WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • 2.
Wolał dni od nocy, jesień od wiosny i pogrzeby od ślubów. Chociaż skojarzenia nie należały do najprzyjemniejszych, na ceremoniach pożegnalnych czuł się znacznie bardziej potrzebny oraz użyteczny niż na weselach. Przeżywszy stratę najważniejszej osoby w jego życiu, umiał postawić się w roli żałobników. Niby do pocieszania płaczących mas podchodził ze zdrowym dystansem - zawsze umiał sprawić, iż ludzie doświadczali potrzebnego zrozumienia. Natomiast śluby? Śluby wprawiały Antona w kiepski, sarkastyczny nastrój. Być może odzywała się w nim zazdrość? Może na widok zakochanych mimowolnie wracał myślami do utraconych radości i ze złamanego serca szatyna sączył się jad? Tak czy inaczej, lato pozostawało ślubnym sezonem i musiał się temu poddać; dodatkowo nie ograniczając wyłącznie do ładnego opowiadania o miłości zza marmurowej ambony, lecz również patronując parom jako duchowy doradca. Niektórzy cenili sobie takiego konsultanta z ramienia wspólnoty do której należeli, potrzebowali rozmowy z „facetem w czerni”. Inni zgadzali się na pogawędki by udobruchać rodziców. Kos nigdy nie wnikał w motywacje. Jedno było pewne – jeżeli właśnie on stawał się „nadzorcą” związku wyczekującego zaślubin, narzeczeni mieli nieźle przekichane. Nie ma co się oszukiwać, Blackbird był służbistą szczególnie gdy chodziło o święty węzeł małżeński. Ponadto, uwielbiał stawiać takiemu rozświergotanemu duetowi trudne pytania i patrzeć jak powoli kwestionują powzięcie decyzji o wypowiedzeniu nieodwołalnego „tak”. Rzecz jasna, finalnie doprowaaaadzał ich do odpowiedzi, rozbijanie związków nie leżało w granicach zainteresowań duchownego.
Kameralne kolacje podobnego sortu zdarzały się z rzadka. A nawet jeśli, jeszcze rzadziej rodziny narzeczeństwa zapraszały na nią księży. Aczkolwiek, bywało i tak a odmowa okazałaby się niegrzeczna, grubiańska i nie na miejscu. Blackbird z natury dbał o komfort drugiego człowieka; więc nie potrafiłby sformułować sensownej wymówki. Właśnie dlatego owego wieczora powinność poruszając rękoma szatyna wyprasowała białą koszulę, narzuciła mu na ramiona czarną marynarkę, podpięła koloratkę pod szyję i wybrała numer sprawdzonej firmy taksiarskiej. Reszta pozostawała zautomatyzowana: wyjście z auta, machinalne przesunięcie palcami po ramieniu (jakby strzepując niewidzialny pyłek), beznamiętny uśmiech posłany kelnerce; która stała się przewodnikiem w labiryncie stolików. Wreszcie dotarł do celu i...
...zobaczył ją. Natychmiastowo, najwyraźniej wiedziony mistyczną siłą. Nawet na nieco dłużej zatrzymał na niej uważne spojrzenie; aczkolwiek nie wykonał względem panny Langford żadnego szczególnego gestu. Nie pozwolił sobie okazać jak swoją obecnością po mistrzowsku wybijała z rytmu. Przywitawszy się ze wszystkimi pojedynczym kiwnięciem łepetyną (państwa młodych delikatnie objął, a ojca pana młodego bonusowo uraczył mocnym uściskiem dłoni) opadł na wyznaczone krzesło z westchnieniem sugerującym jakoby siedział pierwszy raz od zeszłego miesiąca. Powtórnie zahaczył wzrokiem o Carol.
Pomyślał, że niewiele się zmieniła; że pomimo upływu lat wciąż wygląda wyjątkowo dziewczęco i świeżo. Poruszyła dawno niedotykanymi strunami serca Antka. W końcu należała do zamierzchłej przeszłości. Znała Johna: poważnego jak na swój wiek, to prawda; lecz wciąż podlotka. Chłopca o olbrzymich marzeniach, chorobliwych ambicjach; pewnego siebie oraz swego. Z opóźnieniem poczęło do niego docierać, iż ukłucie w potylicy jest wrażeniem skorelowanym z doznaniem wstydu. Świadomość tak bliskiej obecności kogoś, kto niegdyś znał go w tak dużej mierze skutecznie rozstrajała wewnętrzną harmonię. Przez umysł księdza bezwiednie przemknął zestaw kadrów – krótkich migawek przypominających ich wspólne życie. Poranki, popołudnia, wieczory. Również noce... W tej spirali przymusowego powrotu do przeszłości za nic nie umiał skupić się na centralnym punkcie spotkania czyli sianiu fermentu ogólnej radości podług żelaznych zasad spisanych pod dyktando nadchodzącego „szczęśliwego dnia”.
Nie przepadał za melancholią. Nie po to zmienił imię, pryncypalne reguły jakimi kierował się w monotonii dnia codziennego oraz generalną filozofię wokół której kręciła się jego egzystencja. Nie po to, by później przyzwalać pustym sentymentom na mącenie spokoju. Właściwie, nie podejrzewał siebie o posiadanie nostalgicznych skłonności. Tym bardziej, „wpadnięcie” na Langford nie było biedakowi na rękę.
Wieczór trwał w najlepsze, choć w jakimś sensie czas wydawał się spowolnić. Istniejąc gdzieś pomiędzy tym co było a tym co jest; szatyn z opóźnieniem zorientował się, że zadano mu pytanie. Wyrwany z zamyślenia, odwrócił wzrok wbity dotychczas w trzymaną szklankę. Rozejrzał się po zgromadzonych - patrzyli na niego. Wyczekiwali. Cholera, na co??
Eee, co proszę? –nie wiedział czyją ciekawość winien zaspokoić, lecz intuicja słusznie podpowiedziała; aby błękit tęczówek zogniskować na tacie panny młodej. – Powiedziałem, że to wielki zaszczyt móc udzielać ślubów. Wielkie wyróżnienie. – posławszy zniecierpliwiony uśmiech, senior kiwnął zachęcająco głową najwyraźniej oczekując entuzjastycznego potwierdzenia. – Ee... Tak... – grupa odetchnęła z ulgą. Czyli jednak, duchowny nie jest pozbawioną opinii niemową! Niech Bogu będą dzięki! – Pewnie to samo można by powiedzieć o sędziach dających rozwody. Wielkie odznaczenie być odpowiedzialnym za zerwanie w zamyśle nierozrywalnych więzów. – mruknąwszy pół-żartem, pół-serio upił łyk wody. – Małżeństwo to piękna rzecz. Warto o nie walczyć. Myślę, że wszyscy się zgadzamy. – Blackbird uniósł brwi ku sufitowi, jego ślepia powtórnie zatrzymały się na Carol. Tym razem spoglądał na nią otwarcie, nie ukradkowo. Na wzór drapieżnika lustrującego ofiarę. – Na pewno? Druhna nie wydaje się przekonana. – oh, perfidnie rzucił na nią przekleństwo - teraz cała uwaga skupiła się na siedzącej po przeciwległej stronie stołu C. (znikąd przypomniał sobie jak zwykł szeptać tę literkę wprost do jej ucha; C. ulubiona litera alfabetu.). Po prawdzie, pragnął sprowokować niegdysiejszą lubą do mówienia - w próbie orientacji czy we wpatrującej się w niego kobiecie nadal mieszkała cząstka dziewczyny, którą kiedyś (w poprzednim wcieleniu) obejmował, całował. Której obiecywał złote góry, a ofiarował gorzkie rozczarowanie.
  • The heat and the sickliest sweet smelling sheets
    That cling to the backs of my knees and my feet
    Well I'm drowning in time to a desperate beat
    And I thank you for bringing me here

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

– 1 – Sezon ślubny był nielubianym przez nią okresem, który bezwzględnie zataczał koło i powracał ze zdwojoną siłą każdego roku. To nie tak, że nie cieszyła się szczęściem młodych par; miłością i uczuciami, którymi się darzą. Jej serce nie zamieniło się w zimny kamień i wciąż wierzyła, że gdzieś czeka na nią druga połówka, z którą spędzi resztę życia. Po prostu… Była samotna. Od wielu lat prowadziła życie w pojedynkę i choć nie zwykła dzielić się tymi przemyśleniami z bliskimi, każdego ranka budziła się z tym samym uciskiem w piersi; z nim piła też pierwszą kawę, brała prysznic i suszyła włosy. Przed ludźmi łatwo jest udawać, że wszystko gra. Uśmiechają się, klepią cię po plecach i umawiają na kolejne randki w ciemno, tak jakby znalezienie ‘tego jedynego’ było czymś, co można zrobić za pstryknięciem palców. Skoro ty jesteś sama i on również, to z całą pewnością się dogadacie. Wrzućmy do kotła jeszcze kilka wspólnych zainteresowań i viola – mamy parę idealną. Jednak poza wyobrażeniami towarzystwa panny Langford wyglądało to nieco inaczej. Obok Carol bez przerwy pojawiali się mężczyźni, którzy nie spełniali jej oczekiwań i wcale nie chodziło o to, że są one zbyt wygórowane. Pragnęła bezpieczeństwa. Ciepła. Ponad wszystko chciała możliwości przeprowadzenia rozmowy głębszej, zahaczającej o coś więcej niż nic nieznaczący flirt i propozycje wspólnych wakacji na jachcie. Dlatego miała nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Że przyjedzie na przedślubną kolację przyjaciółki i spędzą miły, niezobowiązujący wieczór przy kilku kieliszkach wytrawnego wina, bez bezsensownego swatania z nieznajomymi jej mężczyznami, w tym przypadku będącymi drużbami pana młodego.
Skąd miała wiedzieć, że ten wieczór potoczy się zupełnie inaczej? Że gdzieś pomiędzy śmiechem ojca pana młodego a przyjściem kelnerki pojawi się ktoś, kogo nie spodziewała się zobaczyć już nigdy?
Przez krótki moment, zajęta rozmową z przyjaciółką, nawet nie spojrzała w jego stronę. Widziała, że ktoś nowy pojawił się w sali, ale – jak to miała w zwyczaju – najpierw chciała dokończyć myśl. Kilka sekund później z niemałym zainteresowaniem wzrok przeniosła na sylwetkę „faceta w czerni”. Zielone tęczówki błysnęły jawną konsternacją. Palce zacisnęły się mocniej na kieliszku do połowy wypełnionym białym winem. Maźnięte czerwoną szminką wargi rozszerzyły bezwiednie w pierwszym akcie zaskoczenia.
Oto on, postać z przeszłości, mężczyzna, którego kochała tak bardzo, że niemal dekadę temu sama nie wiedziała czy nadal powinna nazywać to miłością, czy może już uzależnieniem, stał przed nią… W koloratce. Przez dłuższy moment nie spuszczała wzroku z duchownego, lustrując uważnie każdą zmarszczkę na porośniętej jasną szczeciną twarzy i każdy gest, który wykonywał, kiedy po przywitaniu się z uczestnikami kolacji, bezceremonialnie zasiadł przy stole. Pomimo dodatkowych lat, wciąż przypominał jej Johna. Misternie ułożona fryzura, z której gdzieniegdzie wydostawały się niesforne kosmyki ciemnoblond włosów, pełne usta i jakże typowe dla niego błękitne spojrzenie. Spojrzenie, które wwiercał w nią, od kiedy tylko ją zauważył. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie księdza Antona Blackbirda, o którym wielokrotnie opowiadała jej przyjaciółka.
C. była melancholijna. Często tonęła we wspomnieniach – nie tylko tych, które dotyczyły Johna, ale wszystkich, które miały jakikolwiek wpływ na postrzeganie przez nią świata. Wspomnienia te ukształtowały jej charakter i sprawiły, że stała się kobietą, jaką jest dzisiaj, więc czy naprawdę czymś zły był sporadyczny powrót do chwil, które w jej opinii były piękne? Choć teraz żałowała. Być może, gdyby nie przywoływała w pamięci ich wspólnie spędzonych dni, miesięcy, lat, ból byłby o wiele mniejszy.
Co powinna zrobić? Pytanie, krążące gdzieś w odmętach świadomości, całkowicie pochłonęło uwagę szatynki. Opcji było wiele, ale żadna z nich nie wydawała się odpowiednia w tej sytuacji. Kos będzie udzielał ślubu jej najlepszej przyjaciółce i chyba to liczyło się najbardziej – nie mogła zniszczyć potencjalnie najpiękniejszych chwil w jej życiu. Po prostu nie mogła.
– Hm? – wyrwana z własnych przemyśleń, dopiero teraz ponownie skupiła się na zgromadzonych wokół osobach. Zadarła podbródek do góry i odwdzięczyła się duchownemu bezczelnym, nieznającym wstydu spojrzeniem. – Dlaczego ksiądz tak myśli? – upiwszy spory łyk wina, odstawiła kieliszek z powrotem na stół i splotła palce rąk. – Małżeństwo to najpiękniejszy sakrament. Unia dwójki osób, które wiedzą, że chcą spędzić ze sobą resztę życia. To dziwne, ale wydaje mi się, że niewiele par planujących ślub czuje się absolutnie pewnie ze swoją decyzją – złapawszy przyjaciółkę za rękę, uśmiechnęła się w jej stronę. – Na szczęście Agnes i Peter nie mają tego problemu. Zresztą, wystarczy na nich spojrzeć – rodzina i przyjaciele wybuchli gromkim śmiechem, bo Langford miała rację – para była nierozłączna od ich pierwszego spotkania i trzeba byłoby poddać się długim poszukiwaniom, aby trafić na drugą dwójkę tak bardzo oddanych sobie ludzi. Ona tymczasem ponownie skupiła wzrok na Kosie. – Właśnie dlatego tak bardzo cieszymy się, że to ksiądz Anton udzieli ślubu naszym dzieciom. Ceremonia musi być szczera i poprowadzona od serca, prawda? – ojciec panny młodej skinął głową w stronę duchownego. – I za powinniśmy wznieść toast – dodał jeszcze, po czym uniósł kieliszek ku górze.
– Za księdza Antona – Carol czuła, że słowa ledwie przechodzą jej przez gardło.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pozornie żadne ze słów, które padły nie zdołały w jakikolwiek sposób dotknąć mężczyzny. Wyłącznie przez ułamki sekund wyglądał jakby chciał coś dopowiedzieć: jego usta rozwarły się minimalnie, spojrzenie zawisło na oczach druhny a niewidzialne napięcie łączące parę rozmówców sprawiło; iż grupa niecierpliwie wyczekiwała błyskotliwej odpowiedzi. Zgrabnego odbicia piłeczki, żartobliwego komentarza będącego wisienką na torcie toastu. Nic takiego nie nadeszło. Zamknąwszy wargi Anton przyozdobił je odrobinkę wymuszonym uśmiechem i uniósł trzymane szkło; by za moment odstawić je na blat bez wzięcia choćby najmniejszego łyka. Pomimo zadziornej osobowości, jawił się wyjątkowo pokornie. Nikt nigdy nie umiał przewidzieć co dzieje się we wnętrzu duchownego. Od małego pozostawał nieodgadniony a zagadka jego uczuć ukrywała rozwiązanie w drobnych, acz znaczących gestach. Tylko garstka najbliższych potrafiła je dostrzec i właściwie zinterpretować. Carol wchodziła w sztab owej nielicznej grupki „wybrańców”. Dlaczego mogła zastanawiać się czy biorąc ze stołu serwetkę i zręcznymi palcami rozpoczynając nieśpieszny proces układania łabędzia Blackbird wysyła jej milczący sygnał czy po prostu stare nawyki nie umarły a w szatynie wezbrał się przypływ poruszenia.
Tak samo zachowywał się, kiedy dochodziło między nimi do sprzeczek; kiedy rozmawiali o trudnych zleceniach w pracy albo wielkich wydatkach. Gdy ostatniego, wspólnego lata podpytywała o wyjazd do Grasswillow; a on nieoczekiwanie odmówił nazywając pomysł głupim a obecność Carol na wsi tytułując zbędnym problemem. Tuż przed dyskusją wieńczącą ich długi związek również „bawił się” leżącym na stole rachunkiem za gaz. Pod koniec, zaraz przed oznajmieniem ukochanej; że nie widzi dla nich przyszłości ustawił na blacie drobnego, pogniecionego jamnika.
Aktualnie ofiarowywał sobie tyle czasu, ile zajmie złożenie łabądka. Skupiony na tym, co robił; do konwersacji dołączał sporadycznie, wypowiedzi formułując automatycznie oraz niedbale. Raz, niesiony impulsem zacytował fragment Biblii; pół-świadomie zerkając na pannę Langford. Miłość nigdy nie ustaje, nie jest jak proroctwa; które się skończą... Jego miłość nie ustawała, ale był to afekt; którego adresatka leżała pogrzebana w głębokim, wykopanym przez Johna grobie. Po odejściu Lizzie nie dopuszczał do siebie pomysłu pokochania na nowo, kogokolwiek innego. Wolał umrzeć, co zresztą w pewnym symbolicznym sensie się dokonało. Johnny zmarł – zostawione przez niego przyzwyczajenia, uzależnienia oraz skłonności nie bywały niczym ponad nawiedzenia.
Carol to jego pierwsza miłostka. Jak zwykle bywa: lekkomyślna, radosna i tragicznie niespełniona. Prześwietlona oraz brutalnie zweryfikowana przez intensywność z jaką zakochał się w Elizabeth. Siedząc przed nią po tak długim czasie, doświadczał nieprzyjemnego wrażenia; że dopuścił się paskudnego grzechu. Skrzywdził ją. Potraktował niesprawiedliwie; wręcz okrutnie. Gwałtownie doznając potrzeby przebaczenia, nie wiedział jaki jest stosunek dziewczyny do tamtych zdarzeń. Prezentowała się tak wdzięcznie, wesoło. Jak gdyby nie interesowały ją konfrontacje z duchami przeszłości. „Raduj się, Któraś Adama z upadku podniosła; Raduj się, Któraś Ewę uwolniła z łez.”
Łabędź upadł na pusty, deserowy talerzyk; a błękitne tęczówki od niechcenia scentralizowały uwagę na zarumienionym obliczu pana młodego. Później na jego rozchichotanej małżonce. Towarzystwo w dużej mierze podzieliło się na pary bądź grupki pogrążone w radosnych pogaduchach. Z niewiadomych przyczyn krzesło przy Langford zostało puste – przyjaciółka szatynki zapewne wyszła przypudrować nosek albo niezauważenie opuściła spotkanie. Taka okazja zapewne już się nie pojawi. Na pewno nie w sprzyjających okolicznościach. Nie potrafiąc z niej nie skorzystać, Antek zabrał swą wierną szklankę wody, obszedł stół dokoła i usiadł. Boże, tak trudno było mu wykonać tych kilka prostych kroków. Symultanicznie powtarzał sobie, że niepokoje są bezpodstawne; że to kompletna bzdura.
- Miło Cię widzieć, C.miło nie okazałoby się odpowiednim określeniem, ale ciepło z jaką wypowiedział powyższe wyrażało dostatecznie wiele. Lekko nachylony nad nagim, smukłym ramieniem podciągnął kąciki ust ku górze. Literkę niegdyś ukochanego imienia wypowiedział szeptem; jak gdyby łącząca ich kiedyś zażyłość pozostawała pilnie strzeżonym, czułym sekretem.
  • The heat and the sickliest sweet smelling sheets
    That cling to the backs of my knees and my feet
    Well I'm drowning in time to a desperate beat
    And I thank you for bringing me here

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A ona wcale nie pragnęła go zranić; żadne z wypowiedzianych przez nią słów nie miało na celu skrzywdzenia mężczyzny czy sprawienia mu przykrości. Zresztą… Nigdy nie byli małżeństwem – nie przysięgali sobie miłości i wierności aż do śmierci. Instynktownie odpowiedziała na jego zaczepkę, zaś w ten sposób zaledwie w kilka sekund wybudowała wokół siebie gruby mur, aby nikt ze zgromadzonych gości nie mógł zauważyć, jak bardzo zbiło ją z pantałyku niespodziewane spotkanie. Pozornie miły wieczór zamienił się w festiwal psychologicznych tortur, ale nie mogła tego po sobie pokazać, bo tu nie chodziło ani o nią, ani o Kosa. Przyjaźń z Agnes była jedną z najważniejszych relacji w życiu panny Langford i nigdy nie pozwoliłaby sobie na zrobienie sceny w tak ważnym dla niej dniu. Dlatego też sukcesywnie próbowała ignorować palce duchownego bawiące się serwetką, choć w rzeczywistości raz po raz kątem oka zerkała na misternie tworzące się origami. Ono zaś przywoływało wiele złych wspomnień, począwszy od infantylnych kłótni finalnie przypieczętowanych spazmatycznymi oddechami miłosnych uniesień, na bolesnym odejściu mężczyzny kończąc. Wtedy zrobiłaby dla niego wszystko. A dzisiaj? Dzisiaj jawił się w jej świadomości jako the one that got away. Wielka, niespełniona nadzieja.
– Chciałabym móc powiedzieć to samo – wyprostowała się nieznacznie, ozdabiając buzię delikatnym uśmiechem, ale w tym wszystkim nie zdołała ukryć zbolałej miny i przejmującego smutku bijącego z zielonych tęczówek. Nie przemyślała tych słów, nie ugryzła się w język, a pewnie powinna biorąc pod uwagę lata, które bezpowrotnie minęły. Czas, kiedy liczyła sobie dwadzieścia trzy wiosny był dawno za nią, więc czy powinna pozwalać sobie na drobne nieprzyjemności rzucone w eter? Zapewne najlepszym rozwiązaniem byłoby udawanie, że wszystko jest w porządku. Że obecność Johna bynajmniej nie zaburzyła jeszcze bardziej i tak mocno chwiejącego się ostatnimi czasy wewnętrznego spokoju Carol. Zachowaj pozory normalności.
Goście od dłuższego czasu zajmowali się sobą; na Blackbirdzie nie spoczywały już ciekawskie spojrzenia rodziców pary młodej, ale chciała być roztropna. To tylko kilka godzin, może nawet mniej, jeśli mocno podchmielone osoby zdecydują się na wcześniejsze opuszczenie lokalu.
– Więc oddałeś się Bogu, huh? – mówiła cicho, prawie szeptem. Wokół dało się słyszeć gromkie śmiechy uczestników kolacji, klaskanie w dłonie i dźwięk wina obijającego się o ścianki szklanych kieliszków. – Jak… – przełknęła ślinę i zwilżyła wargi językiem. –…jak to się stało? – musiał wybaczyć dociekliwość szatynki, bowiem wiele razy wyobrażała sobie ich spotkanie, ale nigdy w takich okolicznościach.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czy gdyby Lizzie nie wtargnęła wtedy pomiędzy nich niczym tornado i nie zamąciła chłopakowi w głowie wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy przez cały wieczór Johnny trwałby wiernie przy boku Carol z ręką niedbale zarzuconą na oparcie jej krzesła? Nie musiałby ukrywać zainteresowania ani rzucać ukradkowych zerknięć; a naprzeciwko siedziałby inny ksiądz – zapewne jeden z aktualnych przyjaciół Antona? A może złe wróżby ziściłyby się na wzór proroczego snu i bez względu na obezwładniające zadurzenie ostatecznie doszłoby do rozpadu kruchego związku? Dotychczas nie zajmował umysłu podobnymi rozważaniami, ale plamy niespełnionych scenariuszy niespodziewanie zalały Kosowi podświadomość. Rodziła się w nim naturalna ciekawość czy szatynka zdołała spełnić swoje marzenia. Czy odnalazła miłość na jaką zasługiwała i nadal pnie się na wyżyny architektonicznych osiągnięć? Chociaż sam nie doświadczył nieba, gdyż rzeczywistość z Elizabeth pozostawała jak najbardziej ziemskimi zmaganiami usłanymi dywanem kompromisów – pragnął usłyszeć, że Langford odnalazła prywatny skrawek Edenu. Co, po prawdzie, zakrawa na dosyć egoistyczny kaprys skoro poczułby się wtedy znacznie lepiej z odejściem.
Na dobrą sprawę rozstając się postawił na uczuciowy hazard. Afekt jakim obdarował Liz otępiał zmysły. John równie dobrze mógł składać ofiarę ze zdrowego partnerstwa na rzecz ulotnej fascynacji bądź chuci. No bo, mimo sprzeczek tworzyli z Caro całkiem sensowną parę. Przynajmniej póki różnica wieku nie zaczęła dawać się we znaki.
A teraz siedziała tuż obok; zaledwie na odległość oddechu bądź przyciszonego szeptu. Równocześnie nigdy nie zdawała się dalej niż w owej sekundzie, gdy spojrzenia dawnych kochanków skrzyżowały się i splotły w niewidzialnym uścisku. Blackbird wpatrywał się w znajome oczy nie wiedząc czy kryje się za nimi dusza, którą uwielbiał czy ktoś obcy. Ludzie przecież dojrzewają. On również się zmienił; aczkolwiek znacznie mniej niż mogłoby się wydawać. Ubierał sutannę, wyrzekał się majątku oraz finansowych profitów koronujących zawodowe sukcesy; niemniej spał niezmiennie na prawym boku, bezustannie nie umiał tańczyć, śmiał się jak zarzynana foka a przy gotowaniu wyśpiewywał jazzowe hiciory z pierwszych dekad ubiegłego wieku.
Uśmiech Antka przygasł. Upodobnił się do grymasu zawieszonego gdzieś pomiędzy wyrazem rozczarowania a zrozumienia. – Też bym tego chciał. – na uderzenie serca odwrócił wzrok. Bańka nadziei prysła. Od początku trzeba ufać instynktowi. Grała. Pannie Langford należał się Oscar za fantastyczną rolę rozkosznej, szczęśliwej druhny; zupełnie niepodległej ciężarowi przeszłości. Błękit tęczówek znowu skupił się na rozmówczyni po wystrzale pytania na które powinien; ale nie był przygotowany.
Zacisnął wargi mimowiednie spinając mięśnie twarzy. Stężały pod naporem gwałtownego przejęcia. – Po wyjeździe z mia-... – przerwał, słusznie uznając; iż obrany kierunek wytłumaczeń doprowadziłby do konfrontacji z niewygodnymi kwestiami. – Postanowiłem zacząć na nowo. – nerwowo obracał szklankę w palcach prawej ręki. – Miałem do wyboru reset albo game over. Śmierć byłaby potwornym marnotrawstwem. A wiesz jak bardzo tego nie cierpię. – lekki dowcip stał się zasłoną dymną mającą na celu uniemożliwić dziewczynie dostrzeżenie prawdy. Owdowiał zaledwie pięć wiosen wstecz. Rana wciąż wydawała się otwarta, wciąż bolała. – Nie rozmawiajmy o mnie. Wolałbym posłuchać co działo się u Ciebie. – oblicze duchownego rozpogodziło się, złagodniało. – Wcale się nie zmieniłaś. – z zewnętrza, na pierwszy rzut roztargnionego oka. Jak to możliwe?
  • The heat and the sickliest sweet smelling sheets
    That cling to the backs of my knees and my feet
    Well I'm drowning in time to a desperate beat
    And I thank you for bringing me here

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

O czym miałaby opowiadać? Jakie historie przytoczyć? Choć może właściwym pytaniem jest; czy wchodzenie z szatynem w głębszą rozmowę, dyskusję, powrót do relikwii i sytuacji z przeszłości, które nie powinny go już interesować, jest dobrym rozwiązaniem. Ich kontakt, zwieńczony awanturą, bańką niezrozumienia i cholernym, papierowym jamnikiem, zakończył się osiem lat temu. Ten czas z kolei prawdopodobnie przetransformował ich w obce dla siebie osoby, a przynajmniej na to podświadomie liczyła, bo rozmowa z Johnem, nie Antonem, przywołałaby tylko niepotrzebne emocje. C. zaś doskonale zdawała sobie sprawę ze swoich skłonności do sentymentów. Do dziś w ciasnym, ciemnym kącie garderoby leżało pudło z pozostałościami po zrujnowanym związku. Jasnym było, że zanim oczyma wyobraźni przestanie wracać do widoku Johna w czarnym garniturze i koloratce, minie wiele czasu. Zresztą, czekała na nich jeszcze ceremonia ślubna i plenerowe wesele, na które duchowny również otrzymał zaproszenie.
– W takim razie spróbujmy zrobić wszystko, żeby tak się stałożebym następnym razem ucieszyła się na twój widok. Myśli w głowie kobiety prowadziły otwartą wojnę i nie przebierały w środkach. Jej samej ciężko było dojść do konsensusu; zadecydować, jak powinna się zachować. Dlatego ostatecznie przyjęła najbezpieczniejszą formę; dla niej, dla duchownego i pary młodej. Każde z nich było starsze, dojrzalsze i bogatsze o nowe doświadczenia. Wiele zmieniło się od dwa tysiące dwunastego roku, a Carol, choć religia i personalne przekonania dziewczęcia nigdy nie szły ze sobą w parze, nauczyła się wybaczać. W rzecztywistości łatwiej było rozprawiać o wybaczeniu, kiedy osoba, która owego potrzebowała, nie przebywała tuż obok.
– Dość ciekawy wybór – prawy łuk brwiowy powędrował ku górze, a palce bezwiednie złapały kieliszek z winem. Nie lubiła tego słowa. Śmierć. Jak większość ludzi na ziemi bała się jej, bo nie wiedziała co czeka po drugiej stronie. Wierzący opowiadali o niebie, piekle, tymczasowym czyśćcu, a ona potrzebowała dowodów. Twardego potwierdzenia, że gdy zamknie oczy po raz ostatni, coś będzie na nią czekać. Nie umiała swobodnie rozmawiać o przejściu na drugi świat, więc uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi na niespodziewany dowcip mężczyzny. – Stereotypowo… Ludzie, którzy chcą zacząć od nowa uciekają na Malediwy i otwierają bar na plaży. Ewentualnie wybierają się w samotną, pieszą wycieczkę przez kontynent. Seminarium jest dość niecodziennym wyborem – zamoczyła wargi w białym winie, nie odrywając jednak wzroku od Kosa. – Z drugiej strony bardzo podobnym do ciebie. Nigdy nie poddawałeś się konwenansom – nie, kiedy projektował budynki w Stairway, kiedy ustalali plany na wakacje i kiedy przykryci puchową pierzyną oddawali się sobie w całości, wijąc się w cielesnej rozkoszy i nie myśląc o jutrze. Na samo wspomnienie przyjemne ciepło rozlało się w podbrzuszu Caro.
– Byłam tu i tam – przeczesała ciemne pukle palcami. – A finalnie zajęłam się projektowaniem wnętrz – musiał wiedzieć, że ta odnoga architektury kręciła ją najbardziej. Na pewno pamiętał bezsenne noce, kiedy to C. ślęczała nad ekranem laptopa, bo wciąż uważała, że jej prace nie są wystarczająco dobre. – Z Mamie nie jest najlepiej – użyła francuskiego zdrobnienia na babcię, babuleńkę, która zawsze pokazywała, jak wielką fanką Johna jest. Doceniała jego poczucie humoru i zaradność, uważała też, że jawi się jako idealny kandydat na męża jedynej wnuczki. – Ty też – lustrowała kosmyki włosów, gdzieniegdzie posiwiałe, ale wciąż ledwo zauważalne. Delikatne zmarszczki, które tylko dodawały mu uroku, szczególnie, kiedy się uśmiechał. Zestaw piegów – przygaszonych, bo w Seattle na próżno szukać promieni słonecznych w ciągu ostatnich dni.
Ostatnio zmieniony 2020-08-20, 13:44 przez Carol Langford, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dawała mu nową nadzieję. Nie zdając sobie z tego sprawy rozpaliła w sumieniu mężczyzny maleńką lampkę. Nieduże promyki zajaśniały w błękitnych ślepiach. W oddali, za przestworzem dwóch oceanów ktoś włączył bliźniacze latarnie morskie. A może to wyłącznie gra świateł i w czułych tęczówkach odbiły się płomienie dogasających świec? Niepewna obietnica rychłego wybaczenia wypełniła szatyna świeżą energią; ofiarowywała kolejny cel, który chciwie wybijał się przed szereg pozostałych. Tak bardzo pragnął, aby z oblicza rozmówczyni zniknęły jakiekolwiek szczątki odległego smutku. Chciał być przyczyną jej radości, nie rozczarowań bądź żali.
Anton nie nauczył się opowiadać o swoim odrodzeniu i zapewne z owego względu uparcie ucinał wszelkie związki z duchami przeszłości. Odkąd cztery wiosny temu wypłakał się w ramię jednemu z księży, ani razu nie poruszył wątku utraconego małżeństwa, wypadku, kameralnego pogrzebu ani rozmyślań o śmierci. Istniało wysokie prawdopodobieństwo, że tuż po wypowiedzeniu imienia zmarłej ukochanej rozpadłby się na tysiące kawałeczków. Dlatego ponownie odwrócił spojrzenie i zmusił się do wypicia łyka wody, tym samym zapijając potencjalne pasmo ciszy. - Najwyraźniej przytrafiło mi się kilka niecodziennych rzeczy. – mruknąwszy uniósł delikatnie prawą brew, desperacko trzymając się dosyć nonszalanckiej, zdystansowanej postawy. Lubił czasem pofantazjować, że jest „ponad” człowiecze słabości oraz emocje. – Podobnym do mnie. – uśmiech poszerzył się, wyginając w charakterystyczny, zadziorny łuk. Szczerząc się w ten sposób Kos wyglądał chłopięco, wręcz łobuzersko. Tak, jak nie przystoi wyglądać podręcznikowemu duszpasterzowi. – Czyli jak? Z koloratką mi do twarzy? Na początku nie mogłem się do niej przyzwyczaić. Miałem wrażenie, że mnie przydusza. – automatycznie uniósł rękę i pociągnął za kołnierz w próbie poluzowania materiału. Osobliwy błysk w czujnych ślepiach nie przygasł nawet, gdy zmienili temat.
Niby zerkał na zgromadzonych, raz po raz wodząc również wzrokiem po cyferblacie obejmującego nadgarstek zegarka – niby wypadałoby aby wyszedł (zanim dojdzie do jakiejś towarzyskiej katastrofy), ale... Tkwił w miejscu, lustrując buzię Langford z coraz większą swobodą. Poprzysięgając sobie osunięcie w cień zaraz po powrocie „zaginionej” przyjaciółki. Albo za kwadrans. Ewentualnie dwadzieścia minut.
- Tu i tam... – powtórzył, jak wierne echo; bardziej do siebie niż do niej. – Cieszę się. Naprawdę się cieszę. I... jesteś szczęśliwa? Spełniona? – nie była to pula prostych pytań i łączyło się z nimi ryzyko uzyskania nieoczekiwanie przykrych odpowiedzi; ale Anton należał do wąskiego grona ekstremalnych hazardzistów. Wzmianka o babci zmyła z warg pozostałości po zadowoleniu. Czoło duchownego uległo podmarszczeniu, uwypuklając sieć zwykle niewidocznych zmarszczek. – Co się dzieje? – sympatia pozostawała odwzajemniana i Blacky znowu poczuł się znacznie gorzej.
Nie musisz tak mówić. Mam w pokoju lustro. – patrząc w nie absolutnie nie dostrzegał „dzieciaka” sprzed lat.
Ponad ramieniem Carol ukazała się zmierzająca w ich stronę sylwetka kobiety, która swym chwilowym zniknięciem dała parze szansę na pojednanie. – Powinienem iść. – odruchowo dłoń wbił w kieszeń spodni, wymacując podartą paczkę papierosów.
  • The heat and the sickliest sweet smelling sheets
    That cling to the backs of my knees and my feet
    Well I'm drowning in time to a desperate beat
    And I thank you for bringing me here

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Gdyby tylko wiedziała; zdanie perfekcyjnie ujmujące stosunek C. do sytuacji. Gdyby tylko wiedziała, że podczas ich rozstania John myślał już o innej, ciemnowłosej piękności z Grasswillow. Gdyby tylko wiedziała, że niespełna w cztery miesiące wyznali sobie miłość i wierność małżeńską w wiejskim kościółku. Gdyby tylko wiedziała, że we wspomnieniach szatyna jawiła się jako ta szczenięca miłostka, nie umywająca się do uczucia, które połączyło go z nieżyjącą już Lizzie. Będąc świadomą ciągu wydarzeń sprzed kilku lat, wybaczenie okazałoby się być drogą wybrukowaną wieloma przeszkodami i niezmiernie ciężką do pokonania, a bliźniacze latarnie pozostawałyby – na ten moment – odległym marzeniem.
Tymczasem ich kontakt się urwał, a najbliżsi znajomi trzymali buzie na kłódkę. Żadne z nich nie odważyło się powiedzieć jej prawdy i… Chyba słusznie. Niewątpliwie rozstanie zamieniłoby się w jeszcze większe piekło, gdyby znała jego autentyczne okoliczności. Zamiast tego, Carol w raz z upływem dni, a następnie miesięcy nauczyła się żyć bez ukochanego. Samotnego zasypiania bądź jedzenia śniadania w pojedynkę. Nie potrzebowała już jego uśmiechu, aby zacząć dzień w jedyny, właściwy sposób, jak zwykła mu mówić. Bolesne kłucie w klatce piersiowej odwiedzało ją raz na jakiś czas, najczęściej wtedy, gdy działały na nią bodźce zewnętrzne; zdjęcia, stare rysunki Blackbirda czy miejsca, które razem odwiedzali. Ale szybko przypominała sobie, że go już nie ma. Jakkolwiek żałośnie to brzmi.
– Nie wnikam, ojcze – akcent wypowiedzi mimowolnie padł na ostatnie słowo, zwieńczone przygryzieniem dolnej wargi. Całym sobą pokazywał, że nie chce wchodzić w szczegóły, a więc i ona nie zamierzała ciągnąć go za język, proste. – Zmuszasz mnie do tego, żebym powiedziała, że we wszystkim ci do twarzy? – zlustrowała go spojrzeniem, przywdziewając pytający wyraz twarzy do momentu, w którym kąciki ust wygięły się ku górze. – Tak… Myślę, że tak. Swoją drogą, duchowni mogą ubierać się po cywilnemu, szczególnie na takie okazje, prawda? – nie pełnił powinności duszpasterskiej, nie teraz. – I może przyduszanie przez koloratkę było swojego rodzaju znakiem – pozwoliła sobie na nieśmiały dowcip, bo emocje sprzed godziny z każdą minutą ulatniały się, zastępowane przez poczucie względnego spokoju.
– Spełniona? Jak najbardziej – pracowała w największym biurze architektonicznym w Seattle, zarabiała bardzo dobre pieniądze. Byłaby głupia, gdyby gdzieś pomiędzy tym wszystkim znalazła powód do narzekania. – Szczęśliwa – powtórzyła bardziej do siebie aniżeli do Antona. – Można tak powiedzieć – instynktownie potarła palec, na którym jeszcze dwa lata temu widniała złota obrączka. Nie była jednak u spowiedzi, a tym samym nie widziała sensu w opowiadaniu mu o swoich życiowych niepowodzeniach, bez których w ostatecznym rozrachunku było jej lepiej. – Dzieje się starość. Mamie nadal jest bystra jak brzytwa, ale ma coraz większe problemy z poruszaniem się – Carol kochała babkę nad życie, toteż odwiedzała ją prawie codziennie, wypełniała lodówkę jedzeniem i pomagała sprzątać.
– Nie… – nie zastanowiwszy się nad tym wcześniej, złapała go za nadgarstek. Krótki, raptem dwusekundowy chwyt poluzował się, jakby nagle zaczął parzyć. Głupia. –…to znaczy, nie ma takiej potrzeby – wstała i dłońmi wygładziła czarną, aksamitną sukienkę. Symultanicznie próbowała wyrzucić z głowy fakt, że skóra Kosa wciąż miała tę samą faktur; miłą w dotyku, naznaczoną kilkoma pieprzykami. – Nadal palisz? – zapytała, chwytając w międzyczasie małą kopertówkę. Po kiwnięciu głową przez duchownego skierowała się w stronę bocznego wyjścia – miejsce spokojniejsze i bardziej kameralne, ponieważ większość gości wybierało palarnię. Oparła się plecami o ceglaną ścianę i wsunęła papierosa między wargi. – Zapomniałam zapalniczki – musiała zostać na stole.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miłość do Lizzie okazała się prawdziwym kataklizmem żywiołem. Czymś, czego John nie był w stanie powstrzymać. Jak pożar bądź tsunami – pochłaniała wszystko; zmieniając dosłownie każdy fragment codzienności mężczyzny. Ulegle podporządkowywał rzeczywistość podług dziewczęcych kaprysów. Przeprowadził się na wieś, zamieszkał w rozpadającym domu po dziadkach. Wielki mieszczuch i obiecujący architekt począł zajmować się pracą na rzecz lokalnej społeczności. Małymi przebudowami, szkicowaniem projektów budynków gospodarczych i ulepszeń starych szop. Za zlecenia brał niewiele, byleby nikogo niepotrzebnie nie obciążać. Sprzedał piękne mieszkanie w centrum Seattle, przewartościował światopogląd, zweryfikował plany. Był szczęśliwy. Chociaż było nieporównywalnie ciężej, choć pojawiały się paskudne kłótnie a późniejsza wiadomość o bezpłodności w połączeniu z kłopotami finansowymi stała się przyczyną przedwczesnego posiwienia przy skroniach. Przynajmniej Johnny’ego nie nawiedzały niepokoje, że wywiera na kimś nacisk. Ostatecznie, Liz była starsza od niego o pełen rok.
Spojrzenie jakim obdarował Caro wypełniała wdzięczność. – Tego „ojca” możesz sobie darować. – czuł się wystarczająco źle z myślą, że Langdon bezustannie wygląda jak śliczniutka dwudziestolatka podczas gdy on postrzegał samego siebie jako starzejącego się faceta po przejściach. Po następnej wypowiedzi wezbrało się w nim znajome uczucie. Owego łaskotania w klatce piersiowej nie doświadczył od wyjątkowo dawna. Nie wiedział czy już pada mu na głowę czy krótka wymiana zdań prędko przeradzała się w subtelny flirt.
Oh, Boże; minęło tak dużo czasu... Zdolność identyfikowania cienkiej linii oddzielającej dowcip od kokieterii zdążyła się zatrzeć, przepaść w zapomnienie i rozsypać w proch. W egzystencji duchownego pozostawała mało praktyczną umiejętnością. – Tylko jeśli naprawdę tak uważasz... Tak uważasz? – wyrzuciwszy pytanie, parsknął w zrezygnowaniu kręcąc łepetyną na własną głupotę. Poddawał się impulsom, nadziejom, słodyczy ulotności. Jak bezmyślne zwierze. - Nie przyszedłem w roli przyjaciela rodziny czy kumpla pary młodej. Jestem tu jako ich ksiądz. Kolacje takiego typu postrzegam jako zawodowe zobowiązania. – lekko nachylony ku rozmówczyni nadał tembrowi głosu odrobiny miękkości; która konspiracyjnym szeptem dodała ciche: - Nie wypadało odmówić. – jednocześnie nie żałował przyjęcia zaproszenia. Parę minut wstecz, przed zajęciem miejsca na brzegu krzesła obok Carol miał skonkretyzowane wątpliwości; ale z sekundy na sekundę coraz szybciej opuszczały jego ciało. Robił się zdecydowanie zbyt rozluźniony. – Doszukujesz się symboliki w absolutnie wszystkim? – Anton nie wpisywał się w szereg dusz ze skłonnościami do drążenia. Raczej przyjmował rzeczywistość taką jaką jest. Przynajmniej próbował.
Kątem oka widząc ruch, zerknął na palec serdeczny szatynki. Nie szukał wyjaśnienia odruchowego gestu. Nie chciał rozmyślać nad realiami w jakich obracała się Caro. Ani poszukiwać w czymkolwiek drugiego dna. Nie chciał.Myślisz, że mógłbym do niej wpaść? Czasem odwiedzam starszych parafian. Najczęściej wyprowadzam im psy. – z westchnieniem na margines odrzucił wspomnienie starego, ukochanego kundelka – oddanego w lepsze ręce..., porzuconego? Jak zwał tak zwał. – Ale gdyby potrzebowała towarzystwa i nie żywi do mnie niechęci... Chętnie ją zobaczę. – właśnie, co jeżeli babcia zdążyła znienawidzić i rzucić na typa pięć klątw?
Wydawało się jakby minęły całe wieki odkąd ostatni raz ktoś dotykał Antona w równie znaczący sposób. Aż po karku Blackbirda przemknęło przyjemne mrowienie. Stwierdził, że odczucie jest spowodowane gwałtownością – że nie był przygotowany na uścisk ręki. Tyle. Nic więcej. Bez zastanowienia otaksował dziewczynę bystrym wzrokiem, oceniając krzywiznę bioder. Nieco szerszą i pełniejszą niż wtedy, gdy w poprzednim wcieleniu sugestywnie łapał za nią domagając się czułości. Po prędkim pożegnaniu z narzeczeństwem (przecież nie planował wracać do środka) poszedł za Langford, sądząc; iż w tym momencie poszedłby posłusznie nawet na rzeź. Dał się zahipnotyzować, dał się ponownie uczłowieczyć – otrzeć o emocje zamknięte na dnie serca, odrzucone na rzecz mistycyzmu oraz świętości.
Bez zbędnych komentarzy odpalił swoją wierną, wysłużoną zapalniczkę z różowym kotkiem. Trzymając płomień przy końcówce papierosa Carol przypatrywał się jej już zupełnie pozbawionym hamulców, zainteresowanym spojrzeniem. – Kiedy Cię wzięło? – brodą skinął w kierunku fajki uwięzionej między długimi, szczupłymi palcami. Zaraz odpalił własną, zaciągnął się i wypuścił w powietrze chmurę siwego dymu.
Również przywarł plecami do chłodnego muru, przez chwilę pozwalając królować milczeniu. Nagle zabrakło słów. Wystarczyło, by zostali sami i nabrał wody w usta. – Więc... – obiecujący początek. – Chodzisz czasem do kościoła? – usta Kosa zadrżały niebezpiecznie z trudem powstrzymując rozbawienie. Koniec końców uwolniły salwę szczerego śmiechu. Brzydkiego, drażniącego uszy. Charakterystycznego.
  • The heat and the sickliest sweet smelling sheets
    That cling to the backs of my knees and my feet
    Well I'm drowning in time to a desperate beat
    And I thank you for bringing me here

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Lizzie. Gdyby tylko miała świadomość istnienia kobiety, z całą pewnością zazdrościłaby jej wszystkiego; począwszy od budzenia się i zasypiania u boku Johna, przez możliwość mierzwienia ciemnych pukli (które na wsi najpewniej nieco pojaśniały, przyprószone promieniami słońca), kończąc na wsłuchiwaniu się w brzydki, jak to miał w zwyczaju określać, acz zapadający w pamięć śmiech mężczyzny. Boże, jaką ona była szczęściarą!, pomyślałaby, jeżeli Elizabeth egzystowałaby również w jej „wymiarze”. W rzeczywistości życie potoczyło się inaczej, a Carol z biegiem czasu zrozumiała, że zmuszanie się do – chociażby – posiadania potomstwa, byłoby decyzją skrajnie głupią i nieodpowiedzialną. Pięć lat różnicy wieku początkowo wydawało się być czymś łatwym do przeskoczenia – schody pojawiły się po opadnięciu pierwszej chmury pyłu ekscytacji zmieszanej ze słodkim zauroczeniem. Kiedy ona powoli pięła się po stopniach kariery, John był już szanowanym i w miarę rozpoznawalnym w Seattle architektem. Kiedy ona dostała pierwszy awans i bonus do wypłaty, John zakomunikował, że potrzebuje czegoś więcej. Ostatecznie – kiedy w końcu mogła pochwalić się sprzedanym projektem, John oznajmił, że to koniec.
Nie flirtowała; przynajmniej nie w sposób świadomy. Nie miała dużego wpływu na barwę głosu czy nieśmiałe uśmiechy, które w towarzystwie duchownego po prostu się pojawiały. W ciągu kilkunastu minut rozmowa z niezręcznej wymiany zdań przeistoczyła się w niezobowiązujące rzucanie słów podszytymi przyjacielskim przekomarzaniem i Carol nie wiedziała, co ma o tym myśleć, bo właśnie takiego obrotu spraw obawiała się najbardziej.
– Zobaczę, co da się z tym zrobić – przesadzał. Wyglądał wyjątkowo dobrze, a gdyby panna Langford wiedziała o tym, co przeszedł, pewnie pokusiłaby się o bardziej soczysty epitet. – I tak… Tak uważam – delikatne skinienie głową i chwilowe wbicie spojrzenia w obrus sygnalizowało gryzienie się w język. Nie chciała powiedzieć za dużo – na Boga – nie mogła pozwolić sobie na samowolne otworzenie bram emocjom, które udało jej się zamknąć w puszce gdzieś w głębinach umysłu.
– Z jednej strony rozumiem, a z drugiej… Nie zapominaj, że wciąż jestem druhną panny młodej – bezwiedny, delikatny uśmiech i puszczenie oka – tak skwitowała swoją wypowiedź. Agnes niewątpliwie nie byłaby zadowolona wiedząc, że ksiądz Anton, od wielu miesięcy stawiany przez nią na piedestale, przyszedł na kolację z przymusu. Na szczęście C. zamierzała wziąć tę informację ze sobą do grobu. – A ty nie? Zawsze mi się wydawało, że osoby wierzące najczęściej doszukują się wszędzie symboli czy znaków – chmury, powiew wiatru, epidemia wirusa – nie raz słyszała, że każda z tych rzeczy jest działaniem Boga. Ostrzeżeniem lub podziękowaniem.
– Ciężko mi powiedzieć, musiałabym zapytać. Nie ukrywam, że po… – oblizała wargi, wciąż przykryte czerwoną szminką i wzięła głębszy wdech. –…naszym rozstaniu, nie była twoją największą fanką – kto wie, jak zachowałaby się widząc niegdyś ulubionego chłopaka wnuczki odzianego w sutannę z krzyżem na piersi. Mamie pozostawała kobietą bogobojną, bardzo oddaną Kościołowi i wierze, ale nie oszukujmy się – miała swoje za uszami, a kiedy była taka potrzeba, potrafiła porządnie dać w kość.
Stojąc już na zewnątrz zaciągnęła się papierosem i na moment przymknęła zmęczone powieki. Dopiero po kilkunastu sekundach wzrok ponownie umieściła na sylwetce Blackbirda. – Mniej więcej dziesięć godzin po tym, jak zabrałam swoje rzeczy z naszego mieszkania – nonszalanckie wzruszenie ramionami miało na celu zatuszowanie melancholijnego brzmienia głosu. Pozwoliła sobie jedynie na krótkie westchnienie. – Kathy, to wszystko jej wina. A przynajmniej tak sobie wmawiam, bo gdybym rzeczywiście chciała rzucić, to już dawno bym to zrobiła – na pewno pamiętał szaloną przyjaciółkę Caro, jeszcze z czasów studiów. Burza blond loków z różowymi pasemkami i wiecznie dziurawe rajstopy.
Zanim odpowiedziała, otuliła się w całości śmiechem mężczyzny. Głośnym, pokracznym, ale jednocześnie tak bardzo wolnym. Czy właśnie to dawało mu duchowieństwo? – Błagam, nie rób tego – mechanicznie pokręciła głową, przywdziewając zawadiacki uśmieszek i ostrzegawczo wyciągając w jego stronę palcem wskazujący. – Nie zbawisz mnie, Blackbird. Wiele rzeczy się zmieniło, ale nie to. Kościelne mury przekraczam tylko wtedy, gdy jestem zapraszana na czyiś ślub – tym razem zmieniła pozycję; jednak chcąc obrócić się w stronę szatyna, do ceglanej ściany przycisnęła się barkiem. – Lepiej powiedz mi, jak to jest – machnęła dłonią, jakby to miało w magiczny sposób wytłumaczyć jej pytanie. – Mam na myśli twój zawód. Co właściwie z tego masz? – była ciekawa. Naprawdę. Nie zwykła zadawać jedynie kurtuazyjnych pytań.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Właśnie tego się obawiał, właśnie przed tym uciekał. Przed relacjami umykającymi powierzchowności. Przed głębią, przyzwyczajeniem, sympatią wykraczającą ponad życzliwości wymieniane przy okazji bożonarodzeniowych wizyt duszpasterskich. Nawet względem członków własnych grup wsparcia trzymał bezpieczny dystans zapewniający emocjonalną rezerwę (oraz chłodną, obiektywną perspektywę). W przypadku spotkania z kimś równie znaczącym bezwzględna, uczuciowa powściągliwość była niemożliwa. Caro otwierała w Antonie zatrzaśnięte, zapomniane szufladki skrywające reminiscencje oraz przeżycia na których chłopak zdążył postawić krzyżyk. Trudno je po prostu zignorować. Trudno zlekceważyć. W końcu przez pewien czas stała na podium; John wynosił szatynkę na piedestały. Niegdyś, chwilkę; acz jednak taka chwilka zaistniała – to z nią wyobrażał sobie przyszłość. Ale nigdy w ten sposób: w imaginacjach nie pojawiał się ceglany mur, koloratka ani wypisany w sarnich oczętach smutek. Konfrontacja przeszłości z teraźniejszością okazywała się ponadprzeciętnie trudnym doświadczeniem. Chaotycznym i odrobinkę niezręcznym z nagłą nieporadnością towarzyską szatyna.
- Oh... – tylko tyle uciekło z zaciśniętego gardła. – Ooooh. – zdublowane mruknięcie nabrało zupełnie odmiennego wyrazu. Zniknęły podszepty wyrzutów sumienia. Ustąpiły miejsca stanowczej niechęci, wybrzmiewającej na dźwięk znajomego imienia. Nie przepadał za Kathy. Nie zaufałby żadnej przedstawicielce płci pięknej uważającej, iż podziurawione rajtki bądź neonowy lakier na szponiastych paznokciach to perfekcyjny pomysł na look. Zawsze postrzegał ją jako „zły wpływ” na Langford. - Masz rację. Oczywiście, że Cię nie zbawię. Sama musisz się wyzwolić. – brzmiało odrobinkę jak tekst z magnesu kupionego na lodówkę podczas jednej z pielgrzymek. Antka wielce zadziwiało jak wiele mądrości i prawdy zawierają tak proste, pozbawione polotu frazesy.
Co właściwie miał z duszpasterstwa? Kąciki ust machinalnie uniósł ku górze. Zdominowała w nim zaskakująca pewność siebie połączona z nutką dziwnego wyciszenia. To wyciszenie towarzyszyło mu bezustannie odkąd przyjął święcenia, aczkolwiek zwykle siedziało w milczeniu, nie dając o sobie znać. - Wszystko, C. Narodziłem się na nowo. I nie jest to wyłącznie taki wyświechtany slogan rodem z seminaryjnej broszury. – nie podszedł do pytania w praktyczny sposób. Nie uznał, że chodzi o kwestie materialne. W pierwszej chwili pochylił się nad nienamacalnymi benefitami. Ułamki sekund widać było cień przemykający przez spokojne, opanowanie oblicze. Jakaś niewidzialna walka toczyła się we wnętrzu mężczyzny. Po raz kolejny zaciągnął się papierosem, znowu prostym gestem ratując ich przed pauzą sugerującą istnienie tajemnicy lub tematu tabu.
Czegokolwiek bym nie zrobił, czegokolwiek nie osiągnąłem; obróciło się w proch. Najpiękniejsze szkice, największe miłości. – z nieco większą trudnością przełknął ślinę. – Moje życie nabrało znaczenia; gdy poświęciłem je innym. Tym, którzy wciąż mają o co walczyć. – przesunął się na bok, wzór rozmówczyni; błękitnymi ślepiami wwiercając w ciemne oczy.
- Pytałaś mnie wcześniej o znaki. Nie, nie wierzę w znaki. A jeżeli Pan zsyła mi jakiekolwiek wskazówki z premedytacją pozostaję na nie ślepy. – po krótkim odchrząknięciu odwrócił wzrok. – Gdybym miał nadawać głębsze znaczenie osobom i wydarzeniom z mojego życia: usprawiedliwiać brutalne tragedie i rozszyfrowywać paskudne sekrety szukając w nich sensu... Prędko bym oszalał. – w zamyśleniu przysunął fajkę do ust. – Gdybym miał uwierzyć, że Bóg odebrał mi żonę; abym mógł stać się jego sługą; chyba nigdy nie potrafiłbym spojrzeć mu w oczy. Wolałbym iść do piekła. – uwaga skoncentrowana na martwym punkcie w przestrzeni wróciła do Carol. Spięte mięśnie żuchwy podkreślały ostre rysy twarzy Blackbirda. Sprawiał wrażenie zirytowanego, wytrąconego z równowagi. Lecz jasne tęczówki tliły się łagodnością. Jakby organizm Kosa bezustannie tkwił na etapie złości i niezgody na stan rzeczy; podczas gdy oczy pogodziły się ze stratą i poddawały niemej, refleksyjnej żałobie. Nierozmyślnie poruszona kwestia skutecznie popsuła facetowi humor. Powtórnie przywarł plecami do ściany, byleby nie oglądać ewentualnego politowania na buzi C.
  • The heat and the sickliest sweet smelling sheets
    That cling to the backs of my knees and my feet
    Well I'm drowning in time to a desperate beat
    And I thank you for bringing me here

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dym papierosowy przyjemnie wypełniał płuca C., kiedy zaciągała się po raz kolejny i kolejny. Już dawno powinna rzucić to gówno i przez pewien czas naprawdę starała się pożegnać z nikotyną na dobre, jednak w pewnym momencie zawsze przegrywała. Kiedyś nie rozumiała ludzi, którzy znajdywali milion wymówek usprawiedliwiających ich pociąg do złotych Marlboro, a teraz sama je wykorzystywała. Osiem lat temu pierwszy raz przepalała stres, litry wypitego wina i beznadziejne uczucie nieustannie ściśniętego żołądka.
– Ooooh – powtórzyła tuż za nim, podsycając atmosferę dozą ironii, i pokręciła głową w akcie ogólnego rozbawienia. – Wiem, że nigdy jej nie lubiłeś. Ale przysięgam, że do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego uważałeś, że ma na mnie zły wpływ – nie raz wytykała Kosowi, że na jej przyjaciółkę patrzył stereotypowo. Wybór ubioru bądź fryzury nie zawsze wiąże się ze złym zachowaniem i tak – Kathy z ich dwójki zdecydowanie była tą bardziej imprezową i spontaniczną duszą, ale w ten sposób się dopełniały. Kiedy ta przeholowała z alkoholem na imprezie, Caro trzymała jej włosy nad toaletą. Kiedy Caro miała problem, Kathy odciągała od niego myśli szatynki swoimi szalonymi historiami. Tworzyły zgrany duet. A potem wyprowadziła się z Seattle.
Na zdanie księdza o wyzwoleniu zareagowała jedynie uśmiechem. Delikatnym, absolutnie nie wyśmiewającym jego przekonań. Przez całą kolację i teraz – kiedy rozmawiali już sam na sam – uważnie obserwowała jego zachowanie i z pewną dozą zazdrości stwierdziła, że wygląda na szczęśliwego. Jakby był dokładnie w tym miejscu, w którym winien być. Fakt, że miejsce to zaoferował mu akurat Bóg i wiara, nadal pozostawało dla niej czymś niewytłumaczalnym Nie umiała tego zrozumieć, ale prawdopodobnie na owe zrozumienie było jeszcze zbyt wcześnie. Langford nigdy nie była jednak ignorantką, dlatego z szacunkiem podchodziła do każdego słowa szatyna, wpatrując się w jego oblicze spojrzeniem pełnym ciekawości. Aż doszedł do momentu o żonie.
Nieprzyjemny dreszcz przeszył jej kręgosłup. Momentalnie odwróciła wzrok i tym razem skupiła się na lustrowaniu drzew z na przeciwka. Z trudnością przełknęła ślinę, zaciągnęła po raz ostatni, a pomarańczowy filtr rzuciła na ziemię i przydeptała go szpilką. Cisza wypełniła przestrzeń dookoła dwójki byłych kochanków na kilka dłuższych chwil, zaś umysł kobiety uporczywie starał się znaleźć odpowiednie wyrazy… Pocieszenia? Współczucia? Nie miała żadnych informacji o życiu Johna na przestrzeni ostatnich lat, bo bała się, że dopytywanie o nie będzie nieprzerwanie łamać jej serce. Dzisiaj, widząc go w koloratce, z łatwością przyjęła, że przez cały ten czas nie było nikogo innego. To głupie i lekkomyślne, bo przecież znała go i powinna się domyślić, że droga do duszpasterstwa miała wiele zakrętów, również takich, które przybierały kobiece kształty.
– Przykro mi, John – niewątpliwie słyszał to tysiące razy. Gdy odważyła się ponownie przenieść spojrzenie na błękitne oczy Antona, ścisnęła subtelnie jego ramię; w wyrazie współczucia, bo na ten moment, odkładając na bok egoistyczne pobudki, mogła sobie tylko wyobrażać co czuł po stracie tak ważnej osoby. I choć serce biło zdecydowanie za szybko, a zieleń tęczówek tliła niepohamowanym smutkiem, zrozumiała, że to nie jest ważne. – Przepraszam, że o to zapytałam. Nie miałam… – zabrała dłoń i palcami złapała swój złoty wisiorek. – Nie wiedziałam, że miałeś żonę – powiedziała zgodnie z prawdą, przypatrując się mocno zaciśniętej szczęce Blackbirda. – Ja miałam męża – wypaliła, próbując dość nieporadnie odciągnąć myśli szatyna od przykrej przeszłości; całym sobą pokazywał, że nie czuje się komfortowo i najpewniej żałuje, że podjął ten temat. – Rozwiodłam się dwa lata temu.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Lekko ściągnął brwi, przekręcając głowę z przekorą. Następnie, kiedy „oooh” umknęło spomiędzy ładnie wyciętych warg i niczym rozłożony w powietrzu dywan okazało się prologiem do podważania nieprzychylnej opinii o szalonej Wielkiej Nieobecnej – wywrócił błękitnymi ślepiami w widocznym zrezygnowaniu. – Czy to nie oczywiste? Głośna, wulgarna, pstrokata imprezowiczka nie jest najlepszym materiałem na dobrą przyjaciółkę. – używał tego samego argumentu co zwykle wykorzystując ten sam protekcjonalny ton nie świadczący jednak o poczuciu wyższości a obnażający opiekuńczość oraz troskę. Należał do facetów o dosyć skostniałych poglądach, z lękiem obserwujących zachodzące w kulturze zmiany. Modelowa „kobiecość” jawiła mu się jako synonim delikatności, subtelności czyli kojarzona bywała ze wszystkim czego Kathy nie reprezentowała. W pewnym sensie Kos z premedytacją zawężał horyzont i dawał się porwać stereotypom; acz chodziło o Caro. Wtedy jeszcze jego Caro.
Owszem, aktualnie Antek był szczęśliwy. Wystarczyło pamiętać; że nie istniało nic poza tym małym, własnoręcznie wykreowanym wszechświatem. Dystansować się od idei „czegoś więcej” poza chłodnymi, kościelnymi murami; plebanią oraz rzeszą znajomych twarzy. Wierzyć w stare powiedzenie, odtwarzać je niczym pacierz: „czas leczy rany”, „czas leczy rany”, „czas leczy rany”. Nawet jeżeli powyższe jest infantylnym marzeniem, czyż wielokrotnie powtarzane kłamstwo nie otrzymuje szans na awans do statutu „kruchej prawdy”? O ile krzewił wiarę, nadzieję i miłość wchodzące w świętą trójkę chrześcijańskich wartości i pomagał innym ubarwiać swe szarobure rzeczywistości – Blackbird nie widział nic złego w zatracaniu samego siebie.
Miała rację nazywając go Johnem. Przez tych parę chwil wrócił do przeszłości i ponownie został smutnym wdowcem. Zniknął zadziorny ksiądz – pojawił się żałobnik, z wolna godzący się ze stratą oraz samotnością. Czując dotyk (znowu znaczący, znowu przypominający słabą, ludzką stronę) usta wygiął w ledwo widoczny uśmiech. Wyprany z emocji, wypełniony bolesną uprzejmością. Marginalizowanie doświadczanego bólu tak bardzo weszło duchownemu w krew, że przez moment żałował poruszenia wątku wątpiąc; aby Langford interesowały podobnego sortu przeterminowane informacje. Niepotrzebnie smęci, psuje nastrój w wyjątkowo ciepły; miły wieczór. Sądził, iż do tej pory sztuka gryzienia się w język pozostała opanowana do perfekcji.
Nie, nie wiedziałaś. Nie mogłaś wiedzieć. - w końcu ich wspólnego przyjaciela (oraz drużbę podczas kameralnej ceremonii zaślubin w Grasswillow) prosił; by panna młoda, nowa miłość, przeprowadzka zostały tajemnicą. Żeby nie zadręczać Carol , dać jej odżyć. – Stare dzieje. – jak zwykle umniejszając buzującej w umyśle irytacji wciągnął do płuc dym naraz z ciężkim westchnieniem wypychając go ku górze. Wiadomość o stanie cywilnym dziewczyny niezbyt nim wstrząsnęła. C. była śliczna jak porcelanowa laleczka, mądra i zajmująca. Pewnie po jego odejściu nie narzekała na brak zalotników. – Nie jestem fanem. – krótka pauza. Szatynowi wydawało się, że wiadomo o co chodzi; ale po paru sekundach zastanowienia wolał dopowiedzieć: - Rozwodów. W dzisiejszych czasach każda przysięga okazuje się bez znaczenia. – powyższa ocena mogła wybrzmieć zbyt stanowczo i pejoratywnie. Z pomrukiem dezaprobaty wbił niedopałek w ścianę, kręcąc łepetyną. – Wybacz. Nie wiem co się między Wami działo. Równocześnie nie wyobrażam sobie problemu; którego prawdziwa miłość nie byłaby w stanie pokonać. – krył się w nim zadziwiający idealizm.
  • The heat and the sickliest sweet smelling sheets
    That cling to the backs of my knees and my feet
    Well I'm drowning in time to a desperate beat
    And I thank you for bringing me here

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przywdziała na buzię szeroki uśmiech. – Jak widać, nadal tu jestem i mam się dobrze. Kathy udało się nie zrobić mi krzywdy – podsumowanie miało na celu płynną zmianę tematu, na taki, w którym będą w stanie znaleźć porozumienie. Każde z nich mogło pochwalić się dobrym sercem i wychowaniem, ale gdy dochodziło do dyskursu, rozmowa szybko zmieniała się w zaciętą „walkę”. Przynajmniej ze strony Carol, która uwielbiała w typowy dla siebie sposób prowokować nie tylko Kosa, ale również znajomych i przyjaciół – do wyrażania swojego zdania I wchodzenia w polemikę. Niemniej, jedynie jego łapała za skrawek białego t-shirtu, oddechem drażniła płatek ucha i delikatnie popychała w stronę zaścielonego łóżka, gdy powiedział coś, z czym bardzo się zgadzała. Relacja ta była dla panny Langford swoistym połączeniem uczty cielesnej, emocjonalnej i erudycyjnej.
Nie smęcił. Rozmowa samoistnie wkroczyła na przykry, nieobadany przez nich jeszcze teren i teraz musieli się z tym zmierzyć. Czy żałoba mogła być smęceniem? A raczej opowieść o radzeniu sobie z uczuciem rozdzierającym serce? Wiele pytań cisnęło się na zaróżowione wargi, ale żadne nie wydawało się być odpowiednie. Miała nadzieję, że symboliczne ściśnięcie ramienia wyrazi więcej niż najbardziej współczujące słowa. Być może kiedyś – o ile zechcą odnowić kontakt, na tyle, na ile było to możliwe – powrót do przeszłości będzie łatwiejszy, gładszy. Przez głowę C. przemknęła jednak jedna, krótka niczym zaiskrzenie zapałki myśl – nie chcę wiedzieć. Bała się, bo nie była pewna, czy mogłaby mu wybaczyć pozostawienie samej sobie dla innej kobiety. Czy posiadając dokładną wiedzę o linii czasu i momencie poznania Lizzie, wciąż patrzyłaby na niego tak, jak teraz.
Prawdziwa miłość to słowa klucz. Najwyraźniej taką nie była – skierowawszy wzrok na czarne sandałki, wzruszyła ramionami, niby od niechcenia, choć nagłe ukłucie w piersi bezlitośnie przypominało widok sylwetek byłego męża i młodziutkiej studentki na mahoniowym biurku. Przykrość życia objawia się na wiele sposób, a jednym z nich – prawdopodobnie również jednym z najgorszych – jest zderzenie w rzeczywistością i zrozumienie, że kochać nie musi symultanicznie oznaczać być kochanym. Coś, co pewnie powinna zrozumieć i przyjąć do wiadomości jeszcze po rozstaniu z Blackbirdem. – Nasza miłość – ironiczny akcent wdarł się między słowa szatynki. –…nie pokonała fascynacji mojego byłego męża pewną studentką, która uczęszczała na jego zajęcia – nawet nie wiedziała, czy wciąż się spotykali. Nigdy nie potrafiła zrozumieć zdrady; objąć rozumiem motywów kierujących osobami, które kiedyś przysięgały wierność i uczciwość małżeńską. Jasną rzeczą był spontaniczny pociąg fizyczny, to przecież zupełnie naturalne i ludzkie odruchy, ale czy sumienie i – przede wszystkim – uczucie do własnej żony nie powinno w jakikolwiek sposób hamować pierwotnych instynktów? Cztery lata temu, kiedy poznała Aidana na kampusie Uniwersytetu Waszyngtońskiego, zaślepiła ją intensywność motyli szaleńczo rozbijających się w brzuchu. Intensywność, o której istnieniu zapomniała na kilka długich wiosen. – Było minęło – powiedziała w końcu i pokręciwszy głową skupiła zielone tęczówki na obliczu duchownego. – Ilu ślubów już udzielałeś? – była ciekawa. Autentycznie. Nie wątpiła w umiejętności i oddanie mężczyzny, ale upewnienie się w pewnych kwestiach pozostawało czymś normalnym, jeśli było się główną druhną na ślubie najlepszej przyjaciółki.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „University District”