WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie pomaga.
Jej nie pomaga bycie tu trzy razy w tygodniu. To jak poważna rozmowa na kolejny, poważny, małżeński temat, a takie niestety im nie wychodziły. Dlaczego więc wciąż oszukuje się, przychodząc tu z pojedynczą, czerwoną różą i umysłem pełnym sprzecznych uczuć? Dlaczego pozwala sobie popadać w ruinę, gdy wcale tego nie chce?
O tak, świadomość. Okropna, okrutna, czasem obojętna. Narodziła się zbyt późno, więc pozwala sobie trawić powoli tą szczupłą, przepełnioną bólem osobę. Mimo to, nie cierpiała jak inne młode kobiety po stracie męża-bohatera. I tu pojawiały się wyrzuty sumienia i wiele pytań, na które boi się odpowiedzieć. Czy aby na pewno go kochała? Całe małżeństwo było dla niej nieporozumieniem, więc dlaczego nie wyrwała się z niego jeszcze przed falą samozniszczenia Michaela? Dlaczego myślała wciąż o nieodpowiednim mężczyźnie? I myślała o nim nawet w tej chwili. To było najbardziej niedorzeczne w tym wszystkim. Możliwe, że to był ból, który zafundował jej Michael i na który nie otrzymała żadnego lekarstwa, a wręcz przeciwnie. Nigdy nie przeprosił jej za stratę maleństwa, którego (po długim oswajaniu się z myślą o nim i rozważaniu wszystkich za i przeciw) naprawdę pragnęła. Jak skomentował Michael całe zdarzenie?
Dobrze, że nie zdążyliśmy go pokochać tak mocno. Zrobimy sobie nowe, obiecuję.
Nie dotrzymał obietnicy, a sam wybrał się do grobu.
Ciekawe czy są teraz razem i jest mu wstyd za te słowa? Może dziecko było jeszcze nie-dzieckiem, ale dla niej liczyło się. Zwłaszcza, że dowiedziała się o nim na wczesnym etapie ciąży, więc zdążyła przywiązać się do niego. To był błąd, owszem, ale gdy jest się tak samotnym obok drugiego człowieka, złapiesz się wszystkiego; każdej dobrej myśli.
A mimo to przychodziła tu. Przynosiła mu różę i wypijała kieliszek whiskey, która przyspieszyła jego pójście na lepszy świat. Niech ma, sukinsyn. Niech patrzy, że już nie napije się ani nie dotknie żony. Niech widzi, co jej zrobił nawet po własnej śmierci. Z zaciśniętego gardła Charlie wydobył się stłamszony jęk jakby znajdowała się we śnie, w którym spada. Skąd u niej takie okropne myśli?! Przecież kochała Michaela.
Kochała go, prawda?
Z kieszeni płaszcza wyjęła ich wspólne zdjęcie, zrobione początku ich małżeństwa. On w mundurze, ona obejmująca go w sukni ślubnej. Oboje szczęśliwi, uśmiechnięci. Fotografię zdobiło mnóstwo żłobień od częstego zginania. Jedno, największe, na środku. Od niego odchodziło kilka pajączków, delikatnych linii, które świadczyły o złym złożeniu zdjęcia. Rogi były permanentnie uszkodzone od nieodpowiedniego wkładania do portfela. Najmniejsze przecięcie znajdowało się pomiędzy małżeństwem. Raz pozwoliła sobie zrobić coś takiego i nie, wcale nie przyniosło ulgi. Nie pomogło, tak jak nie pomaga przychodzenie tu.
Michael Hangroove. Bohater wojenny.
Przykre, że ich dziecko nie ma grobu. Przychodziłaby do niego chętniej niż do męża. Okropna jest. Gdyby była wierząca, od razu poszłaby wyspowiadać się, bo to, jakie myśli chodzą jej po głowie, nadają się na ostatni krąg piekła według Dantego. Przypisałby ją tam z pewnością, bez mrugnięcia okiem.
Miała dość na ten moment. Tylko dość czego?
Chwiejnym krokiem ruszyła w stronę samochodu, ale nie spieszyła się. Wiedziała, że musi ochłonąć. Nie była w stanie teraz myśleć całkowicie świadomie, co było normalne po wizycie tu. Nie spodziewała się nikogo tu ujrzeć, a przynajmniej nikogo znajomego. I cóż! W końcu spotkali się jej dwaj ukochani mężczyźni w jednym miejscu. W duszy roześmiała się głośno, w rzeczywistości pojedyncza łza spłynęła po policzku. Co go tu sprowadziło z tym pięknym bukietem? Nie chciała odpowiedzi.
- Harper! – zawołała, zanim zdążyła trzeźwo pomyśleć.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ale, ale - czy aby na pewno tego nie chce? Czy aby na pewno, skrawkiem duszy jakimś, najmarniejszym choćby, nie pragnie tego słodziuchnego cierpienia, który towarzyszy najróżniejszym formom autodestrukcji? Czy nie łaknie, podświadomie choćby, szeptem, poza zasięgiem wzroku jaźni, może nie tyle zniszczyć się całkowicie, ale podniszczyć choć trochę? Ubóść w serce lekko, lecz boleśnie. W samo serce-serca. Tam, gdzie pali najbardziej.
No? Więc? Czy aby na pewno nie po to przychodzi tu czasami? Nie w tym celu odbywa ze zmarłym milczące rozmowy (kłótnie głośne, ale takie, co brzmią tylko w duszy, bo na powierzchni - mina dumna, niewzruszona)? Nie ku temu wychyla jeden, symboliczny kieliszeczek whiskey, wypijany niby samotnie, a tak naprawdę dzielony na dwoje?
Na tego, co umarł i na tą, co go przeżyła.

On sam na przykład, ten słynny Harper-Jack Dweller, przed bystrym okiem paparazzi skryty pod rondem czarnego kapelusza, właśnie po to przybywał na cmentarz może nie bardzo często, ale regularnie.
Nie, na miłość boską, nie aby pić łychę z Michaelem! - na łeb jeszcze nie upadł aż do takiego stopnia...
Po to, by się drapać. Po duszy. Po sercu. Wbijać pazur wspomnień (rozmytych wprawdzie traumą i adrenaliną, deszczem rzęsistym i zimnym, który lał z nieba niepowstrzymanie w ową niefortunną noc...) w najcieńsze błony aorty. Biczować się winą po plecach, w pałąk wygiętych nad losowo znalezionym grobem.
Za każdym razem innym, ale i za każdym razem, bez "zmiłuj się" i bez wyjątku, należącym do dziecka (o tyle, o ile groby w ogóle należą do ludzi, a nie ludzie - do grobów).
Bo tyle wiedział o osobie, która z jego winy zginęła w tamtą noc.
Że była dzieckiem. Jezu-Chryste (Panie, zmiłuj się nad nami...) Nie więcej niż pięcioletnim, chyba? Szkrabem takim, co ledwie się na nóżkach - śmiesznych, niepewnych jak u młodej sarny - trzyma w pierwszych samodzielnych spacerach po szczęśliwe dzieciństwo. Kartką, na której tytuł dopiero - i to ledwie co - przez los zapisany.
Zgniecioną. Porwaną. Rozszarpaną gwałtownym uderzeniem samochodu o barierkę. Otoczoną przeraźliwym piskiem buksujących opon, trzaskiem rozpryśniętego w miliardy drobinek okiennego szkła.
Czystą kartą, na której nikt już niczego nie zapisze.
Zmarłą z jego winy.

Odwrócił się przez ramię trochę zbyt gwałtownie - a tyle razy mu powtarzali (agent jego, ten gość od PRu, doradca personalny i wizerunkowiec i parę osób jeszcze, zwykle nieproszonych), żeby nigdy nie szarpał się tak silnie, bo źle wychodzi to na zdjęciach. Głupi! Bo kto miał imię wołać jego tak znienacka, jeśli nie jakiś papara...
- Charlotte?
Kiedyś Charlie, ale kiedyś przecież była jego (w innym jakimś życiu, zdawać by się mogło, w zupełnie odmiennym od tego załomie czasu i przestrzeni), a dziś?
Dziś należała tylko do Przeszłości.
Prawda?
Zatrzymał się, oczywiście, zupełnie przy tym zapomniawszy o obranym chwilę temu kierunku. Ręce głupio jakoś złożył po bokach ciała - bukiet w jednej z nich obwisły, żałosny, choć piękny w kształcie i kolorze. Nie wiedział co zrobić - przytulić ją? Pocałować? Jeśli tak, to chyba przecież nie w wargi, a najwyżej koleżeńsko, nie? W policzek. I to w ten jego punkt bezpieczny, cztery-plus centymetry od kącika ust, co najmniej. A może w ogóle zignorować to nagłe spotkanie? Dla ich obojga, względnego, bezpieczeństwa.
- Co ty tu...? - przebłysk świadomości nagły, wieści zasłyszane dawno od Bastiana - Odwiedzasz...Michaela?
"Odwiedziny" - słowo niefortunne. Ale cóż jednak dużo było dywagować - gdyby nie tu, to pewnie odwiedzałaby męża w więzieniu lub szpitalu psychiatrycznym (zważywszy na tempo, w jakim staczał się po swej równi stromej i pochyłej).

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Autodestrukcja jest pewną formą żałoby. Człowiekowi wydaje się, że nie zasługuje już na szczęście. Nie powinien uśmiechać się, ani śmiać. Wszelkie rozrywki są zakazane, tak jak jasne odcienie ubrań noszonych na co dzień. Najlepiej powinno się zamieszkać w bloku naprzeciw cmentarza, aby było bliżej do zmarłej duszy. I nawet jeśli odleciała w stronę światła, (nie)żywy człowiek musi, podkreślam: m u s i siać samozniszczenie w duszy i organizmie. Jest to pierwsze przykazanie z kodeksu żałobnego. Charlie może nie pragnęła żadnej z tej rzeczy świadomie, lecz robiła niemal wszystko, aby nie być szczęśliwą już nigdy więcej.
Tylko dlaczego? Nikogo teoretycznie nie zabiła. Kłamstwo, które tkwiło głęboko w jej sercu, rozpleniło się jak chwast i przejęło kontrolę nad wyrzutami sumienia. Kłamstwo. Przysięgała miłość, wierność i uczciwość, a była w stanie oddać Michaelowi jedno wielkie kłamstwo. Nie dotrzymała żadnego słowa. Nie kochała go tak jak kochała Harpera. Nie była mu wierna, myśląc o innym. O uczciwości już lepiej nie wspominać, skoro dwa punkty zostały tak gładko przekreślone. Jak to łatwo jest zniszczyć komuś życie kłamstwem.
Harper na pewno nie kłamał aż tak. Przynajmniej nie wobec tego biednego, martwego chłopca. Te wyrzuty sumienia, które w sobie nosił, miały zupełnie inny wymiar. Gorszy? Możliwe. Albo i na pewno. Śledziła losy jej dawnej - starej? - miłości odkąd przeczytała w porannej gazecie o wypadku. Pamięta tamten dzień. Tydzień. Miesiąc. Stoczyła największą walkę sama ze sobą i tym razem na ringu wygrał umysł, nie serce. Pragnęła zadzwonić do Harpera-Jacka, odwiedzić go. Przytulić. Pocałować. Zapewnić, że to mogło przytrafić się każdemu, a on ma ją i mu pomoże. Dlaczego nie zrobiła tego? Dlaczego, ty pieprzony tchórzu? Czuła tragedię rodziców chłopca całą sobą, lecz jednocześnie była sercem przy Harperze. Mogłaby powiedzieć, że to był młody człowiek, więc świat nie zdążył przyzwyczaić się jeszcze do jego istnienia. Dobrze, że do tego nie doszło. Najokrutniejsza myśl, jaka ją kiedykolwiek naszła. I dostała za swoje. Nie zdążyła się przyzwyczaić do swojego dziecka, więc po co ta cała rozpacz? Los zapewne lubił z nią grać w tak bezlitosne gierki. Może surowość, która zagościła w niej na stałe niedługo po ślubie, puściła korzenie tak głęboko, że zamiast rozkwitać jak piękna, delikatna róża – więdnie od ilości chwastów. Ona sama stała się chwastem.
Ostatni raz taki stres czuła na egzaminach w szkole średniej. Matematyka nie była jej konikiem, a kobieta, która ją uczyła, była wyjątkowo źle nastawiona na uczennicę. Może to wina jej brata? Nigdy nie poznała prawdy. Teraz miała wrażenie, że wredny babsztyl kulił się gdzieś za nagrobkiem i dusił od powstrzymywania śmiechu. Śmiałaby się z Charlie. Słyszała w głowie słowa wypowiedziane jej głosem.
Nie pamięta cię! Nie chce cię! Dla niego jesteś skreślona!
Może miała rację?
Charlotte.
Słowa ostre jak nóż ukłuły ją prosto w serce. Dosłownie poczuła lód przechodzący po jej żyłach, sprawiający okrutne otępienie. Nagle zapragnęła wybuchnąć płaczem. Tak gwałtownym i głośnym jak niemowlę odłączone od matki.
Spojrzała na jego bukiet szczerze wzruszona – jego gestem również.
- Nie są skorzy do rozmów dzisiaj – westchnęła, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z liczby, której użyła. A może tego pragnęła? Pragnęła, aby dowiedział się, że i ona straciła dziecko, tyle, że swoje? Do tej pory wiedział jedynie Bastian i sądziła, że tego chce. Myliła się?
To mogły być również wyrzuty w stronę Harpera-Jacka, że porzucił ją i gdyby nie jego bolesny ruch, dziś nie byłoby ich tutaj. Ona nie straciłaby maleństwa (i męża też), a jego nie zżerałoby poczucie winy. Naprawdę nie chciała być taka bezlitosna wobec niego. Dlatego też, tym razem bez większego zastanowienia, podeszła do niego bliżej i wtuliła się w niego. Nie tak normalnie, jak robią to osoby na pogrzebach. Tak, jak kiedyś. Prawdziwie. Tylko jedną dłoń zsunęła na jego, na tą, która wciąż trzymała bukiet. Chciała mu w końcu dać wsparcie, o którym pragnęła.
- Mogę ci potowarzyszyć, jeśli chcesz – szepnęła jeszcze.
Proszę, powiedz „tak”.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Dweller wiedział z autopsji, że wcale nie trzeba było się tak naprawdę relokować do mieszkania z widokiem na cmentarz albo krematorium, aby być bliżej zmarłych, niż kiedykolwiek wcześniej. Cmentarz bowiem - rodzinne kwatery, małe nagrobne dzieła sztuki z najbielszego pod słońcem marmuru, wąskie płyty oznaczone tylko inicjałami zmarłego, albo wręcz przeciwnie, monstrualnych rozmiarów dziwactwa każdym centymetrem swojego jestestwa składające hołd temu, co leżał pod nimi - można było nosić ze sobą. W sobie. W lewej komorze serca, na przykład, wciśnięty między komórki ciała. Albo w portfelu, w poprzecinanym pajączkami zagięć zdjęciu o wytartych rogach i matowiejącym blasku. Albo w pamięci. Rozwrzeszczanej, rozwytej jak wilk jakiś, jasna cholera, w łunie najpełniejszego księżyca. Pamięci, co najgłośniej wzywa imię właściciela o świcie, a daje uciszyć się tylko końską dawką zopiklonu i kilkoma hojnymi haustami mocnego alkoholu.
Jack! Wstawaj! Nie zapominaj! - łyk.
Zmarli wspomnienia walące do drzwi świadomości. Tłumnie. Niepowstrzymanie.
Dwelleeeer! Myślisz, że jesteś taki mądry? Tak szybko nas nie uciszysz! - garść tabletek, gorzkich i kwaśnych jednocześnie, wrzucona na język.
Haaaarper, no nie bądź taki! My dopiero zaczynamy imprezę! - i łyk następny. A potem dwa jeszcze, równie sowite. I może jeszcze kilka...
Rytuał poranno-wieczorny. Codzienny. Próby ujarzmienia pamięci, która ujarzmić się nie daje.
Nie, zatem. Wcale nie trzeba było mieszkać przy cmentarzu, żeby mieszkać na nim. Lub raczej - może to bardziej adekwatne określenie - by on mieszkał w nas.

Nie wyglądała dobrze.
Nie "źle" - była przecież piękną kobietą, istotą o urodzie nieoczywistej, niepokojącej raczej niż jak z klasycystycznych obrazów. Ale nie "zdrowo", "krzepko". Nie jak ktoś, kto cieszy się każdym dniem - raczej jak osoba, która każdy kolejny dzień musi po prostu jakoś przetrwać.
Więc... Komu Charlie tak naprawdę niszczyła to życie, co? Michaelowi? Harperowi? Matce, którą dzień w dzień, sumiennie (to jest, jeśli odebrała od niej telefon, oczywiście) zapewniała, że wszystko jest w najlepszym porządku i, że tak, tak, je i śpi i dba o siebie jak należy?
Sobie?

Lekkie zaskoczenie wywindowało ciemne brwi muzyka wzdłuż gładzi czoła, kazało zbiec im się w zmarszczeniu u nasady nosa, wygiąć śmiesznie w dwa bliźniacze łuki.
Oni? Rodzice Charlie żyli. Brat, o ile się orientował, również nadal, z większym czy mniejszym sukcesem, maszerował po tym padole łez i nieszczęścia, na jakim przyszło im tarmosić się z codziennością. Kogo więc miała na myśli, jeśli nie jedynie Michaela? Pomysł, że Charlotte mogłaby przychodzić na cmentarz, aby opłakać własne, nienarodzone dziecko, w ogóle nawet nie przemknął mu przez skołowany umysł.
Tym bardziej skołowany, tak po prawdzie, że zaraz - chcąc-nie chcąc - Harper-Jack trzymał szczupłe ciało byłej dziewczyny w ramionach. Zapach jej włosów sprawił, że zakręciło mu się w głowie, a nikłe ciepło chudziutkich ramion - że łzy zakręciły się jakoś tak głupio w kanalikach łzowych. Przełknął ciężko.
Pytała go. O coś. Prosiła go. I on powinien był powiedzieć "nie". Ot, tak po prostu. No już -
powiedz "nie", Harper. Na miłość boską! Zachowajże się, raz w tym swoim żałosnym, niedorzecznym żywocie, jak istota rozsądna, myśląca zbornie i zdolna, mimo wszystko, podejmować racjonalne wybory. Opanujże się. Uspokój. Zrób to, co należałoby zrobić, nie to zaś, czego pragniesz. Jak dorosły facet. Jak odpowiedzialna jednostka. Jak człowiek zdolny do funkcjonowania w faktycznych realiach życia, a nie jakiejś pseudo-romantycznej fantazji. Powiedz nie.
- Tak.
Kurwa!
- To nie zajmie długo. Chciałem tylko, no wiesz, podrzucić te kwiaty... - wymamrotał, zupełnie jakby miał jakikolwiek obowiązek, by się jej tłumaczyć - Odwiozę cię potem do domu, co?
Bo piłaś, przecież czuję. Nawet, jeśli był to tylko jeden, durny kieliszek.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wspomnień nie da się uciszyć. Nie te, które powodują kołowanie serca i nocne zjawy zjadające od środka. Owszem, zdjęcia blakną, papier w pamiętniku wyciera się od zbyt częstego czytania go, a ciało odzwyczaja się od bólu. Odzwyczaja? Może bardziej przyzwyczaja do tego stopnia, aż nie jest się tego świadomym. Ból opanowuje każdą kończynę, każdy neuron, każde wspomnienie. Charlie wciąż miała przed oczami swojego już martwego męża, leżącego w swoich wymiocinach na stole kuchennym. Zjawiał się u niej zawsze o tej samej porze, gdy szykowała się do snu. Nakładając krem nawilżający na twarz, przyglądając się sobie w lustrze, w odbiciu zawsze widziała zamglone oczy Michaela. Patrzył na nią takim wzrokiem, aż przeszywał ją nieprzyjemny dreszcz… obrzydzenia? Strachu? Coś pomiędzy. Ale to coś sprawiało, że miała już zbyt wiele bezsennych nocy, lecz o tym nie przyzna nikomu. Jeszcze dostałaby okropną radę w stylu: „Załóż sobie tindera i od razu zrobi ci się lepiej! Musisz ruszyć dalej, kochana.
Gdy ona wcale nie chce ruszać dalej!
Znajdowała cudowne otępienie w rozpaczy, gdy Harper-Jack w alkoholu i tabletkach. Pewnie, gdyby miała więcej odwagi, robiłaby to samo. Zachowanie jej byłego chłopaka było więc uzasadnione.
A Charlie? Najchętniej wykrzyczałaby to całemu światu, byle dał jej w końcu spokój i zrozumiał, że ten, którego wciąż kochała – jest niedostępny, a jej mąż nieżywy, uwięziony pod ziemią i rozkładający się sukcesywnie na pierwiastki. Jeśli żyłaby w piętnastym wieku, poszłaby do zakonu. Teraz pozostaje jej udawać próbować żyć w miarę przystępnie. Nie było to łatwe przez tego skurwysyna, który postanowił się zabić i zostawić żonie masę długów. Czy to aby nie przez to sprzedawała swoją duszę (i ciało) diabłu?
Dante, zlituj się nade mną i wyślij do czwartego kręgu Piekła, nie dalej.
Było to naprawdę przykre, że musieli przejść swoje żałoby samotnie. Mieliby w sobie wsparcie – to jest pewne. Możliwe, że nie włączyliby przycisku autodestrukcji przez poczucie winy. Charlie wyobrażała sobie Harpera przy swoim boku nie raz. Prowadziła z nim długie, cudowne rozmowy i żaliła mu się przy blasku księżyca jak jest jej ciężko. Nie raz złapali razem spadającą gwiazdę, aż w końcu wybłagała prawdziwego Harpera-Jacka. Jakież to wspaniałe uczucie!
Tyle, że Harper-Jack już nie jest jej, a ona nie była jego.
Na pewno teraz nie jest sam. To ona była sama, więc przez swoją samolubność chciała, aby i on był samotny. Ale to nie jest film, a prawdziwe życie. W życiu takie wspaniałe zbiegi okoliczności nie istnieją. Nie potrafiła odczytać w jego oczach, o czym myśli, a przecież kiedyś to było takie proste! Stał się dla niej po części obcy, nawet jeśli jego zjawa wcale taka nie była. Nie sądziła, że ich spotkanie po latach będzie bardziej bolesne niż śmierć jej własnego męża.
Tłamś się dalej w tym bagnie, które sobie narobiłaś, Charlotte.
Na jego minę, odetchnęła głęboko. Oczywiście, że nie wiedział o jej maleństwu. Nikt nie miał prawa wiedzieć. Jej oczy zaszkliły się łzami, lecz szybko zdążyła opanować rozwój nadchodzącego wybuchu płaczu. Spuściła więc wzrok pod pretekstem poprawienia paska płaszcza. Ścisnęła go mocniej i tylko na moment zabrakło jej tchu.
- On i inne duchy… przeszłości – wytłumaczyła w końcu, chociaż nie sądziła, że było to jakiekolwiek wytłumaczenie.
Nie czuła się gotowa w pełnej świadomości, aby powiedzieć mu o dziecku. To dziecko nie miało nawet imienia, ba, nie znała je płci. Córka czy syn? Dziecko, po prostu. Z pewnością nikt by jej nie winił, że rozpacza po nienarodzonym maleństwie, ale naprawdę pragnęła go i wierzyła, że pomoże zmienić ówczesną teraźniejszość i przyszłość.
Zmieniło.
Michael zabił się.
Powracające do niej obrazy ze szpitala nie sprawiały, aby Charlie czuła się teraz choć odrobinę lepiej. Dlatego poczuła ogromną ulgę, gdy Harper-Jack otulił ją ramieniem. Czy tak wygląda niebo? Ten znajomy zapach. Pierś, na której spoczywała nieraz. Dłoń na jej plecach, którą znała na pamięć. Wszystko to sprawiało, że rozpadała się na drobne kawałeczki rozpaczy, jednocześnie pragnąc więcej.
Przypomnij sobie do czego cię doprowadził.
Nie, nie chciała robić tego teraz. Nie skrzywdził jej tak jak Michael to zrobił.
Znowu poczuła radość, że nie odtrącił jej. Skinęła za to głową na znak zgody. Odda wszystko, aby być z nim jak najdłużej.
- Spodobają mu się z pewnością. Prowadź - powiedziała cicho, wciąż nie ufając swojemu głosowi. Odruchowo (a może nie?) wsunęła dłoń w jego wolną, znów z opóźnieniem zdając sobie sprawę ze swojego gestu.
Puściła go.
I znów poczuła nieprzyjemne ukłucie gdzieś w okolicy serca.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Odwagi?
Charlie, serio? Od-wa-gi?
A cóż niby odważnego było w tej jego żałosnej dezercji ze świata realnego w ten, którego krawędzie tak słodko rozmyte wódką i barbituranami? Cóż odważnego było w odwracaniu wzroku za każdym razem, gdy napotkało się w tafli łazienkowego lustra własne odbicie? Hm? Jaki heroizm wyraża się niby poprzez ciągłe uniki, wieczne wybiegi, by tylko nie musieć spojrzeć prawdzie sobie w oczy? Bo Harper-Jack chętnie by się dowiedział.
Jaką nazwę nosi ta odwaga, która się wyraża w tchórzostwie?
Pa - ra - doks.
Przez krótką, słodko-gorzką chwilę wdychał zapach włosów Everett, tę zupełnie niezmienioną przez czas i okoliczności miksturę woni ziołowej odżywki, jej ulubionych herbat i nikłego ciepła jej ciała, łudząc się, że może...
Może...
Może mogliby trwać tak już zawsze? Jedno w drugim. Jedno osłonięte drugim przed światem zaskakującym, drapieżnym, nieprzewidywalnym. No i co z tego, że na cmentarzu? Co z tego, że nie na jakiejś polanie rozkwieconej albo w muzeum pełnym pięknych (i martwych) obiektów? Przecież cmentarz - miejsce dobre jak każde inne! A może nawet lepsze, bo z tumultem świadków wszystkowidzących, choć niemych, mogących potwierdzić, że tak - to prawda. To wszystko prawda, wysoki sądzie.
Ta dwójka, pomiędzy nami. Ta dwójka wtulona w siebie.
To prawda.
On - dla niej. I ona - dla niego.
[Kiedyś? Teraz? Na zawsze?]
Czy tak wygląda niebo?
Nie, Charlotte. Tak wyglądają wszystkie kręgi piekła jednocześnie. Zaciśnięte dokoła Ciebie, zaplątane same w sobie, owinięte dokoła Twojego serca jak jadowity wąż.
Bo piekło, być może, niczym innym jest, jak niebem utraconym. Niebem, z któregośmy zrezygnowali głupio, naiwnie, na własne życzenie. I którego nigdy już pewnie nie będzie nam dane odzyskać.
- Okay - potaknął krótko, boleśnie rejestrując przy tym gest, to preludium do bliskości obiecanej, ale i nieosiągniętej, w którym Charlie sięgnęła po jego dłoń, a potem puściła ją w popłochu, albo asekuranctwie jakimś, może? Dlaczego?
Myśli Harper-Jack'a (choć jego cielesna powłoka - ten uśmiech zawsze zabarwiony zawadiactwem, to cyniczne zmarszczenie ciemnych brwi, pozostały niezmienione) rozbiegły się we wszystkich kierunkach świata jednocześnie. Dlaczego ją puściła? Dlaczego ją puściłaś, Charlotte? Bała się? A może brzydziła? Harper-Jack, w tym swoim durnym egocentryzmie, który przywodził go do odnoszenia wszystkiego do własnej osoby, z góry zakładał najczarniejsze scenariusze. Tak więc - musiała się go brzydzić. Musiała... bać się go? Winić go nadal za to, co ich poróżniło? Obarczać winą za to że jak ją zniszczył?
Błąd, Harper. Błąd, błąd, błąd.
- Wiesz... - zaczął, nie mogąc już dłużej znieść duszącej ciszy, przerywanej tylko cichym szmerem drzewnych liści targanych lekkim wiatrem i nieśmiałym śpiewem pierwszych ptaków rozbudzonych zapowiedzią wiosny - Tak naprawdę to... Nie znam drogi.
I być może była to najszczersza rzecz, jaką w okresie ostatnich miesięcy (lat?) Harper-Jack Dweller wyznał komukolwiek, w jakichkolwiek okolicznościach.
Nie mając, oczywiście, na myśli jedynie cmentarza.
Ani nawet tych kręgów piekła, po których miał się chyba stać dla Charlotte przewodnikiem.
Och, nie. Wyznając, że błądzi tu bez ładu i składu, bez kompasu i bez mapy, miał na myśli więcej niż tylko plan cmentarza albo piekła. Świat miał na myśli, do cholery. Życie. Życie bez niej. Tej, która odtrąciła jego dłoń.
Tej, którą on kiedyś odtrącił.
GŁUPI, GŁUPI, GŁUPI![
-To znaczy... Na grób. Nie znam drogi. Nie ma jednego konkretnego, który bym odwiedzał. To za każdym razem jest inny. Za każdym razem chodzę do kogoś innego - wyznał, nie mogąc uwierzyć, jak bardzo (ani zrozumieć - czemu?) się teraz przed nią otwiera, odsłania, obnaża niemal, ogałaca ze wszelkich tych warstw ochronnych, które nosił na ciele duszy na co dzień. Skręcił w jedną z bocznych alejek, rozglądając się po wyrastających z ziemi płytach nagrobnych i monumentach. Ufał, że ten właściwy go wezwie. Za każdym razem inny. Oblizał spierzchnięte wargi i z odchrząknął z trudem. Słowa jak ciernie. Piekło we własnej osobie, uwięzione w gardle - Słyszałaś o wypadku, co?
Z jakiegoś durnego względu łudził się, że może... nie?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ucieczki, do których się posuwali, były wbrew pozorom podobne. Dla niej – jako sposób życia, ponieważ już od lat uczyła się tego na pamięć, aby przetrwać kolejny bezwartościowy dzień. Dla niego – sposobem zabicia wyrzutów sumienia, może? Oboje bali spojrzeć się w swoje zniekształcone oblicza w zbyt dobrze oświetlonym lustrze. To nigdy nie powinno mieć miejsca, jeśliby tylko zawalczyli o siebie lata wstecz. Dlaczego tego nie zrobili? Dlaczego muszą teraz przechodzić katusze przez wylosowane w kolejnym życie kostką życia wydarzenia?
Ten, kto wymyślił tę planszówkę musi być teraz bogaty i wieczny, bo przecież śmiech to zdrowie.
On się śmiał, patrząc na to wszystko, a oni powoli umierali żyli, czując jak im cała przyjemność z bycia istotą ziemską przelatuje przez palce – niemal jak zimny, złoty piasek pustynny.
Czy jest w ogóle dla nich jakakolwiek nadzieja? Dla Harpera i Charlie?
Czuła się rozdarta pomiędzy dwoma skrajnymi postawami: chciała Harpera, pragnęła go całym ciałem i umysłem, a jednocześnie bała się ponownego zranienia. Zresztą, spoufalała się tu z nim, odkrywała się przed nim jak przed nikim innym, a być może w domu czeka na niego ktoś? Chryste, jak okaże się, że to on ma żonę i dziecko (zwłaszcza dziecko), to byłby z pewnością sąd ostateczny dla Everett. Już na samą myśl pragnęła śmierci i pokuty jednocześnie. Taka zazdrość jest niezdrowa, wręcz nieludzka.
Nie sądziła jednak, że wciąż zakodowany ma w czeluściach pamięci zapach Harper-Jack'a. Słodko-gorzki zapach skóry, świeży zapach ubrań pomieszany z mydłem, które kiedyś dzielił razem z nią. Przeszkadzał jej jedynie odór whisky, osadzający się na jego piersi wraz z oddechem Charlotte. Żałowała, że wypiła. Pierwszy raz żałowała, że pociągnęła z kieliszka dla swojego męża, gdy to właśnie ona, Charlie whisky zabiła go i doprowadziła do wszelkich złych wydarzeń w ich wspólnym życiu.
Michael rywalizował z niczego nieświadomym Harperem. Przyznał się do tego tylko raz, podczas kłótni przed wyjazdem do Afganistanu. Pakował się, sączył bimber o okropnej woni i krzyczał to, co mu leżało na sercu. Charlie pamięta każde jego słowo. Ktoś musiał mu zdradzić, że jego własna żona wcale go nie kocha. A może sam znalazł jej wspólne zdjęcia z Harperem, z wyblakłym wyznaniem miłości na tylnej stronie śliskiego papieru. Dlaczego więc chciała niszczyć sobie – już nędzną – resztę życia piciem? Dlaczego tak bardzo pragnęła upodobnić się do Dwellera?
Najważniejsze pytanie jednak brzmi: dlaczego odsunęła się od niego kiedykolwiek?
Marzyła o tej chwili odkąd ją odrzucił. Tak żałośnie to brzmi. Codziennie miała nadzieję, że jednak wrócą do siebie – tym razem na zawsze. Tak, żeby kiedyś znów znaleźć się na tym cmentarzu i patrzeć już jako zjawy na kolejną parę kochanków – tak bardzo podobną do nich teraz.
Przecież ich ciała były stworzone dla siebie!
Idealnie dopasowani. Może nie światami, z których pochodzili, ani charakterami, jednak ich mięśnie wciąż posiadały najważniejszą pamięć. Jak go objąć. Jak przesunąć dłoń po jego ramieniu. Jak wpleść swoje palce w jego. Jak ułożyć policzek, aby usłyszeć bicie serca – przyspieszone, nieregularne, kojące. Nawet one, ich serca, stawały się jednością w takich intymnych chwilach.
Takie piekło w tym momencie stało się niebem. Byle byli w nim razem.
Wpatrywała się w jego dłoń, tę muśniętą przez jej, tym razem żałując, że tak łatwo poddała się. Nawet jeśli nie chciał tego, powinna pozostać przy tej czułości i nie przejmować się absolutnie niczym. Bała się? Tak, ale nie Harper-Jack’a. Obawiała się bardziej jego reakcji. Kolejnego nie z jego ust.
- Och… – odparła tylko z pewnym wahaniem, ponieważ jego słowa zaskoczyły Charlie. Widząc ten wielki bukiet, sądziła, że ma aż za bardzo wyrytą drogę w pamięci do grobu chłopca. Tak, jak ona do Michaela. Znała każde nazwisko na marmurowych płytach, które mijała zbyt często. Wiedziała, w którym miejscu leżą świeże kwiaty, a która posesja świeci pustkami niemal cały czas. Zapomniane, samotne osoby, codziennie liczące na cud modlitwy bądź zwykłej obecności.
Taka też czuła teraz ona – samotna, nawet jeśli wciąż żywa. Również nie znała swojej drogi w przyszłość czy nawet teraźniejszość. Coś jej podpowiadało, że w oczach Harpera kryły się te same odczucia, albo chociaż podobne. Może jednak rozumieli się bez słów? Coś im pozostało dobrego, wspólnego z dawnych czasów?
- Znajdziemy drogę razem w takim razie. Chodźmy do kogoś innego i tym razem. - Nie zamierzała go szybko opuszczać. Nie tym razem. Skoro już znaleźli się w Piekle, niech będą razem, chociaż przez te kilka zbawiennych godzin. Charlie już powoli odżywała. Chciała opowiedzieć mu o wszystkim, gdy tak powoli otwierał się przed nią na nowo. Zwłaszcza teraz, gdy na tory wjeżdżała powoli najcięższa lokomotywa – temat wypadku. Skinęła głową, zwilżając wargi słone od łez. - Tak, coś mi się obiło o uszy. Bardzo... bardzo wtedy ucierpiałeś?
Nie wdrażała się w temat przez swój własny ból. Głupia. Wyobrażając sobie przez jakie katusze przechodzili, Dweller i ta biedna rodzina, sama zapadała się w sobie przez niemoc. Nie mogła pomóc Harperowi, a tak bardzo tego pragnęła.
Opowiedz mi jak się czułeś, będę przy tobie.
Poczuła, że w tej chwili nie odtrąci jej. Nastąpił idealny moment na odrobinę ciepła i wsparcia (tylko nie wiedziała czy dla niego, czy dla samej siebie), więc ponownie wsunęła dłoń w jego; pewnie, ale wciąż ostrożnie, patrząc przy tym na Harpera.
Proszę, nie odrzucaj mnie. Bądźmy znów dla siebie – zdawało się mówić jej zagubione spojrzenie.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

To lustro, w którym przeglądał się Harper, było lustrem garderobianym: jednym z tych dużych, kwadratowych w wykroju, otoczonych z trzech stron rządkiem rozjarzonych jaśniutkim światłem bulwiastych żaróweczek, czwartym bokiem zaś przytwierdzonym do gładzi toaletki. Było też lustrem bezlitośnie szczerym - takim, którego głównym, najważniejszym zadaniem jest bezbłędne uwypuklenie wszelkich wad osoby się w nim przeglądającej. Wydobycie na światło - ostre tak okrutnie, jak to, co wydobywa się z halogenów na sali operacyjnej i odbija w ostrzu chirurgicznego skalpela - wszystkich, najmniejszych nawet i najbardziej niepozornych, mankamentów. Ciała, bo ciała... Ale, przede wszystkim, duszy.
I Harper-Jack, jak na artystę, takiego, co z rzeczywistością życia za kulisami za pan brat, przystało, przysiadał przed tym lustereczkiem dzień-w-dzień. Czasem nawet kilkukrotnie.
I w lustereczku tym - o wiele mniej serdecznym niż to bajkowe, co na jedno "powiedz przecie" posłusznie ukazuje najpiękniejsze oblicze z całego królestwa - przeglądał się sumiennie z masochistyczną wręcz przyjemnością. I łzę czasem uronił, taką gorącą, co dolną powiekę do żywego pali i rzęsy by wyżarła jak kwas, gdyby nie zamrugał. I mówił do siebie czasem - w sposób, w jaki nigdy i pod żadnym pozorem nie powinno się przemawiać do drugiego człowieka (a do siebie, Harper? do siebie to już można?).
Kiedyś taki nie był. Zawsze miał - jak to mówili na spotkaniach jego grupy AA - tak zwane "tendencje", cokolwiek słówko to magiczne miałoby oznaczać. Ale kiedyś nie był tak... zgorzkniały? Tak nienawistny, względem siebie samego przede wszystkim? Tak poddany - żałośnie, w wieku trzydziestu jeden lat raptem, i pomimo wszelkich rzekomych powodów do chwały, które teoretycznie nosił w swojej kartotece.
O dupę potłuc wszystkie te rekordy sprzedaży, wszystkie te miesiące, w których jego piosenki utrzymywały się na szczytach list przebojów. I do diabła z pieniędzmi, jakie miał na koncie, do diabła z loftem, który kupił sobie w Central Seattle i czekał tylko, aż opuszczą go pracujący tam obecnie robotnicy. Do diabła, do diabła, do diabła.
Wszystko by oddał - i przeboje i złotą płytę i mieszkanie o powierzchni trzystu metrów z hakiem - żeby móc cofnąć się o parę stron życiowej księgi wstecz.
W czasy, w których Charlotte była jeszcze jego. W czasach, w których on sam czuł się jeszcze swój.
(Nie zaś, w których, zdawałoby się, należał do całego świata - tylko nie do niej. I nie, już nie, do siebie).
- Tam, pod tamtym murem - dłonią wolną od jej łagodnego uścisku wskazał majaczący w oddali kant muru cmentarnego, pod którym w rzędzie tkwiły oddzielone od siebie niskopiennymi krzewami niewielkie mogiły - Są groby dziecięce, wiesz? Takie sprzed wielu lat, takie, o których mało kto już w ogóle pamięta. Niektóre są tak stare, że nawet litery już całkiem wyblakły albo się wytarły, a jednak można poznać, że nie leżą tam... - odchrząknął, dochodząc do najtrudniejszej części krótkiego monologu - Dorośli. To tam zawsze trafiam. Czasem na krócej, czasem na dłużej. Dziś mam ze sobą tylko znicz, ale czasami przynoszę też kwiaty... - wytłumaczył, samemu nie rozumiejąc skąd w nim ta nagła, niedorzeczna potrzeba by się jej... tłumaczyć? By wprowadzać ją w swój smutny, cotygodniowy rytuał?
Po co to wszystko, Jack? Skąd to nagle pragnienie, by podzielić się z kimś swoim bólem? I nie, wrrróć, nie z kimś, ale z Nią. Z Charlotte. Ostatnią osobą, której chciałbyś pewnie dodać powodów do trosk.
(Choć może... Może wcale nie? Może jakaś podświadoma cząstka jego duszy, ta najwstydliwsza, najgorsza z możliwych, właśnie pragnęła jej zwyczajnie dopierdolić? Do jej własnych zmartwień dosypać jej swoich. I za co, Jackie? Za co? Za wszystkie jej grzechy?
Och, tak, jakby popełniała je sama...)
Zamilkł na moment, wpatrzony w czubki sztybletów rozgarniających niezamiecione listki rozsnute po wąskim pasie ścieżynki. Mimowolnie ściskał przy tym dłoń Everett, gładząc jej wierzch kciukiem w sposób, w który robił to przed laty.
Nieświadomie. Niezamierzenie. Nieplanowanie. Niewłaściwie.
Ach, jakże nieposkromiona była faktycznie pamięć ciała - te ślady, te ścieżki zapisane w mięśniach, w krwinkach czerwonych i białych, w tkance kostnej i łącznej, we włóknach skóry, w cienkiej warstewce tłuszczu i ścieralnym pyle naskórka - która odżywała gdy tylko dać jej ku temu najmniejszą możliwość. I można było - tak, jasne - udawać, że nie, już zapomnieliśmy, już pogrzebaliśmy wszystkie fakty, imiona, obrazy z przeszłości w grobowcu nicości, poza marginesem jaźni, a potem wystarczał jeden pieprzony dotyk, by...
w s z y s t k o w r ó c i ł o .
- Ja? - niezamierzenie parsknął krótkim śmiechem przepełnionym goryczą i gniewem (nie względem Charlie, a względem świata - i miał nadzieję, że nie odbierze tego jako personalny atak względem jej osoby) - Tak... Trochę. Miałem połamane żebra i pękniętą kość udową, czy coś tam... - "coś tam" było w istocie nogą ześrubowaną w czterech miejscach i trzema miesiącami pobytu na oddziale, nim pozwolono mu choćby rozpocząć faktyczną rehabilitację - Ale to nic, Charlie, serio. Fizycznie to wcale nie było takie n-najgorsze... - zająknął się lekko, napotykając wzrokiem rząd krótszych niż te "dorosłe", niekiedy zaniedbanych nagrobków. Z jakiejś przyczyny patrząc na nie u boku Charlotte czuł własne cierpienie tak, jakby ktoś powiększył je pod niesłychanie czułym mikroskopem.
Czuł je każdym calem ciała.
- Ja... Wiesz... W nim ktoś zginął, Charlotte. Kilkuletni chłopiec.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wychodzi na to, że te wszystkie problemy z samoakceptacją wynikają ze zbyt dobrego oświetlenia lustra. Tafla wody również zalicza się do luster, a jednak zniekształcona, drgająca, błyszcząca lub nie, nie powoduje w człowieku takich wyrzutów sumienia czy kompleksów.
Och, jakie byłoby to proste! Mieć tylko kompleksy – za dużo kilogramów w udzie świadczące o złym trybie życia (czytaj: za dużo wina i czekolady), rozstępy na pośladkach (za szybko przytyło ci się), zbyt głębokie zmarszczki na czole jak na tak młody wiek (wieczne zdziwienie, że świat potrafi być jednak okrutny). Lustro, te wyśmienicie oświetlone LED-owymi, zimnymi żarówkami, powodowało przesłuchanie, na którym trzeba się stawić i mówić prawdę i tylko prawdę. Nie wypowie się żadnych słów dotyczących największych tragedii podczas siedzenia na kanapie ze szklanką (do połowy pustą) w chłodnej dłoni albo przy stole, modląc się nad jedzeniem bez smaku. Najgorsze słowa i myśli cisną się na spierzchnięte wargi właśnie przed lustrem.
Gdy Charlie udawało się unikać spojrzenia na samą siebie w dobrze oświetlonej łazienkowej tafli lustra, Harper-Jack musiał przechodzić prawdziwe katusze, szykując się do wyjścia do ludzi. Oboje na pewno walczyli o maskę, aby nikt więcej już nie zapytał jak się czujesz? Pytanie, które u Charlie w rankingu na „najgorsze pytania” zawsze miał złote, pierwsze miejsce. To ono powodowało kłamstwa, a następująco wybuch płaczu, gdy tylko nikt nie patrzył. Wtedy nie potrafiła wziąć głębokiego oddechu, zupełnie tak, jakby topiła się we własnych łzach rozpaczy i samotności. Dławiła się nimi. Dlaczego właściwie działo się to? Doskonałe pytanie. W końcu za mężem nie płakała. Czy to nienarodzone dziecko było przyczyną? Czy zazdrość, że inni mają siebie, a ona wiecznie sama? Sama nawet w małżeństwie. Bez Harpera.
I ona, Charlotte, oddałaby wszystko, aby znów być sobą, Charlie. Cofnęłaby czas, sprzedając (ponownie) duszę diabłu, aby Harper znów był jej. Te beztroskie chwile, które na zawsze będą ich, ponownie mogłyby wjechać na salony jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki. To mogłoby być takie proste!
Od razu wróciłaby do niego – wystarczyło tylko jedno jego słowo. Odepchnęłaby od siebie wszelkie hamujące ją emocje i wspomnienia. Przecież byli wtedy jeszcze dziećmi. Mogliby teraz pomóc sobie. Wesprzeć się. Kochać się.
Właściwie, nigdy nie przestała go kochać.
Nigdy nie przestała być jego.
Teraz, w obliczu najgorszych tragedii jakie mogły spotkać tych dwoje, nieszczęśliwych ludzi, spotykają się ponownie z okazją do powiedzenia sobie wszelakich bólów, spoczywających na ich sercach. W ich zupełnie oddzielne historie, wplotły się nieszczęsne dzieci, postawione w złych dla siebie momentach. Zmarły, doprowadzając do codziennego umierania tą dwójkę. Żyli wciąż swoimi tragediami – co to za życie? Wegetacja. Przetrwanie.
Dla niektórych kobiet najgorszą tragedią życiową jest stracić swoje dziecko (nawet te nienarodzone). Charlie zaliczała się do tych niektórych kobiet. Dla niektórych mężczyzn najgorszą tragedią jest niemożność dokończenia wspaniałego zbliżenia z Wenus. Harper-Jack nie zaliczał się do tych niektórych mężczyzn. Poczuł na sobie przerażający ból, nawet gorszy niż ból matki-już-bez-dziecka. I oto są tu, na cmentarzu, razem, stawiając czoło swoim różnym identycznym tragediom.
Podążyła wzrokiem za jego dłonią, chociaż doskonale wiedziała, czyje groby mają tam swoje miejsce. Zaglądała tam często, udając przed sobą, że pochowała tam swoją córkę (albo syna, chociaż czuła, że miała być to córka). W ustach poczuła coś na podobieństwo piasku; jakby zryła twarzą w mokry piach na plaży po długim, nieudanym wyścigu. Musiała ścisnąć mocniej dłoń Harpera, gdy na ułamek sekundy zachwiała się niepewnie.
Trzymał ją.
Był obok.
Powoli docierało do niej, że jej serce topi się z radości. Ktoś ją wysłuchał. Harper ją wysłuchał i teraz obejmował jej dłoń tak, jak dawniej.
- Wiem, znam te dzieci aż za dobrze – oznajmiła o wiele ciszej niż zamierzała. Odchrząknęła. Odwiedzała tamte rejony aż za często, za każdym razem wybierając jedno dziecko i siedząc z nim. Mówiła do nich. Czuła ich obecność wokół siebie. I błagała, aby zajęły się jej maleństwem.
Jeśli rzeczywiście chciał jej dopierdolić, udało się. O jej mężu mógłby mówić same złe rzeczy, bo sama takie czuła w tym momencie – momencie przypomnienia sobie jak spadała ze schodów za jego sprawą. Mógł mówić o niej wszystko co najgorsze – wyzwiska, kłamstwa, zapewnienia, że nigdy nie kochał jej. Nie powinien jednak wspominać, że co tydzień odwiedza groby małych, niewinnych, martwych dzieci. Przeżyłaby pojedynczy grób chłopca, ale nie dziesiątki dawnych i zapomnianych szkrabów.
Jeszcze nigdy nie czuła w sobie tak skrajnych emocji w tym miejscu. Tak bardzo cieszyła się, że Harper znów jest przy niej. Ba! Gładził jej dłoń kciukiem. O n. Dawał jej… uczucie? Chyba tak to się nazywa. Druga strona medalu skrywała jednak kompletną rozpacz i nienawiść do Harpera za to, jak ją otwierał z najbardziej skrywanych uczuć.
Pamiętała jak trzymał jej dłoń jeszcze przed czasami Michaela. Gładził ją w ten sam sposób, dokładnie w tym samym miejscu. Miała tam już bliznę pozostałości po tym geście miłosnym (?) niemal jak pies miał miejsce najmocniej wygłaskane na szyi. Jeszcze dnia poprzedniego sądziła, że nigdy, n i g d y, nie powróci do Harper-Jack’a, nawet jeśli błagałby na kolanach. Dziś, z minuty na minutę, przekonywała się, że to ona będzie błagała go, by znów była tylko jego.
Przepadła.
Spojrzała na niego, na te znajome rysy twarzy – teraz delikatnie zmienione pewnie przez gorszą dietę – i odetchnęła głęboko. W takich momentach ludzie nie pytają sprawcy jak się czuje. I nawet jeśli był winny, zasługiwał, aby ktoś o niego dbał i interesował się. Charlie chciała to robić już do końca swojego marnego życia.
- Żałuję, że nie było mnie przy tobie przez ten cały czas. Chciałabym móc ci jakoś ulżyć. Naprawdę… żałuję. Przepraszam - szepnęła, dzielnie patrząc wciąż swoimi ciemnymi oczami wprost jego. Wyobrażała sobie jego ból, tygodnie w bezruchu, sekundy myślenia i wracania do samego zdarzenia. Nie przejmowała się już tym, że brąz spojówek stał się niewyraźny przez taflę łez; ani tym, że głos jej stał się zachrypnięty jak stuletniego palacza. Przysunęła się do niego jeszcze bardziej – zaledwie kilka centymetrów, jednak robiły one ogromną różnicę – i objęła go ponownie, tym razem delikatnie i czule. Nie chciała go już puszczać. Wokół nich leżały dzieci, zapewne patrząc na nich niezrozumiale, jakby rodzice wiedzieli o czymś, o czym oni nie mieli pojęcia. Pewnie zapytaliby się „co się stało?” albo „dlaczego płaczecie?”, lecz mieli milczeć już na zawsze. - Ja też straciłam dziecko, Harper – wyznała z trudem, a jej ciałem wstrząsnęły dzikie, dotąd nieznajome dreszcze.
Powiedziała to. Powiedziała po raz pierwszy komuś innemu niż własny brat, że straciła dziecko. Chciała dać Harperowi do zrozumienia, że wie co czuje. Był to trochę inny ból, lecz z tej samej kategorii. Chciała udowodnić mu, że jej zależy na nim.
Poczuła się też wolna do bezgranicznego, publicznego płaczu. Koniec duszenia się.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Powiem więcej, Charlie. Wychodzi na to, że wszystkie problemy na świecie wynikają chyba ze zbyt dobrego oświetlenia lustra. Z nadmiernej ilości ostrego blasku reflektorów i lamp halogenowych. Jak ten, który pada na artystę podrygującego na scenie niczym pajacyk w rękach szalonego lalkarza, wciąż i wciąż, w rytm nieznających umiaru okrzyków, że "jeszcze, jeszcze!" i "bis, bis, bis!" choć cały organizm, już na wyczerpaniu sił, błaga o chwileczkę przerwy. Jak ten na sali operacyjnej o drugiej nad ranem, gdyśmy zdani na łaskę i niełaskę wycieńczonego wielogodzinnym dyżurem lekarza, który ratuje nam życie, choć powinien ratować inne, cudze, takie, które na ten ratunek bardziej niż my sami zasługuje. Jak ten, co bije z dołu maski pędzącego z naprzeciwka samochodu i oślepia nas na moście w wieczór zimny, deszczowy, przesycony dziwnym napięciem; taki blask, który to powoduje, że w ostatniej chwili skręcamy kierownicę nie w tę stronę, skonfundowani wbijamy hamulec w podłogę o sekundę za późno, nie trafiamy dłonią w drążek zmiany biegów i tracimy kontrolę.
Teraz, i na wieki-wieków, amen.
Ten sam zresztą blask, który dla innych działa jedynie jak złośliwy komentator, co szepcze czasem nieproszony: "ooo, tu Ci się trochę przytyło!" albo "a ten włos, widzisz? patrz, jaki siwy! przyszła i na Ciebie pora!", a w naszym własnym przypadku jest raczej arbitrem bez serca, okrutnym, co skazuje czasem na śmierć dla zabawy. Losowo, jakby rzucał monetą - złośliwie niezdecydowany, jak obstawiać.
W jednej chwili:
Orzeł: będziesz żył.
Reszka: będziesz umierał.
Potem:
Orzeł: będziesz umierał.
Reszka: będziesz żył.
W końcu: ech, sam już nie wiem.
I moneta zatrzymuje się w powietrzu, pochwycona jakąś dziwną grawitacją i spaść nie może. A Ty? Ty zatrzymujesz się razem z nią, niezdecydowany, czy to życie, które wiedziesz, jest śmiercią, czy ta śmierć, którą przeżyłeś, jest...
Harper-Jack, nie pierdol - głos wewnętrzny - Przecież życie nie może być śmiercią.
(Nie? - automatyczna kontra duszy - A ja Ci zaraz udowodnię, że owszem!)
[/i]I ileż to razy brunetowi nie przemknęło przez myśl - myśl skołataną smutkiem, bólem, chaotyczną, - żeby te wszystkie żaróweczki roztrzaskać raz, a dobrze. Nagimi, nieosłoniętymi niczym dłońmi - i co z tego, że będzie bolało!
(Jakby już nie bolało, do jasnej cholery!)
A jednak nigdy się na to nie odważył. Nigdy nie zebrał się w sobie na tyle, żeby wykruszyć każdą szklaną bańkę, przełamać każdy żarnik rozpalony blaskiem.
Szarpnąć się na własne, marne życie.
Choć przecież myślał o tym tyle razy. Cały, w jakimś sensie, czas.

- Ach - potaknął krótko, niezdolny do reakcji pełniejszej czy więcej mającej wspólnego z intelektem i elokwencją. Ach. "Znam te dzieci". Nie "groby", nie "kwatery", nie "rejony", nawet, a dzieci. Cienie dawnego życia, życia kompletnie nieprzeżytego, życia napoczętego tylko, jak kawałek urodzinowego tortu na chwilę przed tym, jak nas ktoś ostrzeże, że do zrobienia kremu użyto nerkowców, a my przecież mamy na ten orzech uczulenie. Uszczkniętego jak kolacja, na którą tracimy apetyt, bo jesteśmy - na przykład - świeżo zakochani, a wiadomo, że miłość tamuje głód fizyczny, co to ustępuje miejsca temu zupełnie innemu rodzajowi nienasycenia. Życia jak pamiętnik z wyrwaną większością stron. Ot tak, jednym krótkim ruchem, bez litości. Ach. "Dzieci".
Tym jednym słowem, Charlotte - Charlie Everett, poruszyła w Harper-Jack'u całe pokłady emocji, z których istnienia mężczyzna albo nie zdawał, albo też nie chciał zdawać sobie sprawy. Drgnęły gwałtownie, budząc się do życia z głębokiego, wzmocnionego alkoholem i różnymi środkami na receptę, snu. Oblizał wargi nerwowo, nieporadnie.
D z i e c i .
Charlie znała te dzieci.
A on? Czy on je znał? Choć przecież bywał tu tak często, zatrzymywał się nad ich grobami z taką chorobliwą wręcz regularnością? Czy znał tamto dziecko, tamto, które - jak zakładał - żyć by mogło, gdyby nie jego zasrana, pierdolona egzystencja?
Jak bardzo można poznać kogoś w chwili, w której odbiera mu się życie? Bardzo? Najbardziej? W ogóle?

I teraz - gdy Charlie przylgnęła doń z ufnością i desperacją jednocześnie - znać dała o sobie ta mityczna, mistyczna niemal pamięć ciała, o której mowa była nie tak dawno temu. Instynkt ten, co to działa wbrew rozumowi i mechanizmom obronnym. Harper-Jack, choć wszystko w nim krzyczało, że może nie jest to najlepszy, czy w ogóle "dobry" pomysł, poddał się dotykowi dziewczyny, przycisnął jej drobne ciało do swojego z jeszcze większą determinacją, trafiając kantem podbródka w czubek jej pokrytej cienkimi, mysimi jakby włosami głowy. Chryste, przemknęło mu przez umysł, chyba jeszcze schudła? A przecież zawsze była taka szczupła, niemal rachityczna.
Czemu?
Kto jej to zrobił?
- Nie, Charlie. W porządku - zapewnił, choć wcale przecież nie było "w porządku". Nienawidził przeprosin. Poczucia winy, które zazwyczaj wzbudzały one tak w przepraszającym, jak i w przepraszanym. Wiedział - nasłuchał się o tym wszak na terapii aż nadto - że są one często niezbędne, że stanowią kamień milowy w procesie godzenia się z losem - a jednak jakoś nigdy nie był w stanie przetrawić tego jednego, przepełnionego skruchą i litością jednocześnie, słowa.
Przepraszam.
Och, miała za co. Za to, że nie odebrała gdy dzwonił. Za to, że była dlań nie tak, jak powinna i nie wtedy, gdy powinna. Za to, że była wtedy dla innego. Innym zajęta, innemu oddana.
Ale, jednocześnie, czy takie ukorzenie się - po czasie, po fakcie, po terminie - miało, mogło cokolwiek zmienić?
HJ westchnął, podchwyciwszy spojrzenie zasnutych mgłą łez oczu.
- Nie masz za...
A potem to powiedziała.
Z dziwną lekkością i nieprzytomnym bólem wypisanym na bladej twarzy jednocześnie.
Powiedziała to.
- Co?
W pierwszej chwili chyba nie zrozumiał, albo po prostu nie przyswoił w pełni tej informacji.
Straciła dziecko, no dobrze. Ale czyje dziecko, niby? Jak się traci dziecko? Zgubiła je? Zostawiła gdzieś? Jakiegoś szkraba, którym opiekowała się za parę dodatkowych dolców na koncie tygodniowo?
Moment mu zajęło, nim wszystkie zaśniedziałe trybiki w myśli zaskoczyły i ruszyły w odpowiednią stronę.
- Och, Charlie. Ja n-nie wiedziałem - "A gdybym, kurwa, wiedział, to przecież wszystko bym rzucił, żeby być przy tobie" - K-kiedy? Kiedy to się... Nie wiedziałem, Charlie. Tak mi cholernie przykro.
I jeszcze jedno, ostatnie pytanie.
To dziecko, Charlie - córka, jak zakładasz - czy ono było Michaela? Czy ono było czyjeś?
To dziecko, co życia zażyć nie zdążyło.
Czy było moje?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To nie wiesz? Całe życie, każde życie jest jednym, wielkim przedstawieniem teatralnym. Ktoś (Bóg, los, duchy, opiekujące się daną rodziną) sprawuje nad nami władzę i pociąga za odpowiedni sznureczek, nadając sytuacjom charakteru, nakierowując człowieka na (nie)szczęścia, stwierdzając, kiedy umrze, a kiedy jednak będzie musiał dalej męczyć się z życiem. Nie wszyscy chcą żyć. Niektórzy dążą do tego, aby zakończyć to wszystko bez pomocy sznureczków przywiązanych do kończyn. Harper myślał o tym nie raz – przed wypadkiem, czy po, ale myślał. Tak jak Charlie, gdy jej życie zawaliło się po śmierci jej dziecka. Czy są tchórzami, że nie przemienią myśl w czyn? Możliwe.
A może to znów kwestia odgórna? Teatrzyk zakończy się, gdy scenarzysta tego sobie zażyczy – ich czekało najwidoczniej jeszcze wiele spektakli w zbyt ostrym, sztucznym świetle. Przed nimi jeszcze dużo cierpienia (choć jest też nadzieja na te dobre, oblewające ciepłem serce, sceny) i ciężkich chwil, w których będą wystawieni na złośliwe komentarze, dodatkowe piosenki na scenie, utraty, cierpkie i słone łzy. Nadzieja może sobie istnieć, ale to właśnie jest nadzieja! Po prostu jest. I tu kończy się jej rola. Jak skończyło się życie tego biednego, kilkuletniego chłopca podczas zdarzenia na moście, w którym niestety uczestniczył Harper-Jack.
Zadziwiające, ile jest rodzajów traum! Charlie raz potrąciła sarnę, gdy ta wyskoczyła jej na drogę. Jechała bardzo wolno. Samochód za nią nie chciał wyprzedzać, bo gdyby to zrobił – trafiłoby na jego. Sądziła wtedy, że potrąciła człowieka. Sarna uciekła. Zostawiła jedynie ślady krwi na całym, lewym boku samochodu i zbity reflektor. Poszła do lasu, gdzie pewnie skonała. A Charlie? Była wdzięczna losowi, że wyjechała po tym do Francji i nie mogła prowadzić samochodu przez ponad rok ze względu na brak odpowiedniego prawa jazda. To była jej (śmieszna) osobista trauma, oczywiście nieporównywalna z traumą Harpera, tą związaną z samochodem. Tragedia goni tragedię. Ktoś, kto ustawiał to wszystko, musiał świetnie się bawić.
A mimo to, wciąż odgrywali rolę tchórzy, którzy boją przerwać się przedstawienie.
Dlaczego? Przecież wtedy cały ból minął by natychmiastowo.
I Charlie byłaby ze swoim dzieckiem. Bo nie z mężem – o to błagała każdego dnia wszystkie siły nadprzyrodzone.

Charlotte, ty idiotko! Odsłaniaj się jeszcze bardziej przed człowiekiem, którego słowa popchnęły cię do największego błędu życiowego. Zastanawiała się po dziś dzień – co by było, gdyby jej związek z Harperem nie rozpadł się? Gdyby on wciąż ją kochał, tak jak ona kocha jego? Gdyby jej dziecko byłoby Harper-Jack’a, nie Michaela? Mieliby z pewnością piękne dziecko. Pewne było jedno: nie umarłoby przez własnego ojca.
Jak zmarły te dzieci, które spoczywały samotnie w pojedynczych mogiłach? W większości znała ich imiona, czasem również historie, które wyczytała gdzieś w Internecie czy archiwum kościelnym. Czuła przy sobie czyjąś obecność, zwłaszcza przy jednym grobie. Petera i Daisy. Mieli sześć lat, gdy zginęli w pożarze domu dziecka. Byli bliźniakami. Kiedy to było? To akurat zabawna historia, ponieważ zmarli tego samego dnia i roku (i godzinie), co jej dziecko. I mimo to, ich nagrobek zawsze stał samotny. Przychodziła tam jedynie Charlie, przybierając rolę ich mamy.
Była mamą wszystkich tych samotnych dzieci, osób niezasługujących na śmierć.
Powinna bardziej zważać na słowa, widząc nieporadną reakcję Harpera. Po co go w ogóle obarczała tym wszystkim, gdy miał tyle swoich zmartwień? Z doświadczenia wiedziała, że mężczyzn nie ruszają takie sprawy. Martwe dzieci. Niczyje dzieci. Opuszczone nagrobki. Jej mąż był znieczulony jeszcze przed wyjazdem na jakąkolwiek misję. Na początku małżeństwa powiedział Charlie, że nie chce mieć dzieci. A ona mu przytaknęła i odparła, że też tego nie chce. Jak można tworzyć życie bezbronnej istotki z osobą, której się nie kocha?
Później chwytała się ciąży jak tonący brzytwy, by ratować siebie. Tak też przecież ratował siebie Harper-Jack, przychodząc tu i wybierając jedno dziecko, któremu poświęci trochę swojej uwagi. Przy okazji odpokutował za swoje czyny.
Nie był sam w tej pokucie bez końca.
Już teraz mieli siebie, choć rzeczywiście nie był to ani trochę dobry pomysł. Mimo to, Charlie czuła, że należą do siebie od zawsze i nigdy, ale to nigdy nie przeminie owe dziwne uczucie. Mieli w sobie nienawiść do siebie, jedno z nich na pewno też miłość, ale oboje – sentyment i tą pamięć ciała. Lata praktyki dawały o sobie znać nawet tutaj, na cmentarzu. Charlie mogła nawet teraz umrzeć razem z Harper-Jack’iem, byle być z nim już wiecznie. Wtuloną w jego ciało. Czującą jego zapach i wsparcie. Czy wydawało jej się, czy poczuła też skrawek miłości w jej stronę?
Pewnie była to jedynie złuda.
Doskonała w swojej okazałości, dająca za dużą nadzieję.
Tak, to był błąd. To wszystko – zawołanie go, przytulenie go wtedy i teraz, trzymanie go za rękę tak jak kiedyś, łącznie z czułościami. Nawet jeśli była znowu dla niego Charlie, nie Charlotte. Boże, przecież tego pragnęła najbardziej! Delikatnie, powoli, bardziej odruchowo, przesuwała dłońmi po jego plecach jakby w geście wsparcia. Tylko tyle mogła mu teraz dać. Jak żałośnie to brzmi.
- To nie jest w porządku, Harper. Powinnam była rzucićmęża – wszystko i być przy tobie. To nie jest, kurwa, w porządku. Zrobiłam coś niewybaczalnego – odparła szybko, wyraźnie z żalem i wściekłością w głosie. Była zła na siebie. Była turbo-wkurwiona. Co, że Harper zranił ją pierwszy. Powinna była walczyć o niego. Po pierwsze – ślub był największym błędem jej nędznego życia. Zraniła każdego: siebie, bo nie kochała męża; męża, bo zmarnowała mu resztę życia; Harpera, bo go zostawiła z taką łatwością.
Za nieodebrane telefony. Za to, że nie była taka jaka powinna być. Za to, że była dla kogoś innego, innemu oddana.
Wszelkie hamulce puściły. Potrzebowała Harpera, więc musiała być z nim tym razem w stu procentach szczera. Poza tym, nie wytrzymywała już ze swoją tajemnicą być sam na sam. Bastian był wspaniałym wsparciem, ale nie do końca rozumiał to, co przechodziła. Harper-Jack rozumiał.

A łzy zaczęły żłobić głębokie koryta w policzkach Charlie Everett, znajdując swoje ujście po miesiącach milczenia. Już po krótkiej chwili takiego szlochu nie była w stanie wziąć głębokiego wdechu. Wciąż ją trzymał – zbawienie. Cała się trzęsła jakby doznała hipotermii po długim dryfowaniu w lodowatym oceanie, trzymając się jedynie skrawka drewna ze statku; statku, rozbitego o skały w czasie sztormu.
- N-nikt nie wie… oprócz Bastiana… – wyszlochała, spuszczając wzrok na jego pierś. Gdy ponownie ich spojrzenia spotkały się, nie była w stanie opanować swojego bólu i płaczu. Łzy, lecące strumieniami niemal jak maderskie wodospady. Oczy świecące jak gaszące gwiazdy. Wargi spierzchnięte i wygięte w nienaturalnym kształcie. Wtuliła się w niego jeszcze mocniej, żeby tylko nie przyszło mu na myśl ją puścić. - Niecały rok… temu, gdy… gdy ten skurwysyn… – urwała nagle. Powiedz to, Charlie. Powiedz to, kurwa, na głos!
Zacisnęła palce na materiale jego kurtki, gdy poczuła jak kolana przeistoczyły się w watę cukrową. Jej łzy za to stały się deszczem, topiąc watę.
Och, ile by dała, aby dziecko było Harper-Jack’a, a do ślubu z Michaelem nigdy by nie doszło!
Tak wiele.
Zanim ponownie zdołała odezwać się minęło kilkanaście (za długich, ciężkich) sekund. Trwała jednak przy nim tak nieprzerwanie. Miała być dla niego, a jednak on jest dla niej.
- Uderzył mnie… i spadłam ze schodów. W domu. - Kiedyś ostoja, azyl – dom. Teraz – więzienie, cmentarz. - Chodźmy… tam chodźmy. Do Petera i Daisy, dobrze? – dodała niemal natychmiast, aby nie dotarło do niego, co powiedziała wcześniej. Nie chciała użalania się nad nią.
Czego chciała?
Sama już nie miała pojęcia.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Czy jeśli - po tym finalnym aplauzie, po ostatnim opadnięciu ciężkiej, brunatnej kurtyny zrobionej z pluszu tylko pozornie, bo w istocie wykonanej z żelaza, po finałowym dzwonku obwieszczającym, że przedstawienie naprawdę dobiegło już końca i nie, aktorzy nie wybiegną na deski sceny po raz wtóry, łasi na kolejne brawa - Charlotte miała znów zjednoczyć się ze swoim dzieckiem...
...to oznaczało to, że Harperowi dane miało być stanąć oko w oko z chłopcem, którego, jak był przeświadczony, pozbawił życia? Czy miał znaleźć się naprzeciwko niego - kilkuletniego szkraba o spojrzeniu nad wiek dojrzałym [typowym dla dzieci, którym za wcześnie przyszło spotkać się ze Śmiercią, w starciu nieuchronnie zakończonym porażką jednej albo drugiej strony (dziecka, jeśli zmarło, lub Śmierci, gdy dziecko jednak przeżyło) - w jakiejś przedziwnej wariacji na temat Sądu Ostatecznego? I... I co wtedy? Czy winien paść na kolana? Głowę opuścić ciężko, wbić podbródek w płaszczyznę miękkiej skóry między obojczykami, zapłakać? A może wzrok odwrócić i, po tchórzowsku, zaprzeczyć, jak podejrzany instruowany zawzięcie przez przydzielonego mu z urzędu obrońcę ("tylko się nigdy nie przyznawaj, Harper! nigdy się do niczego nie przyznawaj!")?
I może dlatego właśnie nadal jeszcze żył. Nadal wycofywał się rakiem, ilekroć stopa zapędziła się za daleko nad grań, co życie od śmierci oddziela. Nadal nie podejmował tej ostatecznej decyzji, choć dywagował nad nią z każdym niemal zaczerpywanym oddechem.
I może żył nie dlatego, że miał odwagę, tylko z ogromnego, wszechogarniającego lęku przed tym, co po drugiej stronie.
Czyścieć. Limbo, w którym znaleźć miał się tylko on i tamto dziecko.
Miejsce gorsze niż pandemonium. I takie bez drzwi, w dodatku, przez które można by zeń uciec.
Logiczne to zresztą, bo skoro - w zgodzie z tym cyklem odwiecznym: śmierć-piekło-czyściec-raj, kiedyś miał się znaleźć w purgatorium, to może teraz był po prostu w piekle? Takie miał, nieodparte, wrażenie - tym bardziej słysząc każde kolejne słowo bijące z ust Charlie. Gorsze niż tortury, co im grzesznicy poddani przez diabła. Gorsze niż podpiekanie żywym ogniem i dźganie gablami pod skruszone od razów żebra. Gorsze niż zawodzenie współwięźniów, co - jak na boschowskich obrazach - wtrąceni do tego samego kotła.
Gorsze niż dźwięk gniecionej karoserii i pisk opon rozbuksowanych na mokrym asfalcie.
Powinnam była rzucić wszystko...
Ból, żywy ból ściskający serce.
Uderzył mnie…
Ciężar nie do wyobrażenia, osiadający Harperowi na skulonych skruchą barkach.
"Uderzył ją".
Raz? Raz tylko? Czy też może "bił ją", w koszmarnej, niby-sensownej powtarzalności i przewidywalności. Ot tak, z braku innych sposobów na regulację samopoczucia. Czasem mocniej, czasem lżej, tylko dla przypomnienia, kto tu rządzi, ale zawsze z bezwzględną systematyką.
I spadłam ze schodów. W domu.
W domu! Dweller automatycznie zacisnął powieki, jak dziecko, które w ostatnim zbornym odruchu próbuje przyszykować się na spadający matczyny policzek. W usiłowaniu przygotowania się na ból., którego nie zdoła się już uniknąć.
W domu! Kurwa, w domu! W domu, w którym powinna była być bezpieczna!
W domu, który to on powinien był jej stworzyć!
W DOMU. Spadła ze schodów w domu - i nie, do jasnej cholery, w następstwie jakiegoś tragicznego przypadku, bo stopa zahaczyła się o odstający brzeżek dywanika albo, w nieuwadze, krok postawiony nieostrożnie, w pół-stopnia, a dłoń nie zdąża uchwycić się balustrady.
Nie. Na skutek działania siły wyższej silniejszej od niej. Męskich ramion, które powinny ją chronić przed światem, osłaniać, a nie wymierzać jej kary.
Za co?
Za Harper-Jacka?
Za to, że nigdy nie zdołała przestać go kochać?
Och, do jasnej cholery!
- D-dobrze - zająknął się; w ogień by teraz za nią skoczył, gdyby mu wyznała, że właśnie tego sobie życzy. Jeśli więc chciała iść do Peter'a i Daisy - och, znał ten grób aż za dobrze i zawsze zastanawiał się, skąd co tydzień biorą się na nim świeże goździki - to proszę bardzo, mogli iść. Mogli iść i na koniec świata, jeśli to miałoby sprawić, że poczuje się lepiej. Albo gorzej. Jakkolwiek, byleby inaczej niż teraz - w chwili, w której wyznawała mu najboleśniejszą z prawd. - Chodźmy, Charlie.
Co jeszcze miał jej powiedzieć? Że to nie jej wina, to wszystko? Że naprawdę, naprawdę było w porządku? Że jej wybaczył?
A co, gdyby wówczas kłamał? Co, gdyby jej wtedy świadczył nieprawdę?
Powolnym, ciężkim krokiem ruszył dobrze znaną sobie ścieżką, napotykając spojrzeniem na kolejne drobne nagrobki. Wiele z nich - niesprzątane od, wydawałoby się, miesięcy, jeśli i nie lat. Pyłem i liśćmi pokryte, jak cienką, nieszczelną kołderką, którą dziecko przykrywa zubożała matka.
- Nie... Nie chcesz o tym myśleć? - odgadł, czytając z prędkości, z jaką kobieta starała się zmienić temat, przekierować rozmowę na tory równie smutne, ale bezpieczniejsze, bo nie tak bliskie jej własnemu cierpieniu - Nie... Nie musimy, Charlie. Ale wiesz, że możemy, okay? Możemy rozmawiać.
O wszystkim. I jeśli będziemy, to powiem ci, że zabiłbym Michaela, gdybym tylko mógł. Ale jak tu ukatrupić nieboszczyka?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czasami istnieje możliwość zawarcia paktu pomiędzy człowiekiem a Diabłem (i tylko Diabłem, bo z Bogiem najpewniej nie porozmawia się na temat Kręgów Nieba – czy takowe istnieją?). Trudno jest stwierdzić czy Charlie spotka swoje nienarodzone dziecko, skoro nagrzeszyła tak bardzo przed jego poczęciem i po jego śmierci. Może Diabeł zgodzi się zobaczyć je chociaż na moment? Wystarczyłby ułamek sekundy, a ukontentowałoby to ją na resztę żywotu. Byłaby nieugięta, byle dopiąć swego.
Skoro Charlie mogła negocjować, Harper też. Wystarczyło patrzeć Diabłu prosto w oczy i powiedzieć czego się chce. Krąg raczej nie ulegał zmianie, ale istniała możliwość wybłagania, aby nie spotkać tego nader dojrzałego spojrzenia chłopca. Dzieci w tym wieku zaczynają mądrzeć, rozważać, analizować wszystko, a przede wszystkim – dorastać pod względem emocjonalnym. Często takie szkraby mają już starą duszę, a z takimi dziećmi nie wolno dyskutować. Skoro tak bardzo obawiał się spotkania z chłopcem po ich śmierci, jakim spojrzeniem obdarzyłby Harper-Jack’a przed śmiercią? Albo jakby przeżył, choć reszta jego rodziny zapadła w wieczny sen? Byłoby pełne wyrzutów czy wręcz przeciwnie, mówiące, że nic się nie stało albo nieobecne, zamglone, zapłakane?
Ona, Charlie, miała szczęście, że nie widziała swojego dziecka na żywo. Żadnych zdjęć, żadnego trzymania go w objęciach, żadnego spojrzenia. Jedynie bicie serca usłyszane dwa razy na badaniach. O dwa za dużo na normalne życie bez nawiedzeń ze strony maleństwa. Jednak to wciąż było w pewnym znaczeniu… lepsze. Może Harper-Jack nie czuł aż tak tego szkraba, jak Charlie swoje, ale z pewnością miał więcej do negocjowania z Lucyferem. Limbo było prawdopodobnie najgorszą opcją ze wszystkich.
Oby jej dziecko trafiło do Nieba. Nie zginęło z własnej woli. Zostało zamordowane, więc należało mu się choć odrobina szczęścia z dala od czerwonych oczu Tego-Którego-Imienia-Nie-Powinno-Się-Wymawiać (jeśli chciało się normalnie sypiać).
Chociaż, rzeczywiście. Po co starać się robić coś więcej na swoją korzyść, skoro żyło się w Piekle jeszcze na Ziemi? Obydwoje odgrywali swoje role, niechętnie, słabo wynagradzane, a w dodatku wciąż dostawali coś w rodzaju Złotej Maliny, za kolejne popełniane błędy. Charlie otrzymała chyba Oscara Najgorzej Roli Pierwszoplanowej Kobiecej za sprowokowanie swojego męża tamtego dnia. Kłócili się. O co? Nie pamiętała. Właściwie pamięta tylko ból na policzku, ostry i piekący, a następnie uderzenie jej ciała o schody. Poczuła też drewnianą balustradę pod swoją dłonią, której nie zdołała złapać.
Gdyby złapała, Michael i tak się zapił, ale ona byłaby ze swoim żywym dzieckiem.
Nie potrzebowałaby teraz nikogo, a nawet mogłaby normalnie wspierać Harpera, całą sobą. Nie powracałyby do niej urywki wspomnień ze szpitala i ostatecznego zabiegu. Już stanęła przed Sądem Ostatecznym, w którym to pozwoliła zabrać sobie córeczkę (lub syna) do przyszpitalnej kostnicy. A może wywieźli ją od razu gdzieś indziej? Przecież nawet jej dziecko nie miało grobu. Cmentarnego pokoiku. Miejsca, w którym byliby razem.
Wymodliła przynajmniej życie, jako takie, ale życie dla Harpera. Nigdy nie było jej po drodze z Bogiem, lecz mimo to wysłuchał jej. Dał mu szansę po wypadku. Harper-Jack Dweller żył. I Alleluja! Wszyscy się radujmy, że ten drań jest gwiazdą! Charlie przynajmniej miała pojęcie co u niego się dzieje i czy wyszedł z wypadku. Media tym razem okazały się dobrą stroną bycia sławą (ale tylko dla Charlie, która codziennie szukała informacji o stanie zdrowia byłego chłopaka). Było to prostsze niż dzwonić po znajomych, pytać co się dzieje i dać po sobie znać, że jej wciąż zależy. Poza tym, Michael o tym nigdy nie dowiedział się.
Chyba.
Co, jeśli kłócili się tamtego dnia o Harpera? O miłość Charlie do niego? Może sądził, że dziecko jest Dwellera, a nie Michaela?
Ta pustka w głowie i sercu i w łonie, której doświadczała każdego dnia, przytłaczała ją. Codziennie patrzyła na schody, na miejsce zbrodni, które prowadziły do ich wspólnej sypialni. Nie spała tam długi czas po śmierci męża, bo po odejściu maleństwa musiała. Michael stał się inny. Nieobliczalny.
Tak, bała się go.
A jeśli Harper-Jack nie odrzucił wtedy Charlie? Jak wyglądałoby ich życie? Byliby jeszcze razem? Mieliby własną rodzinę? Pewnie prędzej czy później zostaliby rodzicami dwójki, albo i trójki wspaniałych szkrabów, bo tak trudno byłoby im opanować swoje pożądanie i miłość do siebie. Harper nie uczestniczyłby w wypadku, na wskutek którego zmarł chłopiec. Charlie nie zostałaby zepchnięta ze schodów. Czy… czy była jeszcze dla nich jakakolwiek nadzieja?
I znów – nadzieja, pusta i głupia, oblała serce Charlotte falą nieposkromioną.
Odetchnęła płytko, blade, zimne dłonie przykładając do policzków. Starła łzy, ostudziła rumieńce powstałe po wodospadach łez i znów wsunęła dłoń w dłoń Harper-Jack’a. Nie myślała teraz za wiele, ale była pewna jednego – pragnęła bliskości Harpera. Ruszyła razem z nim, czasem potykając się o własne nogi, gdy jej świadomość na ułamki sekund odlatywała w siną dal, odłączając się od ciała. Było to całkiem przyjemne uczucie; jakby patrzyła na nich z góry, szczęśliwsza, wyższa, mądrzejsza.
- Myślę o tym cały czas, jestem już zmęczona. Chcę… Chciałabym w końcu poczuć coś innego, lepszego – odpowiedziała po dłuższej chwili jakby zastanowienia. Jej oczy znów zaszły mgłą, jakby po powodzi uczuć woda w rzece przybrała wyższego stanu i aż kipiała od ilości wody trzymanej w sobie. Harper z pewnością rozumiał ją w tej chwili. Oblizała wargi, kucając przy nagrobku bliźniaków. Ostatnio pogoda nie sprzyjała i zasypała pokoik dzieci, więc bez większego zawahania zaczęła sprzątać. Zbierała patyczki, uschnięte liście, dłonią ścierała kurz. Jej kwiatki, które przyniosła dwa dni temu, były wciąż w całkiem niezłym stanie. Rozkwitnięte, nawet jeśli nieco zmarznięte. - Naprawdę pragnęłam tego dziecka, wiesz? Liczyłam, że… że jakoś polepszy to małżeństwo, nawet jeśli nie było prawdziwe. – Spojrzała na Harpera, ale tylko na moment, aby nie rozkleić się. Nie wierzyła, że wciąż miała łzy w sobie po tylu godzinach, dniach, miesiącach spędzonych na płaczu. Gardło drapało ją, jakby utknęła tam jakaś wielka, nieprzyjemna gula. W końcu usiadła na piętach, garbiąc się nieco od natłoku wspomnień. Jeszcze nigdy tego nikomu nie mówiła. Nie na głos. - Może należało mi się. Nie kochałam Michaela, nigdy. Teoretycznie miałam rodzić w marcu. Słyszałam jego serduszko. Biło tak… szybko - westchnęła z lekkim uśmiechem, który zniknął tak szybko jak pojawił się. - Dlaczego nam nie wyszło, Harper? Dlaczego życie aż tak nam się spierdoliło? Codziennie żałuję, że żyję. Oni powinni żyć, Daisy i Peter, bo na pewno chcieli tego bardziej niż ja. To nie fair.
Gdyby zmarła, byłaby z tymi wszystkimi dziećmi. Miałaby swoje dziecko. Czy tak jest zawsze? Że po stracie dziecka, myśli się tylko o tym, aby mieć już teraz kolejne? Byłoby to lepsze niż żałoba. W końcu jak piesek nam zdechnie, bierze się nowego szczeniaka. Czy tu też to działa tak samo?
Charlie wyznała Harperowi – dość pokrętnie – że wciąż go kocha. Przez to było niemożliwe dla niej mieć dziecko. Nie popełni tego samego błędu, a na jednorazowe numerki nie odważy się teraz. Zdechnie sama jak jej pies, Figa. Bez wymarzonego dziecka. Bez Harper-Jack’a, bo teoretycznie ich historia była skończona fiaskiem.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Racja to: Harper-Jack nigdy nie poczuł tamtego dziecka. Uścisku jego małej dłoni na swojej - wciśniętej jedna w drugą z taką ufnością i zdecydowaniem, na jakie stać tylko i wyłącznie istoty niedorosłe, niesparzone jeszcze życiem, nienauczone zasady ograniczonego zaufania, z którą podchodzić należy do wszystkich i wszystkiego, nawet do tych najbliższych i do tych, także, co zapewniają, że nam nie zrobią żadnej krzywdy, że mają tylko i wyłącznie pokojowe zamiary i dobre chęci (a wiadomo, co takimi jest wybrukowane). Ciepłego powiewu pachnącego dzieciństwem - mlekiem, cukrem spożytym w herbatnikach pod nieuwagę matki, piaskiem wdychanym podczas wielogodzinnej obserwacji mrówek wędrujących z jednego kopczyka do drugiego, źdźbłem trawy, na którym próbowało się wygrywać melodie - oddechu na policzku ("Jesteś najlepszy, HJ!" i cmok - niewinny, lepki, dziecięcy buziak złożony na szorstkiej dwudniowym zarostem twarzy). Łez, gorących i wielkich jak ziarna grochu, spływających po zaczerwienionej złością buźce, gdy takiemu szkrabowi odmówić czegoś z dorosłą stanowczością i przestrogą przed konsekwencjami ("Nie, nie możesz zjeść trzeciej porcji Deseru Wiśniowego, bo się porzygasz" albo "Nie biegamy z nożyczkami, nie ma mowy!").
Ale poczuł coś innego.
Piekący ból, gdy pas bezpieczeństwa werżnął mu się w miękką skórę między linią żuchwy, a rantem obojczyka. Tępe uderzenie gniecionej samochodowej ramy ścierającej się z bokiem uwięzionego w samochodzie jak w kleszczach biodra. Przeszywający ucisk w obydwu stopach, gdy człowiek próbuje wyślizgnąć się jakoś z pogiętego jak nieudane, gniewnie zgniecione origami, samochodowego wraku. I deszcz - deszcz jak te łzy dziecięce, grochowej wielkości - spadający z rozrywanego błyskawicami nieba. Czy to Bóg się zeń śmiał wtedy? Czy też raczej, w pokrętnie odwróconym przysłowiu, nie tyle "widział, a nie grzmiał", co "grzmiał, bo nie widział".
Jak szło to medialne powiedzenie, wyświechtane już w ustach polityków i dziennikarzy komentujących wydarzenia z kraju i ze świata na kanale czwartym i szóstym?
"Nie negocjujemy z terrorystami"?
Właśnie. Harper-Jack Dweller był już zmęczony negocjacjami z Bogiem.

Naśladując ruch ciała Charlotte, muzyk opadł obok niej w idealnej synchronii, przykucnąwszy w wąziutkim przesmyku odgradzającym jeden grób od drugiego. W skupieniu śledził ruch dłoni kobiety, tę sumienną, metodyczną pracę szczupłych palców kolekcjonujących przywiane tu chłodnym wiatrem listki i gałązki.
- Wiem - potaknął półszeptem, spoglądając na byłą dziewczynę z ukosa. Wiem, Charlie, że go pragnęłaś.
I dlaczego, do diaska, jej słowa - to jej "naprawdę pragnęłam tego dziecka" - brzmiały w istocie raczej jak "naprawdę pragnęłam naszego dziecka, HJ"? Tego, którego być może doczekaliby się, gdyby Dweller wybrał wtedy mądrzej inaczej. Gdyby wybrał ją, a nie karierę, nie obietnicę słodkiego zapomnienia, dużej kasy, fantazji o wielkiej sławie spełniającej się każdego dnia na nowo? Czy jeśliby podążył wtedy za sercem, a nie urażoną dumą, byliby dziś...
Żywsi?
Szczęśliwsi?
Zdrowsi?
Razem?
Właśnie: Czy w ogóle byliby wtedy razem?
A może ta fantazja, którą żywiła i maltretowała się tym samym Charlotte, złudna i nietrwała była jak przedstawienia w teatrzyku cieni, jak tęcza stworzona pod kroplami ogrodowego zraszacza, jak misternie utkane płatki pierwszego śniegu topiące się na języku, jak fatamorgana na pustyni? Może wcale by im się nie udało i zamiast trojga dzieci i psa - tego następcy Figi - i domku z niskim płotkiem i pnącymi się poń różanymi krzewami, mieliby tylko...
Ból i wzajemne wyrzuty? Kłody podkładane pod nogi jedno-drugiemu, miarowo? Zdrady i niesnaski. Złośliwości i krzywdy wyrządzane sobie nawzajem z sadystyczną przyjemnością rozpełzającą się po ciele.
Czy w ogóle - tacy, jacy byli - potrafiliby stworzyć coś zdrowego, funkcjonalnego, dobrego?
A może wcale nie. Może, niezależnie od dokonanego przez się wyboru, skazani byli po prostu na niepowodzenie?
- W...Wolałbym, żebyś tak nie mówiła, Charlie - powiedział w końcu z namysłem, odchrząknąwszy i z trudem zebrawszy galopujące w umyśle skojarzenia. Całe to jej "żałuję, że żyję" przyprawiło go o lodowaty dreszcz pnący się od lędźwi aż po smagany chłodem kark. Ona tak... Ona tak serio?
Och, Jack. A kto powiedział, że jesteś jedynym, co ma prawo w taki sposób rozmyślać o sobie?

W czasie, w którym Everett oporządzała nagrobek bliźniąt, Harper jakoś tak odruchowo, semi-tylko-świadomie, począł czyścić sąsiedni kamień - jasną, marmurową płytę wmurowaną tu w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym, w roku, w którym sześcioletnia Lucy-Mae, przez wszystkich nazywana po prostu "Twinkle", jedna z trojga pociech państwa Willingtonów, wydała ostatnie tchnienie z szarpanej gruźlicą dziecięcą piersi. Nawinął na chłodną dłoń rąbek rękawa i zajął się starannym polerowaniem wyżłobionych w kamieniu liter.
L
u
c
szur, szur, szur - piach i pył usuwane drobnymi ruchami owiniętej materiałem dłoni -
y
- Może... sam nie wiem. Może skoro jeszcze tu, mimo wszystko, jesteśmy... To jest jakaś szansa, żeby to wszystko jakoś... - zatrzymał się, zamyślił. Sam chyba nie wierzył w to, co mówi - slogan jakiś, błachy i przesycony fałszywym optymizmem, zapożyczony z pogadanek zasłyszanych na spotkaniach Grupy - Sam nie wiem, Charlie. Nie wiem, czym sobie zasłużyliśmy. A z drugiej strony... Wiesz, naprawdę się, kurwa, próbuję nie taplać w tym moim własnym nieszczęściu. Przyjmować perspektywę. Myśleć czasem, że inni naprawdę mają gorzej. Że ja dostałem drugą szansę, rozumiesz? - I każdą kolejną, ilekroć udało mu się wytrzeźwieć po potencjalnie zagrażającym życiu haju... - A inni nie, i może wypadałoby się ogarnąć i tę szansę jakoś wykorzystać. Zrobić z tym życiem coś wartościowego, a nie, do cholery... - wciągnął powietrze przez nozdrza, nerwowym ruchem pocierając skroń - Po prostu błaznować na scenie jak małpa na smyczy. Masz rację, Charlie. Zajebiście to wszystko... Nie fair.
I "nie takie" jak być powinno.
I jakie było, być może. W rzeczywistości alternatywnej i niedosięgalnej.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To wszystko wyglądało jak nieśmieszny układ Boga z Diabłem. Dlaczego nie było dane im poczuć tej dwójki szkrabów? Dlaczego niewinne dzieci zginęły śmierciami różnymi, ale wciąż tragicznymi, a przeżyli kolejno: oprawca (bo tak mówiły nagłówki artykułów, a Charlie nie chciała rozdrapywać rany Harpera jeszcze mocniej swoimi pytaniami) i cudzołożnica (tak nazywa się tu osoby, które podczas zbliżenia z mężem myślą o innym – z a w s z e myślała o Harper-Jack’u). Zamiast prośby o wzięcie na ręce, albo zapytania czy są jeszcze może te maślane ciasteczka, usłyszeli inne dźwięki, być może i krzyki pomieszane z płaczem rozpaczy podczas uświadomienia sobie, że to już jest koniec. Tamten chłopiec nie powie już „dzień dobry!” z zawstydzonym uśmieszkiem, a jej dziecko nie zapłacze głośno, bo zgłodniało albo wyczuło, że mamusia poszła dosłownie na moment do łazienki.
Jak to działa? Dzieci są ukojeniem tego okrutnego świata. Istotkami, które jeśli nawet nabroją, rysując świeżo-pomalowaną ścianę albo zbijając przepiękny, wiktoriański wazon podczas zabawy, są niewinne. Dają ukojenie samym swoim istnieniem. Płacz ich jest czymś na rodzaj batów na nagie, mokre plecy, rozcinając skórę, łamiąc żebra i przenikając prosto do serca, nacinając je powolutku i boleśnie. Ich śmiech za to działa jak najlepszy lek, pochodzący z końca tęczy, który pozbędzie się blizn po batach. A przytulenie? Och, to jest najtrudniej opisać. Dziecko ufa ci (nawet jeśli cię nie zna) i nagle przybiega na swoich pulchniutkich, krzywych nóżkach, wdrapuje się na kolana i odnajduje magiczne miejsce między obojczykiem a żuchwą, wtulając swoją pachnącą dzidziusiem twarzyczkę. Zostawi nawet czasem mokrego buziaczka, a gdy odsunie się w końcu – cieszy się chwilę i leci dalej bawić się.
Harper-Jack zamiast takiego buziaczka między obojczykiem a żuchwą – dostał pas, wżynający się boleśnie. Jednak mimo to, nie bolało to jak rozdzierający krzyk przestraszonego dziecka. Usłyszał taki? Jeśli tak, był najbiedniejszym człowiekiem chodzącym po kuli ziemskiej, mając świadomość, że nic więcej nie mógł zrobić, aby uratować go.
A może to właśnie kara boska za przeżycie? Za oszukanie przeznaczenia? Nie będzie im dane mieć swoich własnych dzieci (i szczęścia). Harper-Jack Dweller – za jeden błąd (a może więcej?) i jazdę pod wpływem. Charlotte Everett – za bycie niewierną całe swoje małżeńskie życie. Może właśnie o to w tym wszystkim chodzi?

Na nagrobku bliźniaków nie było żadnych zdjęć, ale miała ich twarze w swojej pamięci. Wystarczyło raz czy dwa spojrzeć na ich buzie w artykule informującym o ich śmierci. Mogła ich zaadoptować. Dlaczego wcześniej do głowy nie przyszedł jej ten pomysł? Na In-vitro nie było ją stać, ale adopcja… Nie, pewnie zobaczą jakie ma długi i od razu przekreślą ją, jeszcze zanim rekrutacja ruszy. Kolejny dowód na to, że odbywa swoją boską pokutę. Sama. Bez największego marzenia u boku.
Sama.
Spojrzała na moment na Harpera z pewnym zrezygnowaniem. Rozumiał ją. Widziała to w jego oczach. Nie musiała mówić na głos, że pragnęła dziecka z nim. Może, gdyby był dla niej kimś takim jak Robert dla Poli, poprosiłaby Harper-Jack’a o pomoc. Poprosiłaby o dziecko. Spisaliby jakąś umowę, w której to Charlie zrzekłaby się całego majątku Dwellera, wszelkiej pomocy finansowej, byle tylko spędził z nią jedną, owocną noc. Jednak już nie był dla niej takim przyjacielem. Stali się sobie obcy w dniu, gdy Charlie powiedziała „tak!” Michaelowi, klękającemu przed nią z pierścionkiem (który zresztą sprzedała zaraz po jego śmierci, bo spłatał jej figla w postaci ogromnych długów).
Być może dobrze zrobił, Harper, wtedy, gdy odsunął się od Charlie. Możliwe, że uratował ich relację przed niedopowiedzeniami, zdradami, bólem i wyrzutami. Wtedy, gdyby mieli tą wymarzoną trójkę dzieci i psa, następcę Figi, raniliby swoje małe pociechy. Rozwiedli by się najpewniej. W szkole dokuczaliby małym Dwellerom, bo ich tata ma młodszą żonę, wyglądającą jak piętnastolatka, a ich mama została aresztowana, bo przyszła odebrać dzieci ze szkoły kompletnie pijana. Zaczęłaby wtedy pić inny alkohol niż wino. Może właśnie whisky – jako oznaka śmierci?
Tak, jak jest teraz – jest o wiele lepiej, nawet jeśli muszą przechodzić przez własne drogi krzyżowe. Nie będą mieli razem dzieci, bo przecież jak? Musieliby pokonać wszystkie swoje demony i ograniczenia, aby jakkolwiek mogli się do siebie zbliżyć. Teoretycznie wciąż posiadali tą słynną pamięć mięśni. Może… może to wszystko było możliwe? Znaleźliby w sobie ukojenie? A może wręcz przeciwnie? Pewne jest to, że Charlie wciąż pragnęła Harper-Jack’a. Zwłaszcza, że jej mąż odrzucił ją zaraz po zapłodnieniu. Natury nie oszukasz.
- Może jak będę tak mówić, ktoś lub coś w końcu mnie wysłucha. Sama nie jestem do tego zdolna – odparła sucho, przechodząc do kolejnego miejsca spoczynku.
Francis. Dziesięcioletni chłopiec, zmarły przez sepsę. Rok śmierci był początkowo niewidoczny, lecz jasne było, że stało się to jeszcze przed wojną. Palcami ścierała brud z wytłoczeń imienia i dat, od czasu do czasu wycierając palce o jeansy.
Bolało go? Śmierć. Choroba. Czy był wtedy z mamą? A z tatą? Może miał jakieś rodzeństwo? Dlaczego nikt do niego nie przychodzi oprócz przepełnionych wyrzutami, Charlie i Harpera? Przychodzą tu przecież tylko i wyłącznie dla siebie, aby ujarzmić własne emocje i oszukać siebie. Chcą usłyszeć głos, mówiący: „Wszystko będzie dobrze, to nie twoja wina”.
Odgarniając śmieci, piach i kamyczki, nakłuła się na potłuczoną butelkę po piwie. Syknęła, a dłoń odruchowo złożyła w pięść. Jej całe dłonie były w brudzie. Och, czy to nadzieja na śmierć po wdaniu się zakażenia? Głupia. Przyłożyła dłonie do brzucha i wbiła wzrok w wygrawerowane w kamieniu imię chłopca. W milczeniu słuchała Harper-Jack’a, rozumiejąc go. Całkowicie to rozumiała.
- To nie jest takie proste, Harper. Bo… może ty masz karierę, ale ja nie mam nic… nikogo. I nie chcę nikogo innego – powiedziała cicho, a jej głos nieco załamał się.
Nie chcę nikogo innego niż ty sam.
Odchrząknęła. Nie płacz już więcej. Nie bądź taka słaba. Pragnęła w tym momencie wstać i objąć go od tyłu; wtulić się w jego plecy, a dłonie zapleść na jego brzuchu tak, jak kiedyś to robiła. Chciała znów poczuć ciepło ciała, którego nigdy nie będzie miała dość.
- Jest coś, czego ty pragniesz? Coś… namacalnego? Coś, co w małym stopniu wynagrodzi ci ten ból psychiczny? – Zerknęła na Dwellera może z pewną nadzieją. Po chwili jednak wróciła do sprzątania nagrobka Francisa, tym razem drugą ręką, tą niezranioną. Wyjęła z torebki materiałową torbę, do której wrzucała resztki pobitego szkła. - A może masz kogoś, kto cię wspiera tak mocno, że chcesz dalej żyć? Kogoś, kto daje ci tą jebaną nadzieję na lepsze jutro?
Proszę, powiedz, że to jestem ja.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Fremont”