się nie stanie, że mogą w tym życiu pozwolić sobie na wszystko i pozostaną bezkarni. A nawet w to, że pisane im jest normalne życie, którego przecież nie chcieli, ale o którym myślał coraz częściej widząc ją obok siebie. Widząc, jak smarowała tosty masłem ubrana tylko w koszulkę, którą naciągnęła na siebie do snu. Jak nuciła pod nosem piosenkę z radia, w którym znała tylko jedną, wartą słuchania częstotliwość.
Nienawidził normalności. Nienawidził rutyny i wszystkiego, co tworzyło otaczające go pręty, co zamykało go w klatce. Ale jeśli miał być do końca życia zamknięty z nią, ta wizja przestawała straszyć, jakby potwór, którego się wystrzegał powoli tracił kły i tępił swoje pazury.
- Jeśli już zamknę, obiecuję, że będzie odpowiednio wielka - zażartował, nieświadom tego, co mogło kryć się za jej słowami. Pocałował ją w policzek, jakby niwelując przytyk i złośliwość, która pojawiła się w jego słowach.
Wbrew temu, w jaki sposób postrzegała jego dzieciństwo Wallace, on również nie należał do dzieci straumatyzowanych przeszłością - przynajmniej nie według samego siebie. Nie dostrzegał tego jak odbiło się to na jego zachowaniu w dorosłości, nie widział w nim zalążków jego wściekłości, jego emocjonalnego dystansowania się od ludzi, którzy niczego dla niego nie znaczyli. Uważał, że dzięki temu był taki, jaki był - a nie miał sobie wiele do zarzucenia, bo jego ego ludzie zwykli szukać pod samym sufitem.
Obserwował jej profil gdy unosiła butelkę w górę, upijając szampana. Nie potrafiłby wskazać jego ceny. Znał różnicę w drogim i tanim alkoholu, ale nigdy nie przykładał do niej wielkiej uwagi. Nie był człowiekiem wybrednym, smakowało mu wszystko.
Samemu biorąc łyka, miał okazję zebrać myśli. Mimo tego, odstawiając butelkę na ziemię, wciąż zastanawiał się nad odpowiedzią. Nigdy nie był na rozmowie rekrutacyjnej, która przygotowałaby go do wymieniania takich rzeczy ot tak.
- Nie wiem - przyznał, dochodząc do własnych wniosków. - Nie patrzę na życie w ten sposób.
Wzruszył lekko ramionami, sięgając do rzeczy, o których marzył jako dziecko, o których marzył dorastając. Nie wiedział, w którym momencie się rozmyły, zmieniły w rzeczy, które mógł zrobić, a których po prostu nie chciał. A jeśli chciał - to je robił. Niewiele wymagał od swojego życia, zadowolony z tego, w którym miejscu był.
- Znam Franka od dzieciństwa. Dzieciaki z bidula na ogół nie trzymały się razem, bo każdy tam siebie nawzajem nienawidził, bardziej lub mniej otwarcie. Kręciłem się po ulicach z nim i Elliotem. Zarabialiśmy jakieś grosze. Kradliśmy torebki i portfele - parsknął śmiechem, bo dla niego z perspektywy czasu wydawało się to zabawne. - Pamiętasz starego Jacka? Ta pijaczyna, która pałętała się ze swoim psem czasem pod szkołą, póki dyrektor nie wzywał policji. A na komisariacie go lubili, to był w porządku człowiek. Zawsze nam coś dorzucał. Kiedyś zaprosił nas na wigilię.
Pokręcił głową z rozbawieniem, pamiętając jak obrzydliwie podła musiała to być wigilia z perspektywy każdej osoby, która na niej nie była.
- Skubaniec ukradł sąsiadom tuję z ogrodu i powiedział, że to choinka. Czternastolatkom z barszczem z kartonu podał winiacza. Przysięgam, że w życiu taki szczęśliwy nie byłem - sięgnął do kieszeni marynarki, wyciągając z niej pudełko papierosów. Nie pasowały do szampana tak, jak pasowała whisky, ale nałóg to nałóg. - Zamiast kolęd uczył nas jakichś zboczonych szant. Psu założył rogi, bo i tak miał na imię Rudolf.
Odpalił papierosa, wciąż z szerokim uśmiechem na ustach. Nigdy nie wiedział, co w jego życiu miało dziać się za miesiąc. Może dlatego teraz nie zerkał tęskno na stworzone w pocie czoła listy rzeczy, które musiał przed śmiercią wykonać.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Paradoksalnie tamtego wieczoru mówił prawdę, bo uszczęśliwiał ludzi, a najczęściej jednego człowieka – Franka. Działał na jego zasadach, wykonywał jego prośby, usuwał z wewnętrznych i zewnętrznych kręgów osoby, które z różnych powodów nagle przestawały do nich pasować. Sprawiał, że znikali z tego świata niezauważenie, pod osłoną nocy, Moretti zaś był zadowolony kolejny i kolejny raz. Kiara była zaintrygowana postacią gangstera. Nigdy nie widziała go w Rapture, a może tak jej się wydawało, bo nie wiedziała, jak wygląda. Może był jedną z tych figur, które przemykały korytarzami niezauważenie dla osób nie mających ich widzieć. A może po prostu nie pojawiał się w klubie, ufając Monroe i to w jego rękach pozostawiając opiekę nad dobytkiem.
W oczach blondynki Frank jawił się jako nieodzowna część bruneta. Razem się wychowywali, razem wplątywali w pierwsze bójki, razem poznawali piękne kobiety w ciemnych barach. Nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, jak wielkim zagrożeniem był w rzeczywistości.
Później.
Czyli nigdy.
Albo kiedy przekona się na własne oczy.
Zaparł się w sobie i ponownie odmówił odpowiedzi, a ona wypuściła powietrze z płuc z cichym westchnięciem. To nie był dobry czas ani miejsce na usilne wyciąganie z niego informacji, które ewidentnie wolał pozostawić dla siebie i miał do tego pełne prawo. Podświadomie czuła, że nie chce jej martwić. Niestety, na to było już za późno. Wizja tego, że coś mogłoby mu się stać, była przytłaczająca. Po nieco ponad miesiącu znajomości zauważała ogromne zmiany w swoim zachowaniu – choć nie wybiegała za daleko w przyszłość, ciągu dni czy tygodni nie postrzegała już tylko przez pryzmat siebie. Wrodzony egoizm Wallace rozmywał się niczym farby plakatowe polane wodą; przestał mieć siłę przebicia, jego kolory zbladły. Vincent bardzo szybko stał się integralną częścią jej życia, a wypuszczenie go z ramion stanowiłoby najgorszą karę.
– No tak, zapomniałam, że mam do czynienia z wolnym duchem – rzuciła z rozbawieniem, wciąż będąc pod wrażeniem jego umiejętności odwracania kota ogonem. Nie wierzyła, że mówił prawdę, ale sama nie lubiła, kiedy ciągnięto ją za język.
Pozwalała mu mówić; z cierpliwością wsłuchiwała się w każde słowo, przygryzając dolną wargę i hamując przebijający się pomiędzy chichot, bo nie śmiała mu przeszkadzać. Wtrącanie się w opowieść pisaną jego wspomnieniami byłoby najgorszym, co mogłaby teraz zrobić.
– Czyli jednak kradłeś torebki? – złapała go za słówko, mimowolnie nawiązując do ich pierwszej kłótni. Oko błysnęło niemym uradowaniem. – Elliot? Nie wspominałeś o nim wcześniej. On też jest częścią waszej grupy? – dym papierosowy mieszał się z parą wytworzoną przez połączenie listopadowego chłodu i gorącego oddechu.
– Jak mogłabym zapomnieć. Wyjątkowo często krzyczał do mnie i reszty dziewczyn, kiedy wracałyśmy ze szkoły – pokręciła głową na wspomnienie posiwiałego pijaczyny w średnim wieku, który wszędzie chodził ze swoim psem i czasem udawało mu się rzucić niezłym żartem. Stanowił swoisty pomnik dzielnicy South Park.
– Kiedyś uciekałam przed nim kilometr, bo byłam przekonana, że chce mi zrobić krzywdę. Było ciemno, a ja byłam sama. Finalnie okazało się, że wypadł mi portfel z kieszeni i chciał go oddać. Przysięgam, że nigdy nie było mi tak głupio – przyznała szczerze i parsknęła pod nosem. – Tak czy siak, Wigilia z winiaczem z kartonu i jego psem brzmi całkiem nieźle. Wiesz może, co się z nim dzieje? – wciąż mieszkał w okolicy, więc prawdopodobieństwo, że raz na jakiś czas wpada na mężczyznę, było całkiem spore. O ile Jack nadal żył.
– Nigdy nie poznałeś swojej rodziny? – o bidulu wspominał nie pierwszy raz, postanowiła więc zapytać. Chwilę później zwinnym ruchem podniosła butelkę z ziemi i uniosła gwint do ust.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Na dachu zimnego budynku rozgrzewała jej obecność, szampan, a nawet utkwiony w ustach papieros. Wspominanie swojego życia, w szczególności wypowiadane na głos, było dla niego niecodzienne. Nie pamiętał kiedy ostatnio to robił, nie mówiąc już o tym, że nie opowiadał takich rzeczy ludziom, których znał tak krótko. Nie opowiadał ich w zasadzie nikomu, chyba, że wspólnie z kilkoma osobami wracali do takich chwil myślami gdy na stole pojawiła się o jedna butelka alkoholu za dużo.
- I radia. I portfele - przytaknął z rozbawieniem, przypominając sobie ich kłótnię. Kiedyś wiele z tych rzeczy było prawdą. Nie widział wtedy innej opcji, brakowało mu wiedzy i umiejętności by zacząć cokolwiek poważnego, Brakowało mu też odwagi. Dopiero z biegiem lat stopniował potencjalne konsekwencje, nieraz będąc łapanym.
Pomimo tego jak bardzo wierzył w to,że nie robi mu to żadnej różnicy, jakie dzieciństwo miał względem innych, dostrzegał teraz, że każda miła chwila usiana była kolcami. Gdy w ich rozmowie pojawił się Elliot, nawet przywołany z uśmiechem na ustach, jedna myśl prowadziła do następnej, powoli sprawiając, jak ten sam uśmiech lekko rzedł.
- Już nie jest - przyznał, wypuszczając z ust tytoniowy dym, który na chwilę przysłonił jego twarz, z wolna wędrując w stronę gwieździstego nieba.
Urwał temat łykiem szampana, przynajmniej na teraz, na chwilę. Ilość potencjalnej śmierci, która czyhała za każdym, przyjemnym wspomnieniem była niepokojąca. Wydawała się czyhać za każdym rogiem, za każdą myślą, jak jej odbicie w krzywym zwierciadle.
- Jack był trochę walnięty - parsknął śmiechem, z łatwością wyobrażając sobie pijaczynę krzyczącą coś do młodych dziewczyn wychodzących z liceum. - Pewnie wciąż się kręci i straszy ludzi.
Trochę w to wątpił. Znał warunki South Park, wiedział, że gdyby przyszło co do czego, ktoś mógłby mu pomóc o siebie zadbać. Mimo wszystko, z roku na rok mężczyzna nie robił się młodszy, a już wtedy ciężko było określić ile lat musi mieć, a ile dodawał mu alkohol i sposób życia.
Rodzice.
Kolejny temat, którego nie poruszał, w zasadzie z nikim. Był jak temat tabu, nie ze względu na to, jak kłopotliwy lub bolesny mógł być, ale za to, że w zasadzie nie było o czym rozmawiać. A przynajmniej połowicznie, z wczesną śmiercią matki Monroe nie miał nawet okazji jej poznać. A ojciec... ojciec był tematem samym w sobie, który tylko namnożyłby negatywnych emocji na dzisiejszy wieczór.
- Nie - odrzucił. Pół kłamstwo, pół prawda. Mimo tego jak bardzo chciał wpuścić ją do swojego życia, samemu odkrywając powoli rzeczy, na które opadł już kurz, o których zdążył zapomnieć i je wyprzeć, przypomniał sobie, jak kłopotliwe to wszystko było. - A ty?
Odwrócił kota ogonem, odbił piłeczkę, tak, jak robił to niemal podświadomie gdy czuł się przystawiony do ściany. Strzepał nadmiar popiołu z papierosa na ziemię, podnosząc na nią wzrok.
- Słyszałem tylko o ojcu - dodał, uznając, że domyśli się reszty.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Z kieszeni płaszcza wyciągnęła paczkę papierosów. Paskudny nałóg dawał o sobie znać, gdy tylko czuła dym papierosowy w pobliżu, choć musiała przyznać, że nasilił się ostatnimi czasy. Nie wiedziała, czy była to kwestia Monroe, z którym większość wolnego czasu spędzała z pomarańczowym filtrem między wargami, czy potrzebą rozładowania napięć różnego pochodzenia.
Z każdym dniem otwierali się przed sobą coraz bardziej i choć niewątpliwie pozostało jeszcze wiele do powiedzenia, Wallace czuła dziwną satysfakcję. Jeszcze jakiś czas temu zaciekle bronił się przed opowiadaniem o sobie, automatycznie wznosząc wokół siebie wysoki, kilkumetrowy duch, a dziś mówił z sam siebie. Widziała różnicę w jego zachowaniu. Widziała różnicę w swoim zachowaniu. Gra, którą prowadzili w dniu, teraz została zastąpiona przez opuszczenie gardy i zdjęcie maski tajemniczości, co było… Łatwiejsze i bardziej naturalne.
Pomiędzy jednym a drugim zaciągnięciem się, upiła kilka łyków szampana. Spojrzeniem wciąż wodziła po brunecie; uwielbiała na niego patrzeć. Uwielbiała każdy uśmiech, mniejszy lub większy, uwielbiała każde wzruszenie ramionami, każde objęcie, parsknięcie pod nosem, zdziwioną minę czy przeczesanie brązowych włosów palcami.
Była dla niego i zaczynała to coraz lepiej pojmować. Głośno rozmawiali o śmierci, o tym, czym się zajmuje i w każdym momencie, w którym w końcu powinna zrozumieć, że czas zawinąć manatki, zwolnić się z Rapture i nie wchodzić głębiej w tak niebezpieczną relację, ona tym bardziej do niego lgnęła.
– Więc jak doszło do tego, że z kradnięcia torebek staliście się zorganizowaną grupą? – musiał nastąpić jakiś przełom, który pozwolił im na rozpoczęcie prawdziwej ścieżki kariery w przestępczym półświatku.
– Przykro mi – powiedziała tylko w odpowiedzi na informację o Elliocie. Nie znała chłopaka, ale wystarczył jej błysk w oku biznesmena, podczas gdy ten spoglądał na niebo, aby dojrzeć, że był to kolejny z drażliwych tematów.
Zawsze była pod wrażeniem, jak szybko i zgrabnie był w stanie odwrócić kota ogonem tak, aby pytanie chwilę wcześniej zadane przez nią, odbić rykoszetem z powrotem w jej stronę. Gdy tylko czuł, że nie chce rozmawiać na jakiś temat, pomiędzy brwiami mężczyzny pojawiała się charakterystyczna zmarszczka zwiastująca szybkie od niego odejście. Kiara, nie spuszczając z niego wzroku, po prostu położyła dłoń na jego dłoni; nie w geście litości czy współczucia. Odruch był machinalny, niepodszyty żadną emocją.
– O Joe rzeczywiście już wiesz – znaczący uśmiech i lekkie przekrzywienie głowy. – Mam też kuzynkę, Idę. Matka umarła, kiedy miałam osiem lat – dokończyła, nie wdając się w szczegóły śmierci kobiety. Nie dlatego, że przywoływane wspomnienia były zbyt bolesne, po prostu nie widziała większego sensu w prowadzeniu rozmowy o uzależnieniu, kiedy dla odmiany spędzali cichy wieczór z dala od wielkomiejskiego szumu i klubowych głośników.
– Nie chcesz ich odszukać? – nie pytała w jaki sposób znalazł się w domu dziecka; czy zostawiono go pod sierocińcem lub czy opieka społeczna odebrała jego rodzicom prawa do wychowywania syna. Różnice między nimi czasem były nad wyraz widoczne, ale wciąż pochodzili z jednego świata – biedy, alkoholików spotykających się co wieczór w pobliskim barze, który pozwalał im brać piwo na kredyt i otaczającego ich fetoru śmierci, za którym jednocześnie tęsknili. Ludzie robili różne rzeczy, byleby utrzymać się na powierzchni i dotrwać do kolejnego dnia. Ona sama pewnie byłaby zwyczajnie ciekawa, kto i dlaczego postanowił ją oddać.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie wiedział na ile kierowała nim wylewność, a na ile nieświadomość. Wallace wciągała go w rozmowę, która wydawała się jedynie nabierać szczerości i szczegółów w miarę upływu czasu. Czuł się w tej chwili zbyt swobodnie, zbyt szczęśliwie by znów dopuszczać do głosu jakiekolwiek demony. Te, które kazały mu budować mury za każdym razem, gdy kobieta ośmieliła się podejść zbyt blisko. Które wznosiły je nawet wtedy, gdy nie zrobiła niczego takiego, po prostu to jemu serce zabiło szybciej na jej widok. Teraz siedziały uśpione, odurzone jej bliskością i spokojem, jaki gwarantowała.
Choć z daleka dobiegał ich jazgot poruszających się po jezdni aut, tutaj czuć było izolację od reszty świata. Wysoko, na dachu opuszczonego budynku, na ulicy, po której nikt nie miał powodu się przechadzać. To było zupełnie inne miejsce od Rapture, w którym tłum otaczał ich jak kokon, zapewniając anonimowość na inny sposób. Tu nie musieli przekrzykiwać muzyki, ani nawet szeptać sobie do ucha by mieć pewność, że nikt im się nie przysłuchiwał. Ich słowa porywał wiatr w stronę nieba, wtapiając w resztę odgłosów tętniącego życiem miasta.
- Nie stało się to od razu - odrzucił, wzruszając lekko ramionami. Nie wątpił, że przyczyniło się do tego kilka, zawrotnych momentów, które mógłby uznać za przełomowe. Ale niektóre czynniki ważniejsze były od innych. - Frank zawsze wiedział, w które towarzystwo trzeba się wmieszać. Zaczynaliśmy jak inne dzieciaki bawiące się w gangsterkę. Z czasem wchłanialiśmy konkurencję, albo ją wymazywaliśmy z mapy. Zdobywaliśmy to, na co było największe zapotrzebowanie i wymienialiśmy na pieniądze, znajomości i wpływy.
Rzadko kiedy widział swoją, wielką zasługę w ich sukcesie. Dołożył do tego sporą cegiełkę, ale to Moretti wiedział co robić. Nie potrafiłby podejmować decyzji tak, jak on, nie ze swoją impulsywnością, nie z żądzą krwi wymalowaną na twarzy, którą Kiara widziała poprzedniego wieczora.
- Bez niego może dalej kradłbym torebki - dodał, uśmiechając się lekko. Pół prawda, pół kłamstwo. Zawdzięczał temu człowiekowi w swoim życiu najwięcej, jeśli nie liczył samego siebie. Nie wątpił, że prędzej czy później Wallace go pozna, choć nie pojawiał się w klubie. Wciąż nie wiedział do końca jak się z tym czuł i nie wiedział co z tego wyniknie. Frank patrzył na świat pragmatycznie, a oni nie byli w stanie traktować tak siebie nawzajem.
Elliot nie był w tej chwili istotny. Na zawsze z nim pozostanie, w postaci wspomnień czy czarnego tuszu wylanego na jego skórę w jednym z tatuaży. Przykro mi było znów tym, co on powiedział na wieść o chorobie jej ojca. Zrozumieniem, wyrazem współczucia przy jednoczesnym braku drążenia tego tematu, za co był jej w tej chwili wdzięczny.
Odchylił się do tyłu, po ułamku sekundy zastanowienia opadając plecami na betonową podłogę. Była zimna, ale kurtka izolowała. Utkwił wzrok w gwiazdach, choć myślami był w zgoła innym miejscu niż na nieboskłonie. Gdy wypuścił z ust papierosowy dym, na chwilę przysłonił mu migoczące na czarnym atłasie punkty.
Przykro mi znów cisnęło mu się na usta gdy wspomniała o swojej matce. Zastanawiał się, czy to jej zdjęciu przyglądała się w albumie gdy rozpakowywali jej pudła po przeprowadzce. Zapamiętał tylko kobietę trzymającą w ramionach dziewczynkę.
Pewnie niemającą więcej niż ośmiu lat.
- Witaj w klubie brzmi odpowiednio nie na miejscu? - uśmiechnął się lekko, strzepując papierosa gdzieś w bok, na wyciągnięcie ręki, byle nie na siebie. Nie mógł nie dostrzec pewnej ironii tego zbiegu okoliczności. - Moja też nie żyje. A ojciec to śmieć - dodał, tłamsząc w sobie ciche westchnienie, świadom tego, jak sprzecznie mogło to brzmieć z tym, czemu zaprzeczył wcześniej. - Dobraliśmy się.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przez chwilę zastanawiała się, czy to rzeczywiście Frankowi zawdzięcza zabudowanie organizacji, czy po raz kolejny ukrywa przed nią prawdę i jednocześnie rolę, jaką w rzeczywistości pełni w światku. Szybko jednak przed oczyma stanął jej obraz bruneta skąpanego w szkarłatnej posoce; ogarniętego furią, szałem, dziką wściekłością. O ile ktoś o podobnym temperamencie nadawał się do radzenia sobie z niepotrzebnymi problemami, takimi jak Bennet, to nie odnalazłby się na stołku szefa, gdzie brakowało miejsca na podejmowanie impulsywnych decyzji.
– Na South Park na pewno nie brakowało kontaktów – po raz kolejny wspomniała dzielnicę jako tą, do której mieszkańcy Seattle zjeżdżali się, kiedy chcieli załatwić sprawy po cichu; bez wścibskich spojrzeń i jasnego światła ulicznych latarni. Pamiętała niewiele starsze od niej dzieciaki rozstawione na szarych, brudnych chodnikach. Witali się z ludźmi szybkim, charakterystycznym ruchem. Pamiętała szereg dziewczyn ustawionych nieopodal niedziałającego już mostu i ich opiekuna – otyłego Alonso, który zawsze witał się z nią salutowaniem, jak gdyby i ona w przyszłości miała trafić pod jego skrzydła. O ile Stary Jack pozostawał maskotką rejonu, cała reszta przywodziła na myśl amerykańskie filmy i mafii. – Jeżeli Frank przewodzi wszystkiemu, to rozumiem, że twoją rolą jest… – pomiędzy jednym a drugim słowem pojawiła się krótka pauza. –…pozbywanie się niewygodnych ludzi? Odwalasz za niego brudną robotę? – pytanie wypowiedziała z niebywałą lekkością, tak jakby wcale nie mówiła o morderstwie. Mechanizm w głowie blondynki składał wszystko do kupy; analizował i wrzucał do odpowiednich szufladek, aby finalnie nie musieć więcej pytać o tak przyziemne dla Monroe rzeczy.
– Nie boisz się, że kiedyś może zrobić z tobą to samo? – ot, luźne zapytanie. Nie znała Franka, nie mogła o nim powiedzieć nic, a mimo wszystko myśl pojawiła się w jej głowie i niczym satelita, uporczywie krążyła wokół tematu ich rozmowy. Jeżeli nadal traktowali się jak bracia z sierocińca, to niewątpliwie nie miał czym się martwić, ale jeśli Moretti kierował się wyłącznie rozumem, podejmując jedynie pragmatyczne wybory…
Echo klaksonu dobiegające z ulicy sprawiło, że na powrót skupiła uwagę na Vincencie.
– Całe szczęście, że już nie kradniesz torebek, bo musiałabym sprawdzić, czy nie wyniosłeś nic z mojego mieszkania – zaciągnęła się papierosem ostatni raz, po czym zgasiła go na zimnym betonie.
Wallace nie była posiadaczką lepkich rąk, oprócz tych kilku razy, kiedy w podstawówce schowała do kieszeni batona i wyszła z nim ze sklepu. Drobne, nic nieznaczące kradzieże, na których nigdy jej nie przyłapano.
Podążając za biznesmenem, okręciła się na bok i podparła ciało na boku. W ten sposób wciąż mogła obserwować jego twarz, która w tym momencie była o wiele bardziej interesująca niż rozgwieżdżone niebo.
– Trochę – parsknęła pod nosem i przygryzła dolną wargę, bo uśmiechanie się również nie jawiło się jako odpowiedni odzwe na rozmowę o śmierci ich matek. – Z drugiej strony nasze reakcje zazwyczaj są nie na miejscu – częściowo nawiązywała do poprzedniego wieczoru, częściowo do samych początków ich relacji. – Gdyby twój ojciec nie był śmieciem, to nie poznałbyś Franka i reszty – nie powiedziała nic odkrywczego, ale wiedziała, że ma rację. Każde, nawet najmniejsze wydarzenie w ich życiu miało wpływ na przyszłość.
– Mia Wallace – powiedziała z cichym westchnieniem, jakby chciała mieć to za sobą. – Tak nazywała się kobieta ze zdjęcia, które podglądałeś niedawno w moim mieszkaniu – kilka tygodni temu zwróciła uwagę na spojrzenie Vinniego, choć była to jej wina, bo zbyt długo przypatrywała się starej fotografii. – Miłość do heroiny wygrała z miłością do własnego dziecka – wzruszyła ramionami i dłoń ułożyła na koszulce bruneta. Palcami wodziła po unoszącej się w górę i dół piersi.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Georgetown”