Chętnie zapewniłby wówczas (to jest, gdyby Petra zadecydowała się podjąć ryzyko i zaufać mu na tyle, by uchylić przez nim, choćby krótko, rąbka rodzinnych tajemnic) dziewczynę, że owszem, tych
największych (życiowych) ciężarów wcale nie trzeba zawsze dźwigać w pojedynkę i to zupełnie w porządku, by się ich wagą czasami z kimś podzielić - za sprawą rozmowy albo zwierzenia...
Gdyby sam w to wierzył, ślepo i bez najmniejszego zawahania, tak, jak robił to przed trzema, czy czterema laty. Och, przecież to był piękny stan - tak
ufać, i dzięki temu w świecie czuć się trochę pewniej i bezpieczniej, w każdym nowopoznanym człowieku nie dopatrując się potencjalnie zdrajcy albo zagrożenia, ale, jeśli nie od razu sojusznika, to przynajmniej kogoś, kto się tym sojusznikiem może stać zupełnie szybko (zgodnie z kultywowaną w czytanych przezeń książkach, i morałach płynących z opowiadanych mu w Szkołach historii o braterstwie i męstwie, że serce należy nosić na dłoni, i do wszystkich podchodzić z szacunkiem, oraz honorowo). Henry pamiętał jeszcze wiążący się z tym, naiwny spokój i, faktycznie,
lekkość.
A potem -
No cóż. Potem na własnej skórze przekonał się, że to tylko jakaś perwersyjnie-zwodnicza mitologia, albo po prostu bajki, do poduszki opowiadane dzieciom tylko po to, by za parę lat te same dzieci (choć zwykle trochę wyższe i zasobne w większą ilość słów i umiejętności) kompletnie obedrzeć ze złudzeń.
Zdarzyło mu się przecież zawierzyć - i to nikomu innemu, jak własnym rodzicom - z największym sekretem, jaki można było sobie wyobrazić (to znaczy: jaki można było sobie wyobrazić będąc chłopcem wychowanym wśród chłopców, i tych chłopców, niekiedy, pragnącym, a jednocześnie uczonym od dziecka, że normą jest heteroseksualność, a cnotą - absolutna wstrzemięźliwość i powściągliwa samokontrola) i sparzyć najboleśniej, jak sparzyć się można w relacji z drugim człowiekiem w nieopierzeniu i bezbronności niespełna szesnastego roku życia.
A po tym, co stało się w konsekwencji, już jakoś mu się
odechciało (ufać).
Wyszedłby więc na totalnego hipokrytę, gdyby zaczął teraz Petrę przekonywać, by tak po prostu otworzyła przed nim serce. Może na dobry początek wystarczyła zaskakująca przypowiastka o tajnikach węgierskiego leksykonu.
Być może też miało się na niej, po prostu, zakończyć - jeśliby znajomość Chollet z dziewiętnastolatkiem miała nigdy jednak nie przekroczyć progu relacji powierzchownej i zupełnie nieryzykownej pod jakimkolwiek emocjonalnym względem.
Nie zdążył zapewnić blondynki, że mówi poważnie - rany, przecież Petra musiała zauważać, albo przynajmniej zaczynać zdawać sobie sprawę, że komu jak komu, ale Heinrichowi Wittgensteinowi naprawdę daleko jest do jakiejkolwiek wirtuozerii w zakresie flirtu i przyjemnie zaczepnych dwuznaczności. Jego umysł jak zwykle nie nadążył jednak za mową, albo może to mowa wyminęła się z umysłem, więc chyba tylko klapnął trochę głupio wargami, zanim przyszło mu potwierdzić, że owszem, pływało mu się dzisiaj całkiem dobrze.
Szli zadbanymi, ni to wąskimi, ni szerokimi alejkami, którym najpierw towarzyszył szpaler złocących się pierwszymi zwiastunami jesieni drzew, potem niski murek na którym, o czym Henry jeszcze nie wiedział, studenci lubili przesiadywać w słoneczne popołudnia między wykładami, a w końcu i patchwork mniej i bardziej nowoczesnych budynków, kiedy już znaleźli się w gęściej zabudowanej partii kampusu. Dzień - wbrew temu czym szarawe niebo straszyło parę godzin wcześniej - zapowiadał się ładny, z potencjałem na zupełnie piękny, o ile jakiś wiatr z północy nie planował im potem przywiać deszczu albo gęstego zamglenia. Henry'emu różowił się teraz tylko nos - jednocześnie od orzeźwiającego, porannego chłodu, jak i pierwszych skubnięć liżącego go weń słońca. Wsunął dłonie w kieszenie; plecak zawiesił na jednym ramieniu, a sportowa torba obijała mu się trochę o przeciwległe biodro.
Petra przystanęła dokładnie w chwili, w której chciał jej się odwdzięczyć jakąś anegdotką o słowach, które istniały wyłącznie w niemieckim, ale w żadnym innym języku. Dziewczyna popatrzyła nań jednak w sposób, w który można spoglądać na wybitnie cherlawego szczeniaka. Jakby się człowiek zastanawiał, czy temu nieszczęściu potrzebna jest szczepionka na nosówkę, czy raczej eutanazja.
A potem -
Potem stało się coś raczej dziwnego, bo Henry wysłuchał Petry, zamrugał trzy razy, odchylił głowę i się roześmiał.
W żadnym razie wrednie, tonem wyjałowionym z jakiejkolwiek potencjalnej kpiny, raczej dźwiękiem, który jego samego zaskoczył jak kaszel albo czkawka.
To, że samą dziewczynę na takie spontaniczne, a z pewnością przy tym nietanie (choć i nie jakieś szaleńczo kosztowne, nie oszukujmy się, przecież nie szli do jakiegoś Canlis) śniadanie było stać, Henry mógł wywnioskować nie tylko z faktu, że to z jej strony padła ta propozycja, ale i z jakości noszonych przez nią ubrań i sposobu, w jaki się w nich poruszała (nie z marek - wiadomo było, że wielkie logo na fatałaszkach i akcesoriach noszą zwykle ci, którzy mają potrzebę coś otoczeniu udowadniać, a osoby, które pieniędzy mają raczej pod dostatkiem nieszczególnie dbają o podobne mechanizmy).
Pytaniem jednak zaskoczyła go kompletnie - nie tylko dlatego, że Henry, jak większość młodzieży, która pochodzi z prawdziwych pieniędzy, na co dzień nie za bardzo myślał o finansach (i po prostu je wydawał - nieprzesadnie i zwykle rozsądnie, ale też bez większych zahamowań, jeśli cel był ich warty), więc w ogóle nie spodziewał się tego pytania, ale również, ponieważ blondynka zabrzmiała po prostu ryzykownie nieuprzejmie.
Boże, gdyby naprawdę nie było go stać, poczułby się teraz absolutnie parszywie.
- Zamożny? - Powtórzył jej pytanie, jakby nie był pewien, czy mówią w tym samym języku. Odpowiedzialności nie dało się jednak zrzucić na różnicę w amerykańskim i brytyjskim akcencie - Zależy jak na to spojrzeć...
I tu stała się rzecz ciekawa, bo w kolejnej chwili przemówił nie dziewętnastoletni Henry Wittgenstein, ale ten, jakim chłopak miał się stać - przy działaniu odpowiednich okoliczności - dopiero za parę lat. Pewniejszy siebie, bardziej wyszczekany, momentami okrutny, bo złośliwością gotowy odwdzięczyć się za złośliwość. Nie rozpoznał tego jeszcze, ale poruszyło się w nim teraz coś, co zapragnęło odwetu na Petrze. A najlepszą drogą byłoby ją pewnie trochę skonfundować w tym podświadomym poczuciu, że jest od niego...
No, co? Lepsza?
- Moi rodzice byli zamożni, a moja siostra i ja jesteśmy jedynymi spadkobiercami, więc... - Cmoknął, spoglądając w stronę kawiarnianych drzwi - Nie martw się, myślę, że będzie mnie stać na to śniadanie.
Śmiesznie było tak pomyśleć, że jego rodzice umarli głównie po to by trzy lata później Henry mógł wybrać się z jakąś ładną, nową koleżanką na flat white i świeżo wypieczone croissanty.
petra chollet