WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://lh5.googleusercontent.com/p/AF1 ... /div></div>

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo, florian & milah
Obrazek

Śmiało naprzód! Już wściekłe bałwany płomieni
Nie wrócą! Oto skwery, ulice, bulwary,
Domy na tle lazuru, gdzie blask się promieni,
A wtedy - z bomb czerwone buchały pożary!
Więc najpierw głównie bolało.
I było zimno, i gorąco zaraz potem, i ciężka była głowa, i ciężkie kończyny też, i zapadała się za mocno klatka piersiowa - rwała bólem, gdy zbyt gwałtownie nabierał w płuca powietrze, i dźwięki huczały w głowie tak bardzo, że wysiłek stanowiło chociażby uchylenie powiek. Rozmazane to wszystko, krzywe takie, wrogie, twarde, uwierało. Dużo było łez i dużo wymiocin, dużo rozrywających ciało torsji, i dużo krzyku - krzyku dużo też przecież, choć chyba bez konkretnego adresata, choć czasem imię Floriana musiało gdzieś rozbrzmieć brutalnie w lawinie tych słów, których teraz nie pamiętał, które wyżarła z pamięci gorączka. W ogóle chyba niewiele więcej pamiętał, oprócz tego bólu właśnie, w każdym mięśniu, w każdej komórce, w każdej sekundzie chyba. I wiedział, że gdzieś między tym wszystkim miękka sierść Bajzla przemykała mu przez palce, i czyjaś dłoń ciepła gładziła po włosach, i cała masa innych dłoni - mniej ciepłych, zamkniętych przed nim silikonowymi rękawiczkami, robiła coś stale i wkuwała, i przekuwała, i za każdym razem to nie było wcale to, czego organizm tak naprawdę potrzebował. Czasem ktoś coś do niego mówił, często te głosy wydawały się zupełnie obce, ale co jakiś czas przebijał się jakiś znany i dobry, ale on wtedy zazwyczaj płakał, i prosił, i przepraszał, zamiast słuchać. Nie pamiętał, o co mógł prosić, ale z łatwością był w stanie się domyślić. Poza tym, dostał chyba swój pokój z miękkim łóżkiem i dużą miską na nocnym stoliku, i z lampką zapaloną przez cały dzień, bo strasznie było, kiedy było ciemno. Co jakiś czas ktoś przychodził, choć on nie chciał wcale na nikogo patrzeć, a co jakiś czas to on błagał, żeby przyszedł ktoś tutaj, bo jest strasznie samemu, okropnie i tak boli. Pamiętał, że przez pierwsze dni podtykali mu pod nos zupy i kaszki, a on wymiotował od ich zapachu, i pamiętał słowa czyjeś surowe, pamiętał, że odpyskowywał coś bardzo nietaktownego, i pamiętał, że nie miał już siły buntować się, gdy tamta kobieta z niebieskimi paznokciami wsuwała mu do nosa jakąś rurkę.
Tak więc te dni po powrocie były ciężkie i ostre, i mało było w nich Floriana - nawet jeśli fizycznie był ciągle prawie; bo myśli Cosmo były wtedy najciemniejsze i najgorsze, najszpetniejsze, i rozsadzały wszystko, tak jak ten ból rozsadzał całe ciało. I to było chyba najgorsze tak naprawdę, że Floriana nie było, bo to Florian go teraz trzymał tylko, nawet jeśli Dede przychodził i głos Dede też przecież wybijał się tak mocno. I gdzieś w tym wszystkim musieli być ci inni ludzie, prawda? Ci, którzy go kochali podobno, chyba raz dzwoniła mama, ale Cosmo miał nadzieję, że Dede okłamał ją, że wszystko w porządku. Bo nic nie było w porządku przecież, bo czuł, że umrze zaraz, teraz, w tym momencie.
Ale potem było lepiej, choć na początku tej dobrej passy nie potrafił w nią chyba uwierzyć, bo wydawała się przecież tak krucha i chwilowa. Bo mógł patrzeć wreszcie i nie płakać, i mówić potem mógł normalnie, i chodzić też w końcu - choć było ciężko przecież, tragicznie ciężko. I Flo zaczął wreszcie się pojawiać. I chyba też jakieś pierwsze uśmiechy, rozrzucone po tym apartamencie na wysokim piętrze okruchy normalności, choć do normalności było przecież tak bardzo daleko. I nadal robili mu jakieś zastrzyki, a on czytał tylko te litery, i nie protestował już. I podstawili mu pod nos zupę, więc wypił dwie łyżki, i zaraz zwymiotował. I dali mu jakieś tabletki przeciwwymiotne, i wtedy dopiero mógł więcej trochę wypić, ale ten smak był dziwny okropnie, zupełnie nie taki, jak go pamiętał. A w międzyczasie udawali chyba razem - on i Florian, że ten dziwny świat z obcymi ludźmi, chodzącymi w butach po domu, jest całkiem normalny, bo Cosmo wreszcie wrócił na stałe do jego sypialni i zasypiali razem, oglądając telewizję, i Fletcher trzy razy zdążył mu opowiedzieć fabułę Naruto, a za ostatnim podejściem, Florian chyba nawet co nieco zrozumiał. I Bajzel przyzwyczajał się chyba do Gatsby’ego, który łatał pustkę po Scoobym. I Key gdzieś tam był, ale nie tutaj, a Cosmo… Cosmo był chyba złym przyjacielem, bo naprawdę nie miał siły na to, żeby przez te dni o nim myśleć.
Jasne, że było źle. Czasem nawet gorzej niż źle, bo czasem już ręce tak mocno się trzęsły, już bolało znowu, już kusił coraz bardziej ten telefon, w który starał się przecież tak uparcie nie zaglądał, i kusiło wymknięcie się na zewnątrz, choć nie wolno mu było przecież wychodzić samemu. Tych wszystkich gwałtownie narzuconych restrykcji najpierw nie mógł przeżyć, ale potem chyba całkiem się przyzwyczaił, bo to dla jego dobra - i chociaż kurewsko tego argumentu nienawidził, to wiedział przecież, że zależy na tym wszystkim Florianowi. A Florianowi był winien właśnie wszystko chyba za to, że naprawdę mógł siedzieć z nim przy stole i przez trzy godziny wciskać w siebie jedną trzecią miski kremu z dynii.
Niektóre rzeczy były inne i sztuczne, i dziwnie bolesne na samym początku. Mniej siły miał na całowanie chyba i zupełnie jej nie miał na cokolwiek więcej. O czymkolwiek więcej ciężko było zresztą w ogóle myśleć, bo mył się przecież zawsze sam i spał zawsze w ubraniach, i nawet przebierał się w innym pomieszczeniu, poza zasięgiem florianowego wzroku. Najpierw było mu głupio, bardzo nawet, bo te odruchy wydawały się takie okropnie bezsensowne, ale sam przecież nie chciał patrzeć na te podziurawione igłami i ostrymi narzędziami przedramiona - i nie chciał bardzo, żeby Florian był do tego zmuszony. Więc trwali tak chyba jak stare małżeństwo po sześćdziesiątce, ale dużo w tym było ciepła i dużo trzymania za rękę. I bywało naprawdę ciężko, gdy Flo nalegał, że potrzebny jest szpital, kiedy Cosmo radził sobie już przecież tak dobrze, czy on zupełnie tego nie widzi? Dobrze sobie radził, więc po co jakiś szpital, kiedy w notesie ta pani doktor, która co dwa dni przychodziła, żeby go zważyć, odznaczała ciągle wzrost wagi, a Fletcher udawał, że wcale go to nie obchodzi, że to nic przecież i że wcale nie opijał się wodą przed każdym badaniem, żeby szybciej dali mu spokój i przestali wisieć ze wzrokiem wbitym w jego talerz jak sępy, czekając aż skończy.
A potem nawet zaczęli wychodzić na spacer, choć tamta lekarka patrzyła na to bardzo podejrzliwie i Cosmo słyszał dobrze, jak szeptała Florianowi na ucho, żeby wolno chodzić bardzo i robić dużo przerw, bo tu na pewno tylko o chudnięcie chodzi. Nie chodziło. No, nie tylko. Bo poza tym gestapowskim ośrodkiem, w który na ponad dwa, długie tygodnie zmieniło się mieszkanie Floriana, mogli oglądać kaczki na stawie w parku i mogli wypalić parę papierosów, za co też dostał od doktorki już raz opierdol, bo nie powinien.
- Jebać ją - fuknął któregoś razu do Floriana, w pośpiechu szukając zapalniczki, gdy kobieta wyszła już za drzwi po rutynowej kontroli. - Najchętniej przywiązałaby mnie do łóżka i szprycowała jakimiś lewymi piksami.
Bo naprawdę nie rozumiała chyba, że jest lepiej. Dobrze jest. Zajebiście, lepiej być nie mogło. I dwa papierosy, i dwa kilometry więcej, i dwie łyżki mniej nie mogły zmienić tego, że było dobrze. Dwa kilo więcej też nie. Tak. Nie. Trochę jak świnia tuczona na ubój, więc łzy były czasem, jak patrzył na tę wagę, choć wyraźnie broniła lekarka ważenia, kiedy jej nie ma. Bo wszystko trochę się przecież waliło, bo to całe pół roku pędziło teraz ku rychłej zagładzie, bo ktoś psuł wszystko, co udało mu się przez ten czas osiągnąć, ale dla nich nie było to przecież wcale ważne. Ważne było, żeby zjadł jeszcze trochę zupy.
Ale poza tym był przecież Flo, tak? Flo był i Flo dbał, i to było straszne czasem, jak bardzo Flo dbał, i jak długo potrafił trzymać go niektórymi nocami w ramionach, i jak mocno potrafił ściskać tę zimną dłoń, gdy czekali razem w przychodni na wyniki. I to dobre było bardzo - mieć takiego Flo, nawet jeśli czasem miał wrażenie, że ostatni raz go widzi teraz, przed tym jak dokądś wychodził, bo wyjdzie i już nigdy nie wróci, bo schowa się przed nim gdzieś, u Oscara może, i pójdzie, i zniknie, i nigdy już nawet o nim nie pomyśli. Ale wracał przecież zawsze i całował w policzek albo w czoło, i przytulał, i opowiadał czasem o tej głupiej siksie, co nosi żeńskiego Diora. A on uśmiechał się tylko i słuchał tego pięknego głosu, i sączył powoli przez rurkę ten głupi jogurt, który wciska się zawsze staruchom po nowotworach.

To dzisiejsze wyjście miało być chyba prezentem. Od Cosmo dla Floriana, choć z zewnątrz wyglądało to chyba zupełnie na odwrót, bo to przecież była tajemnica, bo doktor Snave pewnie powiedziałaby, że to jest niepoważne i nieterapeutyczne (bardzo lubiła używać tych określeń; drugiego zwłaszcza). To nie było żadną tajemnicą chyba, że Fletcher wolał trzymać się, delikatnie mówiąc, z daleka od całego tego zamieszania związanego z Florianem i modową branżą. Zanim to wszystko poszło się jebać, to potrafił znaleźć tysiące wymówek, żeby tylko nie iść z nim na żaden bankiet ani pokaz, ale tak naprawdę St. Verne dobrze wiedział, że nie chodzi wcale o to, że nie da się tej zmiany w pracy nijak przełożyć ani o to, że boli tak bardzo głowa. O strach zwykły chodziło, o stres, o to, że nie rozumiał zupełnie jak ten obcy świat działa i czy on da radę funkcjonować w nim tak, jak życzyłby sobie tego Flo. Jako jego chłopak w sensie. Partner. Osoba towarzysząca? Chłopak. Chłopak chyba.
Ale tym razem chciał i to nie tylko dlatego, że o teatr chodziło, a on przecież nie był nigdy w teatrze. Chciał, bo perspektywa bycia razem gdzieś poza tymi czterema ścianami, poza tą całą, żałosną otoczką nachalnej troski i poza umawianymi szczegółowo godzinami kolejnych, lekarskich wizyt, wydawała się nagle czymś wyjątkowo atrakcyjnym. Stresującym. Tak, to też. Ale przede wszystkim atrakcyjnym. Tyle ludzi tam będzie przecież, prawda? Cosmo uwielbiał ludzi, a ludzie zazwyczaj uwielbiali Cosmo i odkrojony od możliwości korzystania z tych swoich społecznych umiejętności, czuł się zupełnie pozbawiony jakiejś wewnętrznej motywacji. Może i w mieszkaniu Floriana były stosy książek, które pochłaniał szybko i duże telewizory, z których spijał obrazy, ale nie było zupełnie nikogo z zewnątrz, kto patrzył na niego i nie wiedział o tym, że łyka teraz pięć tabletek dziennie, przed każdym posiłkiem.
Poza tym Florian wyglądał pięknie w garniturze i chyba szczerze cieszył się z tego, że ten jeden raz, Cosmo naprawdę chciał z nim pójść.
Benaroya Hall widział wcześniej tylko z zewnątrz, chociaż Annie Wright często organizowało wycieczki w podobne miejsca. Za opłatą. Przed wyjściem spędził w związku z tym przed lustem chyba trochę za dużo czasu, chyba więcej niż doktor Snave uznałaby za terapeutyczne i chyba znowu zbyt dokładnie zakrywał korektorem te wszystkie wypryski na podbródku i czole. Włosy też układał długo, bardzo długo i chyba wcale nie wyglądały tak, jak wyglądać powinny, ale Florian upierał się, że jest pięknie. Nie było i rozmiar na metce tego białego garnituru też nie był, ale mimo to Cosmo wsunął się w niego ostrożnie, bo to chyba najdroższa rzecz na świecie, z jaką do tej pory miał do czynienia. To wszystko po to tylko, żeby wpasować jakoś, żeby raz nie być głupim wieśniakiem, który do klubu dla vipów przychodzi w kraciastej koszuli swojego starego. I ten pierdolony raz, faktycznie chyba mu się udało. Bo przy wejściu, gdy ręce trzęsły się trochę ze stresu, tak przyjemnie uśmiechnął się ten elegancko ubrany mężczyzna, gdy Florian pokazywał mu specjalne zaproszenie. Bo gdy wraz z innymi stali stłoczeni przy schodach w oczekiwaniu na otwarcie drzwi, nikt nie zwrócił uwagi na to, że patrzył się tak mocno w oczy St. Verne’a i chyba uśmiechał zbyt długo. Bo zupełnie nikt nie uznał tego spojrzenia, stanowiącego chyba mieszaninę szoku i zachwytu, za podejrzane, gdy wreszcie weszli do sali, gdy Florian pociągnął go za sobą w kierunku tej loży, tego tarasu z centralnym widokiem na scenę. I chyba dopiero tamta pani pod pięćdziesiątkę obok uśmiechnęła się rozczulona, gdy oczy wyłaziły wciąż z orbit na nowo i na nowo, kiedy działo się to wszystko na tej scenie tak szybko, i zmieniała się dekoracja, i huczała muzyka.
A potem musiał być najbardziej irytującą osobą na świecie, bo ledwie światła na widowni się zapaliły i ledwie publiczność przestała klaskać, a on już stał na nogach, i już sięgał do florianowego ucha, i już buzia nie zamykała mu się wcale - między tymi rzędami siedzeń, przez te szerokie korytarze, przez jedne drzwi, drugie i trzecie, aż nie zauważył nawet, kiedy przeszli faktycznie z tej części teatralnej gdzieś dalej, w to miejsce, w którym faktycznie miał się odbywać bankiet. Uśmiechnięta szeroko, trochę z przymusu, a trochę chyba jednak pod wpływem jego słowotoku, kelnerka zaoferowała im zaraz po lampce szampana, którą Cosmo chwycił ostrożnie między palce, kiwając jej w podziękowaniu głową i wtedy dopiero orientując się chyba naprawdę, że oto weszli między tych wszystkich ważnych ludzi, artystów, dyrektorów kreatywnych, szefów, projektantów, stylistów i całej reszty wielkiego sztabu osób, którzy pracowali nad tą sztuką tygodniami. I między nimi wszystkimi gdzieś stał on, i Florian jeszcze tak bardzo blisko, za blisko chyba, żeby to był przypadek - ale Florian przecież był częścią tej maszyny, przecież Florian znał doskonale jej mechanizmy, programy i funkcje. Do tylko Cosmo był doklejony tutaj, doczepiony do tego obrazka na siłę, więc w jakimś intuicyjnym odruchu musiał kciukiem zahaczyć w końcu o jego dłoń, na moment tylko.
- I co teraz? - szepnięte z jakimś konspiracyjnym przejęciem, które chciał chyba upchnąć gdzieś głęboko, schować panicznie przed spojrzeniem cudzych oczu. Bo serce nadal przecież biło tak szybko przez nadmiar emocji i w głowie tańczyły jeszcze te obrazy ze sceny, ale w ciele powoli zaczynał kumulować się niepokój i lęk przed konfrontacją z całym tym szalonym półświatkiem. Dwa łyki całkiem dobrego szampana, na rozluźnienie chyba, bo strasznie dziwnie było tak stać między ludźmi i nie wiedzieć co zrobić, nie mieć pojęcia jak wgryźć się w towarzystwo. Zazwyczaj wiedział, jak zrobić to dobrze - Annie Wright go przecież skutecznie nauczyło. Ale teraz, kiedy ten Florian był obok i kiedy w grę wchodziło ośmieszenie nie tylko siebie, ale też jego, to wszystko było chyba odrobinę bardziej stresujące.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

czy ktoś mi wierzy jeszcze?
u b r a n i e


Ten projekt zaczął się chyba jakoś w styczniu - kilka dni po tym, jak poznał Cosmo. Był inną osobą wtedy zupełnie, te pół roku temu, kiedy siedział w swoim biurze z głupim uśmiechem na twarzy, odbierając przekazany przez asystentkę telefon. Z teatru - teatru? Rozmawiał z nimi godzinę chyba, bo to przedyskutować trzeba, omówić, jesteśmy domem mody, a nie stowarzyszeniem kostiumografów, pieniędzy potrzeba dużo, nie wystawię byle czego, nie bawię się w półśrodki, Arlene umówi was na spotkanie. Więc przyszli ci ludzie - ta dyrektorka, ten reżyser, kostiumograf - a Florian na szczycie stołu siedząc opowiadał im o tym, że jeżeli Saint Verne ma pod czymś się podpisać, to każdy aspekt tej rzeczy musi idealny być. Podpisana umowa i rozmowa z pracownikami następnego dnia, bo to dodatkowy projekt i ktoś go w ręce dostanie. Ktoś zdolny, tak? Więc Austin, Mabel i Halley odłączeni zostali od pracy nad nową kolekcją i zamiast tego codziennie przesiadywali z nim w dodatkowym pomieszczeniu przy pracowni, nad stołem kreślarskim, w towarzystwie siedmiu bezgłowych manekinów, z moodboardem zajmującym całą ścianę. A moodboard składał się głównie z fragmentów obrazów Klimta i zdjęć wnętrz barokowych kościołów. Przez kilka godzin Florian mazał smugami złotej, metalicznej farby po niedbale naszkicowanych postaciach opowiadając swoim podopiecznym o tym, że nie są tylko rzemieślnikami, są też artystami i teraz mają szansę w tej sztuce zaistnieć właśnie.
Najbardziej intensywne były ostatnie miesiące przed premierą - w pracy, w życiu Floriana też. Bo kiedy machał wtedy rękami rozrzucając po pracowni skrawki białych i błękitnych jedwabi, nie wiedział jeszcze, że koszmar go czeka. Koszmar - koszmarem była podróż do Vegas, koszmarem były te długie dni detoksu, te krzyki, te wymioty i okropne słowa. Koszmarem byli ci obcy ludzie w fartuchach wbijający się igłami w zabliźnioną tkankę na ramionach jego kochanego Cosmo, który wyrywał się i nie chciał wcale, który płakał, ze boli, ze nie da rady, więc Florian też płakał za zamkniętymi drzwiami swojej sypialni. I nie spał, bo nie mógł spać, kiedy tyle łez się lało, kiedy żołądek wyrywał się gwałtownie i słabo było tak. Z domu pracował, bo nie wolno było Cosmo zostawiać samego. Przesiadywał więc w domowej pracowni z otwartymi na oścież drzwiami, nasłuchując jego ukochanego głosu rozrywanego bólem. I pamiętał, że dzwoniła asystentka, bo ci ludzie z teatru, bo musi przyjechać zaakceptować, osobiście musi być, nie wolno odesłać niczego bez jego podpisu.
Płacił więc wielkie pieniądze tej Annie Snave, która nosiła białe koszule i złote kolczyki - płacił wielkie pieniądze, żeby pomagała, żeby doradzała i żeby została z nim wtedy, kiedy Florian musiał do pracy pojechać na te pół godziny dosłownie. Bo nie przyjrzał się nawet, nawet nie popatrzył dobrze tak tak, daj te papiery - nieistotne to było przecież, takie głupie, malutkie przy tym koszmarze, który przeżywał i przy tym obowiązku, który na siebie nałożył. Ale Anna mówiła, że jest lepiej, że detoks pomyślnie przeszedł, że organizm walczy - i dobrze, miał walczyć. I przychodziła ta terapeutka o łagodnej twarzy, w sukienkach w kwiaty. Siadała przy łóżku Cosmo i rozmawiała długo. A potem znów te kroplówki, masa tabletek i kapsułek, Doktor Snave rozpisywała dokładnie, co Cosmo jeść powinien i kiedy, jak go karmić, co podawać, a Florian kiwał głową, płacił okolicznym restauracjom, patrzył, jak Fletcher godzinę próbuje zjeść dwie łyżki zupy. To nic, te dwie łyżki chociaż. Dwie łyżki i będzie lepiej.
I faktycznie lepiej było, chyba wszystko zaczęło wracać do normy. Bo Florian nie mógł wiedzieć przecież, że to taki zryw tylko, ze to lata potrwa, że te krótkie momenty normalności były chwilowe, tak? Nie mógł wiedzieć, choć psychiatra mówiła i kazała wolno na spacery chodzić, i pilnować, i patrzeć zawsze, samego nigdzie nie wypuszczać. Kiwał głową. Do tego teatru też nie powinien iść, bo to nieterapeutyczne, ale Cosmo był taki zamknięty, taki samotny tutaj i należało mi się cokolwiek, jakiś skrawek szczęścia, choćby tak głupiego. Będę go pilnował przecież, będzie się dobrze bawił, spodoba mu się. Więc w czwartek, kiedy musiał lecieć do Los Angeles na te tragicznie ważne spotkanie biznesowe w tamtejszej siedzibie, a Cosmo zmuszony był zostawić na cały dzień z psychiatra, pielęgniarką i terapeutą, wpadł po drodze na lotnisko do salonu Comme des Garcons, gdzie zaatakowano go od wejścia, bo znali go doskonale przecież. I wskazał tylko na ten garnitur i tę koszulę w stokrotki, najmniejszy męski rozmiar jaki mają, który potem i tak musiał zwężać na Cosmo trzy godziny przed wyjściem. Pięknie jest, pokochają cię wszyscy - nigdy w to nie wątpił.
Ściskał jego rękę przez całą drogę, w tym samochodzie, który podstawiono pod budynek, przed tymi schodami, w tej loży, w której tak ciężko było skupić się na sztuce, bo nagle ważniejsze okazało się obserwowanie zachwytów Cosmo, jego szeroko otwartych oczu i wymienianie rozczulonych spojrzeń z tą kobietą obok siedzącą, która chyba wyjątkowo nim oczarowana, kręciła głową z poruszeniem. Ale w końcu i Florian musiał na scenę popatrzeć, bo przyjrzeć się powinien pracy swoich uczniów. I migały przed oczami odcienie błękitów, białe tiule i złote akcenty, które jak żywy szlachetny metal wyglądały w tych światłach i może Flo zdążyłby być dumny, zdążyłby zaplanować mowę krótką dla Austina, Mabel i Halley, którym kazał specjalnie zaproszenia na premierę wysłać, ale nie mógł, bo głos. Ten głos. Nie było lepszego - gorszego może - miejsca na usłyszenie tego głosu. Bo tutaj słyszał dokładnie każdą wypowiadaną głoskę, odbijającą się od idealnie skonstruowanych ścian, w tym pomieszczeniu z perfekcyjną akustyką. Ten głos, którego być tu nie powinno, który jego imię wypowiadał miliony razy, przez który płakał ze smutku, ze szczęścia, z beznadziei chyba i przed którym uciekał, kiedy rozstali się te dwa lata temu, a Florian przez wiele godzin ryczał w samolocie unoszącym się nad Atlantykiem i marzył - całym sobą marzył - żeby spadł, rozbił się o szczyt jakiejś góry, żeby paliwa zabrakło, żeby ktoś go zestrzelił.
I wtedy myślał chyba, że już nigdy nie będzie szczęśliwy i nie był, faktycznie. Dopiero kiedy Cosmo powiedział, że powinniśmy być razem i został w jego mieszkaniu. I pomyślał, że zapomniał, że przetrwał, już definitywnie, już na zawsze. Już nie było bólu w nim ani żalu i teraz, gdyby go spotkał gdzieś na ulicy powiedziałby, że mu dobrze życzy, że już go nie kocha, że tak czasem musi być. Że czasem trzeba odejść i w niepamięć puścić. Ale w takim razie - skoro tak uparcie w to wierzył - dlaczego serce zaczęło być tak szybko, niedobrze się zrobiło, oddech przyśpieszył? Dlaczego tak idiotycznie ten organizm reagował i tak ciężko ślinę przełykał, i zerkał na Cosmo, bo czy zauważył? Nie mógł. Nie mógł, bo zbyt przejęty był i przez całą przerwę między aktami mówił tak słodko i opowiadał, a potem, kiedy wszystko ucichło, łapał go za ramię i mówił dalej, więc Florian starał się nie myśleć i śmiał się, i przytakiwał, i mówił, że będziemy częściej chodzić, jeżeli masz ochotę. I przeprowadził go do tej sali bankietowej wdzięczny nagle, że już po wszystkim, że go nie zobaczy więcej, że przetrwał to jakoś i nikt nie zauważył tego poruszenia, prawda? Czemu ktoś miałby? Teraz mógł stać tylko między tymi ludźmi, brać kieliszek szampana, patrzeć na Cosmo takiego przejętego, rozkładającego się wokół jakby w muzeum był, a nie w centrum florianowego życia. Ale może to właśnie muzeum jego było - muzeum bycia Saint Vernem, który nie zdążył na jego pytanie odpowiedzieć, bo już dyrektorka teatru i reżyser stali obok, już witali się rzucając w eter jego imię i nazwisko, już kobieta rękę mu kładła na ramieniu.
- Zaszczyt to był, pracować z Panem - mówił reżyser, ten mężczyzna w średnim wieku z łysiejąca głową. A Florian uśmiechał się jedynie, podbródek unosił lekko i nie odwzajemniał tych podziękowań, bo przecież to on dla nich darem był, tak? Niech dziękują. - Muszę przyznać, że martwiłem się najpierw, bo nie odzywał się Pan…
- Byłem trochę zajęty niestety - kurwa. I uśmiechnął się znów, z wyższością jakąś, bo jak śmie ten facet łysy wątpić w niego w jakimkolwiek stopniu, z jakiegokolwiek powodu. - Ach tak, to Cosmo Fletcher, mój partner, Cosmo, to Ava McGarthy, dyrektorka teatru! - Bo jebać tego reżysera. Kobieta jednak - szczupła, niewysoka, o siwych włosach i z masa biżuterii - zachichotała radośnie i podała Cosmo rękę w ten najsłodszy sposób - ściskając jego dłoń lekko obiema dłońmi. A Florian czuł, że jest teraz taki dumny i taki zakochany, i że Cosmo taki piękny i mądry pasował tutaj bardziej niż którakolwiek z tych sztucznie uprzejmych osób. Bo on prawdziwa sztuką był, a oni tylko oglądali z niemym zachwytem, zazdroszcząc pewnie, że nie mogą tego dzieło dotykać, tak jak teraz dotykał go Flo, stykając się z nim ramionami.
- Cudownie Pana poznać, naprawdę, jestem zachwycona! I pod wrażeniem, naprawdę, Panie St. Verne, cóż za talent!
- Tak, tak, wiem.
- Musi Pan koniecznie poznać naszą gwiazdę wieczoru, to bardzo ważne dla naszej współpracy!
Nienienienienienienie.
Kobieta zniknęła na chwilę w tym tłumie elegancko ubranych ludzi, a Florian patrzył za nią z lekko rozchylonymi wargami, bo NIE ZROBI MU CHYBA TEGO TERAZ TA RASZPLA, PRAWDA? NIE MOŻE. W tym czasie jękliwy reżyser męczył Cosmo jakimiś opowieściami, a może to Cosmo męczył jego, bo ta rozmowa dzika zaraz przy jego uchu brzmiała jak bitwa na najbardziej pretensjonalne słowa. A Ava wracała, stukając obcasami, prowadząc za sobą tego wysokiego człowieka o najładniejszym nosie na na świecie, który pewnie wciąż w kącikach oczu miał tę cholerna, złotą farbę. Milo, ja pierdolę, dlaczego?
- Nasza główna rola dzi... - chciała mówić kobieta, klaszcząc w dłonie i obracając się lekko do tego pięknego koszmaru, którego nie powinno tutaj być. Nie powinno, a mimo to Florian wpadł Avie w słowo, wyciągając ku niemu rękę z uśmiechem zbyt pewnym siebie jak na tę podbramkową sytuację, w której teraz wszyscy uczestniczyli.
- Florian St. Verne. Świetna sztuka.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przygotowywali się od dawna, wielkie wydarzenie, główny spektakl sezonu. I presja, presja cholerna, nie mógł tego zjebać, wiedział o tym, nawet kiedy tak bardzo nie obchodziły go próby, kiedy wszystko się waliło, kiedy był bo musiał. Ale teraz wszystko było dobrze, cudem wziąć swoją rolę miał, znów skakał po tej scenie, znów prowadził monologi, znów obejmował przyjaciółkę z którą grał. I nie widział widowni, bez znaczenia, że ona pusta jeszcze była, bo jeśli ma dobrze być to nie może widzieć ludzi, musi na moment uwierzyć w ten inny świat, w jego prawdziwość. I na próbach to czasami trudne było, czasami głos reżysera go wyrywał, bo nie tak, nie w tę stronę, bo to inaczej brzmieć powinno, gest inny, nie te emocje. Więc inaczej, na nowo, albo dyskusja, dlaczego w ten sposób. I zmęczenie dopadało, a jeszcze tyle przed nimi, jeszcze przymiarki, te stroje cholerne, miały takie ważne być, nawet dobre były,
I stres. On zawsze przychodził na sam koniec, w ostatniej chwili, kiedy nerwowo powtarza się tekst, kiedy nagle słowa uciekają, coś znika z pamięci, nagle coś okaże się niedograne, wyjdzie za szybko, za późno, zająknie się, akty pomyli. I słychać już głosy na widowni, on mruży oczy, bo makijażystka kazała mu się odwrócić tak, że lampa strasznie w nie świeci, zaraz je zamyka, już i tak cały w tym złocie jest, Lily obok niego, bo powtarzają kwestie, bo to powtarzanie zawsze uspokaja, nawet jeśli byłby już w stanie recytować te słowa przez sen. I potem lżej będzie, jak premiera się uda to tego stresu tyle nie będzie, bo raz to zrobią, ale teraz powtarzali, wymieniali się uwagami dopóki Caren, makijażystka nie kazała mu przestać się ruszać.
A potem wstał, już trzy dzwonki, dwa dzwonki, jeden. I pierwsze głosy na scenie, pierwsi aktorzy już wyszli, zmieniając się całkowicie, pozostali zerkają z boków, on też zerka, czekając na swój moment, żeby nie przeoczyć, choć jeszcze trochę przecież ma czasu, ale ich też obserwuje.
I w końcu scena i nagle stres znika, wszystko przestaje być ważne, jest rola, on w niej, inny świat i inna rzeczywistość, inna historia i inny on. I są postaci dookoła, nikt poza nimi, nic nie jest ważne, tekst przychodzi z łatwością, jakby znał go od zawsze, jakby te słowa były najbardziej oczywistą rzeczą do wymówienia, wie gdzie iść, co zrobić, bo wie, że tak powinno być. I bardzo na miejscu jest, wszystko jest naturalne i oczywiste i w tym wszyskim piękne.
A potem przerwy, bieganina, niektórzy zmieniają stroje, jemu makijaż trzeba poprawić, bo duszno na scenie, gorąco, choć dobrze się trzyma całkiem, ale poprawić lepiej, trzy dzwonki, dwa, scenografia się zmienia, techniczni przeklinają, jeden śmierdzi fajkami i Milo chętnie też by zapalił, wyszedłby nawet z nim, Tonym po spektaklu, podziękowałby że nóż jakim go zabili faktycznie był składany, pośmialiby się, a potem by się rozeszli, ale potem ten bankiet sztywny, ważny ponoć, wypada być.
Jeden dzwonek, znowu scena, monolog długo aż w gardle zasycha, ale to nie ważne, bo monolog ważny i prawdziwy, wykrzyczany w dużej mierze, bo to słowa które trzeba krzyczeć były. Ale po nim znikał na trochę i znów wypatrywał swojego czasu. I tak do końca, do chwili kiedy kurtyna opadnie, by podnieść się jak wyjdą, jak ukłonią się publice, braw wysłuchają i uciekną zaraz. I serce będzie mocno biło jeszcze długo, uśmiech na twarzy taki nieopanowany, jeszcze wszystko wybrzmiewa w głowie, jeszcze ta satysfakcja, bo wspaniali wszyscy byli, bo poruszyli cały tłum, a o to chodziło, bo publiczność z miejsc wstawała, więc premiera bardzo się udała, to przecież cholernie ważne dla nich wszystkich, dla całego organizmu jakim był ten teatr.
Ale zaraz pod prysznic, umyć się trzeba, zmyć tę cholerną farbę. Jakim cudem ktokolwiek myślał, że ona sama z niego zejdzie na scenie, skoro teraz zmyć się jej nie da, ale szorował i drapał, powoli schodziła, skóra zaczerwieniona zostawała, czasu nie miał wcale, ale złoty wyjść już nie mógł, więc spod prysznica czerwony wyszedł, ale to nic, zaraz to zejdzie, ubrać się musiał, ciuchy już przyniósł wcześniej, włosy suszył jeszcze na szybko, choć w nich się też trochę złota zaplątało i z tym teraz nic nie zrobi i przy paznokciach jeszcze zdrapywał resztki, wokół oczu czarna obramówka została, przemył płynem do demakijażu, ale przemywał znowu i domyć nie mógł, w końcu wyglądał całkiem ludzko, więc zapiął koszulę, narzucił marynarkę, spojrzał jeszcze w lustro, ale w porządku całkiem było.

Na sali już było sporo osób, zaproszeni aktorzy w większości byli, Lily spróbowała mu odgarnąć złotego włosa, na co się zaśmiał, podając jej szampana, pasuje mi to złoto, może tak zostawię, co?, zaraz się pojawiła McGarthy, mówiąc że musi koniecznie kogoś poznać, więc dał się pociągnąć, uzbrajając się w uśmiech szeroki, ten dla wszelkiej maści ważnych ludzi, jakich się tu czasem poznawało, rękę się im podawało, wymieniało kilka snobistycznych zdań, by wrócić do szampana.
Aż nie zobaczył, kogo ma poznać. Dwie postaci, Cosmo na pewno się tu nie spodziewał i cholera chyba na chwilę zamarł, bo za dużo tego było ostatnio, bo nadal wieczorami musiał sobie przypominać, że dobrze już jest, że Key się odnalazł i jest bezpieczny, a on może iść spać nie myśląc o tym, czy ktoś się właśnie nad małym bratem nie znęca. I w tym wszystkim rola Cosmo była, duża była, bo byli tam razem i z jednej strony to lepiej, bo wolał myśleć, że żaden nie przechodził przez to w pojedynkę, z drugiej nie wiedział czy któryś z nich w ogóle wyruszyłby sam. I choć nie obwiniał Cosmo o problemy swojego brata, wiele by dał, żeby ta dwójka więcej się nie spotkała. Bo twarz Keya na zdjęciach nadal jakaś martwa się wydawała, bo chyba nie potrafił przestać myśleć o tym, co mogło się wydarzyć. I nie sądził, że go tak szybko zobaczy, że po tym wszystkim i mimo wszystko na moment wstrzymał oddech, obserwując go. Czy był w takim stanie jak Key? I co im, cholera odbiło. Ale dobrze było widzieć ten jego uśmiech i entuzjazm, bo jeśli Cosmo dochodzi do siebie, to Smark pewnie w końcu też da radę, prawda? Chciał w to wierzyć. Ale teraz nie Cosmo interesował go najmocniej. W innych okolicznościach tak, w innych okolicznościach, bo właściwie się martwił, bo obaj byli zagubieni, choć skupiał się na swoim bracie oczywiście, bo Klucz i Jas zawsze byli na pierwszym miejscu i potem jeszcze Vivi do nich dołączył. Ale lubił chłopaka, bo lubił jego dziwny umysł, lubił jego drobne ciało i nie był to ktoś, do kogo Milah mógłby zbliżyć się zbyt mocno, ale dzielili przecież dobre wspomnienia i przez chwilę byli całkiem blisko i chciał dla niego dobrze.
Nawet, jeśli jego myśli wciąż do brata wracały, a jakieś wyrzuty sumienia w tej chwili trudno było zagłuszyć i jakąś myśl, że do tego może by nie doszło, gdyby potrafił o rodzinę zadbać, być oparciem, kimś komu brat by zaufał. I może za często teraz myślał, za często pisał do niego, chyba za bardzo potrzebował potwierdzenia, że dobrze już jest, a przynajmniej lepiej trochę i, że dzieciak się odezwie jeśli będzie potrzebował.
Ale nie mógł myśleć o tym teraz, musiał być tutaj, w tej chwili, w tym miejscu.
Ale był też Florian. I to wszystko jakieś tragikomiczne było, spotkanie jak wyreżyserowane. Chyba dopiero teraz, patrząc na niego zrozumiał, jak dawno się nie widzieli. Zmienił się, całkiem inaczej wyglądał, inną miał postawę, a może udawał jak, kiedy się poznali. I chłodny był, Milo chyba ten chłód zdziwił, bo rozstanie było ciężkie, przykre, bolesne, bo wiele z niego nie rozumiał chyba, ale poza rozstaniem i poza kłótniami mieli przecież coś cennego. I to coś sprawiało, że nie chciał być dla niego chłodny i nie chciał się odgrywać za to, co bolało. Bo minęło już wiele czasu, a czas dawał perspektywę, żeby widzieć błędy obu stron, żeby zrozumieć, że może dobrze się stało, nawet jeśli jego twarz wracała w samotne wieczory i nawet, jeśli przez długi czas żałował, że go nie zatrzymał. Ale nie zrobił tego, być może popełnił wtedy olbrzymi błąd, a być może zrobił dobrze, bo ostatnie miesiące były nie do zniesienia przecież i tylko w kółko się ranili już.
Ale nie o tym chciał myśleć, bo emocje już opadły i pozostała jakaś nostalgia, pozostało bicie serca jakieś szybsze, pozostała chęć nazwania go słoneczkiem, pocałowania go w oko, złapania za rękę. Więc uśmiechnął się nieznacznie, ciepło. Nie zamierzam z tobą walczyć, Lori.
- Nie domyłem złota, czy aż tak się zmieniłem? - uścisnął jego rękę, skoro Florian chce się witać oficjalnie, choć ciężko walczył ze sobą, żeby go Słoneczkiem jednak nie nazwać, tak trochę w odwecie za jego spięcie i oficjalność, chyba jednak byłoby to nie na miejscu, szczególnie przy dyrektorce, więc darował sobie. Zaraz spojrzał na Cosmo, starając się skupić już na nim i na tym, co było teraz, a chłopak wyglądał uroczo i uroczy był jego entuzjazm tak odbijający się na twarzy i Milo bardzo chciał wierzyć, że lepiej z nim jest.
Milo, dobrze cię widzieć!
- Ciebie też, cześć. - uśmiechnął się po prostu, co więcej mógł zrobić, tym bardziej, kiedy dyrektorka i reżyser obok byli, oficjalnie dosyć było.
- Oh, znacie się? - kobieta odezwała się z nieznacznym zaciekawieniem, choć nie miała nawet pojęcia, jak cholerny zbieg okoliczności się tu właśnie odbywa. Spojrzał więc na nią, elegancką kobietę z włosami zapiętymi w wysoki kok. Lubił ją bardzo i szanował, bo prowadziła tę instytucję od lat i bardzo ją rozwijała i uwielbiał to, jaki postrach potrafiła zasiać dookoła, jeśli zachodziła taka potrzeba.
- Tak, stare czasy. - odpowiedział więc tylko, bo choć nie miał już problemów sprzed lat, nie było to miejsce na wprowadzanie kogokolwiek w te przedziwne konotacje. Ona najwidoczniej także nie zamierzała wdawać się w ploteczki, bo opuściła ich po chwili, żeby oficjalnie powitać gości, ogłosić że nowy sezon został otwarty z sukcesem, podziękować osobom, które udzieliły wsparcia, opowiedzieć pokrótce o nowych projektach, powitać szczególnych gości oraz pogratulować wszystkim twórcom dzisiejszego wydarzenia.
- Dobrze wyglądasz. - odezwał się do Cosmo, kiedy kobieta opowiadała coś o tradycji i historii tego miejsca, chyba zbyt wiele razy już o tym słuchał. - Obaj dobrze wyglądacie.
Dodał po chwili. Ciebie też dobrze widzieć, Lori.
- Rozumiem, że to ty odpowiadasz za fakt, że przez najbliższe półrocze co najmniej będę wydrapywał zewsząd złotą farbę po spektaklach? - wiedział przecież, kto odpowiada za stroje, a przynajmniej jaka marka za nimi stoi, choć nie widział Floriana ani razu, spodziewał się że ktoś inny się tym zajął, w sumie o Lorim obecnie za wiele nie wiedział.
Choć zamilkł zaraz, bo mowa przeszła do dzisiejszego wydarzenia i zaproszono reżysera, już go przedstawiono i oklaskano, więc zaraz pewnie opowie o spektaklu, jego wydźwięku po krótce, podziękuje współpracy, pewnie i Loriego tam wciągną.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

W pierwszej chwili, kiedy ekscytacja stopniowo zaczęła ustępować miejsca odpowiedniej dozie napięcia i poddenerwowania, w głowie zaświtała krótko i gwałtowna potrzeba ucieczki. Bo może to głupi był pomysł - przychodzić tutaj, może głupie było wciskanie się w ten garnitur, może głupie pozwalanie Florianowi na wciągnięcie się w ten, do którego nie pasował przecież, który go przygniatał tak naprawdę i podduszał chyba trochę. Głupi pomysł i pewnie powinien pomyśleć o Flo w pierwszej kolejności, zanim się zgodził - o Flo, a nie o tym, że nie był nigdy w tym teatrze, że nie był nigdy na żadnym bankiecie, że z nim nie był nigdy oficjalnie w takim miejscu, a już na pewno nie na czyjekolwiek specjalnie zaproszenie. O Flo powinien pomyśleć - o tym, że może proponował to z grzeczności, przyzwyczajony do każdorazowej odmowy, deklarowanej przez Cosmo bez zastanowienia, że może nie chciał go wcale tutaj wbrew temu entuzjazmowi, który równie dobrze mógł być sztuczny po prostu i wyćwiczony, że może chciał się wyrwać z tego domu, od niego się wyrwać - na chwilę chociaż, na jeden wieczór, bo Fletcher widział przecież, jak bardzo St. Verne ciągle się dla niego poświęca. I coraz częściej chyba głupio mu było, że tak chętnie korzysta z tej całej dobroci, że niewystarczająco często pyta go jak się czuje, że za mało zachęca go, żeby korzystał z życia sam, bez niego, żeby wyszedł gdzieś z kimś, żeby umówił się z Dede, cokolwiek żeby zrobił dla siebie. Raz nawet zaproponował, żeby znalazł kogoś może do takich spotkań bez zobowiązań, że to w porządku będzie, że on nie będzie zły przecież, ale powinien chyba brzmieć bardziej stanowczo, zamiast obejmować go ciasno ramionami i wciskać policzek w jego podbrzusze.
Te wszystkie myśli huczały teraz w głowie, kiedy rozsiewając wokół iluzję złudnej pewności siebie, uśmiechał się płytko do tego mężczyzny, który był...? Kim właściwie? Nikim istotnym chyba, skoro go Florian zaraz zbył tak pretensjonalnie, żeby przedstawić Fletcherowi kobietę - dyrektorkę teatru. I jego jej też. Mój partner. Partner jego. Oddech na moment ugrzązł w gardle, krótkie ukłucie stresu, uśmiech stał się chyba bardziej nerwowy, ale to nic, bo i tak wyciągał już rękę w jej stronę, rozluźniając się trochę, kiedy kobieta postanowiła nie komentować tego wcale, tylko ująć jego dłoń w swoje i tak uroczo go powitać, żeby zaraz wrócić do komentowania talentu Floriana, którego ten wydawał się być tak bardzo świadomy, że Cosmo miał ochotę aż go trącić stopą w łydkę, ale wiedział, że nie wolno, bo garnitur drogi, tak? Więc tylko powstrzymywał się od śmiechu, bo ta postawa jego osobistego Versace rozluźniała go chyba odrobinę, sprawiając, że z większą nonszalancją unosił do ust lampkę z szampanem, decydując się w końcu wielkodusznie na zajęcie tym biednym, zignorowanym brutalnie przez Floriana jegomościem.
- Witam serdecznie, Cosmo Fletcher, a pan to...? - Ale mężczyzna nie wydawał się zbyt zadowolony faktem, że jakiś chłopaczyna naprawdę go nie skojarzył i chyba gorzej niż Cosmo szło mu ukrywanie rozgoryczenia pod wymuszonym uśmiechem.
- Dawkins, reżyser. Pan Fletcher z tych Fletcherów?
- Tak, z tych właśnie - odparł zaraz, choć bladego pojęcia nie miał z jakich, ale ta informacja najwyraźniej zadowoliła pana przedstawię-się-tylko-nazwiskiem-bo-jestem-kul. - Więc to pański spektakl, tak? Wspaniały, podobał mi się bardzo. - No niech się ten człowiek wpół okrągły, przypominający trochę piłkę do baseballa ucieszy trochę, tak? Zresztą Cosmo nie kłamał przecież, a skoro już miał przed sobą reżysera we własnej osobie, to nastała idealna okazja do tego, żeby zadać parę pytań o sensy ukryte. Więc zaraz było, że widzi pan, namierzyłem różnego rodzaju aluzje i literackie odwołania, miałby pan chwilę? i jasne, że miał chwilę dla partnera pana St. Verne'a z TYCH Fletcherów, no oczywiście, że tak (wciąż robił na Floriana, który miał go w dupie i rozmawiał dalej z dyrektorką, takie maślane oczy, że Cosmo zaczął się zastanawiać czy to nie ten chłop, który kiedyś proponował mu trójkąt).
Tak czy siak, Fletcher porządnie zaangażował się w próbę wyjaśnienia mężczyźnie swoich subiektywnych doznań, zasypując przy okazji gradem pytań o tamten bardziej koślawie względem innych liter naznaczony znak zapytania w scenografii, czy to sygnał skrzywienia obyczajów głównego bohatera? No nie, to scenografka miała akurat taki charakter pisma, ale to słuszna uwaga, zaiste, musimy tak zawsze pisać, cenne bardzo. I tamten moment, w którym bohaterka szarpnęła się gwałtownie, nie do rytmu zupełnie, czy to odniesienie do batalii wewnętrznej, która rozszarpywała jej duszę tak okrutnie? Ach, no tak, aktorka się potknęła po prostu, ale jasne, muszą to dodać do scenariusza, zrobią to z pewnością, no jasne, że tak. W międzyczasie dyrektorka oddaliła się gdzieś, co zauważył chyba zbyt późno, bo dopiero, kiedy szanowny pan Dawkins spiął dupsko, że ohohoh, a gdzież się podziała pani McGarthy? Już był gotowy uśmiechać się miło i szykować jakąś ściemę, że spójrz, złotko, nasi znajomi, hihi, pani Dawkins, złapiemy się potem, żeby móc przez chwilę powymieniać się z Florianem niezbyt bystrymi uwagami trochę dalej od tych nieprzyzwyczajonych do krytyki i rozbawionych twarzy uszu, ale wtedy dyrektorka wróciła, ciągnąc za sobą...
- Milo? Dobrze cię widzieć! - powitał go zaraz, już nawet nie powstrzymując tego niekryjącego rozbawienia uśmiechu. I już chciał pytać, skąd zna Floriana, no bo przecież od razu załapał, że jednak się znają, ale dyrektorka wyprzedziła go w tym zadziwieniu. Musiał przewrócić oczami na te stare czasy, bo nie były tak stare wcale przecież, zwłaszcza, że nie miał zielonego pojęcia, co przed wielu laty te dwa dziady ze sobą wyprawiały. Z drobną ulgą przyjął moment, w którym te dwie zbyt oficjalne osoby oddaliły się od nich, bo coś się miało chyba dziać zaraz, prawda? Widział, że na scenie szykują się przemówienia i gdyby okoliczności były trochę inne, z pewnością chętnie posłuchałby o tym, jaką istotną rolę tutejszy teatr odgrywa w kwestii kształtowania świadomości kulturowej mieszkańców Seattle. Teraz jednak był Milo, a Milo odruchowo skojarzył mu się z Keyem, o którego w jakimś trudnym do opanowania odruchu, bardzo chciał spytać, okropnie. Ale powstrzymał się jakoś, bo to nie temat na teraz, prawda? Nie, zwłaszcza, że myślenie o przyjacielu było nadal tak cholernie ciężkie, bo wracały te wszystkie straszne wspomnienia, wracały myśli o tych nocach, gdy objęci kulili się razem schowani przy jakimś kontenerze. I potem ten komplement, na który uśmiechnął się nieswojo. Niedobrze, zupełnie niedobrze, Milah, nie wiesz nawet, jak źle pod tym garniturem, ale to nic, bo teraz trzeba było się uśmiechać i udawać, że tak - że dobrze, najlepiej, bo Florian był obok i on tutaj miał być jego wizytówką, tak? Kolorową ozdóbką, żeby ci ludzie wszyscy mogli patrzeć i myśleć, że jest ładny całkiem, że śliczną ma buźkę, że przyjemnie wygląda tuż przy tym wielkim artyście od siedmiu boleści, który dla odmiany wyglądał dobrze, tak. Najpiękniej.
- Ty też, ale w złocie było ci bardziej do twarzy, Lori wie, co dobre - uśmiechnął się więc tylko upijając jeszcze trochę szampana, w jakimś nerwowym odruchu rozglądając się wokół, żeby upewnić się czy czasem zza czyichś pleców nie wyskoczy wprost na nich doktor Snave. Ile kalorii miał ten szampan w ogóle? Zestresował go fakt, że zupełnie nie pamiętał. Wino - tak, wódkę - tak, ale szampana? Zupełnie wyleciało mu z głowy, więc teraz, gdzieś ponad tą przesadnie napiętą rozmową, która rozgrywała się między ich trójką, wyłapywał z tłumu te wąskie w taliach dziewczyny, które apatycznie spoglądały na wyłożone słodkimi i słonymi przekąskami stoły. Ktoś na pewno wie. Przez moment też z głuchym uczuciem uciskającego zawodu wsłuchiwał się w puste zupełnie słowa reżysera, którego największą radością faktycznie był chyba fakt, że St. Verne zgodził się odpowiadać za kostiumy, więc zdążył jeszcze tylko rzucić krótkie:
- Ej, ze sceny mnie ucałuj - bliżej trochę florianowego ucha, choć tak, że Milo i tak z pewnością to słyszał, zanim Dawkins oficjalnie nie poprosił przedstawiciela marki na środek, co spotkało się z aprobatą całej zgromadzonej gawiedzi. No więc Cosmo odebrał od tego swojego mężczyzny pięknego jego lampkę z szampanem, żeby się prezentował na tej scenie jak należy, czując się trochę jak matka w przedszkolu na jasełkach. Podczas gdy Flo gramolił się na scenę, Fletcher uśmiechnął się jeszcze do Milo, stukając jednocześnie swoją lampką o szkło, trzymane przez niego. - Nie poznałem cię zupełnie tam na scenie. Dziwnie cię widzieć w robocie w czymś innym niż tamte cieliste majty - krótki śmiech, bo po tym pierdolonym detoksie szampan chyba zbyt szybko uderzał do głowy, a potem głos Floriana rozbrzmiał pięknie na sali, więc spojrzenie Cosmo powędrowało za nim, bo choć normalnie wydawałoby mu się to strasznie głupie, dumny był teraz z tego pierdzikółka jak cholera. - Skąd znacie się z Flo? Co on spięty taki? - mruknął jeszcze, nachylając się bardziej w stronę Khayyama, gdzieś między kolejnymi słowami tej kwiecistej przemowy, którą St. Verne z pewnością właśnie wszystkim serwował.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

NA samym początku swojej kariery, Florian zwykł rozpływać się i padać do stóp tym większym, tym ważniejszym, tym dostojniejszym. Tym ludziom starszym od niego, którzy patrzyli na niego z irytującym rozczuleniem w oczach - mały chłopiec, ledwo po studiach, szczupły, te oczy takie duże, taki uśmiech dziecięcy. Miejsce w firmie dostał, ster w ręce - po mamusi. Valeria chciała przejść na emeryturę, więc Floriana przygotowywała do tej roli od kiedy kupiła mu pierwszy szkicownik i pierwszy raz do pracowni go zabrał - twoje królestwo to będzie. Uczyła go, stojąc nad tą kędzierzawą głową, a ci wszyscy stażyści patrzyli z zawiścią, bo przecież oni pracowali ciężko, a St. Verne Junior dostał wszystko w ślicznym pudełeczku przewiązanym atłasową wstążką. I już wtedy było ciężko, choć złośliwości z ich strony przyjmował z godnością, bo chyba mu się należało, chyba rozumiał trochę. Ale z tymi większymi - z nimi było gorzej. Pierwszy pokaz i pierwszy bankiet, na którym tylko jego projekty ciągnęły się długimi trenami po drewnianym wybiegu w LA się odbywał, a ci ludzie - ze świata mody, z tych wielopokojowych pracowni, z tych magazynów wydawanych na błyszczącym papierze - patrzyli na niego z góry, w czubek głowy mu się wpatrywali, choć przecież wysoki był zawsze i pewnie głowę podnosił. Matka mówiła o szacunku, o elegancji i klasie, że pyskować nie można, przechwalać się nie wolno, trzeba ręce całować i uginać kark, w który ktoś potem mocno uderzał z otwartej dłoni. Nie znosił tej sztucznej skromności.
Sam musiał nauczyć się, że to głupota, że to beznadziejna rada, która tylko osłabiała go i pozwalała tym drogim butom przyszpilać go do podłogi, brudzić klapy marynarki. Bo bycie słodkim chłopcem okazało się błędem być, bo oni - oni, cholera, tacy jak ten łysy, jak ta Ava - nie szanowali miłych chłopców. Bo mili chłopcy byli dziećmi, miłym chłopcom mamusia oddała firmę, mili chłopcy szyli sukieneczki, a nie drapowane na ruchomych ciałach dzieła sztuki z tafty, mili chłopcy rumienili się, kiedy ktos ich chwalił i niepewni siebie byli, więc wystarczyło rzucić Jeszcze się nauczysz, niedojrzałe te twoje projekty, ci młodzi, nie mają pojęcia o prawdziwym pięknie rzemiosła, za wiele w tym wyniosłości, zbyt liberalne, hołdu nie oddaje takiego jak oddawać powinien. Więc musiał te oczy szczeniaka schować, unosić brwi, głowę wysoko, uśmiechać się z wyniosłością, stawać zawsze prosto i mówić tak pewnie, jak potrafił tylko - żeby nikt nie wątpił. Nie wątpił, że jest dobry, bo oni tego chcieli właśnie - zaszczyt, wielki talent, pierdolenie. Chcieli usłyszeć, że to on się kaja, że on kłania się w pół, bo oni tacy ważni, tacy zdolni, a on tylko chłopiec mały. Nie był niczyim dłużnikiem - chcieli go tu, zaprosili tu, chcieli jego ręki i jego nazwiska, więc niech biorą i niech nie oczekują, że będzie im brawa bił i po rękach całował. Teraz dla nich pracował, dla tego gościa, który zwątpić w niego śmiał i dla tej kobiety o nieskazitelnie siwych włosach, a oni mieli mu za tę pracę zapłacić, głową kiwnąć, wdzięczni być, że się podjął w ogóle, bo przecież tyle innych rzeczy mógłby robić przez te pół roku, dla innych ludzi pracować.
I dlatego dla tych ludzi chłodny taki był, taki wyniosły. Ale nie dla Milo - do Milo wyciągnął rękę z innego powodu. Głupio mu było. Wciąż trzęsły się dłonie i słowa chciały się łamać, oddech jakoś się urwał, kiedy ta twarz była tak blisko, kiedy uśmiechała się do niego, mówiła tak gładko nie poznajesz mnie, Florian? Poznawał, kurwa, nikogo tak nie poznawał. Ostatnio przecież - niedawno tak - płakał pijany na kanapie w rodzinnym domu, bo Milo, bo zjebał sprawę z Milo, bo mógł zostać, mogli jakoś to ułożyć wszystko, bo kochał i mogli być szczęśliwi jeszcze. I ryczał wtedy jak dzieciak, przytulał się do Felly i tak strasznie o Cosmo mówił. A przecież kochał go tak bardzo, taki ważny był i stał blisko, i patrzył, a Florian nie chciał żeby kiedykolwiek się dowiedział - że w niego wątpił, w ten związek wątpił, że wciąż o Milo myślał, kiedy jego imię pojawiało się gdzieś pośród ikon na instagramie. Bo myślał, że się wyleczył, ale czy z tyłu lat można się wyleczyć w ogóle? Milah pewnie mógł - pewnie to zrobił, pewnie zapomniał o tym wszystkim, pewnie nie czuł już nic zupełnie. Dlatego taki niewzruszony był, taki swobodny.
- W ogóle się nie zmieniłeś.
No już, nie zgrywaj się - chciał chyba powiedzieć, ale ten głos słodki - Cosmo głos - wdarł się między nich. Miło się widzieć? Przez sekundę patrzył na niego z tym zdziwieniem w oczach, pytać się chciał chyba, ale Ava go ubiegła, a on musiał uśmiechnąć sie do siebie z rozbawieniem - przecież to Keya brat. Oczywiście, że się znają, cholera, nie dramatyzuj. Stare czasy, więc uśmiechnął się lekko, dalej niezdolny do rzucenia jakiejkolwiek uwagi. I kolejny uśmiech, bledszy trochę, trochę bardziej powściągliwy, kiedy usłyszał, że dobrze wyglądają.
- Chciałem uchwycić kreację i atmosferę bez materiału. Ciesz się, że nagi nie byłeś - zaśmiał się krótko, unosząc lekko kieliszek. Wiedział, że Ava mówiła, reżyser mówił, że zaraz go tam wywołają, więc już gotów był, już przestawiał się na ten tryb salonowego wilka, który matka wyćwiczyła w nim na przestrzeni tych lat - bo najważniejszy jest wizerunek, Florian. Dotknął ustami skroni Cosmo - pocałuję cię po - wyszeptane naprędce do ucha i dał sobie odebrać kieliszek, choć wolałby się napić jeszcze, naprawdę. I podszedł do tej dyrektorki, odebrał całusa w policzek - pachniała liliami, jak babka jego, przezabawne. A potem mówił, potem już tym wyćwiczonym, barwnym Florianem był - Florianem, który zawsze z nonszalancją się poruszał i gestykulował płynnie jedną dłonią, podczas, gdy druga pozostawała wepchnięta do kieszeni, którego głos taki gładki był, przyzwyczajony do przemówień, naturalny zupełnie w całej tej sytuacji. I słowa zawsze te same, choć zmieniane tysiąc razy - o sztuce, o eklektyzmie, o emocjach, przenikaniu się dziedzin. Trochę ten głos jego, ten ton, choć taki wyniosły i pełen ekspresji, pobrzmiewał złośliwym mógłbym być gdzieś indziej, choć nie myślał tak wcale - ale powinni wiedzieć. Jakaś anegdota o Alessandro Michele, na którą ci ludzie zarozumiali śmiali się tak radośnie, bo to ważny człowiek był więc trzeba było się śmiać. Krótkie to było, bo potem zawołał na środek swoich uczniów, tlumaczac, że to ich zasługa, a oni chyba tak świetnie bawili się w tym świetle reflektorów, że Florian samych ich tam zostawił. Chciał się zmywać szybko, bo maska mogła spaść w każdym momencie.
Bo Cosmo i Milo, a on tak słaby, tak bardzo swoich emocji nie rozumiał. Stali nadal razem. Dobrze czy źle? Co mówić powinien, co robić? Wrócił do nich, kieliszek odebrał i wypił resztkę duszkiem. Gdzie ta taca cholerna? Kelnerka przechodziła obok, tak miło się do niego uśmiechnęła, więc swój odstawił, wziął drugi. Chryste, alkohol - niech żyje alkohol. Miękł powoli.
- Męczą mnie te bankiety… - żart o kokainie chciał rzucić, ale Cosmo. Nie wypada. - O czym rozmawiacie?- spytał w końcu, głupio trochę, a dłoń ułożyła się delikatnie na plecach Fletchera. - Znacie się przez Keya? Świetnie, cudownie. Macie ochotę zapalić? Ja muszę zapalić, stresujące są te -spotkania kurwa po latach, co za popierdolone sytuacja - wystąpienia publiczne. Trzeba mówić głupoty i myśleć, jak się wygląda przez cały czas - może za szybko mówił, śmiech był za nerwowy, łyk szampana za duży. Papierosy, cholera, teraz ważniejsze nawet niż alkohol. - Ty też dobrze wyglądasz, swoją drogą. - Musiał wzrok podnieść na Milo, prosto w jego twarz wbić. Duszno było, ciasno jakoś na tej sali przeklętej. Oddechu brakowało.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Chyba jednak zostanę przy braku makijażu. - pokręcił głową z lekkim uśmiechem, bo tak, podobało mu się całe to złoto i generalnie uwielbiał kostiumy, całą tę drugą skórę, lubił też to jak kostiumograf mógł wyrazić to, jak widzi daną postać przez materiał właśnie i makijaż, a to chyba właśnie Lori pomógł mu zrozumieć, jeszcze wtedy, dawno, posprzeczali się po jakimś spektaklu starym, w internecie oglądanym, potem godzili się, laptop na podłodze leżał, oni na tej kanapie ciasnej, ale nie potrzebowali dużo miejsca przecież.
I na niego zaraz spojrzał, uśmiechnął się trochę szerzej do niego, chyba dlatego, że zmienił trochę postawę, że nie udawał już, że się nie znają, chyba dlatego że się bał, że dziwnie będzie się zachowywał po tym, co było, po tym dziwnym przywitaniu. Ale też dlatego, że zabawne to było, bo musiał zerknąć na Cosmo, zęby pokazując w tym uśmiechu, głową pokręcić.
- Wiesz, powiedzmy że niewielu rzeczy jeszcze na scenie nie robiłem. - zaśmiał się więc, może nagi całkiem nie był, nie był też przekonany, czy kompletnie nago by na scenę wyszedł, chyba zależy jaki by to miało cel i czy ten cel faktycznie by za słuszny i wystarczający uważał, ale ta bielizna cielista nie dzieliła go od tej granicy jakoś mocno i to w sumie nawet jego zdziwiło, że czuł się całkiem swobodnie wtedy, że wtedy też publiki nie było, a oni wszyscy na scenie kreacjami byli, a ciała ich narzędziami.
Ale nie tłumaczył niczego, narazie przynajmniej, nie mógł się śmiać przecież na otwarciu, cicho trzeba być, słuchać, więc słuchał, a zaraz Floriana wywołano, jak się spodziewał z resztą.
A sam Flo się zmienił. Wyrósł, to na pewno, choć zawsze był wysoki dosyć, ale postawa bardzo mu się zmieniła. Bardziej wyprostowany chodził, bardziej dumny, może napuszony nawet i przez to chyba wyższy się wydawał, przez tę brodę uniesioną, przez którą patrzył jakby z większej wysokości, przez tę dłoń w kieszeni lekceważącym gestem w kieszeń upchniętą. I mówił z pewnością siebie, jakby dopracował tę swoją wersję chłodnego dupka, jaką lubił czasami wyciągać, nakładać, pod którą dawniej lubił się czasami chować. Chłodne spojrzenie stało się chłodniejsze, wyniosłe gesty i słowa jeszcze bardziej wyniosłe, uśmiech trochę bardziej kpiący. I choć drażniła go ta postawa w tym miejscu, bo taka niewłaściwa była, bo był może i mistrzem swojej dziedziny, ale ta dziedzina nie jest lepsza od innych i on też nie jest i nie lubił tej wyniosłości u jakichkolwiek artystów, z którymi czasem współpracowali, bo instytucja kultury musi kulturę wspierać, przyciągać, pokazywać ludziom, podtykać pod nosy, czasami nawet. Bo powinni współpracować z szacunkiem, a ci ludzie czasem, tak jak Florian zachowywali się jakby musieli przepychać się łokciami na wierzch, mogłem mieć teraz pokaz w LA, ale jestem tutaj w tej waszej pipidówce, wdzięczni mi bądźcie.
Nie lubił tej bucowatej wersji, inaczej rozumiał przenikanie się dziedzin, nie jako łaskę z którejkolwiek ze stron, a współpracę, bo wiele mieli przecież wspólnego i bo tak jak oni mogli promować się nazwiskiem Floriana, on mógł promować się współpracą z teatrem i tym, co tutaj przygotował.
I choć drażniło go to wszystko to chyba znał go już na tyle, żeby widzieć te jego skorupy i wiedzieć, co się pod nimi kryje. A może tylko tak myślał, bo minęła masa czasu, tyle się nie widzieli. Choć nie sądził, chyba chciał go znać, chyba chciał móc mówić o nim, chyba jakaś część jego chciała, żeby te wspomnienia były żywe i realne nadal. Ale spojrzał na Cosmo, kiedy ten się odezwał i uśmiechnął znów szeroko, choć jego spojrzenie na środek sali wciąż uciekało.
- Domyślam się, że to był szok, dobrze że tylko spodnie mi dali. - ubrany w spodnie i złoto biegał dzisiaj po scenie, czasem jakieś dodatki, zależnie od chwili, chyba dobrze nawet czuł się w tym złocie, choć chyba w każdej kreacji w pewnym momencie zaczynał się dobrze czuć, chyba w momencie w którym zaczynał ją rozumieć, czuł się dobrze.
Skąd znacie się z Flo? Co on spięty taki
Wiesz, przez kilka dobrych lat łamaliśmy sobie serca, w sumie częściej ja jemu, choć różnie bywało, w międzyczasie było perfekcyjnie, czasem chujowo, ale i tak doskonale i przy nikim innym nie byłem tak cholernie szczęśliwy i za nikim innym w swoim życiu tak nie tęskniłem i nikogo innego chyba nigdy tak cholernie mocno nie kochałem i on chyba też mnie kochał, chyba czas przeszły powinien tu być, skoro ty jesteś tutaj to na pewno i skoro rozstaliśmy się ten setny raz to tym bardziej, tak musi już być.
- Byliśmy ze sobą kiedyś. Dość długo. - wzruszył ramionami, odwracając spojrzenie na scenę. - Nie musisz się martwić, to zamknięta sprawa.
Dodał jeszcze zaraz, bo Cosmo mogło się to nie podobać, bo były zawsze wydaje się konkurencją, a on nie zamierzał przecież między nich wchodzić, chciał żeby obaj byli szczęśliwi, poza tym on też randkuje, spotyka się, szuka, w końcu zakocha się na nowo tak mocno, a Flo zawsze będzie życzył jak najlepiej przecież.
- Pewnie się spina, bo wszyscy się gapią, taka zabawa w Pana Perfekcję. - mimo wszystko uśmiechnął się trochę cieplej, bo tak przezywał to Florkowe alter-ego i chyba powinien zatrzymać to sentymentalne hasło w ustach, ale jakoś wypłynęło sam.
Ale wrócił już nie do końca Pan Perfekcja, już trochę spod niego Lori wystawał powoli, spięty jeszcze bardziej i nerwowo mówił, szybko, inaczej jakoś i Milo nie wiedział, czy to wystąpienie, czy sam mu namieszał w głowie, bo tyle czasu minęło, ale to coś zawsze się chyba pojawiało między nimi, jakaś taka słabość dziwna, dziwne przyciąganie. Choć czemu miałoby, Florian kogoś tu miał, tak? Kładł mu dłoń na plecach, szeptał do ucha.
Cosmo doda mu siły, Cosmo od tego tu jest.
- Nie do końca przez Keya. - spojrzał na Cosmo, co za idiotyczny zbieg okoliczności, cholernie idiotyczny, ale to chyba nie sekret, nie? Skoro ciebie nie okłamałem to jego tym bardziej. Ale poczekał aż to Cosmo odpowie, może lepiej tak.
- Chętnie zapalę. - przyznał, choć narazie się nie ruszał, bo inni goście, bo nie można wyjść tak w trakcie powitań i całej reszty.
Dobrze wyglądałeś, jak zawsze Słoneczko, choć jak buc cholerny.
W końcu spojrzał na niego, długo Milo na to czekał i miał ochotę go objąć, bo widział za dobrze, że męczy się, męczy się tutaj, chyba męczy go jego obecność, choć to może sobie wmawiał.
Ty też dobrze wyglądasz, swoją drogą.
Uśmiechnął się lekko. Kolejne oklaski, kolejne słowa, w końcu się skończyło, zaproszono wszystkich do poczęstunku, ktoś zaczął przygrywać. A oni skierowali się w stronę tarasu, przez duże, przeszklone drzwi, za przeszkloną ścianę. Pod nimi miasto tętniło nocnym już życiem, chłodne powietrze chyba każdemu dobrze zrobi. Wyjął fajki, miętowe miał, cienkie, wysunął w ich stronę. Z jakiejś przyczyny ich pierwsze spotkanie cały czas nasuwało mu się w głowie.
- Więc jak leci najbardziej napuszona randka świata? - teatr, premiera, poznawanie ludzi, przemowy, oklaski, cała ta atmosfera, skrzypce które teraz w środku brzmiały i całkiem dobry szampan w wysokich lampkach. Zabawne, że kiedyś rozmawiali o tym, że taka będzie ich przyszłość, bufonowate spędy między obżeraniem się masłem orzechowym w łóżku, a marudzeniem, że któryś ma katar i chrapał.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Wzrok uważnie odprowadzał Floriana na scenę, nawet jeśli myśli były teraz przy Milo. Jedyna rzecz, która go krępowała teraz to fakt, że kiedy ostatnio się widzieli, lepiej wyglądał chyba - w swoim mniemaniu w każdym razem, te cyferki były mniejsze na wadze, uda węższe, szczuplejsze nadgarstki. A teraz policzki trochę mniej zapadnięte, wory pod oczami ukryte pod grubą warstwą korektora, mniej anemiczna skóra i kości słabiej odcinające się pod materiałem garnituru - to przez to było mu nieswojo tak naprawdę, bo to, że sypiali ze sobą teraz wydawało się przecież tak bardzo nieważne. Bo miał Floriana i Milo pewnie też kogoś miał, bo nie pisał już długo, bo to normalne całkiem, widywać się z byłymi, prawda? Jemu w każdym razie zdarzało się dość często, choć być może to zasługa tych zbyt licznych, rozciągających się w czasie jednonocnych przygód.
- To wdzianko też jest niezłe - stwierdził w odpowiedzi na tekst o spodniach, mając oczywiście na myśli ten hiper-oficjalny strój, w którym Khayyam tutaj teraz popylał między tymi wszystkimi ważnymi ludźmi. I, cholera, on też tutaj pasował - całkiem szczerze i niewymuszenie, i przez to Cosmo poczuł się jeszcze trochę dziwniej, musiał opróżnić pospiesznie ten kieliszek. Prawie zrobił gafę życia, kiedy po rozglądnięciu się uparcie za okienkiem tu brudne naczynia nie znalazł żadnego miejsca w tym stylu i już chciał pytać Milo czy te lampki są po jednej na cały wieczór, czy ma odstawić na stół po prostu, czy co, ale wtedy tamta miła pani, która uśmiechała się do niego tak serdecznie, podeszła do nich z pytaniem czy jeszcze szampana?, więc odstawił szkło na tackę i przyjął z uśmiechem nowy kieliszek. Jakie pojebane, ja pierdolę, komu by się chciało to wszystko zmywać? I ile oni tego tu musieli mieć, żeby ludzie tak brali co chwilę nowego kielona? Chwilę tak stali w milczeniu, słuchając kwiecistej mowy Floriana, aż wreszcie to pytanie krótkie wyrwało się spomiędzy warg Cosmo i równie rzeczowa odpowiedź wnet dotarła do jego uszu.
- Nie martwię się - oznajmione pospiesznie, zanim dokładnie dotarły do niego słowa Milo. Byli ze sobą. Dość długo. Seria szybkich, pospiesznych kalkulacji, jakiś niepewny uśmiech zabłąkany gdzieś na ustach, uważne spojrzenie lustrujące twarz Khayyama. Nie żartował chyba, co nie? Byli ze sobą. Dobrze, że jest szampan. Głupie były te myśli, które naraz zwaliły się na niego i przygniotły bez ostrzeżenia, bo to było chyba oczywiste, prawda? Że Florian miał innych, przecież kiedyś nawet opowiadali sobie różne historie o tych wszystkich rzeczach. Więc może chodziło o to, że długo? Jak długo? Jak to było w ogóle być długo z kimś - bo dla Cosmo to, co miał z Florianem, to już było długo i to tak długo, że nie sądził nigdy, że ktoś chciałby go mieć przez tyle czasu. Więc ile to długo według Milo? Rok, dwa lata? Długo. Trzeba kogoś bardzo kochać, żeby być tak długo. Za długo chyba wbijał wzrok w twarz Milo, w te wyjątkowe oczy i uroczy profil i spojrzenie odruchowo zaczęło zjeżdżać wzdłuż ciała w ten niezdrowy, oceniający sposób. Bo Cosmo nie miał przecież niczego takiego, nie zawieszał nikt na nim spojrzenia z taką myślą, że jest niezwykły, że tajemniczy, że głębię ma jakąś w sobie, że jak artysta wygląda - bo nie wyglądał wcale, wyglądał tylko, jakby był łatwy i brzydki, a może brzydki i łatwy, w tę stronę to chyba działało; bo brał jak ktoś oferował zawsze, bo powinien się cieszyć, że w ogóle jeszcze oferowali. Cała lawina tych myśli zaciążyła nagle tak mocno, przygniotła kark i na moment nawet jeszcze wzrok wbił się w podłogę, i zanim wrócił do sceny, z której Florian kończył powoli przemówienie, osiadł jeszcze na jego własnych udach, wokół których za mocno jakoś opinał się chyba ten materiał na spodniach, niedobrze. Zakręciło mu się w głowie przez chwilę, trochę niedobrze się zrobiło, ale mimo to upił jeszcze szampana. Wyrzygasz, wszystko wyrzygasz przecież, spokojnie.
- Myślałem, że lubi, kiedy się gapią - odparł, trochę bardziej głucho, wpatrując się w tę prezentującą publice swoich uczniów sylwetkę. - Nawet się nie zająknął - zdążył jeszcze zauważyć, gdzieś pomiędzy oklaskami, do których dołączył niedbale, stukając o siebie grzbietami dłoni, ostrożnie, żeby nie rozlać tego cholernego szampana. Ale potem Flo wrócił, odebrał swój kieliszek i ułożył dłoń na jego plecach, więc jakoś pewniej się poczuł na moment, lepiej jakoś, bo równie dobrze mógł nie podchodzić już tak blisko, dalej stanąć albo położyć rękę na plecach Milo - bo przecież wracając musiał patrzyć, musiał widzieć ich obok siebie i musiał widzieć, jak wiele brakowało Fletcherowi do bycia takim właśnie, i Cosmo zupełnie nic nie mógł z tym zrobić przecież, prawda? Czekać mógł tylko i mieć nadzieję, że jednak do niego przyjdzie, że nie zgubi go całkiem pośród tej całej masy smukłych, pięknych ludzi. Znacie się przez Keya? Musiał podnieść na niego zmieszany wzrok, który zderzył się zaraz ze spojrzeniem Milo. Flo na pewno to dostrzegł, więc czy był sens ściemniać? Czy w ogóle był sens w kłamaniu na takie tematy, kiedy to zamknięta sprawa przecież, stara zupełnie, nieważna, tak? Cosmo sam nie chciałby przecież, żeby Flo był z nim nieszczery w tej kwestii, więc skoro już Milo podjął wątek, to on upił jeszcze trochę i, siląc się na jak najbardziej naturalny ton głosu, dodał:
- Sypialiśmy ze sobą. Papieros to dobry pomysł. - Sypialiśmy, choć przecież nie tylko o to chodziło, przynajmniej na początku. Bo przecież w głowie już zaczęły rodzić się plany i obietnice, i wizje koślawej przyszłości, bo przecież Milo zostawał czasem rano na śniadanie, i ściemniał Devonowi, że daje młodemu korki (korki! nieodpłatnie, o ósmej rano w sobotę, Dede, litości). - Ślicznie mówiłeś - dodał jeszcze, gdy trzymając się uparcie ciasno jego ramienia, ruszał w ślad za nimi na tamten taras, po drodze zdążając jeszcze dopić szampana i złapać z tacy następny kieliszek. Powoli zaczynał ogarniać chyba to, jak tutaj działało wszystko.
A potem chłodne powietrze owiało twarz i normalnie zadrżałby lekko z zimna, ale teraz w żyłach już płynął ten rozgrzewający szampan, więc na czymś zupełnie innym mógł się skupić - na tym widoku pieprzonym, tak miłym dla oczu w tej części miasta, na wymijaniu jakichś drogo ubranych par, które kiwały mu głowami, rzucając też zaraz wspaniale było, panie Khayyam! i cudowne stroje, panie St. Verne! gdzieś za jego plecami, bo przecież zdążył już wyminął te dwa dziady stare, czego by doktor Snave zupełnie nie pochwaliła, żeby pierwszym być przy tej barierce i za mocno chyba się trochę wychylić, rozlewając odrobinę tego szampana gdzieś na dół, na czyjś samochód - u p s, ale i tak uśmiechnął się wrednie, bo jakoś nie potrafił żałować tych bogaczy śmierdzących.. Na całe szczęście nie było to z pewnością porsche Floriana, bo już by mu nie było tak do śmiechu. Zabawne było to, jak ślicznie wyglądało Seattle z góry, w środku nocy w dodatku, podczas gdy za dnia było takim cholernym kurwidołkiem. W oddali gdzieś, za wieżowcami, leżało przecież nadal South Park, a on poczuł jakieś ukłucie żalu na wspomnienie ciasnej kawalerki dzielonej na pół z Keyem.
- Dzięki - odparł, odbierając od Milo papierosa i krzywiąc się zaraz, widząc te pieprzony mentole. Zapomniał całkiem. - A ty dalej te pierdolone cieniasy, no ok. - Ale i tak sięgnął bezwstydnie do kieszeni florianowych spodni, żeby użyczyć sobie zapalniczki. To nic, że trzy takie będzie musiał co najmniej wypalić na zapas, żeby ten swój nikotynowy głód (którego doktor Snave TEŻ nie akceptowała) jakkolwiek zaspokoić. Myślał, że więcej czasu zajmie mu ponowne przyzwyczajanie organizmu do używki, ale gdzie tam - parę dni, kilkanaście fajek i witamy w domu, machamy do gąsek. Wcisnął papierosa między wargi, żeby odpalić go pospiesznie i oddać zapalniczkę Florianowi, a potem ustawił stopy na tej barierce, żeby trochę wyżej być i móc wychylić się jeszcze bardziej, i wiedział, że tamten ochroniarz przy drzwiach zaraz zejdzie na zawał, jak jeszcze raz się tak szarpnie mocno, zaciągając papierosem i przyglądając jakiejś pierdole w dole z lampką szampana w drugim ręku, ale na ten moment przede wszystkim go to cholernie bawiło. Podobnie zresztą jak pytanie Milo, na które prychnął cicho.
- Napuszona i snobistyczna, dokładnie tak, jak miałem nadzieję - odpowiedział zaraz, wyginając się odrobinę tak, żeby oprzeć łokieć na barierce i podbródek na otwartej dłoni, trzymającej papierosa, i uśmiechnąć się jeszcze do Flo. - Milo mówił, że długo byliście ze sobą, chodziliście razem do szkoły? - pozwolił sobie spytać, w żadnym razie nie uważając tego za coś niestosownego. - Niezłe musiałeś mieć szczęście, St. Verne, mną się znudził po dwóch tygodniach - zaśmiał się jeszcze, żartując oczywiście i sięgając jednocześnie butem do kostki Milo (którego garnitur może nie był aż tak drogi, co nie?), żeby trącić go stopą, bo takie miał spaczone odruchy po tym burżujskim szampanie po prostu, co nie? - Ale nie rozumiem trochę, jak mogliście być razem, skoro wy obaj...
- Proszę pana, to niebezpieczne, proszę się tak nie wychylać!
Ściągnięte brwi, spojrzenie przeniesione w końcu na tego trzęsącego się ze stresu ochroniarza, który nagle jakoś blisko się znalazł. Przewrócił więc oczami i zszedł z tej barierki z powrotem na podłogę, uśmiechając się do niego serdecznie, pomiędzy kolejnym zaciągnięciem się papierosem, a uniesieniem kieliszka ku górze, w jego stronę z puszczeniem mu oczka. A potem wypił jeszcze trochę szampana i zapomniał w ogóle, że zaczął coś gadać o swoich wątpliwościach, dotyczących sypialnianych aspektów tej egzotycznej znajomości, o której dowiedział się kilka chwil temu.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pan Perfekcja.
Gdyby Florian usłyszał tę krótką wymianę zdań i wywróciłby oczami, bo przecież łatwiejsze to było niż przyznanie się, że tak, Milo, jak zwykle wiesz lepiej niż ja, jak się czuję. I ta myśl nie była pasywno-agresywna wcale, nie była zironizowana - wiedział. Znał go świetnie tak i chyba gdy tak stał między tymi ludźmi, wpatrującymi się w niego jak w obrazek, czuł już, że Milo myśli teraz - ty bucu, znowu Hyde się odezwał, chowasz się znowu za tą sztuczną pewnością, co? Po co w sumie? Ścisnął się żołądek. Jakie idiotyczne to było - mieć taką słabość do kogoś, tak przywiązanym być, nieświadomie zupełnie, bo przecież nie spodziewał się i nie kontrolował tych głupich myśli, tych łamiących się słów i tych ucieczek spojrzenia na przeszklone ściany sali bankietowej.
I uciekał też trochę od Cosmo, bo chyba bał się, że zauważy. Bo teraz tak dziwnie się czuł - czy powinien jakiegoś osłabienia się spodziewać? Osłabienia uczuć do Cosmo, kiedy Milo znów pojawił się tak blisko. Może powinien, ale nic takiego nie nastało. Mówiono, że jest puszczalski i kochliwy, ale chyba nigdy nie spodziewał się, że mógłby czuć nagle tak wiele, że mógłby stać między dwiema osobami tak innymi przecież i chcieć obie te osoby do siebie przyciągnąć, chcieć oba policzki gładzić i obu głosów słuchać. I nie było w tym uczuciu żadnej rywalizacji w tych gotujących się nieco myślach Floriana, koegzystowały. Równolegle tak. A on tracił poczucie rzeczywistości, bo serce biło trochę za szybko.
Bo Cosmo był teraz. I Cosmo był absolutnie przepiękny, miał twarz jak jeden z tych białych aniołów wykuwanych w kamieniu. Różowe usta, równy nos, długą szyję. I mówił zawsze tak cudownie, cudownie całował, taką miał gładką skórę i tak ślicznie przymykał oczy, kiedy ręce wsuwały się pod jego sweter. I teraz był, z nim, ważny cholernie, nawet jeżeli takie ciężkie to było niesamowicie. Milo był kiedyś, prawda? Chociaż uczucia były teraz na pewno. I teraz były te rysy, przez które Flo kręciło się trochę w głowie zawsze. I teraz były te duże oczy i te ciężkie powieki, ciemne rzęsy i sposób w jaki patrzył na niego i odzywał się znów, a Lori - wstawiony delikatnie już - chciał zbierać te słowa z ust, które znał tak dobrze przecież. Ale może po prostu w ogóle chciał spijać cokolwiek z jakichkolwiek ust, więc zamknij się, kurwa, myśleć przestań, bo złe rzeczy myślisz. I módl się, żeby te wszystkie historie o czytaniu w myślach naprawdę były bajkami tylko, bo Cosmo rozbije ci ten kieliszek na głowie, a Milo wyśmieje.
Papieros, tak.
Ale chwila.
Chwila.
Sypaliśmy ze sobą.
Bezmyślnie kiwnął głową. Sypialiśmy ze sobą. S y p i a l i ś m y. Po prostu szedł, na ten taras, zapalić. Czy powinien być zazdrosny teraz? Zły? Nie był w ogóle. Trochę zdziwiony, zbity z tropu trochę, ale zupełnie niczego negatywnego nie czuł. Ta myśl - że spali ze sobą - nie wydawała się groźna ani zła. Urocza. Oni razem -jakie to dziwne i jakie słodkie jednocześnie. Dwa razy tylko kochał i dwa razy tylko ciągnęło go do kogoś tak bardzo, a te dwie osoby były ze sobą, tak fizycznie ze sobą były. Przecież to chyba piękne, tak? Drażniące, ale w przyjemny sposób. Mniej dziwne, bardziej ciekawe, nowe bardziej. Przez sekundę więc spojrzenie spłynęło na profil Milo - kiedyś myśleli, że tak będzie prawda? Że będą szli ramię w ramię na taras sali bankietowej, że będą tak dobrze wyglądać, że zatrzyma ich ta para, będzie mówić po nazwisku, chwalić, a oni będą się uśmiechać słodko, głową kiwać, Florian odpowie na te krótkie Brown? kiedy kobieta będzie dotykać krawędzi jego marynarki. A potem mieli razem do domu wracać, tak? Ale w tamtych marzeniach nie było Cosmo, który wyrwał przed nimi i rzucił się na tę barierkę, która wysoko wisiała nad ziemią. Nie było go w tamtych marzeniach, a jednak teraz taki oczywisty się wydawał, jakby musiał tu być. Bo musiał chyba.
Więc sięgał już po swoje papierosy - te złote marlboro, które palił chyba od zawsze - ale Milah go uprzedził, więc wzrok padł na jego paczkę. I zaśmiać się musiał krótko, przeczesać palcami włosy, głową pokręcił z rozbawieniem.
- Nic się nie zmieniło, co? Nie jagodowe? - rzucił jeszcze, ale i tak wziął tego mentola cholernego od niego, a potem jeszcze przez sekundę splótł palce z Cosmo, żeby odebrać od niego stalową zapalniczkę. Słabe były, za słabe. - Tego jednego ci odpuszczę, potem o tym pogadamy - dodał, kiedy pierwsza chmura dymu rozpłynęła się nad jego głową. I uśmiech mu posłał, bezwolnie tak, lekki i przyjemny. Wszystko lekkie i przyjemne, cholera. Więc roześmiał się gładko, gardłowo na jego pytanie, a wzrok wbił się w Cosmo, który tak pięknie teraz wieszał się i gimnastykował na tej jebanej barierce. - Ach, tak. Uwielbiam napuszone i snobistyczne imprezy, to cały sens mojego życia! Czuję dreszcze, kiedy słyszę te Panie St. Verne i połączenie fortepianu z rozmowami o Pulitzerze - jęknął z teatralnym przejęciem nim zaciągnął się znów papierosem. A potem słuchał Cosmo i uśmiechał się coraz mniej nerwowo, choć słowa powinny go peszyć albo denerwować. Wcale nie, zabawne to było, bo alkohol płynął powoli, bo nikotyna, ten chłód z zewnątrz, te ładne twarze. Powiedział mu? Dobrze, czemu miałby nie mówić? Długo - Cosmo nie mógłby przypuszczać nawet co kryło się z atym słowem. Szkoła - aż prychnął cicho. Szczęście, St. Verne - więc trącił go lekko łokciem - dwa tygodnie - więc przeniósł rozbawione spojrzenie na Milo, uniósł brwi. Znudził ci się? To możliwe w ogóle? - Do szkoły nie, ale inne rzeczy robiliśmy razem. I faktycznie ciężko było mu dogodzić, szybko się nudził. - Ten kolejny uśmiech, kolejne spojrzenie wbite w twarz Milo - trochę wyzywające, ale nadal radosne po prostu. Bo żartował przecież, obaj wiedzieli, że żartował. Na następną uwagę Cosmo prychnął głośno, przykładając dłoń do ust i już był gotów ciągnąć go za jezyk, ale wtem ten ochroniarz biedny, zestresowany. Więc młody zeskoczył, a Florian delikatnie roztrzepał jego włosy palcami. Nadpobudliwe stworzenie. - Nie umiesz w miejscu usiedzieć, co? - Nie umiał, oczywiście, że nie i przeurocze to było, szczególnie, kiedy Flo już zmęczony był, a on wciąż skakał po nim i mówił. Mało takich momentów było ostatnio - oczywiste. Więc cieszył się, że wróciły, na sekundę chociaż, chociaż zakończone głosem ochroniarza. - Dokończ myśl, promyku. Skoro my co? Myślisz, że nikt inny by ze mną nie wytrzymał? - Nie o to chodziło przecież, ale bawiła go teraz ta uwaga i to że Cosmo tak niewiele wie. Chociaż może nie powinien tyle pić. Dużo pił? Florian jakoś przestał zauważać, przestał nadążać. Kurwa, powinien był pilnować, tak? Czy nie? Co powiedziałaby ta babka straszna, ta Snave czy Evans? - Czy o czymś innym mówiłeś, bo jeżeli tak cię to dziwi w moim przypadku, to chyba za mało rozmawiamy na niektóre tematy. Może Milah ci wytłumaczy jak to możliwe? - dodał w końcu, starając się być jak najbardziej poważny, wzrok przenosząc na Milo, ale średnio mu ten żart wyszedł, bo w końcu parsknął znów śmiechem i wbijał w niego te rozbawione spojrzenie dużych oczy, które kurde dawno mu się tak nie przyglądały. I wszystko stawało się lżejsze jakieś, a cała ta rozmowa - zabawa. I miasto było piękne, ten szampan był dobry, nawet mentolowe papierosy mu nie przeszkadzały.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nawet się nie zająknął.
Skinął lekko głową, bo prawda to, bo całkiem się trzymał, ale zaraz już szedł w ich stronę taki całkiem inny, już coś z niego opadało chyba. Patrzył na niego wtedy uważnie, może zbyt uważnie, nie odezwał się jednak, nie skomentował całego tego wystąpienia. Rozmawiali po prostu dalej cicho, na uboczu, Cosmo bez oporów wyjaśnił, sypialiśmy ze sobą i Milah ciekaw był reakcji Floriana, bo to dziwna sytuacja przecież. Ale chyba nie był zły, nie wydawał się, chyba nie poruszyło go to aż tak jak Milo się spodziewał. Choć czemu Flo miałby być zły, skoro obaj byli wolni, Cosmo wtedy też, czemu miałby być zazdrosny. Choć Milo trochę był, bo on z Cosmo sypiał tylko, ale między nimi było coś więcej, widać to.
I zaraz szli na ten taras, a Cosmo objął Floriana pod ramię, Florian zawsze chciał tak chodzić, za rękę, pod ramię, obaj chcieli, ale Florian dużo szybciej miał odwagę Milo musiał do tego dojrzeć.
I teraz może mogłoby być wspaniale, choć wiedział przecież, że mieliby milion innych powodów do sprzeczek, zawsze mieli, tak cholernie niezgrani byli przecież i musieli się kłócić, musieli się wściekać. Choć w tej chwili chyba nawet wspomnienie tych kłótni jakąś nostalgię w nim wywoływały. I spojrzał za Fletcherem, kiedy ten wyrwał do przodu i miał ochotę spytać jak z nim jest, jak się czuje, czy dobrze już, o co z tą cholerną ucieczką chodziło, bo nadal tego pojąć nie mógł. Ale nie pytał, to chyba zły moment, chyba nie chciał im wieczoru psuć i chyba nie miał prawa się wtrącać. I miał ochotę powiedzieć, że Cosmo dobrze wygląda, lepiej, zdrowiej trochę, niż kiedy się ostatni raz widzieli, ale chyba bał się komentować jego wygląd, ten chłopak skomplikowany był.
Więc po prostu wyjął papierosy i uśmiechnął się pod nosem na komentarze z obu stron. Zawzięły się cholery dwie.
- Ostatnio wolę mentole. - przyznał, zerkając na Loriego, choć smaki zmieniał tak co kilka paczek. - Gadaj zdrów. - Słońce, gadaj zdrów, Słońce, tak powinno brzmieć to zdanie, co nie? - Ja zdania nie zmienię, dobrze o tym wiesz.
Zaśmiał się, uparty był w tej kwestii, jak w wielu innych, to też był często problem, może nie w papierosach, choć o nie też daliby radę się pokłócić, w to nie wątpił. Schował zaraz paczkę, patrząc jak Cosmo sięga do kieszeni Floriana po zapalniczkę, sam po prostu swoją wyjął i odpalił papierosa, zaciągając się od razu.
- Mhmm, cieszę się że wraz z całą ekipą sprostaliśmy pańskim oczekiwaniom, panie Fletcher. - zaśmiał się więc, opierając o barierkę za sobą i zerkając w kierunku ciepło oświetlonej sali. Tam było łatwiej patrzeć, niż na tę swobodę, jakiej Florian nabrał, niż zastanawiać się, co dzieje się w jego głowie, cholera. Choć zaraz i ku niemu spojrzenie skierował, musiał, kiedy ten się odezwał, jego głos jakoś go przyciągnął.
- Mmm, chodź, wyszepczę ci jakiś fragment z Hemingway’a w ucho. - odpowiedział ze śmiechem, cholera nadal pamiętał fragmenty jakich musiał się na studiach uczyć, nadal jego dusza od tego cierpiała, choć uczenie się tego z Lorim łatwiejsze było, nawet może usiłował nadać jakiś sens temu pierdoleniu.
Mną się znudził po dwóch tygodniach.
To nie tak, Cosmo, za trudny dla mnie byłeś, za skomplikowany, za bardzo martwiłeś, nie mógłbym być z kimś, kto aż tyle uwagi potrzebuje, za dużo jej już Vivi pochłania, potrzebujesz kogoś bardziej cierpliwego, kto cię poskłada chyba. I chyba się bałem, że się zakochasz, bo wiesz, ktoś kiedyś się we mnie bardzo szybko zakochał i to przez długi czas wcale nie było dobre, a ty jeszcze delikatniejszy jesteś niż on wtedy, wiesz?
Nigdy nie rozumiał, dlaczego ludzie potrafią się tak szybko zakochać i jak to robią podczas, kiedy on zawsze dużo czas potrzebował, ale przerażało go to, bo zakochany człowiek jakiś cholernie bezbronny się stawał nagle. I jego też to, cholera dotyczy.
- Ja kiepski jestem w randkowanie, od początku ci to mówiłem. - odpowiedział mu jednak z lekkim uśmiechem na te żarty-nie-żarty, to w końcu tylko seks był, tak miało być i tak było lepiej po prostu. Tylko seks, nic więcej, a potem nawet nie seks, potem go życie wchłonęło, bo próby intensywne, bo Vivi się pochorował i jakoś wszystko się ucięło. - Z resztą Lori ci to potwierdzi.
Choć zaraz słowa Flo, ten uśmiech, odwzajemnił go więc, choć chyba zabrakło mu słów, bo to nie tak, Lori, nigdy mnie nie nudziłeś, nie ty, ale to żarty przecież, bo to chyba bez znaczenia już, bo to przeszłość wszystko. Choć może to prawda, że ciężko mu dogodzić, bo zawsze marudny był i wybredny, bo dużo krytykował zawsze, to chyba nie jest do końca przeszłość, ale teraz Florian jest z kimś, kto go nie krytykuje, kto jest w niego zapatrzony, komu włosy można czochrać i mówić do niego jak do dzieciaka.
Choć Cosmo słów nie do końca rozumiał, bo co my obaj?. Niewiele było rzeczy w których byliby podobni i raczej nie podobieństwa między nimi bywały problematyczne, chyba właśnie ich brak, fakt, że tak cholernie często się nie rozumieli właśnie.
- Ale ja serio nie wiem o czym mowa. - zaśmiał się na słowa Floriana do niego skierowane, bo brzmiało tak, jakby powinien wyłapać, co my obaj, podczas kiedy poważnie nie rozumiał, nie wiedział, bo mało co i trwał tu jakiś żart, którego najwidoczniej tylko on nie mógł pojąć. Więc przypatrywał się im trochę z rozbawieniem, trochę z zaciekawieniem, chyba musiał się bardziej Flo przyglądać, bo jego uśmiech, jego spojrzenia, chyba chciał wiedzieć, czy też na niego zerka, jeszcze chwilę temu był pewien, że tak, ale coś się chyba zmieniło, nie wiedział, a może wmawiał sobie tylko. Głupota.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Zabawne to było, jak stali w trzech między tymi wszystkimi ludźmi, wystawiającymi nosy na taras po to tylko, żeby obmówić tych państwa serdecznych, z którymi chwilę wcześniej wymieniali takie kwieciste pozdrowienia, wymknąć się na szybką wymianę buziaków za jedną z tych grubych kolumn czy trzepotać zbyt mocno rzęsami, powstrzymując z trudem łzy, bo z jakiegoś powodu te wszystkie pary zawsze obierały sobie imprezy za idealne miejsce do wszelkiego rodzaju sprzeczek. Nie, żeby z Florianem byli w tej kwestii jakkolwiek lepsi, ale nawet oni chyba czuli, że tak wystawne bankiety zapewniają mniejszą prywatność niż domówki u wspólnych znajomych, a nawet na nich było o to przecież czasami naprawdę ciężko. Tak czy siak, Cosmo teraz tak bardzo zajął się chłonięciem energii otoczenia, że przez przypadek chyba zaczął parodiować niezbyt inteligentną mimikę twarzy jakiegoś maklera palącego którąś z tych śmierdzących cygaretek i kłócącego się z kimś intensywnie przez telefon. Prześmieszne, naprawdę. Równie śmieszny był Flo, jak mu groził rozmową na temat nikotyny i Cosmo już chciał pogłębić swoją parodię jegomościa, angażując się w intensywną dyskusję na ten temat, ale zmiękł jakoś, jak te palce splotły się na moment z jego. Zabawna też była ta nie-kłótnia o mentole, wszystko było zabawne właściwie - dobry humor miał chyba, to głupie takie. Może przez tych ludzi wokół, którym wciąż przyglądał się intensywnie jak okazom w muzeum, czując się trochę jak na wiktoriańskim bankiecie, tylko tutaj było mniej materiału i więcej dekoltów, błyszczących gładkimi drobinkami rozświetlaczy.
- Tak, macie szczęście, że nadgoniliście spektaklem, bo jak tu wszedłem, to od razu słabo mi się zrobiło przez ten wystrój. Jestem przyzwyczajony do wyższych standardów - oznajmił swoim najbardziej snobistycznym głosem (który się wyćwiczył całkiem przy Florianie), odrzucając głowę do tyłu trochę i zadzierając podbródek, żeby robić bardziej imponujące wrażenie. W międzyczasie jego upatrzony tatusiek z cygaretką skończył rozmowę i zorientował się chyba, że jest obserwowany, bo zmarszczył brwi w konsternacji, a potem jeszcze także nos gniewnie, kiedy Cosmo się tym nie speszył wcale i gapił się nadal, bo taki to był przecież fascynujący okaz, z okruchami serniczka na wąsach. Może dobrze jednak, że ulotnił się w końcu i nic już Fletchera nie rozpraszało, bo faktycznie fiknąłby jeszcze przez tę barierkę, nie orientując się wcale, że leci, a teraz mógł już w pełnym skupieniu rozlewać szampana na drogie samochody i bezwstydnie całkiem wbijać spojrzenie to w twarz Milo, to w swojego pięknego chłopca.
- Ugh, Hemingway to takie ścierwo. Uważaj, bo Flo ucieknie, nie znosi Hemingawya, jak ostatnio zobaczył, że czytam, to nakrzyczał na mnie, że mu śmieci do domu znoszę, a to akurat nie ja przyniosłem, tylko znalazłem u niego w regale?? Tak to jest z tymi chłopami - podzielił się chętnie anegdotą z życia wziętą, nawet opanowując na jej potrzeby ten cisnący się bez przerwy na wargi uśmiech. Odpuścił, kiedy Milo oznajmił, że nie szło mu randkowanie i przez moment chciał powiedzieć, że to prawda w chuj, ale powstrzymał się, bo to chyba całkiem niekulturalne było? Z drugiej strony, skoro Lori miał potwierdzić, to przynajmniej Cosmo już wiedział, kogo będą obgadywać, jak już wrócą do domu, żeby oglądać Naruto przez godzinę i iść spać potem z kotem pomiędzy sobą (ten kot to żart, kot wolał usiąść Fletcherowi w środku nocy na mordzie na przykład).
Cholera, zabawny był ten ochroniarz też, który miał pewnie na imię Larry, żonę, która trzymała go pod pantoflem i pracę załatwioną przez teścia po znajomości, w której był drugi tydzień i bał się cholernie, że oskarżą go o niedopilnowanie imprezy, jak rano trzeba będzie skrobać mózg jakiegoś dzieciaka z chodnika. A że Cosmo kochał ludzi nie tylko w tym fizycznym sensie, to naprawdę postanowił wykazać się wielkodusznością i zlitować nad tą zlęknioną istotą, ograniczając nadpobudliwość do minimum, w czym też nabrał już wprawy przez doktor Snave. I cholernie śmieszne było, jak Lori był śliczny taki i słodki, i jeszcze go ciągnął za język, a Cosmo już naprawdę za chuja pojęcia nie miał, co mu po tej bulgoczącej szampańskimi bąbelkami głowie chodziło jeszcze chwilę temu, więc śmiał się tylko pod nosem, wlewając w siebie jeszcze trochę zawartości kieliszka i znowu przenosząc spojrzenie z jednego dziada starego na drugiego. I jeszcze śmieszniejsze było to, że Milo też nie wiedział, o co chodzi, tym samym czyniąc Floriana jedyną osobą tak naprawdę w temacie. Więc Fletcher musiał pójść w ślady Khayyama i oprzeć się plecami o tę barierkę, podciągając na nią łokcie (wyglądał na pewno teraz bardzo badass, tak sobie myślał, nawet w tej koszuli kwiecistej i z dopalającym się mentolem w ręku, bo on już taki był, tak już miał, nic na to nie mógł poradzić) i już miał robić jakiś żart o ruchaniu, ale wtedy pojawiła się ONA: świta cała, aparat, statyw, kobieta na obcasach, frajer w czapeczce z daszkiem, noszący za nią sprzęt, ludzie rozstępujący się przed nimi. I - CO GORSZA - cały ten orszak zmierzający wprost w stronę ich mini-zgromadzenia, więc Cosmo wymamrotał jakieś krótkie ja pierdolę tylko, zanim kobieta w szmaragdowej sukience i ze śnieżnobiałym uśmiechem nie pojawiła się tuż przed nimi w otoczce lawendowych perfum, wyciągając zaraz dłoń w stronę Floriana.
- Panie St. Verne, cudownie pana widzieć! Panie Kahan...! - musiała oczywiście przekręcić nazwisko Milo, kiedy do niego też zaraz wysuwała rękę. A potem uśmiech jej zrzedł trochę, bo nie była z niej chyba dobra aktorka, kiedy spojrzenie przesunęło się na Cosmo. - Ach tak i pan...?
- Fletcher - całkiem bezstresowo odpowiedziane, pomiędzy kolejnymi łykami szampana.
- Och, z tych Fletcherów? - jakaś nutka ekscytacji w jej głosie powinna mu dać do myślenia trochę, ale zgadnijcie. Nie dała, więc niewzruszenie zaraz odpowiedział, że:
- Tak, jak najbardziej, jeszcze jak.
- Wspaniale! - Aż klasnęła w dłonie, zaraz się odsuwając trochę i szczebiocząc do swojego przydupasa coś w takim zawrotnym tempie, że umysł Cosmo nie był w stanie tego zrozumieć. - Doskonale! Zrobimy panom śliczne zdjęcie do The Seattle Times, będzie cała rubryka o dzisiejszej premierze, nie może zabraknąć przecież...
- Ojej, niestety ja muszę odmówić, ale myślę, że mój partner i serdeczny znajomy z chęcią najmilszą zapozują dla pani - szybko jakoś te słowa wylewały się z ust, kiedy on odsuwał się ostrożnie z kadru, obejmowanego przez obiektyw jej pierdolonego aparatu, który dawał mu stany lękowe.
- Och, ale dlaczego, panie Fletcher, musi pan być przecież na zdjęciu, nie można tak...!
- Przykro mi, Helen, ale nasz rodowy fotograf nie byłby zachwycony, że pozuję dla kogoś innego. Zresztą te kontrakty, sama rozumiesz...
- Ach tak, kontrakty...! - Widać było, że nie rozumiała zupełnie, ale to nic przecież, bo Cosmo też nie rozumiał. Grunt, że udało mu się nie popluć, uciec sprzed aparatu i robić głupie miny za plecami fotografa przez cały czas trwania tej mini-sesji od siedmiu boleści, tym samym upewniając się, że żaden z jego towarzyszy nie wyjdzie na zdjęciach zbyt poważnie. Aha, no i zdążył też lampkę z szampanem wymienić na pełną i przywiązać zdecydowanie zbyt dużo uwagi do lekkiej woni marihuany, ciągnącej się za wysoką dziewczyną w pasiastej sukience, która akurat przechodziła obok. Papieros się skończył i na pełnym powagi pożegnaniu Helen, która Helen wcale nie była, zawijającej się z tarasu ze sprzętem i przydupasem, skończyły się też jego umiejętności aktorskie i zdolność do powstrzymywania tego głupkowatego uśmiechu na ustach.
- Wracając do naszej rozmowy, panowie - oznajmił jednak, wciskając się znowu między nich, kiedy już zrobiło się bezpiecznie, a ten głos wciąż był taki dumny i napuszony. - Jak to mówił Geoffrey Hayes, mój serdeczny znajomy od brydża i golfa - popluję się zaraz, nie dam rady, niedamrady - jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o konsensualny seks w gejowskim trójkącie. Poważnie, to jego słowa - dodał zaraz, wysuwając przed twarz Loriego palec wskazujący w podsycającym powagę geście. Z pewnością.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dobrze się bawił - dawno dobrze się nie bawił. Ostatnio były tylko krzyki i kłótnie, zimne noce, dużo płaczu. Ostatnio myślał o Cosmo tylko - czy będzie zdrowy, czy da radę, cze on może mu pomóc, czy lekarze pomagają, czy nie ucieknie znów, czy wszystko znów się nie rozpadnie, czy on - czy Florian - sobie poradzi z tym wszystkim, a naprawdę coraz częściej myślał, że nie. Nie poradzi sobie. Bo niewiele osób by sobie poradziło, bo to trudne, bo to smutne cholernie, bo to niszczy człowieka, taka odpowiedzialność i ciężar taki, a Flo był jeszcze bardziej wrażliwy, jeszcze łatwiej go było zniszczyć. Szybko się rozpadał, słaby był, emocjonalny i za bardzo chciał pomóc, za wiele chciał zrobić. Oddawał się cały tej miłości, Cosmo się cały oddawał, zatracał się, on był nieważny już i nieważne było to, jak się czuł i czy dobrze mu było, czy szczęśliwy był - nawet jeżeli ostatnio narzekał Ashtonowi na to w tych długich wiadomościach. To nic, bo jego samopoczucie się nie liczyło chyba, tak? Nie teraz. Nie mógł być taki samolubny. Ludzie lubili mu mówić, że rozpuszczony jest, egoistyczny, że Narcyz z ciebie taki, St. Verne, a on nie chciał wcale, on nie dla siebie miał żyć. Nawet jeżeli kiedyś z Milo żartowali, że ktoś powinien namalować mu taki portret jak w Dorianie Grayu, nawet jeżeli ci poważni fotografowie tak często robili mu zdjęcia, a on spędzał zbyt wiele czasu przed lustrem. Ale co z tego, skoro teraz mógł żyć w tym ciągłym lęku, z lekarzami chodzącymi po jego domu, ze świadomością, że nigdy już dobrze nie będzie, że jego życie tak będzie wyglądać wiele, wiele lat, a może zawsze już, bo już zawsze będą go budzić koszmary, już zawsze będzie się trząsł, kiedy Cosmo będzie wychodził z domu sam, będzie bał się z nim kłócić, będzie chował alkohol do sejfu, nie będzie nosił przy sobie gotówki, przyglądał się zbyt uważnie przedramionom i wychodził z pracy na porę obiadową, żeby upewnić się, że Cosmo je, a potem do końca dnia nie skupi się na niczym, bo może wymiotował już. I uciekł.
To nic. Teraz było dobrze i chyba zapomniał. Alkohol trochę mącił w głowie, w ten słodki sposób i wokół było pięknie, oni byli piękni, wszystko tak cudownie pachniało i czuł, że patrzą na niego ci ludzie, że mierzą go - ich - tym wzrokiem oceniającym, że gdyby byli tu ci ludzie z PRu mówiliby, żeby mniej pił, nie stał tak blisko, nie mówił tak głośno, nie w taki sposób, nie spoufalał się z tym aktorem, bo nie wypada, uspokoił swojego partnera, żeby nie skakał po tych barierkach i, na litość boską, przestał tak się nachalnie ludziom przyglądać, bo ten makler to ważny inwestor! Jebać ich. Nie było ich tu.
Więc śmiał się, stojąc tak naprzeciw nich, opartych o tę barierkę, z papierosem w palcach, drugą ręką w kieszeni. Bo Cosmo był taki zabawny i przeuroczy, kiedy udawał snoba, a Milo uśmiechał się tak ładnie, kiedy wspominał o tym Hemingwayu. I ścisnęło mu to trochę klatkę piersiową, bo faktycznie słuchał wszystkich tych monologów z książek mówionych mu na ucho w tym ciasnym, londyńskim pokoju. I szeptał wtedy, ze jebać Hemingwaya, tak? Ale czy to było ważne w tamtym momencie? Nie było. Więc wzrok przykleił się na chwilę do twarzy Milo, ten uśmiech nieznaczny i szukał czegoś w tych oczach, choć sam nie wiedział czego w sumie - błysku jakiegoś. I głos Cosmo znowu, więc wzrok spłynął wolno na niego, bo - chryste - kochał tego mąciciela bogatych przyjęć, więc sięgnął wolną dłonią do jego nadgarstka i przejechał palcami po skórze pod mankietem koszuli.
- Prawda, nie znoszę go - przyznał, znów spoglądając na Milo z kolejnym uśmiechem na ustach. - Ale jakoś lepiej brzmi, kiedy ty to mówisz. Powinieneś posłuchać, Cosmo.
I zaśmiał się na te słowa o randkowaniu, przewrócić musiał oczami, mocniej ścisnąć Cosmo nadgarstek. Bo to nieprawda, bo nie był kiepski wcale, po prostu trudny, skomplikowany bardziej. I Promyk też był, bo Lori najwidoczniej to lubił, może mu się to podobało. Dziwny był z niego człowiek. I już był gotów rzucić jakąś uwagę na temat tego, o czym to Fletcher mówił, bo to przecież LOGICZNE było dla niego, domyślił się od razu, a Milo taki nieświadomy był - przezabawne - ale wtem ta kobieta i ten facet z aparatem, a on był przyzwyczajony i już wiedział po tym spojrzeniu jej. Już wiedział co powie. Odwzajemnił uścisk dłoni, lekko głową kiwając, bo Pan St. Verne, ja pierdolę. A nazwisko Milo musiała przekręcić, bo miała północy akcent i pewnie każdy o obco brzmiącym nazwisku był dla niej Meksykaninem. A Cosmo wcale nie był Z TYCH FLETCHERÓW, bo CI FLETCHEROWIE oznaczali tego jednego polityka z Seattle, republikanina, milionera i cholera jeżeli ten człowiek usłyszy jutro w biurze swoim, że jego syn przyszedł na bankiet z PARTNEREM, to zaraz jakąś pikietę urządzi, ale nie miał czasu Promykowi tego tłumaczyć, bo on już się odsuwał, już HELEN do niej mówił, już jakąś szopkę za plecami fotografa urządzał. A Florian był wstawiony lekko i rozbawiony najwidoczniej, bo po prostu go to bawiło niezmiernie - ta nieświadomość słodkiej HELEN. Nie chciał wcale zdjęć żadnych, ale był już na tyle niewzruszony, na tyle odczulony zupełnie na tę całą błyszczącą otoczkę, która go tyle lat pochłaniała - od narodzin chyba - że po prostu złapał dwa kieliszki z tacy od tej biednej kelnerki, która znowu przechodziła obok, uśmiechnął się do niej, podał jeden Milo i nawet w ten obiektyw jebany nie patrzył, bo na takich zdjęciach NIE WOLNO patrzeć. Trzeba udawać, że się ma ich w dupie, lepsze rzeczy do roboty, oni uwielbiają to, naprawdę. I było po wszystkim. Helen chciała coś tam mówić jeszcze chyba, ale Flo jej nie słyszał, więc zrezygnowała, gdzieś zniknęła.
- Nie odpierdalaj, młody - mruknął jeszcze do Cosmo, próbując jakoś powagę zachować, co było trudne, bo ten właśnie się wciskał między nich i gadał, a Florian aż głowę musiał lekko do tyłu odrzucić w tym krótkim napadzie śmiechu, bo CO ON PIERDOLIŁ. Jakiś brydż - czy Cosmo w ogóle wie co to brydż był? Raz go na golfa zabrał, to cieszył się jak piłka wpadła do stawu, bo myślał, że to o to chodzi? A na pokerze chciał koszulkę zdejmować, bo nie wiedział, że można inaczej grać niż w rozbieranego.
- Kim jest Geoffrey i dlaczego go nie znam? - zdołał zapytać w końcu, przez śmiech i sięgnął ustami do tego palca w powadze wyciągniętego i musnął go szybko wargami, żeby po chwili odchylić się na tej barierce. Fajnie, faktycznie. - Musisz mnie przedstawić. - Szampan się skończył, skończył się papieros. A on czuł się coraz bardziej otoczony przez te wszystkie oczy, wiedział, że te kobiety dwie obok przysłuchują się im zbyt uważnie, że wyciągają szyje, żeby zobaczyć, czy to wszystko żarty jakieś, czy Florian St. Verne syn Valerii i Hamiltona znów odpierdala jakiś szajs. Może nawet zbyt wiele racji miał, bo dostrzegł w tej grupce małej pachnącej Diorem, błyszczącej się perłami i broszkami od Chanel, znajomą twarz. Może dwie. Koleżanki mamusi - jakieś jebane Córy Rewolucji. Zderzył się z nimi spojrzeniami, a one obie jak na komendę uśmiechnęły się sztucznie, uniosły swoje kieliszki. Jutro będzie kawusia z Panią St. Verne Ten twój syn najstarszy, wiemy, że jesteś z niego dumna, że zdolny, ale...co on robi z wizerunkiem firmy, kochana?. - Oho, mamy fanki. Mam nadzieję, ze zawsze chcieliście być głównym tematem plotek na brunchu u Valerii St. Verne - rzucił do swoich towarzyszy, więc uśmiechając się do tych czarownic, nim odwrócił znów do nich twarz. - Mam dość tego szampana i tych ludzi. Duszę się. - Nawet barierka już nudziła, tragedia. - Milah, może chcesz napić się czegoś lepszego i przejrzeć ten zbiór książek, w którym na pewno nie ma Hemingwaya? - Krótki śmiech, trącił Cosmo ramieniem, bo na pewno ze śmietnika to przyniósł, nie było opcji, że nie. - I może wam wytłumaczę, o co temu Fletcherowi z tych Fletcherów chodziło, bo jakoś strasznie pruderyjni jesteście, a po was się tego nie spodziewałem w ogóle...

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Mogę zaoferować prywatne pokazy, możecie nie wierzyć, ale nadal pamiętam tekst. - wiele tekstów nadal pamiętał w sumie, więc nic w tym szczególnie dziwnego. Ale nie rozwodził się już nad tematem, ich rozmowa została z resztą przerwana przez bandę fotografów. Nie poprawiał kobiety, ciekawy był w sumie czy w podpisie też będzie błąd w takim razie. W sumie bez znaczenia, wziął więc podaną mu przez Flo lampkę szampana, spojrzał na niego przy tym, cholera, chyba jakoś za długo, chyba za czule, bo miał w głowie, że może tak powinno być. Chyba za bardzo Lori jego spojrzenie przyciągał, chyba w tym momencie im zdjęcie zrobił ten kretyn, ale nie ważne, bo zaraz wzrok Milo utkwił się we Fletcherze gdzieś z tyłu, który skakał i próbował ich rozbawić. Uśmiechnął się nawet na to i czekał, aż ci ludzie sobie pójdą, wcale przyzwyczajony do tego nie był, przy większych rolach czasem gdzieś trafiał, ale raczej w czasopismach tematycznych, ze sztuką związanych, więc to były zdjęcia ze spektaklu, to co innego. Ale nie trwało to na szczęście długo, kobieta odeszła razem ze swoją świtą łapać innych ludzi, których zdjęcia mogą jej się przydać. A oni po prostu wrócili do rozmowy. No tak.
- Ahm. Trudno się nie zgodzić ze słowami geniuszy. - zaśmiał się na słowa Cosmo, dopijając swoją lampkę szampana i zerkając zaraz w kierunku St. Verne’a, bo ten zaczął mówić. I mówił coś, czego w sumie Milo za cholerę się nie spodziewał. Nie dlatego, że nie podobała mu się perspektywa seksu z dwoma osobami, nie dlatego że którykolwiek z nich mu się nie podobał, ale… chyba właśnie dlatego że za bardzo mu się perspektywa seksu z Flo podobała, nie był pewien, czy tak powinno być, czy powinni się zbliżać, skoro już udało im się oddalić i dziwiło go, że Lori sam do tego dąży, że to proponuje, choć może po prostu wyleczył się i to wszystko? Choć trudno było odmówić, trudno powiedzieć nie, patrząc na niego, na tę twarz piękną, sylwetkę już nie tak drobną jak dawniej, choć nie wątpił, że nadal wspaniałą i z nim samym by poszedł, bo on w jakiś, cholera sposób nadal ważny był. Ale był też Cosmo i on też mu się podobał, fizycznie bardziej, w ten prosty sposób. I też się zgadzał już, jak to w ogóle możliwe? Że nie był zazdrosny, że nie odmówił, nie zaprzeczył? Że obaj zazdrośni nie byli, skoro razem są, choć Cosmo nie wie jak wiele go z Lorim łączyło, to pewnie dlatego.
I też chętnie stąd ucieknie. Wszyscy chętnie uciekną.
- Skoro Cosmo mówi, że znalazł, to pewnie tam jest, wstydzisz się przyznać, ale ta naprawdę to twoja biblia i tylko udajesz obrzydzenie. - uśmiechnął się lekko. I pięknie byłoby pójść to sprawdzić i w rezultacie nawet na żaden regał cholerny nie spojrzeć, ale życie było, realia i obowiązki przecież.
- Ale nie wiem, czy mogę cię sprawdzić, powinienem być w domu przed północą. - czyli już właściwie wychodzić, co ledwo zauważył, kiedy cały ten wieczór zleciał? Cholera. Westchnął pod nosem, kochał bycie rodzicem, ale czasami przydałyby się od ego wakacje.
- Czyli tak czy inaczej muszę się zbierać. Zobaczmy. - mruknął jeszcze, wyjmując telefon z kieszeni i wybierając numer do niańki, która dzisiaj u niego siedziała i odsunął się, ruszył powoli w kierunku drzwi, bo i tak stąd idą, a nie musi im swoją rozmową przeszkadzać, nie. - Hej, w domu wszystko w porządku? - spytał najpierw, choć sądząc po odgłosach jakiegoś horroru jakie dosłyszał w komórce, chyba wszystko było super. - Tak, młody śpi, wybiegałam go trochę w parku wieczorem więc łatwo poszło, potem czytaliśmy o dinozaurach na dobranoc, nawet zjadł kolację bez marudzenia, wszystko jest wspaniale, więc oglądam film wojenny na zajęcia. - wysłuchał więc krótkiego sprawozdania studentki i uśmiechnął się lekko, dźwięki okrzyków ucichły, pewnie wcisnęła spację. - A jest jakaś szansa, że zostaniesz z nim do rana? - spytał więc zaraz, uśmiechając się lekko na uuuuuuu, które przez chwilę było jej jedyną reakcją. - Ale lepszą stawkę za noc chcę. Samotnym też się coś od życia należy. - Zaraz, to ty nie pracujesz za wpis do CV i dobry komentarz na indeed? - przystanął przy drzwiach do sali. - Moja stawka rośnie przy każdym tego typu żarcie. - - Dobra dobra, to do jutra.
Pożegnał się w końcu i wcisnął więc czerwoną słuchawkę i spojrzał na Flo, a potem na Cosmo i dopiero do niego dotarło, że w sumie to Flo nie wie, czemu miałby problem z wyjściem gdziekolwiek.
- Wygląda na to, że moja niańka nie ma nic przeciwko zostaniu do rana, więc mam mały urlop od bycia ojcem. - uśmiechnął się pod nosem. To tyle, chodźmy już.
Wszedł zaraz znów na salę, pożegnał się tylko z kilkoma znajomymi po drodze, przeszli na obszerne schody i na dół.

koniec.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
23
170

studentka weterynarii i stażystka

klinika weterynarii

hansee hall

Post

#4

Jako że nie znalazłam żadnego planu filmowego w spisie lokacji to uznałam że zacznę nam tutaj. Mianowicie jej ojciec reżyserował przedstawienie wystawiane w Neptune Theatre, w teatrze w którym to jej mama stawiała pierwsze kroki na scenie i gdzie również miała grać w przyszłości Rosalie, pokazując widzom swój taneczny performance. Niestety kontuzja, znaczy się wypadek pokrzyżował jej wszelkie plany i mogła jedynie z sentymentem spojrzeć na tę scenę takiego dnia jak dzisiaj, kiedy to zadzwoniła do niej mama czy ma czas i czy by mogła zabrać dla ojca jakieś papiery ze scenariuszem najnowszej sztuki. Akurat Hepburn miała chwilę wolną, więc z przyjemnością odwiedziła swojego tatę, dowiadując się czegoś nowego o wyreżyserowanej przez niego sztuce, poza tym mogła spędzić z nim ten czas, który to spędzają ojcowie z córkami. Od zawsze wiadomo, że córki są bardziej przywiązane do ojców, a synowie do matek. Przywiozła zatem ten zaginiony, czy raczej zapomniany scenariusz i chwilę zatrzymała się, wpatrując w tę scenę. Można było zauważyć że szatynka nieco odpłynęła myślami, trzymając w dłoniach ten plik papierów, jednak chwilę potem wyrwała się z tego letargu i odniosła scenariusz panu Hepburn, który to zachwalał jej nowych artystów. To będą prawdziwe gwiazdy dziecko, aktorzy z prawdziwego zdarzenia, tak ich chwalił, a ona jednak cieszyła się że są ludzie, którzy mogą spełniać swoje marzenia. Do czasu aż zobaczyła na scenie jednego z nich, który to był jej byłym. Nie mogła patrzeć na to jak gra, więc wyszła z sali niby to po kawę dla niej i ojca, a wracając natknęła się właśnie na Mavericka.
- Och, cześć, co ty tu robisz? Nie wiedziałam że jesteś aktorem... chociaż czekaj, ty jesteś doskonałym aktorem. - rzuciła do niego, nie chcąc w te słowa ładować jakichkolwiek uczuć, ale chyba wiadomo że po tym jak ją potraktował nie będzie dla niego miła i słodka jak przedtem? Niestety w jakimś stopniu musiała odczuwać wobec niego słabość, w końcu był jej pierwszym.

autor

dreamy seattle

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

006 ........Nigdy się nie stresował. Choć wyobrażał sobie, że praca przed obiektywem aparatu to nic w porównaniu do występu na żywo, Maverick tremę odczuwał wyłącznie dziwnym ciężarem osiadającym się na dole żołądka. W końcu to mógł być długo oczekiwany przełom w jego karierze – najpierw drugoplanowa rola w sztuce, a jeśli uda mu się przebić, będzie mógł spróbować swoich sił w serialu albo prawdziwym, pełnometrażowym filmie. Wierzył w całej swojej pysze i pewności siebie, że ma do tego idealne predyspozycje. Potrzebował tylko szansy; i oto pojawiła się okazja perfekcyjna. Mimo presji mężczyzna uśmiechał się, ukazując szereg śnieżnobiałych zębów, obezwładniająco jak zawsze, ciało miał rozluźnione, w dłoni trzymał kubek z kawą, a przed sobą miał dwie aktorki, z którymi rozmawiał podczas zarządzonej na chwilę, ponadprogramowej przerwy.
........Ale kiedy jego spojrzenie ześlizgnęło się na moment w bok i przebiegło po krzątającej się dookoła ekipie, Maverick przypadkiem wyłowił w tłumie znajomą twarz. Rosalie Hepburn. Zmarszczył brwi, nagle zupełnie wybity z rytmu. Czy to możliwe?
........Przepraszam na moment — rzucił z roztargnieniem gdzieś w przestrzeń w kierunku rozmówczyni, przerywając jej opowieść, a jednak nie posyłając jej nawet przelotnego spojrzenia. Wyminął grupkę aktorów i z papierowym kubkiem kawy w dłoni zbiegł ze schodków prowadzących na scenę, po czym ruszył wzdłuż siedzeń do drzwi, za którymi zniknęła znajoma postać.
........Po co? Sam nie był pewien. Jeśli to faktycznie była Rosalie, powinien raczej ruszyć kroki w kierunku przeciwnym i to szybko. Ale nie potrafił tego zrobić – ciekawość zawsze była silniejsza. Nawet od instynktu samozachowawczego.
........O mało nie wpadł na nią, kiedy z powrotem weszła do sali. Zanim jednak cokolwiek powiedział, spojrzeniem zlustrował Rosalie od stóp do głów, niespiesznie, z typową dla siebie bezczelnością nie pomijając nawet jednego fragmentu jej – wciąż idealnej – sylwetki. A kiedy spojrzenie znów zatrzymało się w okolicy oczu kobiety, nie poczuł nawet odrobiny wstydu, który prawdopodobnie byłby typowym odruchem dla każdego normalnego człowieka postawionego w takiej sytuacji.
........Ponieważ Maverick zostawił ją z rehabilitacją po wypadku, bo nie mógł pozwolić sobie na takie obciążenie niepełnosprawną dziewczyną; nawet jeśli miał świadomość, że dla niej ten związek znaczył o wiele więcej. Porzucił młodziutką, wschodzącą gwiazdę w chwili, w której jej świat prawdopodobnie się załamał u samych podstaw, bo przestała móc tańczyć – a on ubóstwiał patrzyć, jak tańczy. Ją też ubóstwiał. Kiedyś.
........Przez myśl przebiegło mu nagle, że ostatecznie Rosalie tylko skorzystała na ich rozstaniu. W końcu Maverick i tak by to zrobił. Tego był pewien.
........Ty też wyglądasz olśniewająco — odparł z przekąsem na jej powitanie, specjalnie kładąc nacisk drugie słowo. — Wciąż doskonale mnie znasz, nawet mimo upływu lat — kontynuował swobodnie, pozwalając uśmiechowi czaić się w kącikach ust. — Faktycznie. Jestem zajebisty do tego stopnia, żeby dostać angaż. Zatem odpowiadając na twoje pytanie: ja tu pracuję.
........Przestań być takim kutasem, Mav.
........Dziwne, ale karcąca uwaga odbijająca się echem wyłącznie we wnętrzu jego czaszki wydźwięczyła barwą głosu Dominica.
........A ty? — zapytał więc, wreszcie nieco poważniejąc. — Znowu występujesz?

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Fremont”