WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie podziękował z dwóch powodów. Po pierwsze - niespecjalnie to wpasowywało się w jego naturę starego zrzędy i prawdopodobnie doszczętnie zrujnowałoby to wypracowywaną przez lata reputację ponurego gbura. Po drugie - miał jakieś takie mętne podejrzenie, że to całe wyrażenie wdzięczności przebiegłoby bardzo niezręcznie, a Walter naprawdę nie chciał jeszcze bardziej skomplikować swojej relacji z Jean, która już i bez tego była po prostu... dziwna. Raz potrafili kłócić się niczym stare małżeństwo z pięćdziesięcioletnim stażem, by znowu na polu zawodowym dogadywać się bezbłędnie. Byli przyjaciółmi? Wrogami? Jedynie partnerami z pracy? Coraz częściej zaczynało mu się wydawać, że nieustannie przesuwali granicę, której rzekomo nie powinni przekraczać. Ale jak na pierwszorzędną amebę emocjonalną, Walter zwyczajnie przymykał na to oko, zwyczajnie nie chcąc tego wszystkiego analizować.
Prychnął ironicznie pod nosem, potrząsając przy tym głową. - Może mały zakład? Ja obstawiam, że w środku czeka na niego długonoga blondynka, która nadużywa zdrobnień i uważa, iż Biegun Północny tak naprawdę nie istnieje - oznajmił po krótkiej pauzie, dochodząc do wniosku, że ktoś taki idealnie pasowałby do ich podejrzanego. Nie za mądry, nie za bystry... Brzmi jak perfekcyjna kandydatka na dziewczynę handlarza dragami. Zamknąwszy samochód, wbił wzrok w swoją partnerkę. - Zwolnij, Forreście Gumpie - burknął, odruchowo łapiąc Jean za ramię, gdy ruszyła w stronę restauracji. - Potrzebujemy wiarygodnej historyjki na wypadek niewygodnych pytań - zauważył rezolutnie, zastanawiając się już w myślach, w którym kierunku powinni pójść, oczywiście wyraźnie ignorując najprostsze wytłumaczenie. Może powinni udawać rodzeństwo???

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wbrew temu co usilnie próbowała sobie wmówić, zaczynało jej na nim zależeć. No bo jak inaczej wyjaśnić to, że w czasie jego zawieszenia od czasu do czasu wpadła do zajrzeć, czy już odszedł od zmysłów czy jeszcze nie. Albo chociażby fakt, że nie wykorzystała tych zaginionych akt, jako pretekstu do zmiany partnera, a zwyczajnie wymyśliła jakąś wymówkę na poczekaniu i oddała Bonesowi akta zaraz na drugi dzień. Ale, jako, że Jean też nie była zbyt dobra w ubieraniu w słowa własnych uczuć, a już w ogóle w nazywaniu ich nawet we własnej głowie, po prostu łatwiej było ignorować wszystkie znaki na ziemi i niebie, że MOŻE, ale tylko może, coś zaczyna się zmieniać. Cóż za zdrowe i całkowicie normalne podejście do życia.
Uniosła jedną brew ku górze i spojrzała na Waltera. W zasadzie nie wiedziała, dlaczego w ogóle chciała wziąć udział w tym głupim zakładzie. Pewnie jeszcze kilka tygodni temu wywróciłaby oczami i powiedziała, żeby przestał pieprzyć głupoty. A teraz? - Moim zdaniem to jakaś rosyjska sugar baby. Wiesz, tipsy, chodząca reklama chirurgii plastycznej - nie wspominając już o tym, że takie osoby budziły w Jean lęk, a nie uchodziła za osobę, którą łatwo przestraszyć. No, ale musiał przyznać, że taka historia miłosna między dwiema, mafijnymi rodzinami - tak od razu trzeba było założyć, że była siostrą jakiegoś rosyjskiego mafioza - to całkiem prawdopodobny scenariusz. Kiedy ręka Waltera zacisnęła się na jej ramieniu, posłała mu pytające spojrzenie. W zasadzie to nie pomyślała o przykrywce, przecież to nie tak, że ktoś niemalże od razu zacznie ich wypytywać, a i siadanie przy stoliku obok obserwowanego podejrzanego było raczej słabym pomysłem. - No dobra, jeżeli ktoś zapyta to... - zawiesiła na chwilę głos, zastanawiając się jeszcze nad jakimś prawdopodobnym rozwiązaniem. Droga, elegancka restauracja, kolacja, para. W głowie pojawił jej się pomysł, który niekoniecznie musiał ucieszyć Waltera. - umówiliśmy się na randkę - tak bardzo, jak nie chciała tego powiedzieć, musiała. Bo z całym szacunkiem, ale ona swojego brata nigdy by nie zaprosiła do tak drogiego miejsca. Gdyby już Malcolm doczekał się zaproszenia na jedzenie to co najwyżej dostałby kebaba z kabob 4u. A to i tak za wiele. - A teraz chodź - z tym Walterem to jak z babą, wygrzebać się nie może.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Och, on był anty-ekspertem, jeśli chodziło o wyrażanie głębokich, pompatycznych uczuć. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz tak szczerze i bez żadnych tajnych, skomplikowanych zawijasów wyznał komuś miłość. Jego beznadziejne życiowe doświadczenia z ostatnich kilku lat skutecznie wybiły mu z głowy stawianie wszystko na jedną kartę. Rozwód, śmierć zdradzieckiej narzeczonej... Takie przeżycia potrafiły zniechęcić i definitywnie zabić wiarę w to, że może go jeszcze w tym wcieleniu spotkać coś dobrego. Prawdę powiedziawszy, to Walter już dawno wszedł na ten etap, gdzie sam sobie nie pozwalał na szczęście. Bo uważał, iż nie zasługiwał, bo sądził, iż to może skończyć się tylko źle, bo twierdził, że prędzej czy później i tak by to spierdolił. A pakowanie się w coś więcej z Jean... To jedynie skomplikowałoby już i tak nieźle popraną relację. Nie chciał tego. Dlatego żył sobie w wyparciu, jakby nigdy nic, totalnie nie wyciągając lekcji z ostatnich minionych tygodni, które przecież również były wynikiem wypierania się własnych emocji. Uczenie się na błędach? Nie, nie w tej bajce!
- Jeśli będzie tam siedzieć w jakimś futrze i mówić tylko po rosyjsku, to odpalę Ci dodatkowo dziesięć dolców - podbił stawkę, bo co, jak się bawić, to się bawić! Skoro już zdecydowali się na coś tak trywialnego jak zakład - co też mu strzeliło do głowy? - to co im szkodziło nieco zaszaleć? Przecież nikomu tym nie robili krzywdy, a już na pewno nie samej zainteresowanej, która miała pozostać w błogiej nieświadomości. Natomiast gdy Jean zaproponowała, by udawali, że wybrali się tu na randkę, to w pierwszej chwili uniósł jedynie brwi do góry i wbił w nią nieco zaskoczony wzrok. Nie, nie, nie, Walter, to była tylko przykrywa, nic więcej. Coś, co musieli wymyślić na potrzeby sytuacji. Nie dodawaj sobie tu całej historyjki. - Dobra, niech będzie - skwitował w końcu i zapewne ruszył zaraz za Jean w stronę restauracji, gdzie mieli obserwować podejrzanego. Jak przystało na dżentelmena, otworzył przed nią drzwi, posyłając przy tym jej ostrzegawcze spojrzenie, by w żaden sposób tego nie komentowała. Robił to dla przykrywki, okej? Okej! - Widzisz go? - zagaił cicho, samemu jednocześnie lustrując uważnym spojrzeniem restauracyjną salę.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W istocie było niewiele osób, które przeszły przez to wszystko, co spotkało Waltera i jeszcze funkcjonowało. No bo trzeba to przyznać, Rutherford trzymał się dobrze, jak na kogoś komu chyba wstawanie z kolan weszło w nawyk. Jean znała zaledwie skrawek jego bolączek, a już sprawiło to, że miała do niego nieco inne podejście. Po prostu teraz to wszystko powoli zaczynało nabierać sensu - przecież musiał istnieć powód dla którego człowiek, który z (tak jej się być może naiwnie wydawało ) poczucia obowiązku wstąpił do służby policyjnej jest jednocześnie jednym z największych dupków jakich spotkała. Skoro jednak życie daje ci w twarz, to nic dziwnego, że nie masz siły się uśmiechać.
Jak zatem mogła podejść do człowieka z takich bagażem emocjonalnym, który jeszcze się nie pozbierał i rzucić luźnym, ej wyjdziemy gdzieś po robocie? Już pomijając fakt, że najpierw musiałaby zebrać odwagę na rzucenie podobnej propozycji w kierunku Waltera.
- Stoi - powiedziała bez chociażby chwili zawahania, zwieńczając to zadziornym uśmiechem. Widocznie (stara) panna O'Malley miała dzisiaj wyjątkowo dobry humor. Przecież też coś im się należało od życia, jasne wiedziała, że to czym się zajmują to poważna sprawa, ale chyba w czasie pracy jako detektyw wydziału narkotykowego widziała naprawdę sporo i zdążyła wyrobić pewien mechanizm, który chronił ją przed efektami stresu i czasem makabrycznych scen.
Jej też było z tym dziwnie, chociaż nie umiała powiedzieć dlaczego. No, ale przecież to tylko dla dobra śledztwa, tak? Tak. Nie skomentowała nagłego aktu szarmancji ze strony Waltera. Zrobił to za nią sugestywny uśmiech, który mimowolnie pojawił się na jej twarzy. Rozejrzała się dookoła. - Tam są - rzuciła po chwili, kiedy wzrokiem po raz drugi skanowała twarze siedzących przy stoliku ludzi. - Ma futro, jeszcze rosyjski i jesteś spłukany - oczywiście, że przesadzała bo nie założyli się o jakieś grube miliony przecież, prawda?
Zapewne była to jedna z tych restauracji, w których to kelner zaprowadza cię do stolika. Dlatego gdy podeszli do kobiety przy wejściu na salę Jean uśmiechnęła się do niej. Cóż, za chwilę miała ochotę wydrapać jej oczy, bo ta powiedziała, że nie mają już więcej miejsc.
Cóż, wtedy zadziałał instynkt. A z instynktami to często było tak, że nie bardzo były zrozumiałe. Wystarczyło, że jej kciuk automatycznie zaczął szukać gładkiej powierzchni srebra na palcu, gdzie znajdował się pierścionek po babci. - Nie znajdzie czegoś pani? Bo wie pani, Peter się oświadczył i to jest dla nas naprawdę ważne, prawda skarbie? - i nagle gdzieś zniknęła Jean, która na co dzień radziła sobie w przesiąkniętym testosteronem środowisku policyjnym, a pojawiła się ta dziewczyna z uroczym uśmiechem, która (z duszą na ramieniu) wsunęła rękę pod ramię Waltera.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wszystko tak naprawdę sprowadzało się do braku umiejętności odpuszczania, który swoje żniwo zbierał na każdej możliwej płaszczyźnie jego życia. Nieustanne obwinianie się o śmierć najlepszego przyjaciela poskutkowało złożeniem podania do akademii policyjnej. Niefortunny rozwód z Adore popchał go na drogę niezobowiązujących relacji, nadgodzin w pracy i sięgania po whisky częściej niż ustawa nakazywała. Samobójstwo narzeczonej pośrednio doprowadziło do obicia mordy nieznośnemu współpracownikowi - okej, akurat do tego prędzej czy później i tak by doszło - i wylądowaniu na przymusowym urlopie. Choć pozornie mogłoby się wydawać, że te nieprzyjemne doświadczenia nie miały wspólnego mianownika, to jednak prawda była zgoła inna. Łączyło je jego idiotyczne i zupełnie niezdrowe trzymanie się przeszłości, jakby co najmniej stanowiła ona ostatnią deskę ratunku. Gdyby tylko nabył magiczną zdolność zamykania poszczególnych rozdziałów raz i na zawsze, to prawdopodobnie miałby dużo mniejszy burdel pod kopułą. Wciąż byłby mrukliwym i trudnym w obsłudze gościem, ale chociaż nie reagowałby tak impulsywnie i nie traktowałby ludzi z góry. Szkopuł w tym, że by do tego doszło, musiałby w tym kierunku powziąć jakieś kroki, a na to niestety się nie zapowiadało, ponieważ jak już zostało wcześniej wspomniane, Rutherford żył sobie w beztroskim wyparciu.
Ale by nie robić z niego męczennika za grzechy całej ludzkości, to bywały momenty, kiedy spuszczał nieco gardę i zachowywał się normalnie. Tak jak teraz, gdy zakładał się z Jean o totalną głupotę, uśmiechając się przy tym chytrze, jakby już na start był pewien swojego zwycięstwa. - Ta sterta zaległych raportów już na Ciebie czeka i tęskni - rzucił niemalże śpiewnym tonem, przeciągając się przy tym leniwie, ewidentnie nie biorąc pod uwagę swojej potencjalnej porażki. Z tego też powodu mina mu nieco zrzedła, gdy Jean przyuważyła gościa, którego śledzili i jego towarzyszkę. - Nie chwal dnia przed zachodem słońca, nie będzie mówić po rosyjsku - zaprzeczył, choć bez przekonania w głosie, marszcząc przy tym brwi i odrywając w końcu spojrzenie od obserwowanej dwójki, bo nie chciał jednak już na start spalić ich przykrywki, tu nie było miejsca na porażkę ani powtórkę z rozrywki. Dlatego gdy na horyzoncie pojawiła się kolejna przeszkoda, bez zawahania objął Jean ramieniem, posyłając szefowej sali ciepły uśmiech, a przynajmniej miał ogromną nadzieję, że na taki wyglądał, a nie jakby groził mu wylew. - Tak, kochanie - potwierdził miękko, gładząc przy tym dłonią partnerkę po ramieniu w wyrazie czułości, w duchu modląc się, by dzielnie to zniosła bez żadnego wzdrygnięcia czy całkowicie normalnego odruchu przywalenia mu w twarz. - To właśnie do tej restauracji zabrałem... Tessę na pierwszą randkę, rozumie Pani, to miejsce ma dla nas znaczenie sentymentalne - pociągnął tę bajeczkę dalej, spoglądając na Jean z czymś na kształt rozanielenia, co przyszło mu dużo łatwiej niż powinno. - Bylibyśmy bardzo wdzięczni - dodał jeszcze, powracając spojrzeniem do twarzy stojącej naprzeciwko kobiety, która zdawała się być oczarowana ich piękną i wzruszającą historią, dzięki czemu chwilę później już zajmowali stolik w pobliżu interesującej ich parki. - Muszę przyznać, jesteś całkiem niezłą aktorką, O'Malley - stwierdził, jak już usiedli i dla utrzymania pozorów zakochanego po uszy, sięgnął po jej dłoń i posłał jej kolejny rozbrajający uśmieszek, tym razem podszyty ewidentnym rozbawieniem, bo poważnie, oni, zaręczeni? Kto normalny by to kupił?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jean starała się do przeszłości nie wracać, chociaż to nie było takie łatwe. Śmierć brata, którą silnie przeżyła, nieudane związki i inne małe katastrofy w życiu prywatnym zaprowadziły ją na niezdrową ścieżkę pracoholizmu. Bo umówmy się, O'Malley nie miała zbyt bogatego życia towarzyskiego mimo iż nie miała problemu z nawiązywaniem swobodnej rozmowy podczas picia kawy w przerwie lunchowej z osobami, z którymi na co dzień nie utrzymywała kontaktu. W końcu miała już ponad trzydzieści lat i jedyną stałą w jej życiu była praca i włochaty przyjaciel czekający w mieszkaniu. Chyba, w którym momencie po prostu stwierdziła, że nie warto nawet próbować, bo ostatecznie praca detektywa gryzła się z chęcią założenia rodziny, czy chociażby - żeby nie wymagać już zbyt wiele - utworzeniem fundamentów pod trwalszą relację. Mało kto rozumiał, że nie pracowała w biurze od ósmej do szesnastej. I tak oto, miała zostać rodzinną starą panną, która zamiast kotów będzie kolekcjonowała psy.
- Czeka i tęskni za tobą - uśmiechnęła się do niego złośliwie. Sama nie wiedziała dlaczego humor jej dzisiaj tak wyjątkowo dopisuje. Może nie warto tego roztrząsać, a brać co dają? Drugi taki dzień może się przytrafić raczej nieprędko.
Spodziewała się, a raczej obawiała się, innej reakcji ze strony Waltera. Ten jednak bez chociażby jednej oznaki protestu pociągnął bajeczkę Jean, która pojawiła się równie niespodziewanie co szybko w jej głowie. Kiedy Rutherford roztaczał swój czar(??!!!?!?!) na recepcjonistkę, Jean uśmiechała się pięknie i niemalże kwitnąco, jakby naprawdę dopiero co otrzymała zaręczynowy pierścionek. Oczywiście nie odstępując Waltera nawet na milimetr, jak gdyby bała się, że rozpłynie się, kiedy lekko wsparta o jego ramię głowa odsunie się chociaż trochę. Musiała przyznać, że słowo kochanie brzmiało jednocześnie obco i zaskakująco przyjemnie. Sama była sobie winna.
- Nie wierzę, że to kupiła - rzuciła nieco ciszej, próbując dłonią zasłonić rozbawienie wykrzywiające usta w uśmiech. I jakoś nie przeszkadzał jej fakt, że palce drugiej dłoni zamknięte były w walterowym uścisku. - Widzisz coś? - zagadnęła, bo jedno z nich musiało mieć ograniczone pole widzenia. Nie ukrywała też, że ciekawiła ją kwestia zakładu. Naturalnie nie był to priorytet, niemniej jednak tutaj warzyły się losy jej ewentualnych nadgodzin spędzonych nad papierami. No, ale mieli teraz czas aby odetchnąć. Chociaż na czas kolacji podejrzanego. Na razie Jean czuła się dziwnie, bo minęły wieki od czasu, kiedy miała okazję siedzieć w jakiejś wykwintnej restauracji. - Peter musi mieć gest skoro zaprosił Tessę tu i to na pierwszą randkę - znów, przeznaczony jedynie dla uszu Waltera żart, okraszony uśmiechem.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Budowanie z kimś czegoś trwalszego z całą pewnością wiązałoby się z przewartościowaniem priorytetów w życiu. Nagle trzeba byłoby nauczyć się spotykania się w połowie, chodzenia na kompromis, a co najważniejsze, zepchnąć pracę na boczny plan. Pracę, która stanowiła jego koło ratunkowe po rozwodzie z Adore, pracę wokół której kręcił się jego świat przez ostatnie lata. Czy potrafiłby tak po prostu odpuścić, gdyby w jego życiu pojawił się ktoś warty takiego wielkiego poświęcenia? Walter lubił czasem myśleć, że tak; że nie spartoliłby kolejnej relacji przez swoje chore ambicje, że tym razem umiałby rozdzielić sprawy prywatne od tych zawodowych. Ale szczerze? To na ogół były płonne życzenia, które nijak się miały do ponurej rzeczywistości, w której liczyła się tylko kariera zawodowa.
- Za mną? Przecież ja dopiero wróciłem z urlopu - wtrącił niewinnie, rozkładając przy tym bezradnie ręce. Tak, naprawdę zagrał tą kartą i odwołał się do tematu, którego do tej pory skrupulatnie unikał. Cholera, coś naprawdę musiało wisieć w powietrzu, skoro zachowywał się jak mniejszy gbur niż zwykle. - Poza tym zobaczymy, nic nie jest jeszcze przesądzone - no optymista roku po prostu albo inaczej, gość nieumiejący przyznać się do porażki, ponieważ teoria Jean była dużo bardziej prawdopodobna niż jego własna. Cóż, to przynajmniej świadczyło o tym, że wszystko z nim było w porządku, skoro wciąż zachowywał się, jakby był nieomylny w każdej kwestii! Natomiast co do bajerowania szefowej sali, to Walter chyba jeszcze nigdy wcześniej aż tak się nie nagimnastykował, żeby dostać głupi stolik. Twarz już go bolała od uśmiechania i to do tego stopnia, że miał przemożną chęć zazgrzytać zębami ze złości, ale nie mógł, nie, kiedy musiał grać 1/2 świeżo zaręczonej pary. Ciśnienie mu odrobinę zeszło, gdy już zniknęli z radaru uszczęśliwionej kobiety; mogąc ponownie skupić się na ich dzisiejszej misji, poczuł się znacznie lepiej. - To kolejny powód, by stracić wiarę w ludzkość. Kretynizm niektórych jest pozbawiony granic - stwierdził ponuro, już bardziej w swoim stylu, wykrzywiając przy tym wargi w paskudnym grymasie, co było niezłym kontrastem dla tej delikatności, z jaką to ściskał dłoń Jean. - Widzę, nasz podejrzany właśnie wpakowuje sobie spaghetti do ust. Ujebał się sosem - podzielił się z partnerką tą niezwykle kluczową dla obserwacji informacją. Nie mogąc dłużej patrzeć na ten popis manier przy stole, powrócił spojrzeniem do twarzy O'Malley. Na jej słowa mimochodem uniósł kąciki ust w lekko rozbawionym uśmiechu. - Ma gość rozmach, trzeba mu przyznać. Musi mu się ona bardzo podobać, dania w tej karcie kosztują tyle, co jedna trzecia naszej wypłaty - skomentował z nutą ironii, jednocześnie wspomniane menu przeglądając, bo jednak coś dla niepoznaki zamówić powinni. Od niechcenia zerknął jeszcze w stronę stolika podejrzanego, odnotowując od razu, że mężczyzna właśnie się podnosił. - O'Malley, musimy iść - rzucił pośpiesznie, wstając ze swojego miejsca i ciągnąc zaraz Jean w stronę zaplecza, gdzie skierował się ich obserwowany, prawdopodobnie by dokonać odbioru towaru.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

taki wystrojony

1) Co się wypisuje w tytułach tabloidów?
"Dweller wraca do gry!? Młody gwiazdor widziany w centrum z tajemniczą brunetką!" - o, tak się pisze, na przykład.
Albo tak: "Rok po premierze ostatniego albumu, Harper-Jack Dweller znów na salonach! Po długiej nieobecności, piosenkarz zdaje się wracać do świata - nie tylko muzyki, ale i towarzyskiego!"
I inaczej też da się, jak komuś zależy, dotkliwiej: "Trzeźwy, czy nie? Tajemnicze źródło donosi, że HJ Dweller trafił na odwyk - trudno powiedzieć, ile w tym prawdy - niedawno bowiem muzyk został przyłapany z kieliszkiem wina w modnym lokalu w północnym Seattle!" bądź "Spadająca gwiazda? HJ Dweller rozbija się po knajpach Fremont zamiast pisać utwory na nową płytę!"
A pod krzykliwymi tytułami drobnym, ściśniętym jak pracownicy korporacji w wagoniku metra o ósmej trzydzieści siedem, druczkiem, rozwodzić się potem należy o tym, jak to Dwellerowi - takiemu obiecującemu niby, takiemu utalentowanemu - sodówka chyba strzeliła do głowy. Dodać trzeba, że sława nikogo nie oszczędza, że nawet młodzi zdolni jak brunet padają w końcu jej ofiarami. Wspomnieć jeszcze, a jakże - nic w końcu tak nie smakuje publice, jak przysłowiowe odgrzewane dramaty kotlety - o wypadku, jakąś naciąganą linię skojarzeniową rozciągając między kraksą, domniemanym odwykiem, a faktem, że ostatnimi czasy HJ coraz częściej był widywany na mieście. Niby-życzliwie przypomnieć jego komercyjne sukcesy - powołując się na to, jak wytrwale lat temu kilka piosenki Dwellera utrzymywały się na szczytach list przebojów, jak chwytliwe są komponowane przezeń melodie, tekst nawet jakiś łaskawie zacytować - w istocie zjadliwie tylko wypominając, że... to już ponad rok bez albumu i czy ostatni singiel to zapowiedź nowej ery w karierze piosenkarza? a może jednak nic z tego nie będzie?!

2) A o czym szmatławce milczą?
O ironio - ale też w jakimś sensie "logicznie", bo nikomu się przecież nie chce zbytnio czytać elaboratów o złożoności emocji, które niesie z sobą upragniona, ale i obezwładniająca sława - tanie gazetki rozrzucone na stojakach w supermarketach, internetowe magazyny plujące sensacją na oślep, na lewo, na prawo i portale plotkarskie reklamujące się wszędzie, nawet na instagramie - nigdy nie wspominają o istocie rzeczy. Skupiają się na powłoce - na tym, co Dweller miał na sobie, czy schudł, czy mu się przytyło, czy blady jest, czy może spalony słońcem po skosie zgrabnego nosa ("czyżby HJ Dweller rozbijał się po tropikalnych krajach zamiast komponować w studio?!") i czy tym nosem, na przykład, nie za bardzo pociąga (a jeśli pociąga, to czemu? alergia na pyłki czy koks raczej w nadmiarze wciągany, ?), nigdy nie docierając do tak zwanego sedna sprawy.
I nic dziwnego, bo sedno sprawy było mało urokliwe. Mało poetyckie. I tak dalekie, jak to tylko możliwe, od rzeczy, o których faktycznie wygłodniała publika czytać chce w drodze do pracy, czy w poczekalni u fryzjera lub (mniej chętnie) dentysty. Sedno sprawy pachnie przepoconym t-shirtem zrzuconym ostatkiem sił z wątłego ciała, zmiętym i zszarganym w locie z krawędzi łóżka, na które człowiek padł jak pół-żywy, w kąt niewietrzonego zbyt długo pokoju. Sedno sprawy ma kolor siny - jak kręgi fioletu i błękitu pod oczami, na planie najnowszego teledysku maskowane wprawnym ruchem pędzelka dzierżonego przez wytrwałe wizażystki. Sedno sprawy to lodówka uboga w rzeczy, którymi faktycznie można by się pożywić, bogata zaś w butelki z piwem, ledwie ruszone tacki z jedzeniem w dostawie, napoczęte tylko słoiki z sosami, które po kęsie czy dwóch przyprawiają człowieka o mdłości.
Sedno sprawy to niezdolność, by znieść własne odbicie w lustrze - twarz, która zerka na świat z prasowych okładek, z bilboardów w centrum, z reklam okularów przeciwsłonecznych nawet, które Dweller zgodził się markować własnym nazwiskiem.
Sedno sprawy to samotność i wyobcowanie. Poczucie, że nie zna nas nikt, choć w teorii znają nas wszyscy.
Sedno sprawy brzydkie jest. I smutne. I puste.
Nic więc dziwnego, że nikt nie chciał o nim czytać.

A w tej branży, w której Dweller postanowił niefortunnie zrobić karierę, człowiek przestawał istnieć, gdy przestawano o nim pisać. Chcąc więc, czy też nie, od czasu do czasu należało wygłodniałe dziennikarskie i plotkarskie bestwie źródła czymś nakarmić, rzucić im jakiś ochłap sensacji - w postaci nowego posta na instagramie, czy wywiadu jakiegoś udzielonego zdalnie, na odwal się, z typowym dla Jack'a jednakże buńczucznym urokiem.
I na tym chyba właśnie ostatnie tygodnie głównie mu schodziły. Na byciu sławnym, jakkolwiek żałosnym nie jest to stwierdzenie. Na podtrzymywaniu szumu, który trzeba było zrobić dokoła siebie, jeśli chciało się sprzedawać to, z czego się żyło.
Siebie?
Muzykę swoją, oczywiście.

To, że nie odpisywał na smsy tak szybko, jakby nakazywały zasady savoir-vivre czy to, że nie odzywał się z własnej woli tak często, jakby wypadało, nie było zatem efektem jego umyślnego działania. Skupiony na autopromocji, na gonieniu własnego ogona, na spełnianiu zachcianek managerów, którzy - rzekomo w trosce o jego karierę, w istocie zaś z dbałości o stan swojego konta głównie - zwyczajnie nie miał czasu na zajmowanie się innymi. Nie odwiedzał matki, odmawiał wyjść z kolegami (ku ich uldze - Dweller bowiem, jak już zdjąć zeń całą tę otoczkę blichtru i rozgłosu, bywał po prostu nudny); w końcu, także, przekładał obiecane spotkanie z Charlie, przesuwając rezerwację w Eve z pewnym zakłopotaniem, ale i jakąś dozą zuchwałości (innym pewnie już dawno by odmówiono - a on? on, legitymując się wiadomym nazwiskiem, zwyczajnie m ó g ł ). Jakimś cudem tego dnia udało mu się jednak wreszcie dotrzeć na miejsce - trochę był wczorajszy (cóż, nic dziwnego - wstał o piętnastej trzydzieści, uznając, że i tak nie ma sensu już nadrabiać śniadania...), trochę wymięty (jak ta koszulka, psu z gardła rzucona w kąt), trochę nieprzytomny, ale - uwaga, uwaga! - jeszcze trzeźwy. A do tego, klękajcie narody!, przed czasem. To znaczy - przed Charlie.
Przestąpiwszy próg Eve chyba dość dyskretnie, niemal niezauważenie - choć pora była kolacyjna, a więc restauracja coraz systematyczniej wypełniała się gośćmi - podał kelnerce nazwisko i dał się powieść do ustawionego nieco na uboczu stolika. Nakrytego dla dwojga.
Nie zdjął kapelusza - choć pewnie by wypadało; zrzucił zaś ze szczupłych, kanciastych ramion kurtkę, roztaczając dokoła śmieszny szelest frędzli (ten zaginął jednak zaraz w plątaninie innych dźwięków: bluesie sączącym się z głośników, pobrzękiwaniu naczyń, gwarze cudzych rozmów prowadzonych głośno lub szeptem, w pochyleniu ponad puściejącymi talerzami) i wsunął się na miejsce pod ścianą. Zamówił wodę, kranówkę zwykłą (jak to się mówi o niektórych gwiazdach? że takie normalne są, przyziemne? tylko tego brakowało, żeby zamówił jakąś jebaną Fiji, dziesięć dolców za nieekologiczną butelkę...) i karafkę wina gdzieś ze środka listy, odruchowo rzuciwszy na blat stolika telefon.
Zwyczajowo już nie zadzierał głowy, w nadziei i obawie jednocześnie, że nikt go nie rozpozna.
I czekał.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

o tak przyszła

Już ich nie czytała. Kiedyś potrafiła po nocy ślęczeć nad kolorowymi gazetkami, śledząc każdy sukces (i upadek) swojego dawnego ukochanego. Początkowo obsesyjnie sprawdzała czy jest bez niej szczęśliwy, natomiast minęło to wraz z pierwszym wyjazdem do Francji i pierwszymi awanturami zazdrości. Tak, przyłapał ją. Scenę zazdrości urządził w zaciszu domowym. Wolałby, by kochanka stałego miała niż za Dwellerem wciąż się oglądała (nie do końca to prawda, ale to nie jest ważne).
Gwiazda upadająca? Nigdy o nim tak nie myślała. Piął się wciąż w górę, czasem jedynie potykając, ale to jest zupełnie n o r m a l n e, gdy po drodze tak wiele osób stopę Ci podkłada pod nogi. Musiała jednak dojrzeć do myśli, że lepiej mu było bez niej. Może ograniczała go przez ten cały czas? Lubiła wyobrażać go sobie szczęśliwego, bo tak świetnie dobijała się, nóż wsuwając powolutku w serce marniejące. Teraz lepiej nie było. Jedna z przyjaciółek jej to uświadomiła, oburzając się na ostatni ruch Charlie wobec Harper-Jacka. Sprzedała się tak łatwo, jak on sprzedawał swoją postać szmatławcom. Brzmi znajomo?
Więc i ona gwiazdą jest. Z różnicą małą, bo Harper wznosił się ponownie, Charlie upadała coraz bardziej. Może jakieś złote rady? Dalej, kochanie, sypnij jakąś z rękawa, bo skoro tobie się udało, mi też się uda! Zakochanie to miało być nieszczęśliwe do końca życia, a jednak wciąż łudziła się, och tak bardzo się łudziła, że im wyjdzie! Głupia była; jak Harper, gdy nosem pociągał za często i nowe podejrzenia wzbudzał wśród plotkarzy. Byli siebie warci. Zmienieni. Zranieni. Odurzeni własnymi życiami, sukcesami i upadkami. Chodzili wciąż po niepewnym gruncie, ucząc się coraz to nowszych odczuć. Na błędach się uczyli.
Harper-Jack na przykład wiedział już, że nawet na randkę nie wyjdzie w spokoju, więc musi jakoś wyglądać, by szmatławce nie rozpisywały się o jego koszulce, którą miał poprzedniego dnia, wymykając się od jakiejś blondynki. Tego już nie czytywała, dla własnego zdrowia.

Kiedyś to głupota była, myśląc jaką karierę zrobi, a w kim wciąż zakochana będzie. Pamiętała jego słowa, gdy poznali się przed jego koncertem.
Muzycy to zazwyczaj straszne kanalie.
Miał rację, skubany. Gdyby kochał na zabój, byliby wciąż razem. O tyle, że nie bawił się jej uczuciami przez tak długi okres. Teraz? Teraz nie sądziła, by wykorzystywał ją w jakikolwiek sposób. Jak normalni ludzie, spotkali się w miejscu publicznym, na niezobowiązującą kolację. Ot, nic strasznego. Zobaczą, co naprawdę mają do siebie - nienawiść może ich trzyma? albo żal, jak w przypadku Charlie, bo jednak rzucił ją i sprowadził na pastwę okropnego męża? a może wciąż żywią do siebie czyste uczucia: miłość i pożądanie, których zwalczać wcale nie chcą? Za dużo pytań. Za dużo niewiadomych.
Męża sama na siebie sprowadziła, ale o tym nie mówi na głos. Nigdy nie powie, że to jej wina; wina jej aktu zazdrości, który wcale w niego nie ugodził, więc musiała nosić ciężar ten sama. Nawet po śmierci Michaela.
Nie potrafiła spojrzeć na siebie w lustrze po ich ostatnim spotkaniu. Czuła się, jakby zdradziła męża, choć przecież robiła to już nieraz. Tym razem wchodziła kwestia tej nędznej, wciąż przeszkadzającej miłości. Teraz tak łatwo mu nie ulegnie.

Spotkanie jej się przedłużyło, było jednak tak znaczące, że nie mogła go skrócić pretekstem kolacji z jednym muzykiem. Może to dobrze? Sam dawał jej lekcje, by nie była taka łatwa. Nie zamierzała. Chociaż raz! Udało jej się dopiąć biznesowego planu, mając w galerii obrazy jednego z największych artystów w Seattle, a dodatkowo - ustalić wernisaż. Szczęście oblało ją całą, od serca aż po duszę; od teraźniejszości aż po przyszłość. Wpadając do restauracji, cicho powiedziała kelnerce, z kim była umówiona. Nie sądziła, że będzie po Jacku. Myślała, że pomimo lekkiego spóźnienia, to on zrobi wejście smoka z marną wymówką, dlaczego przyszedł godzinę później. Aż tak źle go oceniała?

Widząc go przy stoliku, mimowolnie uśmiechnęła się. Siedział wystrojony, trochę skulony, jej Jackie-Jack, czekał na nią ze swoim amuletem osadzonym na głowie. Odetchnęła głęboko, podchodząc do niego.
- Przepraszam, czy to miejsce jest wolne? - zagaiła, uśmiechając się wciąż delikatnie, może nieco zadziornie. Gdy był znów tak blisko niej, ochotę miała pocałować go, zbliżyć się i poczuć ciepło jego ciała, skoro perfum nie mogła; objąć go pragnęła chociaż na chwilę, a zamiast tego - usiadła naprzeciwko Dwellera, torebkę zawieszając na oparciu krzesła.
Nie ulegnie mu.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Nieszczęścia chodzą parami. W duetach zdarzają się światu.
Bo we dwoje raźniej, może?
Czy, jak mądrości ludowe podszeptują, co dwa serca dwie głowy, to nie jednoa?

Chyba w myśl owych zasad niepisanych ta nasza para dobrała się właśnie.
Charlie i Jackie. Szczeniaki dwa, dziełem przypadku zetknięte z sobą pod metalową barierką w zadymionym klubie. Ciała już prawie dorosłe, choć rzec by można, że mleko nad górną wargą jeszcze uchowane, ale dusze wciąż niedojrzałe, kiełkujące ledwie, pełne traum wczesnych i marzeń dziecięcych.
Czy raczej...
Charlotte i Jack. Bagaż życiowy w ciągu lat paru(nastu) sumiennie zbierany, co plecy młode wciąż bardzo, lecz już w pałączek nieco przygięte, obciąża? Pierwsze zmarszczki, pierwsze siwe włosy odkrywane w niedowierzaniu - pęsetka złapana w popłochu z krawędzi półeczki, dowód stopniowego umierania upływu czasu wyrwany prędko i usunięty z pola widzenia. Sekrety noszone pod sercem. Sekrety spod serca wyrwane w upadku ze schodów.
Lottie i HJ. Dwie liczby pierwsze* w pustce od lat zawieszone; krążące wokół siebie ogniki błędne (obłąkane), ignis fatuus skazane na najbeznadziejniejszą z samotności. Tak blisko - zawsze w odległości jednego wspomnienia, jednego zdania, którego żadne z nich wypowiedzieć odwagi nie miało, jednego niewykonanego gestu, jednego nienapisanego listu - na wyciągnięcie ręki, lecz nigdy razem. W straceńczym tańcu krążyli na dwóch częściach tej samej lemniskaty, niezdolni by spotkać się w punkcie przecięcia. Gdy ona była na niego gotowa, on lepsze (rzekomo; Dweller, Ty idioto cholerny, Ty głupcze!, co szanse najlepsze przepuszcza nałogowo) miał akurat zajęcia. Gdy zaś on chciał (pragnął, musiał, potrzebował żyć u jej boku), ona głowę durnie dumnie zadzierała, czubkiem nosa chmury niemalże muskając: "Nie, Jack. Nie tym razem"".
Nigdy razem.
Zawsze obok siebie.

Najpierw wyczuł jej obecność, obwieszczoną cichutkim śpiewem dzwonka przytroczonego u drzwi wejściowych, dopiero potem faktycznie zarejestrował ją w polu swojego widzenia (zasnutego mlecznym filtrem permanentnego kaca i zmęczenia materiału). Smukła sylwetka, strzelista. (Za) szczupła, zwłaszcza w tej dumnej czerni, spod której tylko dwie witki bledziutkich łydek wystawały, zakończone szpicem czerwieni.
Poderwał się, tęsknotą do jej ust pędzony wstał nieśpiesznie, powoli, z typową dla siebie senną nonszalancją, czekając, aż Charlie przepłynie między stolikami, po schodkach na podest się wespnie, przez usłużnego kelnera kierowana, przy nim w końcu przystając.
Zaczepna. Uśmiech pełen przekory, zaproszenie na egzekucję do zabawy?
Dostrzegał bez trudu (znał ją nie od dziś przecież, choć z drugiej strony, gdy teraz na nią patrzył, czuł się tak, jakby widział ją po raz naj-pierwszy w życiu), że Everett jest zmęczona może, lecz w dobrym nastroju.
[Dlaczego!? - myśl natrętna, bez zaproszenia w skroń się natychmiast wkradała - czyżby ktoś inny był powodem tego jej szczęścia?]
- W zasadzie to czekam na kogoś... - rzucił, niby to kompletnie niewrażliwy na obecność nieznajomej, lecz ruch ciała zdradził, jak bardzo że mu zależy (napięła się bowiem cięciwa jego ramion, dotąd rozluźnionych, a strzałą - ruch mimowolny, grotem w stronę kobiety zwrócony - za przeciwnika jej słowa obierał).
Pochylił się nieco, dystans dwudziestu-paru centymetrów pokonawszy, by musnąć ustami (ledwie; dotyk nader przyzwoity, platoniczny, wydawałoby się - gdyby ich ktoś z daleka obserwował) szczyt kości jarzmowej cienką skórą obleczony. Na pożegnanie powitanie. Na zakończenie rozpoczęcie.

- Cześć, Charlie - głos osnuty rdzą chrypki przebił się zaraz przez szmer podchmielonego winem tłumku - Wyglądasz zjawiskowo, wiesz?
[A zjawiska to szeroka kategoria, co i zjawy przeszłości, tak per definition też chyba w sobie zawiera?].
Opadł z powrotem na krzesło, dłoń przez blat wyciągając, by nalać porcję alkoholu najpierw Charlie, potem sobie.
- Życzysz sobie lodu? - zerknął na towarzyszkę w akcie przed-kolacyjnej kurtuazji, na jej kieliszek wskazując.
[Nie czekając na odpowiedź, machnął dłonią na kelnera. A co tam, lód się przydawał! Serce posiniaczone obłożyć nim będzie można].
Nie mógł się jakoś na krześle ułożyć, wzrokiem tylko w całym tym chaosie zakotwiczony o postać dziewczyny. Głodny był jej, lecz nie rozumiał czemu. Czy bowiem apetytu niedawno kimś innym nie nasycił?
- Jesteś zdziwiona, że nie czekałaś? - zaśmiał się króciutko; nogę na nogę założył, odchyliwszy się na krześle - Sam jestem zdziwiony. Ale ludzie najwyraźniej się... - zmieniają? - ...rozwijają. Uczą. - Nie spuszczał z niej wzroku - W każdym razie, Charlie... Dobrze cię widzieć. Nie, naprawdę dobrze cię widzieć... - szczerość wybrzmiała w tonie jego głosu dziwną, tkliwą nutą - Jak się masz? Wszystko dobrze?
Pytanie prawdziwe: lepiej Ci beze mnie?

“Mathematicians call them twin primes: pairs of prime numbers that are close to each other, almost neighbours, but between them there is always an even number that prevents them from truly touching. Numbers like 11 and 13, like 17 and 19, 41 and 43. If you have the patience to go on counting, you discover that these pairs gradually become rarer. You encounter increasingly isolated primes, lost in that silent, measured space made only of ciphers, and you develop a distressing presentiment that the pairs encountered up until that point were accidental, that solitude is the true destiny. Then, just when you’re about to surrender, when you no longer have the desire to go on counting, you come across another pair of twins, clutching each other tightly. (...)

Prime numbers are divisible only by 1 and by themselves. They hold their place in the infinite series of natural numbers, squashed, like all numbers, between two others, but one step further than the rest. They are suspicious, solitary numbers (...)"
Paolo Giordano, The Solitude of Prime Numbers

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Do tanga również potrzeba dwojga. Do tanga, tańca życia, nawet na Danse Macabre Śmierć sama nie tańczy, więc czy to już nie jest powód, by tańczyć z kimś? Żyć z kimś u boku? Budzić się obok niego, jak i zasypiać wspólnie. Wspólnie przez życie przechodzić, pokonując sinusoidę adekwatną do momentu, w którym związek ten się znajdował.
Tańczyć również można osobno (choć wciąż razem), w czym wyspecjalizowali się na przestrzeni tych lat. Mijać się. Kochać, nie kochać. Nienawidzić, tęsknić. Czy oni nie mieli podobnie przez cały swój staż miłością zwany? Możliwe. Dwa razy żałowała ucieczki od Harper-Jacka, Jacka. O dwa za dużo. Za pierwszym razem, gdy tłum i rzesza fanek przytłoczyła ją tego wieczoru, gdy się poznali. Bała się wtedy bowiem, że widziała go ostatni raz. Już wtedy wiedziała, że są sobie pisani; a raczej czuła, bo to nowe uczucie było, dotąd nieznane. I później, gdy do ołtarza szła, z dłonią wsuniętą pod dłoń tatusia. Tylko Pan Młody był niewłaściwy. Nie był Jackiem. Uciekała tak do innego świata, dziwnego jakiegoś, zwanego małżeństwem, tylko dlatego, że inny ją skrzywdził. Już wtedy pomysł ten uznała za najbardziej idiotyczny, ale odwrotu nie miała. Bo co? Sama by została?
Zostałaby sama. Tak jak teraz. Harper-Jack nauczył ją czuć potrzebę bycia kochaną, by później survivalu uczyć. Przeżyć się starała. Nie żyć, a prze-żyć. Egzystencję dalej wieść. Próbować ugrać przed innym, że przecież szczęśliwa jest, że wyszła z żałoby po Harper-Jacku Michaelu. W pracoholizm za to popadała, bo co takiemu człowiekowi więcej pozostaje? Już wystarczy, że pogodziła się z faktem, że matką nie zostanie. Ma jeszcze pogodzić się z samotnością? Tą, która zżera ją od lat, która zalęgła się jak pasożyt i żeruje na niej w najmniej oczekiwanych momentach? To nie fair. Dlaczego inni mają być szczęśliwi, a ona nie może?

I w ten oto sposób, w walce porannej przed zbyt dobrze oświetlonym lustrze, uśmiech przykleiła do ust krwistoczerwonych. Ważny dzień przed nią był, więc musiała wypaść dobrze. [Bo co ludzie powiedzą?!] Dzieckiem swoim miała się opiekować, a wygląd również mu przyszłość dalej. W pracoholizm mogłaby popaść już całkowicie, lżej by się żyło.
Gdy straciła nadzieję na ponowne spotkanie z Harper-Jackiem, odezwał się. Tym razem obawiała się. Bała się, że powie, że popełnili błąd i już nigdy się to nie powtórzy. A ona chciała w końcu udowodnić sobie wszystkim, że Jack dobrym człowiekiem jest i naprawdę wciąż ją kocha. Nie skrzywdzi jej już.
Podłapał jej zabawę, sprawiając, że Charlie uśmiechnęła się szczerze rozbawiona. Znała go aż za dobrze, widząc w jego ruchach przejęcie. Nie sądziła jednak, że spragniony jest jej, jak ona jego. Oddech wstrzymała, czując ciepło jego ciała i oddech przez chwilę owiewający jej policzek. Przez moment wyobrażała sobie jak zjawiskowo muszą pachnieć jego perfumy, z wodą kolońską pomieszaną albo mydłem, bo kojarzył jej się z zapachem mydła.
Zostań tak, kochanie. Nie odsuwaj się.
- Dziękuję. Miałam dziś mały wernisaż w galeriiwięc musiałam się odpicować. Tłumacz się, ale on i tak będzie wiedział, że to dla niego wszystko robisz.
Usiadła naprzeciw niego, ciemne spojrzenie zatapiając w jego tęczówkach. Skoro zaprosił ją tutaj, w miejsce publiczne, zależało mu, prawda? Nie jest tak, jak jej przyjaciółka wmawiała – że przyszedł tylko po nią. Kryło się za tym coś więcej. Czyżby to ta nieśmiertelna miłość? Coś ukłuło ją, gdy tak przyglądała mu się. Pożądanie znów się dało odkryć. Istnieje jednak! Oblewa jej ciało. Jej serce, usta, piersi i…
- Muszę przyznać, że jestem zaskoczona – odparła z rozbawieniem, spinając głową na jego propozycję. Gorąco jakoś się zrobiło w restauracji, prawda? Duszno. Upiła łyczek wina, po tym dłonie układając na stoliku, by smukłymi palcami obejmować wciąż szklaną nóżkę kieliszka. Dłonie musiała czymś zająć. – Wiesz, ja… też się cieszę, tak naprawdębo sądziłam, że już mnie nie chcesz, że wymówek szukasz. Kąciki jej ust uniosły się w delikatnym uśmiechu.
Gorzej mi bez ciebie, ale świetna ze mnie aktorka, prawda?
Skinęła głową, wzrok spuszczając tylko na moment, by ponownie znów go zawiesić na jego rozkosznych wargach.
- Jest coraz lepiej. Ostatnio mam jakiś gorący okres w galerii, ludzie ciągle chcą wystawiać się, tworzymy warsztaty garncarskie, oby tak dalej. Nie sądziłam, że jeszcze osiągnę taki sukces – westchnęła rozmarzona. Za kadencji swojego męża, nie mogła nawet liczyć na zwykłą pracę, a tak? Czuła się spełniona chociaż zawodowo, skoro w normalnym życiu jej nie wychodzi. Palcem przesunęła po podstawce kieliszka w zamyśleniu. – Z tego co słyszałam, tobie też się ostatnio powodzi, co? Cieszę się, naprawdę! Chciałabym znów usłyszeć cię na żywo któregoś dnia.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Dwojga. Dwojga potrzeba.
Do tańca, i do różańca?
I do morderstwa. Nie da się bowiem przecież go popełnić solo. Trzeba mieć obiekt uwielbienia jakiś. I narzędzie zbrodni. Pędzel może, Charlie? Czy, w dłoniach Harpera, kostkę do gitary? Albo strunę, cienką niby, ale wytrzymałą, (niewidoczną niemal w całej swej przeźroczystości), którą chyłkiem można opleść komuś wokół szyi serca jak garotę. Czysty to sposób. Błyskawiczny.
Humanitarny, rzec aż by się chciało (choć z uśmiechem gorzkim, który jasno sugeruje, ile ironii kryje się w tym słowie i jego użyciu). Trzask! I po problemie.
Gorzej, kiedy bez tego problemu żyć się nie potrafi.

A on? Uniósł do ust cienkie szkło kieliszka, przyciskając miękkość warg do ostrej krawędzi. Upił łyk (mógł udawać konesera, ale prawda była taka: od dawna już nie rozróżniał wszelkich nut smakowych, a nawet jeśli, to o te niuanse raczej nie dbał - ważne, żeby klepało, rozmywając kontury parszywych realiów, kogo obchodzi, czy za sprawą aromatu brzoskwini, czy innej, kurwa, marakui?).
Widzieli się ostatnio raptem parę tygodni wcześniej, w jeden z wieczorów, który nastąpił po tym pierwszym, nieszczęsnym, po latach; po nawrocie (nie "powrocie" - jak powraca żołnierz z wojny; n a w r o c i e - jako choroba powraca), który sen Dwellerowi spędzał z podpuchniętych powiek. Niepokój w sercu zasiewał - tak, jak robił to już sam widok Charlie tak blisko, siedzącej teraz po przeciwnej stronie niewielkiego stolika.
Śledził wzrokiem ruch jej dłoni, chaotyczny taniec, step przedziwny na powierzchni blatu i wokół kieliszka. Powracał źrenicą do drobnej, wychudzonej szczupłej twarzy, jakby chciał się upewnić, że ma przy sobie Ją Prawdziwą, a nie zjawę bez oblicza. Myśli próbował zbierać, choć raczej bezskutecznie. Rozsypały się - jak ceramiczne, marmurkowe kulki w dziecięcej zabawie (wiesz, Charlie, może właśnie o to chodzi? żeby się przekonać, że to wszystko zabawą jest tylko, że nie ma w naszym bólu w naszych gierkach absolutnie nic poważnego, a ten sztylet, co go jedno-drugiemu w serce wbije, to tylko atrapa!). Rozlały dokoła Charlie, po szerokich, drewnianych listwach restauracyjnej parkietu.
Jak krew to mleko, nad którym jeszcze przyjdzie mu zapłakać.

Czy (on) bez niej żyć potrafiszł?

- I nic mi nie mówiłaś?! - o Michaelu, i o tym, ile bólu znosić musiałaś każdego dnia u jego boku, o dziecku - do tego popołudnia, którego wreszcie wyjawiłaś mi wszystko na cmentarzu, o swojej żałobie, nie do końca przeżytej, co w duszy zalega jak kurz, o rodzinie niczym jajo Fabergé, z wierzchu wybłyszczone i zdobne, w środku puste, więc i wypełnione tylko mrokiem, o tym, wreszcie, co do mnie czujesz, tylko wskazówki najsubtelniejsze czasem dając (ale ze mnie jakiś analfabeta, najwyraźniej - czytać między wierszami nie potrafię) - O wernisażu, oczywiście! No, daj spokój! Przecież bym przyszedł... - pokręcił głową, bez żalu czy rozczarowania, z troską tylko jakąś. Dlaczego mu nie powiedziała? Czy myślała, że i tak na zaproszenie się nie stawi, zajęty za bardzo sobą innymi rzeczami (i czy byłaby w błędzie?)? Czy zakładała, że wernisaż nie był wystarczająco duży, czy prestiżowy, by przed kimkolwiek się nim chwalić? A może to Harper-Jacka obawiała się umieszczać na liście gości? W lęku, może, że - zaprawiony szampanem w wysokich kieliszkach podawanych bez umiaru - wstydu jej narobi?
Zarzucił kaganiec rozszczekanym myślom, sięgając po kawałeczek chleba przyniesionego im przez kelnera w wiklinowym koszyczku. Ledwie go skubnął, poszarpał palcami, odłożył bez chęci na niewielki talerzyk - Słuchaj, no dobra... To może przynajmniej... - Myśl niedorzeczna kiełkowała pod czernią czupryny - Na warsztaty bym wpadł? A, tak wiesz, zrobił z siebie idiotę. Nigdy nie próbowałem swoich sił z ceramiką, wiesz przecież. A mówią.... - że dłonie ma zdolne sprawne do wszystkiego, w tym: morderstwa właśnie. Poza tym, czy Maggie by tym nie zaimponował?! Ona też wszak z artystycznego kręgu, po pracowniach siedzi... - No, nieważne. Ale Charlie, to jest pomysł. Może moglibyśmy się wymienić? - Daj. Ja poniosę Twój krzyż, Ty - mój weźmiesz. - Zaproszeniami? W sobotę gram w The Crocodile z Ramenem Polańskim... - uśmiechnął się półgębkiem na sarkastyczną nazwę koncertującego z nim zwykle zespołu - Ale w środę, tę następną, daję koncert w pojedynkę. Powiedz tylko słowo, załatwię ci tyle biletów, ile będziesz chciała.

Biedny, głupi Harper-Jack.
Od miłości dawnej kręgu najbliższych, z którymi kiedyś łączyły go prawdziwe więzi, sławą odgrodzony. Zbłąkany jak pies porzucony w środku lasu - rasowy miał być, taki z rodowodem, a okazał się niczym więcej, jak marną fałszywką. Dopiero teraz, po latach spędzonych na stroszeniu piórek marnych, zaczynał się orientować we własnej samotności. I może stąd to desperackie, chaotyczne starania o odnowienie starych znajomości? Chęć przytulenia się tak, jak zmarźnięte zwierzę się przytula do zapiecka. Tylko na sekundkę, tylko na momencik. Cicho będzie, grzecznie siedział. Kłopotu nie zrobi.
To dlatego cały cyrk ten, Harper? Te randki z Charlie, naprędce organizowane? Te bilety wysyłane w śmiesznej wiadomości do jej brata, i do Maxa, dawnych druhów z jednej ławki? Te żałosne próby udawania, że nadal jest się tym samym człowiekiem, co kiedyś?
Jackiem w śmiesznym kapeluszu.
Szczeniakiem, co się przestraszy i własnego głosu.

Chleb, który jeść próbował (musisz coś jeść, Harper - głos matki w skroń wryty), zdawał się być jak z tektury. Nie, że niesmaczny, czy niewypieczony... Taki, po prostu, absolutnie wyzuty z zapachu i smaku (z charakteru? jak on sam, HJ - człowiek kameleon, który wszystko zrobi, by go tylko zaakceptowano). Może od Charlie się zaraził, i teraz i on...
Postradał zmysły?
Wyciągnął rękę, by sięgnąć po butelkę oliwy, ale zniósł go nurt jakiś niewiadomy; nakazał dłoni łuk wąski zatoczyć, lot swój zniżyć i opaść.
Wprost na nadgarstek dziewczyny - cieniutki jak wierzbowa witka.
Podchwycił jej wzrok - pewnie zaskoczony?
Zostań tak, kochanie. Nie odsuwaj się.

- Charlie? - zerkał na nią niepewnie, z ukosa. Jak dziecko, które coś sknociło, i obawia się kary - Mogę cię o coś spytać? D-dlaczego... Dlaczego mnie znosisz? Dlaczego, po tym wszystkim, chcesz mnie jeszcze... Z-znać w ogóle, co?
Błagam, daj mi taką odpowiedź, co utrzyma mnie przy życiu.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Słowa. W przypadku Charlie Everett to słowa mordują i do morderstw skłaniają. Subtelnie, bez rozlewu krwi i scen drastycznych, które mdłości wzbudzają przy słabym żołądku. Oto humanitarny sposób na morderstwo! Kto domyśli się, że to Twoja wina? No, kto? Nikt. Bo narzędzia zbrodni nie będzie, zamknie się go szczelnie za zębami i wzrok odwróci niby to zmartwiony. Szkoda tylko, że Charlie znała już te procedury; świadkiem koronnym się stała, gdy obudziła się w pędzącej karetce na sygnale, co to przeszywał ją dreszczem zawsze.
Przeżyła mordercę, aż znalazła się w tym miejscu, w Eve, z Harper-Jackiem Dwellerem i to z nim udawała również konesera najlepszych win. W stu procentach zdolna nie była, aby poczuć cały urok wina, choć po winnicach francuskich kręciła się przez większość pobytu we Francji. Sunęła za to swoimi sarnimi oczami po bladej fakturze twarzy miłości dawnej, zauważając, że pod oczami ma siniej niż ostatnio, a usta jego są mniej spierzchnięte. Ciekawa była czy to wina pracy i szlifów nad nowym utworem, czy może kobiety innej, która sen z powiek Dwellera zlizuje spędza? Lepiej wyglądał, mimo wszystko, w oczach jego błysk szczęścia widziała.

Przestań, Charlie, przestań w końcu się zadręczać i na dobrą stronę spójrz.
Może to dla niej tak błyszczał? Radością swoją się dzielił, bo znów byli razem? Na randce właściwie! Ponownie (czy to również za jakiś żałosny nawrot możemy uznać? Bo żyć bez siebie nie potrafili? To już choroba jest, ewidentnie, taka co wżarła się w ich żyły niemal jak jad jakiś!) znajdowali się blisko, na wyciągnięcie ręki. Czy on pragnął tego dotyku jak ona? O ustach jego marzyła, gdy kąciki unosiły się w nieznacznym uśmiechu. O oczach marzyła, o tych, które wpatrywały się w nią teraz tak troskliwie (?). O palcach, by znów błądziły po jej chuderlawym ciele. I o torsie, by wtulić mogła się w niego, zasnąć na nim i obudzić się kolejnego dnia. Już sama nie chciała być.

Żyć bez niego nie potrafi.

Zawahała się. O czym nie mówiłaś mu, Charlie? O uczuciach swoich? Przecież to nic nowego. Domyślić się powinieneś, HJ. Czytaj więcej między wierszami, naucz się w końcu, o ile chcesz tego.
- To był prywatny wernisaż, ale za dwa tygodnie będę miała jeden z największym dotychczas. Przyjdź wtedy, będę potrzebować… wsparcia – oznajmiła, chowając się nieco za kieliszkiem, który do ust przystawiła. Chciała, aby zobaczył, co jej udało się osiągnąć pomimo fatalnego życia małżeńskiego. Sama, ona sama to wszystko zdobyła i dumna z tego była. Skoro chętny był do poniesienia jej krzyża, z ogromną chęcią zrobi to samo, by i jemu jakoś ulżyć. Nauczy go życia, w którym chęci do niego brak; pogodzić się można ze wszystkim, nawet z (nie)udanym morderstwem. Roześmiała się szczerze na tą jego myśl niedorzeczną, spojrzenie wznosząc na moment ku górze jakby Boga pytała „czy Ty to widzisz?”, po chwili wracając znów ku oczom Harpera. Skinęła głową delikatnie. – To jest świetny pomysłkochanie Jackie-Jack, jestem za! Grupa będzie tak samo zielona jak ty, więc na pewno nie zbłaźnisz się.
Uśmiechała się, wciąż rozbawiona na nazwę zespołu, z którym ma koncertować. Wolała jednak, gdy będzie sam na scenie, bo przecież taką Maggie również może zaprosić rzesza fanek nie odstępuje go na krok. – Wystarczy jeden bilet – rumieniec zaznaczył okręgi na jej policzkach, gdy w subtelny sposób oznajmiła, że chce, aby byli tylko dla siebie, sami, bez żadnych Lizzy-podobnych osób wokół. Dzielić nie chciała się nim za żadne skarby.

Szczęściarz z Harper-Jacka naszego, bo dopiero teraz, po tylu latach, samotność zaczyna mu doskwierać. Ze specjalistką się zadaje, Kostuchą prawie, skoro najbliższych zabija swoimi ruchami nieporadnymi. Chcieli jednak oboje tego samego: przytulenia się do ciała ciepłego innego. Objęcia szczerego, długiego, zwieńczonego pocałunkiem czułym, chociażby w czubek głowy. O tak wiele proszą. Szukają, błądzą w ciemnościach za kołem ratunkowym albo chociaż drzwiami pieprzonymi i Józefinę o latającą maszynę błagają.
Przybyła wieczoru dzisiejszego, ofiarując pomoc znikomą, ale nawet te kilka chwil będą zbawienie dla ich dusz wygłodniałych czułości.
Wina znów upiła, na moment zerkając w wielkie okno, by zaobserwować jak ludzie pędzą na spotkania (pewnie również na randki), śmieją się głośno i rozmawiają, gestykulując przy tym namiętnie. Zanim dotarło do niej, że na jej nadgarstku spoczywa dłoń dwellerowska, wróciła spojrzeniem do niego. Zaskoczona była, to na pewno. Nic więcej nie wiedziała.
Kocha ją? Nie kocha?
Pragnie jej? Nie pragnie?
Uratuje ją od zła piekielnego? Wciągnie bardziej.
Nie cofała jednak dłoni; zbyt przyjemny ten gest się okazał. Wargi zwilżyła językiem, czując jak serce jej rytm uderzeń przyspieszyło. Miejsce, w którym Harper-Jack zetknął swoje smukłe palce z jej chłodną skórą, pulsowały niemal boleśnie. Ból ten jednak należał do tych miłych, cudownych wręcz.

Powiedz mu, Charlie. Powiedz, że go kochasz.
Kocham cię, Jackie-Jack.
No, dalej!


Delikatna zmarszczka pojawiła się między jej brwiami, a kąciki jej ust uniosły się w lekkim uśmiechu, ale należał on bardziej do tych przerażonych niż radosnych. Gulę w gardle pokonała przełknięciem śliny, wzrok wbijając w dłoń Harper-Jacka. Być albo nie być, a do stracenia nie ma już nic więcej.
- Bo… bo miłość zwalcza wszystko, wiesz? A ja… j-ja kocham cię cały czas – głos do szeptu się zniżył, a w oczach płomienie niepewności zatańczyły. Zadrżała od żałosności swoich słów, ale czy to nie była jej jedyna okazja do powiedzenia tak ważnych słów? Zrobi z nimi, co uważa, przynajmniej Charlie niczego żałować nie będzie musiała.
Prawdę powiedziała.
Wciąż kocha Harper-Jacka szczerze, całkowicie, szalenie.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

A nie tak się mówi też, przypadkiem, że słowa są właśnie jak klucz?
Słowo-wytrych?
Słowo-klucz.
Taki, co sezam serce każdey otworzy. I zamknie - by skarb w środku skryty przed dostępem osób niepożądanych uchronić.

No, właśnie. S ł o w a .

Wyjęczane: tylko Ciebie chcę. Zaraz, teraz, już, natychmiast. Mocniej, Jackie. M o c n i e j. Głębiej - do samego serca. I tylko tak - na kuchennym blacie, w noc pochmurną, samotnością deszczem sieczoną bezlitośnie. I mimo wszystko - mimo gróźb i przyrzeczeń, że "nie, nie, już nigdy", mimo zapachu (och, mała Charlie, bidulko Ty - Twoje KALECTWO nieszczęście na Ciebie sprowadzi! obecność Maggie wyczuć mogłaś przecież, ale JAK, skoro zmysły (węchu) straciłaś?) rywalki w koszulkę męską wtłoczonego, mimo ostrzeżeń - braterskich może, że w każdym Harperze - harpun się kryje, co serce rozora, a w każdym harpunie - harpia.

Wyszeptane: kocham Cię, Jackie-Jack.
Te pierwsze - naiwne, słodkie jak poziomki rozrobione z ze śmietaną i cukrem (by podnieść tylko stężenie słodyczy), niewinne, nieświadome (wszak szesnastoletnie - jakiej by tu więc świadomości[/s] można oczekiwać?!), na uraz podatne. Te dojrzalsze - pewniejsze siebie i swojego brzmienia, na nogach zuchwalej, stabilniej stojące, gotowe o swoje się, w razie czego, pokłócić. "Kocham Cię, Jack, nie rozumiesz?".
Te ostatnie; od tych, to nie ma powrotu. Gorzkie - paradoks to jakiś, bo bardziej niż wino w beczkach dębowych postarzane, a rocznik ich taki młodziutki. Dwa-tysiące-dwadzieścia-jeden.
"Kocham Cię, Jackie-Jack. A Ty kochasz inną."

Wykrzyczane: wynoś się, Harper, i nigdy nie wracaj!
Preludium do wyrzutów sumienia, co ściga(ły)ć ją będą przez lata. Czemu, Charlie?! Co Ci strzeliło do głowy?! Czemu zachciało się o godność własną zawalczyć? Czemu na pomysł niedorzeczny wpadłaś, żeby harpię muzyka nie-sławnego przegnać, bezpieczeństwo złudne znajdując u boku wojskowego (bo z Ojcem Ci się kojarzył? i co to, niby, dobre skojarzenie?!). Zaczątek tej męki, co to Cię będzie żywcem (lecz co to za życie...) trawić przez najbliższe lata?

Czuł jej wzrok - ten sam dokładnie, który sinawe kręgi pod dolną powieką muskał czule, lecz z podejrzliwą ostrożnością. I to też czuł Harper, jak wzrok ów się po policzku jego zsuwał - niczym dłoń, choć tej Charlie Everett na jego skórze odwagi ułożyć nie miała. Po kościach policzków wysokich, po szorstkawej fakturze dwudniowego zarostu, po bruździe zmarszczki (tej pierwszej, najpierwszej, odkrytej w popłochu w dniu trzydziestych urodzin), co usta okala.
I czuł też, jak spojrzenie to na jego wargach osiada.
Czy dostrzegała ślady włamania? Ślady napamiłości, przez inną dokonanej? Ślady rabunku w którym - przez te usta głupie, rozchylone, jak u rybki wyrzuconej sztormem na brzeg morza - część duszy ktoś mu skradł, i kawałek serca?
Jego własne spojrzenie zrykoszetowało od denka karafki. Tchórz. Tak ciężko było mu wytrzymać ostrzał pytań poważnych, głębszych, małych znaków zapytania wirujących w głębokiej barwie tęczówek kobiety.
Zerknął na nią nieco pewniej dopiero, gdy rozmowa - na chwilę choćby, dech złapać pozwalając - zboczyła na bezpieczniejsze nieco tory.
Poczucie humoru. Żart, choćby słaby. Ostatnia deska ratunku, gdy człowiek tonie pod falą powagi.
- Chyba nie doceniasz moich możliwości zbłaźnienia się, Charlie. To miłe, ale byłabyś zaskoczona! - zapewnił - Zresztą, zobaczysz gdy przyjdziesz na koncert. Na scenie to dopiero jestem czasem w stanie zrobić z siebie kretyna...
Większego niż w dniu, w którym pozwoliłeś jej odejść, Dweller?
Wątpliwe.

Pochylony lekko ponad blatem stolika, Harper-Jack Dweller błyszczał, faktycznie, lecz blaskiem niezdrowym. Błyszczał jak kości wypolerowane [starannie, szmatką (och, czy nie tak właśnie Mark kiedyś o naszej Charlie, w gniewie, co córkę jedyną przed grzechem ma uchronić, powiedział? "s z m a t k a"; nawet nie "szmata" pełnoprawna, i na tym polu także gorsza od takiej Phoenix Grace Farrell, chociażby, co na miano to ponoć w pełnym wydaniu zasłużyła)], ułożone w mroku grobowca. Błyszczał jak światło gromnicy ustawionej nad stygnącym ciałem. Jak medale na martwej piersi żołnierza, co życie oddał za cudze ideały.
Błyszczał jak gwiazda, co spada. We własnym żarze się spalając.
I parzył. Palił. Niszczył tym ogniem, co i jego miał w końcu pochłonąć.
A Charlie? Jak ćma naiwna, co w płomyczku świecy chciała zatańczyć, nie widząc, że jej skrzydła delikatne - zabójczą iskrę łapią.

Nie spodziewał się jej słów, ale też miał na nie nadzieję.
Czy odwrotnie, może?
Nie pragnął ich, lecz się ich spodziewał?
Nie wiedział.
Ważne, że dała mu jakieś wytłumaczenie. Jakiś sens - teraz, gdy tego sensu tak desperacko poszukiwał. Constans jakiś - w świecie Dwellera bowiem, w którym wszystko-było-zawsze-zmienne-i-ruchome... Miłość Charlie zdawała się być wieczna.
- Wiem - głos przedarł się przez zawężony kanalik tchawicy i przełyk, przecisnął przez krtań, rozpędu nabierając dopiero w okolicy nagłośni. Zachrypnięty lekko, lecz pewny, wolny od drżenia. Pofrunął nad płomieniem stolikowej świeczki, ominął stojące mu na drodze kieliszki. Przetarł szlak dla swych następców - I ja też cię kocham. T-tylko nie wiem... Zrozum, Charlie, nie wiem... - co to za miłość, do jasnej cholery?! - Co mam z tą miłością zrobić.

Tchórz, ale przynajmniej nie kłamca.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To kalectwo, powiadasz? A może właśnie świadoma niewiedza, która pozwala w końcu żyć bez cienia obawy i strachu? Zmysły postradała, owszem, lecz dzięki temu nadzieję poczuła i egzystencję przeistaczała w coś więcej. Chciała już częściej z łóżka wstawać, a nocami śniła, słowa te znów wyjękując, bo Harper dawał jej więcej (i więcej) niż sądził. Przyszłość jakąś widziała, a uśmiech częściej gościł na jej ustach.
Co ty z nią robisz, Dweller? Zabawa to jakaś jest? Oby nie. Oby ta inna, co skrawek twojego serca zdobyła, prawdą się nie okazała, bo przecież skarb największy jest tuż przed tobą. Już nie wystarcza ci, że jedno serce na swój harpun nadziałeś? Przebiłeś, szponę w niej zatopiłeś i wyrwałeś żywcem, na życie całe. Myśliwy triumf świętuje.
Żal mogła mieć tylko do siebie, bo odrzuciła go przecież. Słowa bolesne nie tylko dla muzyka, co sławą się zachlastać zachłysnąć się ma, ale i dla niej – autorki brzytwy, która przecięła ich więź niedostatecznie. Tak więc teraz bujają się z uczuciami niezrozumiały, bo choć miłość prosta jest sama w sobie, to wykorzystanie jej jest już trudniejsze.
Co z nią zrobisz?

A ty, Charlie, co zrobisz? Nie wyczuwała żadnych śladów włamania ani miłości, którą inną obdarował, bo miłość ta zdradliwa właśnie, oczy własne jej przysłoniła. Odwagi za to dodawała, na tyle, by w końcu ułożyć wiecznie chłodną dłoń na jego; na tej, co z ciepłej się kojarzyła i czule sunęła po jej rozpalonym ciele jeszcze nie tak dawno. I znów go pragnęła. Pragnęła go cały czas. Przestać nie mogła, jakby jakąś zarazę w nią wstrzyknął w pierwszym pocałunku po latach.
Kiedy w końcu zaprzestaną zabawy w kotka i myszkę? Dość już miała tego wiecznego uciekania, chciała stabilności w uczuciach; kochaną być pragnęła i przytulaną co noc, a całowaną co ranek. Prosi o tak wiele? Czy to czyni ją p o t w o r e m? Nie chciała myśleć w ten sposób, lecz zatruwało ją to za każdym razem, gdy patrzyła na zakochane pary przychodzące do jej galerii po jakiś obraz czy rzeźbę. Dużo było kochanków, zazwyczaj wybierali ozdobę do jego mieszkania, bo brakuje czegoś pięknego w męskiej jaskini. Ale czy bycie kochanką usatysfakcjonowałoby ją? Nie. Tą jedyną chciała być. I na zawsze.
Ostrzegał ją na początku, choć i on jakieś zasady złamał, skoro serce jej oddał już pierwszego wieczora. Żałośni byli, bo żyć nie potrafili, a życie chcieli tworzyć. Właściwie Charlie chciała, a Harper? Ten wieczny Piotruś Pan, który z Nibylandii Sławy odlecieć nie potrafi? Charlie jego magicznym pyłem miała być, Dzwoneczkiem, co trochę za dorosłą uchodzi, a trochę nie.

Usta jej rozciągnęły się w rozbawionym uśmiechu i głową pokręciła, jakby niedowierzająco. Już widziała go w scenach kretyństwa, więc przytoczmy jedną: gdy rzucał Charlie, bo co? bo znudziła mu się? A później wrócić do niej chciał, kretyn, gdy już mężatką była. Albo jeszcze jedna: ta koszula jego, którą miał założyć na studniówkę Charlie. Boże! Była o k r o p n a! Dobrze, że Bastian pożyczył mu inną, nawet jeśli długo w niej nie pochodził, bo wyszli szybciej z imprezy. A gdy prezerwatywy zapomnieli założyć jakoś na początku ich związku? Tchórzył wtedy, załamaną Charlie zostawiając na pieprzone dwadzieścia cztery godziny. Dobrze, że wrócił zanim jeszcze miała wizytę u lekarza, bo zaprzepaściłby wszystko (a tak – chociaż wciąż go kocha, naiwnie wierząc, że miłość ta zapewni im bycie razem już na zawsze).

Przygasła. Jak upadła gwiazda (czy to zaraźliwe, Dweller?), świecić przestała, a płomyki radości co widniały w jej ciemnych tęczówkach, zanikły. Kciukiem przesunęła po wierzchu jego dłoni w zamyśleniu.
Głowa mówiła: uciekaj.
Serce wołało: kocha cię, więc zostań!
I znowu poddała się sercu, kolejny tchórz, co samotności się boi, choć jest z nią zaprzyjaźniony od dnia narodzin.
- Nie musimy nic robić kochanie. Niech sobie trwa samaskoro tyle przeszkód pokonała.
Naprawdę, Charlie? Zezwolenie dajesz na życie oddzielne? Już nie pamiętasz, ile nocy przepłakałaś, bo bez Harper-Jacka byłaś? Bo Michael nie był Harperem? Dalej godzisz się na to, gdy jesteście znowu tak blisko? Tak łatwo jest zrezygnować teraz w imię czego? Pieprzonej dumy? Przecież finalnie to ty będziesz tonąć w morzu łez, bo Józefina nie pomogła ci, a Dweller drzwi dla siebie zakosił.
Uniosła jego dłoń nieco, by do ust przyłożyć na moment i pocałunek na jej wierzchu złożyć. Gest czuły, utracony wraz z małżeństwem, a utęskniony jak to nieszczęsne dziecko. Odetchnęła głęboko (ostatni oddech za życia, które właśnie się skończyło, bo tchórza kochała) i ułożyła z powrotem dłoń harperowską na blat stolika, swoje cofając ponownie do kieliszka.
- Zamawiamy coś do jedzenia? – zmartwienie przeszło przez jej oczy, cień rozpaczy pozostawiając na nieco dłużej. To by było na tyle – tej miłości, w którą grać nie potrafią. - Dobre pasty mają podobno.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Fremont”