WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

I
- - - - -
Chciałby usłyszeć kiedyś słowa w aranżacji słodyczy tak swawolnej jak: nie warto. I palże licho – słyszał je pewnie; lat parę temu i miesięcy, i dni, i godzin nawet – ze dwie i pół – wstecz. Że nie warto głowy sobie zawracać wpisem w prasie na temat rzekomej "amatorszczyzny gorszącej podniebienia prawdziwych smakoszy", której – podobno – na porządku dziennym doświadczało się w Edgewater. Nie warto więc przejmować się zagraniem konkurencji mało ambitnym. Nie warto na udry iść z sąsiadem, którego pies upodobał sobie ikarową wycieraczkę jako stały punkt podróży spacerowej; z uwzględnieniem tarzania beztroskiego i pamiątek dobrotliwie pozostawionych w postaci kudłów. Kudłów-całych-kłębów. Nie warto wiecznie na wojen atrapy wyruszać i miniatury, z samego siebie robiąc nic więcej ponad figurkę żołnierzyka ołowianego.

W tym tylko szkopuł cały polegał, co jednocześnie w oku tkwił niby drzazga, że jego życie od zawsze w te właśnie wartości obfitowało. Wszystko miało swój cel, i powód, i warte było wysiłku – i sumienności skrupulatnie mierzonej – ale nigdy, przy tym, sił na zamiary. Słuchał więc, oczywiście i przytakiwał nawet, że – o, zdecydowanie, nie warto tym czy tamtym głowy sobie zaprzątać. Ale co pod dywan zamiatał; zawsze okazywało się sprawami wyłuskanymi z załomów życia prywatnego.
Bo z pozostałościami – to jest z wszelkim aspektem zawodowym, radzić sobie potrafił całkiem przyzwoicie. W głównej mierze wystarczyło posiłkować się schematami utartymi – na bieżąco dopasowując to tylko, co uchodziło za pracy element „nieprzewidywalny” i „niemonotonny” (co, warto podkreślić – często przedstawiano jako plus, że niby wypaleniu zapobiega).
Być może role odwrócić zechciałby na moment czy dwa – by „nie warto” wtłoczyć pomiędzy kuchenne ściany wyłożone glazurą-absolutnie-na-tłuszcz-odporną, a uwagę jego i upór, za karczysko złapać i siłą tak, nie po dobroci żadnej – wykręcić w kierunek tego, co każdej doby pozostawiał pod opieką samoistną (więc nieistniejącą).

Związki nieszczęśliwe, przyjaźnie nadwyrężone wraz z zaufaniem i dziecko, które – wrażenie miał – potrzebuje chwil paru, by w twarzy jego – twarz ojca (nie tyle ojca, co ojca-swojego), faktycznie, rozpoznać.

Bolało?

Pewnie, że tak.
Czy mocniej, niż zdarzało mu się ostrzem zadrasnąć?
Tłumaczył sobie, że nie. Wcale nie.
Sumienia przecież zarzynać nie warto.

Deni? – Chrząka, omal nie wdepnąwszy w owej katastrofy rozbryzg. Ślepia ledwie odrywając od ekranu telefonu; bo terminy gonią i ustalenia, i kontakty, i sprawy pilne. – Linden. Chryste, o-oj. Nie chcę cię martwić, ale to chyba jednak wygląda mi bardzo na tak. – Skwitował to westchnienie jedyne, które z ust kobiecych zdążyło się wydobyć w zawodu sygnale. I, nie mogąc zdobyć się na żadną co bardziej celną puentę; scenę straszliwej zbrodni podsumował śmiechem łagodnym. – Czy to jakiś akt pokutny? Za to, że język każesz ludziom łamać na swoim nazwisku, to – solidarnie – zdecydowałaś, że najlepiej będzie, jeśli sama się połamiesz?

I w kucki schodzi – z piętra sobie naturalnego (tam gdzieś, pośród obłoczków miękkich, których satyną ego mężczyzny jest wyściełane), do parteru niemal. Pomaga pozbyć się dowodów zbrodni; pudełek styropianowych roztrzaskanych smutno na asfalcie, jak truchło ptactwa jakiego, które nieopacznie na szybie przejrzystej zakończyło swój lot przez życie. Znad tej brei dopiero przyglądać zaczyna się jej, ostrożnie – w razie potrzeby gotów wytłumaczyć się policzka kobiecego zabrudzeniem; sugestią jakąś, subtelną. Ale serce furkotało – trzepotem jakimś nad-intensywnym, jak koliber do życia przywrócony. Jak on; do przeszłości. A przeszłość – kiedy dzielona na dwoje, spod kontroli wyrywa się nazbyt chętnie. Niewrażliwa na koloryzowanie, faktów paru naciągnięcie – jeśli filmem była nagrywanym z perspektywy mnogiej.
Linden miał przed sobą – a jakby stało przed nim rodzeństwo Krzyzanowskich, i Preston, i Dedal z Naukrate rodzice jego, i panteon jakiś; co rozkazać zaraz skory będzie, by rozliczać go ze wszystkich przewinień zaszłości.
Wzrok spuścił, brwi ściągając ku sobie. Wzdrygnął się widocznie – spoliczkowany brutalnie rzeczywistości łapskiem.
No nie… Bez jaj! Błagam, powiedz, że to jest jakiś jednorazowy wypadek, cholera jasna, kurczak im wyszedł akurat, krewetki, cokolwiek – ale nie, że B-
B l u e?
ż-że twój brat cię zaraził całą tą WEGEPROPAGANDĄ. – Żachnął się, kawałek tofu smutnego, gąbczastego, trącając czubkiem buta. Z obrzydzeniem. Z ogromnie przerysowanym autentycznym obrzydzeniem.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie było do kogo się zwracać o pomoc, gdy sznurowadło rozwiązało się, tuż przed wejściem do szkoły, ani gdy kwadrans po piątej wybijał, a rodziców od ponad godziny nie widać na horyzoncie. Rzekł by kto, że mając dwójkę starszych braci, nie tak źle na tym wszystkim wyszła. Ale nie zwracał nikt uwagi na to, że jeden z głową w chmurach wiecznie, a drugi zbyt mocno przykuty do ziemi. Gdzieś po środku Deni rozpaczliwie głowę przez chwilę na boki obracała, to w prawo, to w lewo, jakby skądś pomoc miała nadejść, ale nic takiego, ni to nawet znak z nieba, nigdy się nie zjawił.
Za cel więc dość szybko obrała tą pomoc nieszczęsną - co by nieść ją we własnych rękach - i dbałość w najmniejszym detalu o rodzeństwo swoje (nawet to najstarsze), a nawet o rodziców i to nim jeszcze głową ponad stół wyglądała; zdarzyło jej się kocem matulę zakryć, kieliszek z jej ręki wyciągnąć nim mięśnie luźno puściły, przed tragedią go uchronić i przed ostrym głosem papy Krzyzanowskiego, co ciął, sznyty zostawiając na duszy, a te goiły się opornie, mozolnie, zbyt wolno, by przed bliznami się uchronić.
Otóż dobrze było mieć cel ambitny, nawet powierzchownie, mimochodem zahaczający o własne upodobania, a nie cudze. Nie stawiać całego życia na szali i nie wić się, nie dopasowywać do innych, zatraciwszy w tym siebie.
Choć pojęła to bardzo szybko, nigdy na głos tego nie przyznała, jakby samo wyartykułowanie ów słów, sprawiło, że się urzeczywistnią, i że Deni w rzeczy samej za dobra jest, ale w najgorszym tego krótkiego pojęcia znaczeniu. Bo mimo, że dobro u ludzi rzeczą deficytową jest nierzadko, tak być za dobrym nijak się ma z serca dobrocią, bo idąc krok dalej, gdyby choć raz Linden zmierzyła się ze swoim problemem, uznając, że w istocie - istnieje ten bubel, zadałaby sobie pytanie:
"Cóż te wszystkie razy znaczą, gdy za szofera byłemu mężowi robiła albo te dwa śmieszne miesiące, kiedy mięsa sobie odmawiała (?), bo wszak ni krzty miłosierdzia w tym, a zwykłe dupy lizanie przypodobanie".

Basta.

Zdarzyło jej się raz zaprotestować. Wtedy, co żołądek do gardła jej podszedł i przysięgłaby, że niedaleko jej było do zwyczajnego zejścia z tego padołu. Szkoda tylko, że na ołtarzu, a nie w bardziej dogodnym miejscu, na przykład przed kościołem albo w zakrystii chociażby. Najlepiej w ogóle, gdyby jedynymi oczami zwróconymi na nią podczas tej przełomowej chwili były te należące do głównego zainteresowanego, ale Deni nigdy, dosłownie nigdy, nie wychodziło nic tak jak powinno, o ile nie chodziło o kogoś innego niż ona.

Dość.

- T-taak? - jęk przeciągły z ust się wydobył, choć jeszcze chwilę temu zaprotestować się im udało. Że nie!, bo nie chciała, by to w ten sposób końca dobiegło. Cóż ona pocznie bez gotowego obiadu? Wszak nie-ugotuje, bo sama, ups, łamaga. Na śniadanie jajecznica, na obiad tosty, a na kolację coś się zamówi.
Oczy przesunęły się po rozbryzgach to tu, to tam upstrzonych. Po plamach i kopcach w indyjskie przyprawy ubranych, po pudełkach, których zawiasy presji nie wytrzymały, pozwoliwszy sobie na krótki lot w przypadkową stronę. I wtem łez nabrały, wargi zadrżały gotowe do wybuchu, ale co tak się rozkleić miała? Zacisnęła je w wąską linię i uniosła wzrok tym razem na mężczyznę, który pierwszy na linii ognia się znalazł.
- I-ca-rus - wydusiła z siebie, jakby w małym odwecie, żeby pokazać, że i jego imię do łamania się języków nadaje, choć to zupełna bujda była. - Pokutny - prychnęła pod nosem, przed oczami wizualizując sobie wszystkie te powody, dla których ów stwierdzenie miało sens większy, aniżeli sobie Peregrine wyobrażał, na dowcip się siląc.
- Być może, ale nie zamierzony. Zresztą, nie mogłabym sobie odmówić takiej przyjemności z życia, jak obserwowanie ludzi, siłujących się z moim własnym nazwiskiem. Choć śmiem przypuszczać, że to los albo ktokolwiek tam na górze siedzi, zadecydował o zgotowaniu mi piekła, jeszcze nim z tego świata odejdę, i całkiem to zrozumiałe, tylko... Tylko, że dzisiaj bardzo mi to nie na rękę - wytłumaczyła, raz jeszcze spojrzawszy na pogorzelisko, topiące się w przaśnych barwach, z miażdżącą przewagą żółtego curry. Podbródek powędrował dzielnie do góry, stwarzając pozory, jakoby wcale kilka sekund temu nie była bliska płaczu i popadnięcia w histerię.
Jeszcze warga jedna drży, do której nie dotarła waga tego przedsięwzięcia i zamiast dostosować się do reszty ciała, w swej swawoli postanowiła wytrwać jeszcze jakiś czas, póki właścicielka ów ust, nie skryje jej za dłonią, bądź rąbkiem kołnierzyka, skoro zapanować nad nią nie potrafiła.

Na tym samym poziomie się znalazłszy, twarzą w twarz, dzieląc pomiędzy niewielką przestrzeń, poczuła zapach perfum, subtelny, w nozdrza drażniący, przemieszany z typową dla kucharzy wonią oleju, nośnika zapachów wszelakich od soczystej wołowiny, po buraki marynowane, na patelnię rzucone, by przygrzać lecz nie przypalić.
Przyjemny. Znajomy. Wspomnienia sprzed lat przywołujący.
Przystojny, o kurczę.
Zarumieniła się, znów wzrok spuszczając, na wyjątkowo interesujący kawał tofu, wróżbę z niedoszłego obiadu, zamiast fusów.
I znów do góry, w oczy wlepione w nią badawczo, bez zahamowań żadnych. I czemu to tak? Kto pozwolił? Blednie i pąsowieje na przemian. Bidulka. Gdzieś zgubiła podręcznik Jak zachować się w niekomfortowych sytuacjach. Głupio się czuje tak pośród brei, z policzkiem smagniętym żółtym rozbryzgiem. Kiedyś chciała nawet grać w filmach, bo ta scena jakby z komedii wyjęta, ale aktorka z niej żadna i budżet za niski. Wcale dobrze nie wypadła.
- Nie zaraził - bzdura, a kto ostatnio stek z kalafiora upichcić próbował, przez co niemal do pożaru doprowadził? No kto Deni? Ty za dobra na te bzdury jesteś.
- T-tooo... To nie tak jak myślisz - kurwa, nie ten scenariusz, zła scena. Cięcie. Stop klatka. Od nowa i akcja! - J-ja, potrzebuje czegoś na szybko, okej? Nie umiem gotować, jasne? Nie umiem. Jestem beznadziejnym przypadkiem, a Blue.... Blue mówił, że tu jedzenie dobre, więc przyszłam, no i wygląda prawie tak jakby było łatwe, i no wiesz, jakbym potrafiła sama to zrobić. Jakiś sos, przyprawy, dodać parę kostek tofu i voila, gotowe. A mam niedługo ważne spotkanie i... I nie zdążę! A ta baba, kuchnię indyjską lubi podobno, tak kiedyś usłyszałam, a ja... A ja prawie zabiłam jej TEŚCIA! Więc muszę.... M-muszę jej obiad ugotować. No bo co innego mam powiedzieć? Że przepraszam, nie wiedziałam, że ma chore serce? Ale święty by z nim nie wytrzymał! - ręce rozłożyła bezradnie, oczy wzniosła do nieba i czekała. Czekała na ten grom z jasnego nieba, co o nim tak często mowa, aż ktoś go ześle i spali ją do cna.
<center>...</center>

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Genesee”