WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie był święty, miał swoje za uszami i dobrze o tym wiedział, ale równocześnie nie zwykł zgrywać głupa, gdy już ktoś robił mu o to wyrzuty. Tym razem jednak szczerze nie rozumiał, dlaczego Princia była taka zła i dlaczego zachowywała się tak, jakby nagle wpadł do grupy, postrzeganej przez nią jako najgorszy sort ludzi. Nawet w jej spojrzeniu było coś tak zimnego, że ilekroć Shah upewniał się w myślach, iż nie miał sobie nic do zarzucenia, z automatu zaczynał wątpić we własne wspomnienia.
Nie mógł jednak okazać słabości przy Ferreiro. Gdyby to zrobił, byłby skończony. Dla niego, dla Princii, dla samego siebie również.
Nie gadam z tobą, śmieciu – nie mógł się dłużej kontrolować, nie mógł patrzeć na nich razem. Wszystko, czego tak strasznie się obawiał, ziściło się w momencie, kiedy najmniej się tego spodziewał i nawet nie mógł niczego z tym zrobić, bo, zdaniem Princii, rozmowa nie miała sensu, a on nie mógł przecież do niczego jej zmusić. Może jeszcze gdyby nie było tutaj tego pajaca, spróbowałby do niej dotrzeć, wytłumaczyć, że cokolwiek sobie uroiła, nie miało związku z prawdą, lecz przebywając w towarzystwie Falcona, tylko denerwował się coraz bardziej. I nie mogło wyniknąć z tego nic dobrego. Nawet kiedy odeszli na parę kroków od Ferreiro, nie poczuł się lepiej. Wciąż tam stał, patrząc na niego z głupim uśmieszkiem na twarzy, jakby wiedział, że Shahruz znajdował się na straconej pozycji.
W Święta wyraziłem się jasno? – powtórzył, nie rozumiejąc. – Sama zaczęłaś kręcić, gdy wszedłem na jakiś poważniejszy temat. – Wciąż nie dowierzał, że stali na jakimś zasranym chodniku i kłócili się o niedomówienia sprzed kilku dni. On uznał temat za zakończony, ale najwyraźniej ją wciąż bolało to, co powiedział, mimo że nie dała mu powodu do myślenia, że mają szansę na cokolwiek lepszego niż kumple z korzyściami. – I z nikim nie flirtowałem, kurwa mać – w jego głosie pobrzmiał jakiś żal. Byłoby lepiej, gdyby faktycznie miał coś na sumieniu i gdyby rozumiał, o co go oskarżała. – Bawiłem się z tobą, gadałem też z ludźmi, ale tego chyba sobie nie zabroniliśmy? Potem ty nagle zniknęłaś, ja pisałem, nawet dzwoniłem do ciebie dzisiaj, dlaczego nie odebrałaś? – A potem do jego głowy wpadła pewna ciemna myśl, która przecięła jego twarz, wywołując na niej zupełną zmianę.
Nagle wszystko połączyło się w całość – jej niechęć, milczenie i stojący pod jej blokiem Falcon, trzymający na niej swoje brudne ręce. Kawałki układanki nagle stworzyły coś, co, choć trzymało się kupy, okropnie go drażniło.
To dlatego, że on wrócił, tak? – Nie chciał tak myśleć ani zachowywać się jak jakaś ofiara losu, ale, cholera, powinien był to przewidzieć. Przecież od początku czuł, jak to się skończy. – Przez cały ten czas byłem twoją opcją zastępczą. – Nigdy nie miał problemów z samooceną – był na to zbyt niedojrzały i nonszalancki – a jednak nawet to jego lekceważące usposobienie nie było wystarczającą tamą przed żalem, jaki poczuł na myśl, że przez cały ten czas stanowił dla niej jedynie jakiś rodzaj pocieszenia. Niedoskonałą projekcję jej ukochanego Falcona.
<center> <img src="https://i.imgur.com/lUuJhQT.png" style="padding:5px; position: absolute; margin-left: 120px; margin-top: -30px;" width="280px"; height="150px" /> <img src="https://64.media.tumblr.com/1b35c8c055e ... a384a.gifv" style="border-radius: 0px; position: relative; border: #ca9a0b solid 1px; padding: 2px; margin-top:40px;" width="145px" /> <img src="https://64.media.tumblr.com/cf370c88776 ... aecc5.gifv" style="border-radius: 0px; position: relative; border: #ca9a0b solid 1px; padding: 2px; margin-top:40px;" width="145px" /> <br>
<div style="font-family: 'Times New Roman', position: absolute; cursive; font-size: 8px; text-align: justify; color: black;padding-top: -40px; margin-top: -22px; letter-spacing: 1px; line-height: 9px; width: 320px; color:#301800;"><center>i felt out so low, felt nowhere to go, but i know you wait for me</center>
</div></center>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Co się z Wami stało - spojrzała na nich z osobna - kiedyś byliście przyjaciółmi, a teraz? Gadacie ze sobą, jakbyście byli najgorszymi wrogami - syknęła i pokręciła głową, bo to wszystko nie miało sensu. A może... może nigdy nie byli przyjaciółmi? Może to była tylko męska znajomość, czas zabawy, osoby, z którymi mogli poimprezować, napić się, zapalić jointa? Nie wnikała w ich relację poza grupowymi spotkaniami, wydawało się, że wszystko było tak zgrane, ale gdy rozpadali się kawałek po kawałeczku nie sądziła, że odegra w tym swoją rolę. I żałowała. Naprawdę żałowała. Może nie tego, że była z Shahruzem, że potem zakochała się jak idiotka w Ferreiro, ale tego, jak to się skończyło. Dla nich wszystkich. Postanowiła więc odejść na bok z Hale'em, widząc, że moment dzieli ich od rzucenia się sobie do gardeł, a nie chciała żadnego potem wyciągać z aresztu.
- Nic nie kręciłam! To Ty powiedziałeś, że odwołujesz, że nie zakochasz się we mnie i koniec. Jasno postawiłeś sprawę, Hale - wywróciła oczami - więc nie rób z siebie teraz takiego uczuciowego i kochającego chłopaka, który zrobiłby dla dziewczyny wszystko. To był seks, nic więcej, na to się umawialiśmy, a ja głupia myślałam, że znaczę coś więcej niż "bycie najlepszą przyjaciółką" - ten tytuł leżał jej jedynie wtedy, gdy faktycznie nic nie czuła. Ale czuła. Bała się do tego przyznać, nie rozumiała tego, ale czuła i zabolało, gdy on wycofał się ze wszystkiego. - Ja tam widziałam coś innego, ale odświeżę Ci pamięć. Poszłam tylko do łazienki, a wracając znalazłam Cię przy barze z jakąś blond cizią, która praktycznie się na Tobie wieszała, chichotała i zachowywała, jak jedna z tych idiotek, które posuwasz, gdy Ci się zachce szybkiego numerka. Flirtowałeś z nią. Wyszłam. Nie możesz mi się dziwić - wzruszyła ramionami, na co oczywiście za chwilę usłyszała jakąś absurdalną teorię. Wywróciła oczami z niedowierzaniem, że tak łączył kropki, choć były one zupełnie inaczej ponumerowane. - Nie Shahruz, nie ma nic wspólnego, bo dopiero co go spotkałam pięć minut temu - westchnęła ciężko. Ale niech sobie wierzy w co tam chce.
Dopiero teraz popatrzyła z bólem na chłopaka. Nie był opcją zastępczą. Nie planowała tego. Po prostu była zazdrosna tamtego wieczoru, po prostu wcześniej, gdy ją pocieszał czuła się normalnie i bezpiecznie. - Nie wiem czy w cokolwiek uwierzysz, co mówię, ale nie... - westchnęła ciężko. Może tak było lepiej? Różnili się. Chcieli od życia czegoś innego. Nie mogli się dogadać, a ich głównym mianownikiem była zazdrość. To nie mogło się udać.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To samo, co z tobą i z Donną – mruknął zanim zdążył ugryźć się w język. Kim ona była, żeby stać tutaj i oceniać ich wrogie nastawienie, będąc jednocześnie rzuconym pomiędzy nich jabłkiem niezgody? Nie warczeliby tak tutaj na siebie, gdyby nie ona i chociaż Shahruz wiedział, że myślenie o tym w taki sposób było okropne, ale, kurwa, być może gdyby nigdy nie zaczęła kręcić z Falconem, żadna z dram, które zdarzyły się na przestrzeni ostatnich miesięcy, nie miałaby miejsca i ani Ferreiro, ani Hale nie zastanawiałby się teraz nad najprostszym sposobem na zadanie temu drugiemu mocnego ciosu.
Czy jej się to podobało czy nie, w jakimś stopniu zachowywali się tak przez nią.
Słysząc jej zarzuty, zacisnął szczęki, bo to przecież wcale nie było tak, jak mówiła. Nie stała po jego stronie – nie wiedziała, jaka w rzeczywistości była niedostępna i trudna do zrozumienia, jak pilnował się przy niej, żeby mówić jak najmniej głupot, najwyraźniej starając się zyskać w jej oczach miano kogoś, kto byłby jej wart. Nie miała o tym pojęcia.
Co miałem ci powiedzieć, kiedy spojrzałaś na mnie jakbym był jakimś… – uniósł głos i wyrzucił ręce do góry, czując się tak beznadziejnie bezsilny, a Falcon rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, zupełnie jakby spodziewał się, że zaraz spróbuje przekonać Princię do swoich racji siłą. Co może i było śmieszne, ale automatycznie zmusiło Shahruza do zachowywania się. Odetchnął głęboko. Tamten wieczór był taki miły – śmiejąca się, pijana Thompson, skarpetki z jego twarzą, Kenai walący w stanie i plątanina kończyn, w którą zamienili się, gdy zapadli w słodki sen. Nie chciał niszczyć tego wszystkiego wyznaniami, które zapalały w jej oczach jakąś niepewność. – Tylko seks – powtórzył, jeszcze mocniej wciskając dłonie w kieszeni spodni, jakby to miało jakoś odciągnąć go od tego bólu w okolicach mostka, który pojawił się nie wiadomo skąd. – Zajebiście. – Pokiwał głową i fuknął prześmiewczo. Co on sobie w ogóle wyobrażał? Jasne, że nie mógł być tym ”uczuciowym i kochającym chłopakiem, który zrobiłby dla dziewczyny wszystko”. Nie taka była w tym jego rola, prawda?
Nawet jeśli gdzieś w głębi czuł, że zrobiłby dla niej więcej niż ten cholerny Falcon, tak naprawdę to niewiele się liczyło, dopóki jej serce wciąż należało do Ferreiro.
Ja pierdolę, Princia, to moja jebana koleżanka z liceum! – znowu podniósł głos, bo serio, zamierzała mu robić dramę o laskę, którą widział na oczy po raz pierwszy od ośmiu lat? – Nic się między nami nie stało, a ty dopowiadasz sobie historię, bo… nie wiem, szukasz powodu, żeby skończyć tę znajomość? – nie myślał logicznie, kiedy zadawał jej to pytanie. – Jak tak to bądź na tyle odważna, żeby mi to powiedzieć w twarz zamiast kreować to wszystko w taki sposób, jakby to była moja wina. – Naprawdę był skłonny uwierzyć w to, że dowiedziała się o powrocie Falcona nieco wcześniej, i że teraz szukała prostego patentu na to, aby się go pozbyć. Jak rzeczy, która już nie była jej potrzebna. – Jeśli nie to po co z nim rozmawiasz, co? Co on tu robi? – głos mu się załamał. Czuł się jak kompletny idiota i najgorsze było w tym wszystkim to, że tej cholerny Falcon stał gdzieś obok i patrzył na niego z pożałowaniem, wiedząc już, że przegrał. Zawsze przegrywał osoby, na których szczerze mu zależało. Najpierw Aimee, a teraz ją. Był głupi, sądząc, że Princia stanowiła dla jego niepoukładanego życia coś idealnego. Że razem uda im się stworzyć coś dopasowanego.
<center> <img src="https://i.imgur.com/lUuJhQT.png" style="padding:5px; position: absolute; margin-left: 120px; margin-top: -30px;" width="280px"; height="150px" /> <img src="https://64.media.tumblr.com/1b35c8c055e ... a384a.gifv" style="border-radius: 0px; position: relative; border: #ca9a0b solid 1px; padding: 2px; margin-top:40px;" width="145px" /> <img src="https://64.media.tumblr.com/cf370c88776 ... aecc5.gifv" style="border-radius: 0px; position: relative; border: #ca9a0b solid 1px; padding: 2px; margin-top:40px;" width="145px" /> <br>
<div style="font-family: 'Times New Roman', position: absolute; cursive; font-size: 8px; text-align: justify; color: black;padding-top: -40px; margin-top: -22px; letter-spacing: 1px; line-height: 9px; width: 320px; color:#301800;"><center>i felt out so low, felt nowhere to go, but i know you wait for me</center>
</div></center>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Kim? - była trochę ciekawa co jej wkładał w usta, bo przecież wcale nie patrzyła na niego jak na najgorsze gówno świata. Nawet nie dostrzegła tego, że wymienili między sobą spojrzenia, że tak to wszystko daleko zaszło. Przecież nie zrobiłby jej krzywdy, prawda? - Przestań robić z siebie ofiary. To Ty zawsze bawiłeś się lepiej, nigdy nie umiałeś się ustatkować, dlatego nam nie wyszło. Była fajna zabawa, jak z każdym, jak z tymi przypadkowymi, randkami z tindera czy nawet z ludźmi, których co jakiś czas spotykasz i zaliczasz. Masz wybór, lubisz dziewczyny i chłopaków, więc więcej opcji, co? - Prychnęła i wywróciła oczami. - Ja nigdy nie byłam wystarczająco dobra, byś brał nas na poważnie. Najwidoczniej Ty dla mnie też, bo to nie mogło się udać - syknęła i spojrzała z wyrzutem na Shahruza. Oboje byli winni, oboje się zgodzili na coś pod wpływem emocji. Może nie powinno się to nigdy wydarzyć. Ale wydarzyło i teraz oboje próbowali to ułożyć, a może nawet przetrwać bez złamanego serca.
- Z koleżankami to się tak nie powinieneś blisko trzymać - syknęła, znów wchodząc w defensywę. A może odrobinę i atakowała? Nie umiała zrozumieć, że byłaby ważniejsza, bo na dobrą sprawę nie ufała Shahruzowi. Chciała go tym układem do siebie przywiązać, chciała mu pewnych rzeczy zakazać i to było niedobre, w żadnym wypadku. - Przyszedł, czekał na mnie, pojawił się i byłam tak samo zaskoczona, jak Ty. Chce się wytłumaczyć, ale przerwałeś nam to, więc tyle wiem co Ty teraz - mruknęła i wzięła głębszy oddech. Wpatrywała się w chłopaka przez moment, ale zamknęła oczy, opierając głowę o ścianę. Miała dość. - To wszystko było błędem, Hale. Chciałam byś był mój, a nie innych, zrobiłam to z zazdrości, bo chciałam Cię przytrzymać przy sobie nie mogąc znieść myśli, że sypiasz z innymi. To nie tak powinno wyglądać... - wydusiła w końcu z siebie, nie patrząc na niego, ale czuła, że powinni to zakończyć. Ten powalony układ, który nie miał jak się sprawdzić. Byli zbyt różni, chcieli czegoś innego i nie potrafili rozmawiać o uczuciach, cokolwiek do siebie czuli.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zacisnął szczęki, kręcąc głową. Nie, nie zamierzał ciągnąć tej rozmowy i przyznawać się przed nią do tego, że w rzeczywistości znaczyła dla niego więcej niż tego chciał. Nie z jej pełnym niechęci wzrokiem. Nie ze stojącym obok Falconem, który wciąż łypał na niego ze znudzeniem, chyba przeczuwając, jak skończy się to spotkanie.
Wszystkie jej kolejne słowa tylko uświadomiły go w tym, że nigdy nie był dla niej choć w połowie tak ważny, jak ona dla niego. Że jego domeną były jednorazowe przygody, a nie poważne relacje, które spędzały ludziom sen z powiek. I może miała rację. Może powinien trzymać się takiego obrazu swojej osoby i nigdy nie pragnąć niczego więcej. Najwyraźniej nie był tego wart.
Błędem – powtórzył i pokiwał bezwiednie głową. Zabolało bardziej, niż mógłby się tego spodziewać. Nawet jeśli od jakiegoś czasu przeczuwał już, jak to wszystko się skończy. – W porządku – urwał jej w pewnym momencie, nie chcąc już tego słuchać. Nie musiała mówić nic więcej. Zrozumiał. – Myślałem… – zaczął, ale szybko zamknął usta i pokręcił głową. Kontynuacja tej rozmowy była bez sensu. Wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć i chociaż jego wnętrze płonęło z jakiegoś poczucia beznadziejności i niesprawiedliwości, nie zamierzał tego kontynuować. Błaganie o to, aby ktoś spojrzał na niego tak, jak na to zasługiwał, było poniżej czyjejkolwiek godności.
Odwrócił się więc na pięcie i odszedł w innym kierunku, nieświadomie wciskając paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni. Jeśli chciał dotrzeć z powrotem do swojego mieszkania, powinien wybrać inną drogę, ale nie chciał przechodzić obok Falcona i widzieć paskudnego, tryumfującego uśmiechu, błąkającego mu się na ustach. Nie musiał go widzieć, aby wiedzieć, że przegrał kogoś, na kogo otworzył swoje głupie serce. Znowu.

/zt x2
<center> <img src="https://i.imgur.com/lUuJhQT.png" style="padding:5px; position: absolute; margin-left: 120px; margin-top: -30px;" width="280px"; height="150px" /> <img src="https://64.media.tumblr.com/1b35c8c055e ... a384a.gifv" style="border-radius: 0px; position: relative; border: #ca9a0b solid 1px; padding: 2px; margin-top:40px;" width="145px" /> <img src="https://64.media.tumblr.com/cf370c88776 ... aecc5.gifv" style="border-radius: 0px; position: relative; border: #ca9a0b solid 1px; padding: 2px; margin-top:40px;" width="145px" /> <br>
<div style="font-family: 'Times New Roman', position: absolute; cursive; font-size: 8px; text-align: justify; color: black;padding-top: -40px; margin-top: -22px; letter-spacing: 1px; line-height: 9px; width: 320px; color:#301800;"><center>i felt out so low, felt nowhere to go, but i know you wait for me</center>
</div></center>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

jeden!

Istniała cała masa rzeczy, których Ettel nie powinna mówić.
Istniały też rzeczy, których mówić nie wypadało, których nie było sensu mówić i których mówić zwyczajnie nie chciała. Czasami jedna z tych grup łączyła się z drugą.
“To miłe, że zrobiłeś mi obiad, ale nie smakuje mi” - tego przede wszystkim nie chciała mówić, bo zawsze doceniała ludzi, którzy robili dla niej miłe rzeczy i, prawdopodobnie zbyt mocno, zależało jej na utrzymaniu sympatii innych ludzi. Ale przecież krytykowanie jedzenia, które przyrządził ktoś inny, mogło być odebrane jako niegrzeczne: nie wypadało tego mówić, nawet jeśli po tym obiedzie będziesz musiał iść na drugi obiad.
“Nie musisz się przypierdalać, mamo” - tu sytuacja nieco się komplikuje. Niektórzy uznaliby przecież, że nie wypada tego mówić, zwłaszcza jeśli jesteś z porządnej, żydowskiej rodziny, w której raczej dusicie w sobie wzajemną niechęć i trudne emocje, a autorytet rodziców jest niepodważalny i, często, zupełnie niezasłużony. Ale przecież do niektórych matek, a także ojców, nie ma sensu tego mówić, bo i tak postanowią nie usłyszeć.
“Ojej, na zdjęciu wyglądał na większego” - niezależnie od powodu, po prostu nigdy tak nie mówcie.
“Wolałabym spędzić te trzy godziny w schowku na miotły niż znowu iść na to twoje przedstawienie”.
… ups.

Bez obaw - nie powiedziała tego. Nie powinna i nie chciała mówić tego Arsonowi. W dodatku byłoby to niegrzeczne i nie wypadało mówić takich rzeczy ludziom, niezależnie od tego, czy to daleki wujek, którego nie widziałaś od bar micwy brata, czy twój własny mąż. Być może nie było też sensu mówić tego akurat jemu (mężowi, nie temu wujkowi, przecież wszystkich żyjących wujków Ettel prawdopodobnie zagazowano).
Mimo braku wujków, ciekawe, że akurat wujek - facet - przyszedł jej do głowy, gdy myślała o ludziach, dla których robiła rzeczy, na które nie miała ochoty.

To nie tak, że była niewdzięczna i nie chciała teraz wspierać kogoś, kto przywiózł ją do Stanów, wsadził obrączkę na palec i obiecał lepsze życie niż to, które miała do tej pory. To też nie tak, że miała do niego żal i czuła się bardzo pogubiona, może też trochę rozczarowana.
To znaczy, nie zrozumcie tego źle - miała do niego żal jak jasna cholera, ale akurat dzisiaj nie dlatego nie miała ochoty z nim iść.

Akurat dzisiaj.

Akurat dzisiaj to ona była zmęczona. Była też rozdrażniona i roztargniona, z czym nie zdołała sobie poradzić żadna z trzech kaw, a co gorsza, włosy brzydko jej się dzisiaj układały. Nie chciało jej się wychodzić, a już zwłaszcza: nie chciało jej się wychodzić, żeby spotkać znajomych Arsona i wcielać się w rolę tego nieśmiałego, jąkającego się dzieciaka, które w szkolnym przedstawieniu obsadzono w roli drzewa, kiedy jej mąż będzie…
nie wiem, kim powinien być w tej metaforze, skoro pojawiły się już drzewa, może orangutanem? Jeśli orangutany wspinają się czasami po drzewach. Albo żyrafą, która sobie w jednej scenie podgryza listki z tego drzewa.

Żyrafa czy Romeo, obiecała Arsonowi, że dzisiaj będzie w teatrze, gdy przez moment odgrywał akurat jej męża. I była - z piegami ukrytymi pod warstwą makijażu, irytacją zamaskowaną jeszcze skuteczniej niż niedoskonałości na twarzy i… z jedną potrzebą. W dodatku nie byle jaką: w drodze powrotnej musieli kupić mleko, bo jej trzy kawy pochłonęły wszystko, co kryło się jeszcze w kartonie.

Miała nadzieję, że szybko pójdzie. Cierpliwie czekała na koniec drugiego aktu, koniec braw, koniec głupich rozmów za kulisami, koniec… wina? Niby kiedy on jej powiedział, że po przedstawieniu mają iść na wino z jego znajomymi?
Była gotowa założyć się o najlepszą, pozłacaną menorę jej matki, że wcale jej nie powiedział, ale nie pozostało jej nic innego niż cierpliwie czekać również na koniec tego. Niemal równie cierpliwie starała się wymigać od rozmowy z jedną z aktorek, która za każdym kurwa razem rozmawiała z Ettel tak, jakby widziały się po raz pierwszy - za to ostatnie należał jej się jakiś order.

Albo chociaż mleko.

Ale ani orderu, ani mleka, nie było, bo zanim zebrali się do wyjścia, wszystkie supermarkety zostały już zamknięte. A Ettel potrzebowała tego głupiego mleka, więc na koniec wieczoru czekał ich spacer do domu i zachodzenie do każdego monopolowego albo… no, jakkolwiek nazywała się amerykańska żabka.

Weszli już do trzech. Mleka były w każdym z nich, oczywiście, że były. Ale nie było takich, jakie Ettel chciała, bo przecież musiała się uprzeć na picie tylko jednego, konkretnej firmy, bez cukru, a w dodatku z dopiskiem barista na kartonie. Trafili na owsiane, ale z cukrem, na sojowe barista i jeszcze na jakieś, na widok którego powiedziała tylko “ohyda” i wyszła ze sklepu.

- Myślisz, że ten sklep przy przystanku będzie jeszcze otwarty? - spytała, gdy Arson wyszedł za nią i przełożyła sobie kwiaty (te, które dostał po spektaklu i które ona mu teraz niosła do domu) do drugiej ręki, żeby móc wyciągnąć telefon. - Nie wiem, czy w okolicy jest jeszcze coś otwarte. Sprawdzę na mapie - zadecydowała i spojrzała na mapę na aplikację w iphonie, naturalnie, a po chwili podniosła głowę i powiedziała: - Nie denerwuj się… nie denerwuj się, ale jeśli się trochę cofniemy, to tam jest sklep. Niezbyt daleko, góra dziesięć minut - dobrze, że i tak spali się w jakimś żydowskim piekle, bo doskonale wiedziała, że żadne dziesięć minut, a dobrych dwadzieścia.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Istniała, również, cała masa rzeczy, na którą Arson Bellamy de Loughrey-Cox Junior, pierwo- i ostatnio-, całe szczęście, -rodny syn Bellamy’ego Seniora i Henrietty (nazywanej Hattie), miał - mówiąc kolokwialnie - serdecznie wyjebane. W śmiesznej, wprost-proporcjonalnej symetrii do tej mnogości drobnostek, którymi przejmowała się jego żona; wszystkich tych rzeczy, których nie należy mówić-robić-myśleć, jeśli chce się uniknąć trudnej reakcji z zewnątrz, i trudnych emocji z wewnątrz.
Czy to za sprawą owych narcystycznych elementów jego osobowości, jakie nakazywały mu robić z krytyką to, co się robi z nieudanym origami (to znaczy - wkurwić się na nie najpierw, potem je podrzeć, a następnie wyrzucić za ramię, nigdy się za nie nie oglądając)?
  • Czy też raczej w wyniku odporności nabytej wreszcie po całych latach dzieciństwa i młodości przeżytych pod wiecznym ostrzałem krytyki?
Ciężko powiedzieć. Ważne, że podczas gdy Ettel martwiła, że się wkurza, i wkurzała się, że się martwi…
I trzymała język za progiem równych, białych zębów…
Arson z większą łatwością nie tylko wzruszał ramionami, ale też wyrażał kłębiącą się w nim krytykę (tak długo, jak nie dotyczyła ona jego samego).
- Chrrryste - zaplątany we własny płaszcz, chimerę po-zimowej przejściówki, i wiosennego trenczu w kolorze, który był zielenią, ale udawał ecru, ruchem zaskakująco prężnym jak na kogoś, kto nie spał od siedemnastu godzin zeskoczył z krawężnika, gdy opuścili wreszcie grono jego fałszywych znajomych - Naprawdę wolałbym spędzić ostatnie godziny w schowku na miotły… - jedną ręką wybiegł ku sprzączce zwisającego w płaszczu paska, drugą zapędził się gdzieś pod wygładzany aktualnie kołnierz - Niż robić z siebie idiotę w towarzystwie Issy. Z całym szacunkiem - Wypowiedziane w taki sposób, który z góry ostrzega, że w jego słowach znajdzie się wszystko oprócz szacunku właśnie - Ale robi się jeszcze bardziej nudna, i wkurzająca jednocześnie, tak na scenie, jak i… Poza nią… Niż wcześniej. Wiesz o co mi chodzi? A wydawało się, że gorzej już być nie może…
Issy była jedną z osób, które Arson znał od dawna, i które traktował tak, jak rozpieszczone dzieci zwykle traktują swoje zabawki: sporadycznie obdarzał niewielką porcją atencji i ciepła, a potem wykorzystywał jako worek treningowy lub punkt odniesienia wszelkiej możliwej krytyki. Strzykanie w nią werbalnym jadem - oczywiście wówczas, gdy nieszczęsna dziewczyna znalazła się już poza zasięgiem jego głosu - przychodziło więc Arsonowi tak naturalnie, jak oddychanie. A może i łatwiej.
- Poza tym spierdoliła mi dziś wejście. Zauważyłaś? Nie do wiary. Tyle razy graliśmy to samo, a ona zawsze jakimś cudem zdoła walnąć się w tym swoim: Zazdrośnik Oberon... Chrrrryste. Przecież od razu wiadomo, że to ma być...Zazdrosny Oberon... A ona zawsze... Ettel? - Chyba dopiero teraz przystanął: w świetle latarni - żółtawym jak zjełczałe masło, z białą smugą scenicznego makijażu wciąż roztartą nad krawędzią górnej brwi, i obejrzał się w stronę żony.
Oczywiście, że widział - w sposób, w jaki takie rzeczy zauważa się, spędziwszy z kimś pięć lat życia, z czego cztery - w ciasnej fizycznej symbiozie, bez bezpiecznego bufora odległości (czytaj: automatyczne, wbrew woli, za sprawą zmysłów, które nie fatygują się nawet, by spytaź Jaźń o pozwolenie) - że Ettel jest zmęczona. I oczywiście, że świadom był, jak często stan ten idzie u niej ramię w ramię z irytacją. Do bieżącej chwili jednak - wciąż jeszcze otoczony tarczą towarzyskiego gwaru - dawał radę ignorować fakty, i przeprowadzać w głowie prościutkie równanie:
  • Jeśli ja dobrze się bawię, to przecież to oczywiste, że Ty też!
(Wypadałoby tu wspomnieć, prawdopodobnie, że Arsonowi nigdy nie było po drodze z algebrą).

- Kochanie, ja... Przepraszam?
Westchnął. Przekrzywił głowę jak pies, który jeździł koleją był dobrym aktorem za swoim właścicielem powlec byłby się gotów i do piekła. Koniec wina - tego spożywanego w po-teatralnym zgiełku winiarni (która, swoją drogą wyglądała tak, jakby ona, i wszystkie inne hipsterskie winiarnie porozsiewane po całym świecie, rozmnożyły się z tego samego kłącza: nieprzesadna ciasnota, nieoszlifowane blaty z dębowego drewna, eklektyczna zbieranina krzeseł i światła przygaszone tak, by brzydotę klientów automatycznie przeobrażać w enigmatyczną atrakcyjność - na te kilka godzin, które pozwolą się upić, i, być może, zaliczyć) - oznaczał też, niestety, początek winy.
- Masz moje słowo, że nie spocznę, dopóki nie znajdziemy ci tego owsianego, low-sugar-fat-free-super-organic baristy - przysiągł z typowym sobie zadęciem - Choćbyśmy mieli pałętać się po tym paskudnym mieście do świtu...

No, także tak.
Ale to było czterdzieści siedem osiem minut temu.
Czterdzieści, kurwa, dziewięć.
A on zaczynał jutro o czwartej trzydzieści, aha, r a n o - bo basen otwierali o piątej, a salę prób o siódmej, nie dawał więc sobie innej możliwości. I tak bardzo, jak chciał wynagrodzić Ettel braki w mleku, tak bardzo zaczynał się czuć po prostu wyzuty ze wszelkiej motywacji do dalszych spacerów po waszyngtońskich ekwiwalentach żabek.
Poza tym, do cholery, to było mleko, nie penicylina (zakładając, że któreś z nich, powiedzmy, walczyłoby o życie z jakąś sepsą czy innym zakażeniem...eee... czegoś tam?).
- Czy myślisz, że to jest... Naprawdę konieczne? Skarbie, przecież wiesz, że w jedną stronę to jest lekką ręką siedemnaście minut. Zakładając, że idziemy szybko, i że nie obcierają mnie sztyblety.
A właśnie zaczęły.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Skrzyżowała ręce na piersiach i skuliła nieco ramiona, gdy Arson zamknął za nimi drzwi winiarni (nawet jeśli nie zamierzał tego zrobić czysto odruchowo, to mogła być jedna z tych rzeczy, które zyskał dzięki związkowi – wchodzenie do knajpy i zostawianie za sobą otwartych drzwi irytowało ją niemal równie mocno jak rowerzyści na chodnikach). Zimno.
To znaczy – jej było zimno, ale przecież to ona, w przypływie zbytniego entuzjazmu wyszła dziś wieczorem z domu w sukience, która świetnie mogła się sprawdzić za jakieś dwa miesiące. Może zwiodło ją słońce, które przez większość dnia wlewało się dzisiaj do ich mieszkania przez drzwi balkonowe, pozwalając jej uwierzyć, że na zewnątrz było cieplej niż w rzeczywistości, gdy siedziała na kanapie w kolorowych skarpetkach i bluzie Arsona, która – na jej szczęście, a jego nieszczęście – już dawno stała się ich wspólna.

A może to wcale nie słońce, tylko świadomość, kto ją dziś zobaczy.
To było dziwne. Z jednej strony mogłaby się upierać przy swoim i twierdzić, że dla amerykańskich przyjaciół jej męża nie istniała – niewystarczająco uzdolniona, by mogła należeć do ich grona, nie na tyle ciekawa, by ktokolwiek miał ochotę rozmawiać z nią dłużej, niż wymagała tego grzeczność (albo to, co przywykli uważać za grzeczność). Kręciła się za Arsonem, czasami też przy Arsonie, kiedy akurat jej się poszczęściło, ale trwało to już na tyle długo, że wszyscy zdążyli się z tym widokiem opatrzyć.
To akurat było sporym plusem. Nie chodziło o to, że nie lubiła, gdy ktoś zwracał na nią uwagę. Nie lubiła po prostu, jaką uwagę zwracali na nią ci rozpieszczeni, uprzywilejowani trzydziestolatkowie ze Stanów. Za każdym razem, gdy odpowiadała na pytanie „co to w ogóle za imię”, informowała, że nie urodziła się w żadnej części Francji, a już na pewno nie w tej, którą odwiedzacie latem albo próbowała rozmawiać o tym, jak to się dzieje, że w tym jej państewku i tak mówią po francusku (z każdym rokiem z coraz mniejszym zaangażowaniem; gdy poprzednim razem po spektaklu wylądowali z grupką Arsona na kolacji, nie poprawiła ich nawet, gdy pomieszali Belgię z Belgradem), czuła, jakby musiała się z tego tłumaczyć. A wyjątkowo ciężko broniło się rzeczy, od których uciekłaś jeszcze jako nastolatka, niemal prosto w objęcia tego chudego chłopca w zielonym płaszczu.

I znów wracamy do punktu wyjścia – ten jej chłopiec, za sprawą którego wkrótce uda się na godzinne poszukiwanie mleka akurat w Seattle. Chłopiec z bandą znajomych, którzy ignorowali ją tak długo, aż wszystko było znośnie, ale wciąż nie mogła się pozbyć obaw przed tym, że wystarczy, żeby przyjechała z brzydką – cokolwiek to znaczy – torebką, by nagle wszyscy w magiczny sposób przypomnieli sobie, jak Ettel miała na imię. Dlatego wybrała sukienkę z rękawem trzy czwarte, kończącą się akurat w takim miejscu, by ukryć nowy, lekko fioletowy siniak na jej udzie (ona też nie miała pojęcia, co ten siniak tam robił) i od razu poczuła, jak chłód przedostaje się do jej przedramion i kostek.
W pierwszym odruchu spojrzała na Arsona i chciała go spytać, czy nie jest mu przypadkiem zimno, ale przecież dlaczego miałoby być? Z ich dwojga to ona zwykle podejmowała kiepskie decyzje.
– Następnym razem możemy iść do schowka na miotły – zgodziła się i wyciągnęła rękę w jego stronę – przede wszystkim jako prośbę „no chodź już, proszę”, jeśli akurat teraz nie miał ochoty, to wcale nie musiał jej łapać za dłoń. - Po prostu skandal. Kilka osób wstało i wyszło, gdy usłyszeli, jak Issy mówi „zazdrośnik” – odparła z lekkością, która mogła świadczyć tylko o jednym: o całkowitym przekonaniu, że Arson i tak nie zwróci uwagi na głupoty, jakie właśnie opowiada, bo zajęty był… cóż, sobą.

Przyszło jej akurat do głowy, że ten zazdrośnik był ciekawy – różnica między zazdrosnym Arsonem… Oberonem a zazdrośnikiem Oberonem nie była duża, ale istniała. I najwyraźniej robiła komuś na tyle dużą różnicę, że Issy szybciej sprawi, że Arson wyrwie sobie trochę włosów, niż przestanie się mylić. Przez krótką chwilę miała nawet ochotę powiedzieć mu o tym: sprawdzić, czy Arson to dostrzega i podzielić się z nim swoim językowym dylematem imigrantki, nie po to, by pomógł go rozwiązać, ale dlatego, że kiedyś miała ochotę dzielić się z nim wszystkim, co przychodziło jej do głowy. Dlatego istniał taki świat, już chyba dość odległy, w którym Arson doskonale wiedział o tych rowerzystach, ale też znał historię wyciskarki do czosnku z jej rodzinnego domu i potrafiłby stwierdzić, że reklama, która mu właśnie mignęła, spodobałaby się Ettel. A teraz potrzebowali widocznie całego wieczoru, kilku kieliszków wina i jednej tyrady o Issie, by zauważył coś oczywistego.

A może wcale nie tak oczywistego?
- Za co? – spytała po prostu, gdy padło to magiczne słowo. Nie dlatego, że nie widziała żadnego powodu, lecz odwrotnie – była ciekawa, który z powodów wybrał sobie Arson.

Ettel za to wybrała sobie sklep, pewnie też z jakimś zwierzęciem w nazwie, do którego chciała iść w następnej kolejności. Ściskała ten telefon w dłoni, gotowa go bronić tak, jak niektórzy byliby w stanie bronić niepodległości swojego kraju (ale najpierw trzeba wiedzieć, który z krajów tak właściwie jest t w ó j), a następnie zerknęła najpierw na mapę.
Potem na swojego męża, ze śladem makijażu nad brwią – ten mąż do dzisiaj potrafił ją czasami zaskoczyć.
A potem jeszcze raz na telefon, by skwitować to wszystko wzruszeniem ramion. - Na szczęście można szybko chodzić nawet kiedy obcierają cię sztyblety. Poza tym to wcale nie jest tak daleko, za piętnaście minut już będziemy w sklepie. A jak kupimy mleko, to możemy zamówić ubera i jechać do domu – zaproponowała, patrząc na niego pewnie dość naiwnie, a na twarzy wciąż miała wypisaną tę głupią nadzieję, że skoro obiecał, to pójdą po mleko.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ależ wcale tak nie pytali -
  • zaparłby się natychmiast nasz Arson Bellamy, zacietrzewiony nagłym przypływem samoobronnej lojalności względem znajomych (przyczyna była prosta, choć może i nieoczywista - gdyby zgodził się teraz ze swoją małżonką, czy nie musiałby jednocześnie przyznać się do popełnienia błędu w wydawanym przez siebie osądzie? a takie scenariusze akceptowało się Arsonowi niebywale trudno) -
i wcale tak nie mówili: o, że niby co to w ogóle za imię?
No dobrze, może ten jeden, jedyny raz, Freddie - chyba w ubiegłym roku, ale na pewno w początkach lata, pod biało-czerwono-niebieskim ostrzałem girland i krepinowych rozet wczepionych w każdy kąt ogrodowej altany podczas barbecue organizowanego na czwartego lipca... Ale musiała zrozumieć (och, kolejne stwierdzenie, jakim naraziłby się pewnie Ettel, i wszystkim jej uroczym, typowo europejskim, emancypacyjnym zapędom), że to było po czterech mint julepach pitych na czczo, i na ostrym słońcu. Nic więc dziwnego, że trochę puściły mu hamulce... ale czy tego typu wyjątek nie potwierdzał, wyłącznie, reguły?
Bo przez większą część czasu, wszyscy jego bliscy formułowali przecież te drażliwe pytania zupełnie inaczej, i motywowali je - dałby sobie odciąć... no, może nie całą rękę, ale z pewnością jakąś część lewej dłoni w imię tego przekonania... - niczym innym, jak tylko szczerą, niewinną ciekawością. Na przykład: skąd on sobie ciebie przywiózł, Ettel, co?, albo: Musiało ci być ciężko, co? Tak zostawić wszystko dla mężczyzny!
Naprawdę nie rozumiał, dlaczego akurat to działało na nastrój Schechter mniej więcej tak, jak, mógł sobie wyobrazić, rozpalony papieros wrzucony w sam środek tęczowej iryzacji w kałuży benzyny.

Ugryzł się w język, nim zdołałby spytać - słowami tymi spluwając pod zmarźnięte stópki żony jak wkurzona, złośliwa jaszczurka - w którym momencie usłyszała, że ją do tego schowka na miotły w ogóle ze sobą zapraszał? Zamiast tego przemilczał cierpliwie, pod sklepieniem umysłu tworząc sobie tylko wizję miejsca, w którym mógłby pobyć sam. I, wizją tą ewidentnie zaoferowany, rzeczywiście nawet nie zwrócił większej uwagi na kolejną, posłaną pod jego adresem, zaczepkę.
- Za cokolwiek, za co uważasz, że powinienem cię przeprosić - Wzruszył ramionami, a potem rozplątał własny pasek - ten przed chwilą tak skrupulatnie mocowany w zwężeniu własnej talii, zdjął płaszcz, i zarzucił go brunetce na ramiona. No cóż, niech straci. Miał na sobie dobry i drogi kaszmir, nie ryzykował więc nawet cieniem szansy na przeziębienie. Poza tym czuł się coraz bardziej przymuszony gotowy, żeby przeprosić ją i za drugą wojnę światową, i istnienie malarii, i śmierć wszystkich niedożywionych sierot na całym świecie, i to, że kiedykolwiek zasugerował, że mogłaby przyjść na kilka jego przedpremier w tym miesiącu. Tak długo, jeśli dzięki temu mieli prędzej znaleźć się w domu.
- Ettel - teraz, nim do akcji mogłaby wejść jakakolwiek siła woli odpowiadająca za hamowanie pierwotnych reakcji, wypowiedział imię żony w sposób wskazujący, że zaraz wytłumaczy jej działanie całego świata (i to takie, z którym już powinna być zaznajomiona, ale - skandal! - najwyraźniej nadal taplała się w ciepłym jeziorku ignorancji) - Nie ma mowy. Przecież Uber ma tyle nieetycznych praktyk zawodowych, że cała ta korporacja powinna już dawno zostać zamknięta.
Nie wiedziała? Jak mogła. Bo wiedziałaby, z pewnością, gdyby więcej uwagi poświęciła tyradzie wygłoszonej przez Kierana przed trzema tygodniami - po premierze Juliusza Cezara, i przed pijaństwem, które zakończyło się dla nich dwojga (to znaczy, dla Ettel i Arsona, nie dla Ettel i Kierana, albo Kierana i Arsona) dość brzydką sprzeczką, dość dobrym seksem, i kacem, przez którego Loughrey-Cox zawalił całą indywidualną próbę następnego ranka. Ale musiała być wtedy zajęta czymś bardziej istotnym.
- No dobrze - dwa jeziora pełne nadziei i głodu, obramowane firanką ciemnych rzęs, i podbite cieniem zmęczenia (którego z pewnością by tam nie było, gdyby nie konieczność dotrzymywania Arsonowi towarzystwa przez ostatnie cztery godziny, najpierw z widowni, a potem z niewygodnego winiarnianego zydelka) zdawały się nie znosić sprzeciwu. A nawet gdyby go zniosły, to, potem sprzeciw ów zostałby pewnie Arsonowi wypomniany. Więc, cholera -
- W sumie to i tak nie był trafiony zakup, nie? - zapytał, a jego słowa nabrały głębszego sensu chyba dopiero wówczas, gdy schylił się, i płynnym, pewnym ruchem zdjął obydwa buty, i ustawił równiutko na skraju krawężnika - Komuś się może przydadzą. Chyba, że spadnie deszcz. To wtedy, nie wiem... Może są biodegradowalne. Pies je jebał. Idziemy? - wyciągnął rękę, ale równocześnie ruszył przed siebie, co wyglądało finalnie jak pożegnanie, i powitanie w jednym - I oby mieli to mleko, Ettel, na miłość boską, bo przysięgam, że na tym etapie jestem gotów sam ci zasiać owies, i go hodować, i nie wiem, co tam się robi z owsem, żeby zrobić z niego mleko barista, ale to też jestem w stanie gotów zrobić, żebyśmy znaleźli się wreszcie w domu.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Chujowe te przeprosiny.
A nawet nie przeprosiny - przecież to się nie liczy. (I dlaczego, przepraszam, Arson poczuwał się do odpowiedzialności jedynie za drugą wojnę, a za wszystkie wcześniejsze paskudztwa i spiski sklepikarzy, podobne do tego, jakiego ofiarą właśnie padli, już nie?)
Poza tym: nie mógł jej przepraszać za cokolwiek, za co tylko chciała, bo to jakby nie przepraszał jej za nic. I jakby zupełnie nie rozumiał, dlaczego była zirytowana.

Nie, żeby było w tym coś złego. Nie musiał ani rozumieć, ani wiedzieć takich rzeczy. Ona sama nie zawsze potrafiła wyjaśnić, czemu coś ją wkurzyło albo zasmuciło, zwłaszcza gdy czuła przy tym, że przejęła się tym o wiele bardziej niż powinna - zwykle to był wyraźny znak, że pora wypić dużą szklankę wody i przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz jadła. Mogła więc po prostu p o w i e d z i e ć Arsonowi, co się właśnie zadziało.

Ale mogła też, cóż, wzruszyć po prostu ramionami w odpowiedzi na jego przeprosiny i powiedzieć tylko: - Nieważne - i to wcale nie tak, że chciała go w ten sposób ukarać. To znaczy: przede wszystkim nie liczyła nawet na to, że Arson mógłby się tym przejąć tym, że odrzuca jego nie-przeprosiny. Nie chciała tego zlekceważyć, zmieść pod dywan i potem czuć frustrację na samo wspomnienie tego, jak przepraszał ją na odwalsię, nie wspominając już o frustracji, jaką poczuje, gdy Arson spróbuje - j e ś l i spróbuje - zrobić to po raz kolejny. Chciała przede wszystkim, żeby ruszyli się z tego chodnika, kupili jej mleko i wrócili do domu.

To w pewnym sensie nawet śmieszne, biorąc pod uwagę to, że właśnie biegali po mieście, od jednej żabki do drugiej, żeby znaleźć napój owsiany - barista, jak barista, nie zapominajmy, że na kartonie musiał mieć też napisane: bez cukru - skoro w tym momencie dużo bardziej niż o jutrzejszej kawie fantazjowała już o tym, aż będą w domu. Jedyne, na co teraz czekała, to ten moment, w którym będzie mogła wejść do łazienki, zmyć tusz do rzęs i szminkę, a potem odkręcić ciepłą wodę i - dopiero po chwili, żeby zdążyło się ogrzać - wejść pod prysznic. Pewnie powinna przy tym odmówić jedno z tych ojcowskich błogosławieństw, z nadzieją, że dzięki temu jej cera nie zemści się na niej okropnie za pominięcie wieloetapowej wieczornej pielęgnacji, z wszystkimi tymi żelami, tonikami i kremami, których zapach mógł potem drażnić jej męża. Przed snem planowała jeszcze wypić dużo wody - w dodatku tej z magnezem, lekko gazowanej, która wcale jej nie smakowała i którą musiała w siebie wmuszać w poczuciu winy, w przypływie którego połknie też przed snem kilka witamin (wysypie na dłoń podwójną porcję tabletek, żeby równo odmierzoną połowę wcisnąć Arsonowi) i nałożyć na wargi grubą warstwę miętowej pomadki, która, jeśli wierzyć etykiecie, gwarantowała aż osiem godzin nawilżenia.

Osiem godzin to śmiesznie mało i niesamowicie dużo. Zwłaszcza w porównaniu z tym, jak niewiele czasu potrzebował Arson, by sprawić, by Ettel od “dzięki” (za ten płaszcz) przeszła do głośnego i wyraźnie niezadowolonego prychnięcia.- Nie bądź śmieszny. Spędziłeś wieczór w knajpie, w której właściciel zatrudnia na śmieciówkach, za żałośnie niskie pieniądze, zdesperowanych studentów, którzy nie mają pojęcia o prawie pracy. Nie możecie tego ignorować, kiedy macie ochotę się napić, a zaraz potem opowiadać o bojkotowaniu korporacji, jak jakiś uprzywilejowany dupek. - rzeczywiście była zajęta, gdy Kieran opowiadał o Uberze. Nie chciała się z nim kłócić, bo Arson chyba dobrze się bawił, ale nie chciała też słuchać tego gadania ludzi, których było stać na każdego ubera, bolta czy, cholera, rykszę, jaką tylko mogli znaleźć w tym mieście. Wyszła więc na papierosa i stała na zewnątrz, przeglądając instagrama, dopóki nie minęło wystarczająco czasu, by temat mógł im się znudzić. Nie cierpiała w nich tego: tego, że uważali się za lepszych od innych, bo mogli sobie pozwolić na wieszanie psów na uberze, ale nigdy nie rozmawiali z kimś, kto musiał im dowozić tym uberem ich wegańskie sushi, ramen albo pizzę neapolitańską, które zamawiali bez mrugnięcia okiem, bo to przecież żadne pieniądze.
Przynajmniej dla nich.

Tak samo jak… sztyblety?

Przyglądała się Arsonowi bez słowa, zbyt zaskoczona, żeby zaprotestować, kiedy ściągał te buty. To znaczy: przyglądała mu się jak ktoś, kto dorastał w rodzinie, dla której jej miesięczny bilet autobusowy był znaczącym wydatkiem, a o wożeniu się taksówkami nie było w ogóle mowy. Buty zresztą też, więc kiedy jesienią dostawała buty, dla wszystkich było oczywiste, że m u s i w nich doczekać do wiosny, niezależnie od tego, czy były brzydkie, niewygodne, albo trochę przyciasne.

- Jakie: pies je jebał? Co to w ogóle znaczy, że pies jebie buty? Arson, chodź tutaj i zabieraj te buty, nie możesz ich tutaj zostawić, nawet jeśli ten pies… Arson! - powtórzyła głośniej, sfrustrowana do tego stopnia, że byłaby gotowa się rozpłakać z wściekłości na tym głupim chodniku, przy tych butach, rozglądając się za tym psem z idiomu, którego nie rozumiała.

Kurwa, co ona tu w ogóle robiła?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

I on też.
I. On. Też.
W takich właśnie chwilach -
  • chwilach, w których irytacja rozlewała się jak to przysłowiowe, nieopłakane mleko, albo tusz, jakim miało się wypisać na pergaminie poemat miłosny, ale łokieć sam jakoś tak zawadził o kałamarz, a kałamarz sam jakoś tak pochylił się, jak męczennik przed ołtarzem, i teraz misterna kaligrafia tonęła w czerni jednego, gigantycznego kleksa, tracąc kształt, i sens, koniec i początek -
musiał sobie przypominać.
Żeby wyjąć Ettel z dłoni tę właśnie dużą szklankę i opróżnić jednym duszkiem, na wargi zroszone H2O przywołując natychmiast uśmiech z gatunku przepraszająco-zawadiackiego?
Żeby zaczerpnąć kilka głębszych oddechów, rozkurczając miechy płuc porcyjką zbawiennego tlenu?
Żeby policzyć do dziesięciu, gnąc i prostując wiecznie zbyt chłodne palce, w sposób, którego uczył go jeszcze w dzieciństwie jakiś pożal-się-Boże przedszkolny psychoedukator?
  • Nie.
W chwilach jak ta, Arson de Loughrey-Cox musiał zatrzymać się na moment, i przypomnieć sobie, za co w ogóle? jeszcze? Ją kocha.
  • [Za sposób, w jaki mamrotała przez sen nie tylko jego własne imię, ale też i imiona wszystkich swoich pluszaków z dzieciństwa, wszystkich chłopców, w których bujała się - przewieszona przez trzepak w ciele kościstej dziesięciolatki, wszystkich przyjaciółek, które miały być na zawsze, a które zniknęły za horyzontem rzeczywistości po długiej przerwie, albo po wakacjach. Za przemądrzałe, niekoherentne litanie filozoficznych wywodów, w których plątała się czasem po jednym-kieliszku-za-dużo (czyli zazwyczaj drugim kieliszku czegokolwiek). Za te jej głupie impromptu-kanapki, przegryzane w biegu patchworki wszystkiego, co ostało się w lodówce - gdy znów zapomniała, że może należałoby jednak usiąść na tyłku i zjeść coś jak człowiek dorosły, odpowiedzialny za własne życie, i myślący o konsekwencjach jedzenia w pośpiechu. Za miękkość, z jaką jej podwójne t natychmiast zdradzało, że nie jest stąd, tylko z za oceanu, z krajów o historii sięgającej więcej, niż raptem jakieś kretyńskie dwieście-coś lat wstecz. Za te drobne gesty - jabłko obrane ze skórki i przyniesione mu na malutkim talerzyku pod sam nos, gdy koczował nad biurkiem, histerycznie wbijając wszystkie monologi Stanley'a Kowalskiego w zmaltretowane tkanki pamięci. Za to, jak marszczyła nos, gdy próbowała nie roześmiać się w jakiejś nieprzystającej sytuacji, i za to, jak marszczyła jej się skóra na dłoniach, gdy za długo zabalowała w morzu, albo kąpieli. Za pieprzyk za lewym uchem i nad prawym sutkiem. Za cierpliwość, z jaką była - c z a s a m i - gotowa objaśniać mu reguły funkcjonowania świata, na które dotąd zuchwale przymykał i oczy, i rozum, i serce].

Wywrócił oczami z taką energią, że gdyby jego gałki oczne startowały w olimpiadzie w kategorii akrobatyka: salto, od razu zajęłyby najwyższe miejsce na podium.
- Jezussssmaria - wysssyczał sposobem godnym wyłącznie bardzo zmęczonych życiem prawie-trzydziestolatków. Zaraz, jak to się tak w zasadzie wydarzyło, że całkiem niedawno temu był jeszcze królem życia, kłaniając się w pas, i zbierając od fanów naręcza wiązanek, i wiązanki komplementów, oraz taplając się we własnych - boleśnie nieuświadomionych - przywilejach w towarzystwie kilku równie pretensjonalnych kolegów... a teraz stał na środku wilgotnej od deszczu ulicy, n a b o s a k a, wysłuchując nieprzyzwoicie celnej krytyki działającej na jego ego tak, jak zbyt wysoka temperatura i podwójne wirowanie może zadziałać na sweter z czystego kaszmiru?
- Miałem na myśli... - No, co w zasadzie takiego, Cox? - Chodziło mi o... - Bez szczelnej zbroi płaszcza, i bez intelektualnej przewagi, z argumentami obalonymi brutalnie trafnością jej komentarza, poczuł się nagle nieprzytomnie bezbronny nagi - Kurwa, Jezu, to było symboliczne!
I pewnie jeszcze by się wykłócał, tłumacząc, co było w jego bzdurnym stwierdzeniu metaforą, a co parabolą, a co po prostu leksykalną wpadką, ale nie zdążył. Nie zdążył, bo jego żona, jego partnerka, jego ukochana, rozparskała się na lewo i prawo pensjonarskim wybuchem irytacji. Gdy spojrzał na nią przez ramię, nie dostrzegł dwudziestosześciolatki mówiącej w kilku językach, i gotowej perorować o polityce, ekonomii i feminizmie trzeciej fali.
Zobaczył dziecko. Wysokie. Wyszczekane. Elokwentne.
Dziecko szorujące (jego) płaszczem po asfalcie, i (swoim) wzrokiem - na linii: sztyblety - Arson - sztyblety.
Cofnął się. Siąkliwym pac pac pac przemoczonych skarpetek w styczności z chropem podłoża przemierzył dzielącą ich odległość. Oparł dłonie na biodrach, wzrok zawiesił na brunetce - na czubku jej nosa, i szczytach policzków, podbitych rumieńcem bezsilności i gniewu.
I gdy powiedział:
- Ettel.
Powiedział też:
  • Błagam, chodź do domu. Oraz: Wiesz, że nie kochaliśmy się od dwóch tygodni?. I: Nie tak miało być. I: Szlag mnie trafia, kiedy zostawiasz waciki do demakijażu na brzegu umywalki, i nie domykasz butelki z szamponem, a ja ten szampon potem rozlewam, i gdy patrzysz na moich znajomych jak na rzadki gatunek skolopendry, ale zarzekasz się, że wcale, absolutnie nie czujesz wobec nich żadnego obrzydzenia. A także: Wiem, że obiecywałem, ale "(...) i, że Cię nie opuszczę..." nie zakładało kłótni o buty, o mleko-barista-bez-cukru, i o kierowców Ubera o północy, gdy następnego dnia muszę zerwać się przed świtem.
    Powiedział też - w tym jednym imieniu, osiadłym na jego wargach: kocham Cię, ale tracę cierpliwość.
A potem porwał ją z podłoża, przerzucił sobie przez ramię i ruszył w stronę podpowiedzianą mu przez komórkowy GPS, to jest w kierunku sklepu z jakimś zwierzęciem w nazwie.
- Proszę cię. Błagam. B ł a g a m. Nie róbmy sceny. Po prostu ogarnijmy to zasrane mleko - wyrzucał z siebie na jednym wydechu - I "zasrane" symbolicznie, tak, jak pies jebie buty, S Y M B O L I C Z N I E, Ettel. Proszę. Proszę cię. Muszę jutro wstać, wcześnie, rozumiesz? I przepraszam, że poszliśmy na wino. I przepraszam, że znasz na pamięć wszystkie moje kwestie we wszystkich moich sztukach. I przepraszam... Proszę, kurwa, miejmy to już z głowy.

[Nie był pewien, czym jest "to", ale czuł, że było ważne].

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zdarzało się, że już od pierwszych sekund wiedziała, że coś lubi - jak wtedy, gdy bierzesz do ust pierwszą porcję makaronu oblepionego płatkami drożdżowymi albo widzisz kwitnący migdałowiec z obrazu - albo dopiero po jakimś czasie, czasami z lekkim zdziwieniem, mogła to sobie uświadomić.
Odkryła, na przykład, że całkiem lubi pracować bez stałego kontaktu z innymi ludźmi.
I że lubi, gdy Arson zwraca się do niej pełnym imieniem.

Trudno byłoby jej to wyjaśnić, zwłaszcza że przez sporą część życia uważała to za coś oczywistego: zarówno w domu, jak i w szkole, była Ettel; tak miała zapisane w dokumentach i tak się przedstawiała. Dopiero gdy przyjechała do tego kraju, w którym wszystko było trudniejsze niż w jej prawdziwym starym domu, a wszyscy cierpieli na jakąś manię zdrabniania cudzych imion w najbardziej absurdalny sposób. Dopiero wtedy polubiła to arsonowe niezdrabnianie jej imienia (wszystkie inne arsonowe skarby i kochania lubiła zazwyczaj, z wyjątkiem tych sytuacji, gdy stawał się protekcjonalny i próbował ją do czegoś przekonać), bo wcale nie czuła się jak żadna Ettie.

Tylko że potem Arson zwracał się do niej tak, jak lubiła najbardziej, a ona - Ettel - jedyne, co mogła zrobić, to popatrzeć na niego z jakąś nienazwaną prośbą i nadzieją w oczach. Zupełnie jakby, wśród tych wszystkich języków, o których już dawno przestała wspominać, gdzieś między jidysz i flamandzkim, ukryła się jeszcze znajomość tego szyfru, który pozwolił jej zrozumieć.
Kocha, ale traci. A cierpliwość pewnie tylko rozpoczynała długie wyliczenie, które mogłoby teraz nastąpić.

Miała nadzieję, że jego kocham okaże się wystarczające czy że straci cierpliwość na dobre, a wtedy oboje będą mogli poczuć zasłużoną ulgę? Przecież oboje wiedzieli już, że nie wystarczy kogoś kochać, żeby zmieniać całe życie, stawiać wszystko na jedną kartę i liczyć, że jakoś to będzie.
Aż dziwne, że dwudziestoletnia Ettel tego nie wiedziała. Niestety?
Albo: całe szczęście?

Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, gdy podniósł ją, jakby…no właśnie, jak co?
Jakby była bezbronnym dzieciakiem, który uwierzy w każdą jego obietnicę i pojedzie za nim na drugi koniec świata.
Jakby tkwiła z nim w miejscu, w którym nie miała niczego, bo jeśli się rozstaną, nawet jej ulubiony kubek, który stał przecież w szafce w j e g o mieszkaniu, nie będzie jej się należał.
Jakby dalej była gotowa mu wierzyć i iść za nim gdzie tylko będzie chciał, wciąż równie bezbronna jak kiedyś, ale już chyba trochę zbyt smutna (i zbyt długo użerała się już z amerykańskimi urzędami), by dalej nazywać ją dzieckiem.

Jakaś część niej miała ochotę dalej się z nim kłócić - przecież wystarczyłoby, gdyby wciąż mówiła podniesionym głosem, co teraz, z powodu zdecydowanie mniejszej odległości, mogłoby zirytować go jeszcze bardziej - albo chociaż pozwolić im wierzyć, że był remis i oboje przegrali, gdyby niósł ją jeszcze te kilkadziesiąt metrów, zanim nie będzie w stanie już jej utrzymać, zacisnęła zęby. Oczywiście był też jakiś kawałek Ettel, ten najbardziej skrzywdzony i przepełniony żalem po same brzeżki, który podszepnął jej, żeby kontynuowali rozmowę - ani zasranie, ani jebiący pies, nie mogło być symboliczne, o czym najwyraźniej wiedziało to z nich, które nie skończyło studiów i nie robiło kariery.

Ale zamiast tego wyciągnęła rękę i dotknęła jego pleców, z taką czułością, a zarazem zwyczajnością, z jaką możesz dotykać tylko kogoś, przy kim spędziłaś całe dorosłe życie i nie bierzesz pod uwagę, że kiedyś, w przyszłości, mogłabyś tego nie robić. - Już, Bellamy. Już. Puścisz mnie? Nie potrzebuję już tego mleka, w porządku? Możemy wracać do domu, tylko mnie postaw - poprosiła, a jej łagodny, niemal cierpliwy ton nie tylko nie pasował do ilości kurw rzuconych przez Arsona, ale też do ścisku, jaki czuła w klatce piersiowej. I choć z całą pewnością ból nie wynikał z tego, że za ciasno związała płaszcz Arsona, gdy tylko stanęła na ziemi, tym razem to ona rozwiązała pasek i zdjęła tę jego przejściówkę. - Załóż, ja już nie potrzebuję. Dzięki - powiedziała, wciąż absurdalnie spokojnie. Udało jej się stłumić westchnięcie, a zamiast tego spytała: - Mam jeszcze bolta. Możemy wrócić boltem czy sprawdzić autobusy? - niezależnie od jego decyzji, gdy wyciągnęła telefon, skorzystała z okazji i odwróciła się do niego plecami, bo nie była już dłużej w stanie panować nad swoją miną i drżącym podbródkiem.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zdarzało się, że już od pierwszych sekund Arson Bellamy wiedział, że przegrywa.
Czasem w zupełnie banalnych okolicznościach - w towarzyskiej grze w uno, przy stole zastawionym krakersami oraz absurdalnie drogim serem, i otoczonym gronem jego podpitych słodkim winem znajomych, albo w prowadzonej w niedzielne popołudnia, motywowanej nudą polemice nad tym, który film Kubricka jest najlepszy, a który najbardziej ryje banię. Niekiedy w kontekstach nieco poważniejszych - podczas przesłuchań na przykład, nie na komendzie (na której wylądować można na przykład za morderstwo popełnione na własnej małżonce?), lecz na scenie, gdy sekunda wystarczyła w niektórych przypadkach, by bez pudła mógł stwierdzić, że się nie spodobał (śledząc mikro-skurcze reżyserskich mięśni mimicznych, i trajektorię znudzonego spojrzenia). Innymi razami wreszcie w kontekstach, w których czuł się tak, jakby walczył o życie: na przykład w pierwszym sporze z urzędem migracyjnym, który na przysłowiowe dzień dobry odmówił Ettel wizy (udało się za trzecim razem, z jakimś drobnym szturchnięciem ze strony jego ojca, i obrączkami na ich dwudziesto-coś-letnich palcach), albo w szeptanych ("Bądź cicho, bo zdenerwujesz matkę") kłótniach z ojcem, które zawsze zaczynał on sam, z głupią nadzieją, że tym razem skończą się inaczej niż zwykle, i okrutnym przekonaniem, że skończą się dokładnie tak samo, jak zawsze (to znaczy - koniecznością, bo rodziciela przeprosić, i ukorzyć się, z policzkami płonącymi upokorzeniem, pod naciskiem jego nienawistnego spojrzenia).
A jeśli istniało coś, czego Arson nienawidził bardziej niż płatków drożdżowych, i drzazg poskrywanych w garderobianych blatach, czekających tylko, aż człowiek się na nie natknie i nadzieje (wnętrzem dłoni, powierzchnią rajtuz, bezbronną tkanką odsłoniętego kolana itepe, itede), to było tym poczucie porażki.
Kwaśny, metaliczny smak fiasko niosący się po duszy. Niezaprzeczalne: przegrałeś przegrałeś przegrałeś, oraz: mogłeś wygrać, a dałeś dupy (jak zwykle, Ty frajerze, jak zwykle jak zawsze jak zwykle!) wybijane w każdym uderzeniu serca, i niosące się po krwioobiegu. Obrzydliwe, lepkie uczucie, które poznał pierwszy raz w piątym, albo szóstym roku życia. Stan bezbronności. Rozbrojenia. Gdy oręż - czy to mowa o plastikowym pionku podczas planszówkowego pojedynku, czy raczej o zbiorze argumentów w sporze z rodzicem, reżyserem, albo życiowym partnerem - zostawała mu wytrącona z dłoni jednym, celnym ciosem.

Jednym: Idź do swojego pokoju. Natychmiast.
Jednym: Bardzo pięknie, ale nie tego szukamy. Poza tym wypadałoby popracować nad dykcją.
Jednym: Potrzebuje pan więcej praktyki. Proszę spróbować za rok.

Jednym: Bellamy, wzbogaconym o drżenie podbródka.

K u r w a
  • m a ć .
Oj, oj tak. Arson bardzo wyraźnie czuł teraz, że traci. Cierpliwość? Argumenty? Rozum? Przewagę?
Przewagę.

Plecy naprężyły się, i rozprężyły, pod łagodnym, ale i nieznoszącym nagle jakby sprzeciwu naciskiem jej dłoni - pięciu palców, których budowę i fakturę znał na pamięć, i linii - życia, losu, serca, głowy, których ścieżki mógł z tejże pamięci natychmiast odwzorować na skrawku papieru. Czuł, że słabnie. I bynajmniej nie dlatego, że Ettel była ciężka (wolne żarty; czasem śmiał się w duchu z założeniem, że pewnie miała pneumatyczne kości, jak ptaki, bo w jego ramionach ważyła zazwyczaj tyle, co nic).
- Tak - powiedział wreszcie, niechętnie, i ugiął lekko kolana, umożliwiając brunetce bezpieczne zsunięcie się ze stelaża jego ramion - Masz rację. Bolt będzie lepszy.
Wykrzywił usta w próbie przywołania na nie uśmiechu - wyszło średnio, jak nieporadna linia rysowana dłonią kilkulatka; pociągnął nosem. O co oni się tak naprawdę kłócili, na miłość boską? I czemu miał wrażenie, że gdyby nie poszło o jebanie butów, to z pewnością trafiłaby im się inna, równie istotna, przyczyna?
Zrobił kilka kroków - nadal w samych skarpetkach, ale teraz też z płaszczem jak wyrzut sumienia, przewieszonym przez ugięte ramię, i dociśniętym do boku. Nie musiał patrzeć na Ettel by przeczuwać drżenie jej ciała, i nagły przypływ gorąca wzbierającego za krawędzią jej powieki.
W chwilach takich, jak ta, naprawdę nienawidził siebie.
Tak bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo.
- Zamówię ci to mleko z Safeway, dobra? Przywiozą nam na próg w ciągu godziny - westchnął wreszcie, i cofnął się, i prawie ją przytulił, ale w ostatniej chwili coś go powstrzymało, więc w końcu tylko zastygł tak jakoś głupio, po skosie od Schechter, z dłonią wyciągniętą w kierunku jej ramienia, i głową przekrzywioną jak u zbitego psa (takiego, co nie zdążył jeszcze wyjebać żadnego obuwia, a więc i nie miał z życia żadnej przyjemności). Wysupłał z kieszeni telefon, przesunął palcem po ekranie, i odnalazł aplikację, z której korzystali, gdy nie mieli czasu albo chęci, by wybrać się do sklepu - Barista bez cukru, tak? Chcesz coś jeszcze? Ettel?

/ zt x2

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Fremont”