imie i nazwisko
robert william wondolowski
pseudonim
bobby
data i miejsce urodzenia
08/21/1982; East Orange, NJ
dzielnica mieszkalna
South Lake Union
stan cywilny
żonaty
orientacja
hetero
zajęcie
agent
miejsce pracy
FBI, sekcja CID
wyznanie
rzymskokatolickie
jestem
miejscowy / przyjezdny
w Seattle od:
paru dni
Nic zatem dziwnego, że Robert bardzo wcześnie (i już na zawsze) stał się Bobby'm - jako sprytny, krnąbrny i wszędobylski smyk, wszystko chciał zobaczyć i wszystkiego dotknąć, więc z dzieciństwa czerpał całymi garściami i to zdrobnienie po prostu mu pasowało. To zresztą pamiątka po dziadku; to on zaczął go tak nazywać, a potem nauczył jak wiązać buty, jak rzucać piłką, jak się golić i jak być starszym bratem - był jego pierwszym prawdziwym przyjacielem i bardzo przeżył jego śmierć, bo miał nadzieję, że będzie mógł razem z nim dzielić spełnienie największego, dziecięcego marzenia.
Paradoksalnie jednak wcale nie chodziło o sport, mimo że w liceum grywał w drużynie futbolowej, albo dajmy na to - o muzykę, choć ta towarzyszyła mu na codzień, a o sprawę znacznie większą. Otóż już jako młody chłopiec, Wondolowski zamarzył sobie karierę w policji. Brzmi to trochę, jak marzenie przeciętnego nastolatka z normalnej rodziny, ale w jego przypadku chodziło o coś więcej: o powołanie, o chęć naprawy świata i o... Heat z 95' w reżyserii Michaela Manna. To właśnie ten film, pokazany mu zresztą po kryjomu przez dziadka, zrobił z niego przyszłego gliniarza, a rola Ala Pacino wytyczyła ścieżkę, którą zaczął podążać, z nadzieją na to, że jemu klątwy uda się uniknąć.
Policjantem został w Nowym Jorku, nieco ponad rok po wydarzeniach z 9/11. Był nieopierzonym, ambitnym i pełnym nadziei gliną, więc jeszcze długo wydawało mu się, że może naprawdę zrobić różnicę, a młodzieńcza fantazja przyćmiewała mu coraz mocniej zmniejszający się dystans, wydłużające się godziny i sukcesywnie zaniedbywane relacje. Z jednej strony niby odznaczał kolejne pozycje na swojej bucket-liście i przebojem wchodził do wydziału zabójstw nowojorskiej policji; z drugiej - z dnia na dzień coraz bardziej dziczał i samotniał, zamykając się w swojej małej bańce, gdzie jedynymi wartościami była służba, sprawiedliwość i prawda. Był naprawdę gotów poświęcić swoje życie i podyktować je walce o rodziny tych, którym życie odebrano zbyt wcześnie.
Korytarze federalnego biura śledczego przemierzał więc z łatką niereformowalnego już od pierwszego dnia pracy. Wszelkie próby wepchnięcia mu pod nos jakiegoś partnera kończyły się fiaskiem, a rekordy "wytrzymalności" liczono w tygodniach, tak bardzo trudny był w codziennym obyciu. Ale to właśnie dlatego trafił do biura - bo chciał mieć większe możliwości i bo chciał być wolny: od procedur i polityki (dobre sobie, nigdy wcześniej ani nigdy później się tak nie pomylił), ale i od czujnego wzroku, uwag i westchnięć potencjalnego partnera. W końcu, skoro doskonale radził sobie w pojedynkę, to nie widział powodu, dla którego miałby swój styl pracy dopasowywać do kogoś innego.
I wtedy pojawiła się doktor Carter. Jej - na początku - dawał tydzień; była przecież naukowcem i nie miała doświadczenia w terenie, a poza tym - zanim połączyła ich praca, zupełnym przypadkiem połączyło ich coś jeszcze. Z tygodnia zrobił się więc miesiąc, z miesiąca dwa i pięć, i świat w końcu zaczął nabierać kolorów. Z początku bladych, pastelowych bo to przede wszystkim praca im przyświecała, a z czasem - coraz bardziej wyrazistych: jak krew na asfalcie przed gmachem federal plaza, jak ziemia na pustkowiu w Pensylwanii i jak płatki astrów w wazonie, ilekroć zbliżał się dzień, o którym nie da się zapomnieć. Gdyby ktoś mu wtedy powiedział, że pięć lat później ciągle będzie mu partnerką w pracy, a co więcej narzeczoną i wreszcie żoną, postawiłby przeciwko wszystkie pieniądze, bo takie historie działają tylko w filmach, a ten nakręcony o nim byłby nudny, trudny do polubienia i czarnobiały. I dzisiaj by tych pieniędzy nie miał.
Nic zatem dziwnego, że pierwsza rocznica powiedzenia sobie tak miała być wyjątkowa; jezioro Chelan niedaleko Seattle było im świadkiem, gdy parę tygodni po najczarniejszym dniu w swoim życiu poprosił ją o rękę, więc zasłużyło na kontynuację tej historii i kolejny, jeszcze szczęśliwszy jej rozdział. Ten sam zatem dom nad urokliwą zatoczką i ta sama kładka, skrzypiąca w dokładnie tych samych miejscach co parę lat temu z łódką na własny użytek; ten sam ceglany kominek, taras i duże łóżko, z którego wcale nie chce się wstawać; wszystkie tak samo ważne i potrzebne, żeby opowieść o mamie i tacie od pewnego momentu mieniła się już tylko ładnymi kolorami.
I pewnie by tak było, gdyby nie noc, która nie tylko pokrzyżowała im plany, ale i przyszpiliła do odległego Waszyngtonu na dłużej. Z dala od rodziny, przyjaciół i domu.
Z dala od... psa.
→ zgodnie z rodzinną tradycją, jest absolwentem uniwersytetu Rutgersa, natomiast jako jedyny Wondolowski - nigdy nie trafił do futbolowej drużyny uniwersyteckiej (co uwiera go trochę do dzisiaj), mimo że w liceum, przez wzgląd na swoje warunki fizyczne, grywał nawet ze starszymi rocznikami. Dyplom ostatecznie skończył zresztą tylko zaocznie, a nie z honorami jak na przykład jego młodszy brat.
→ ma psa - teraz to już pewnie przynajmniej ośmioletniego kundelka w typie shar-pei, o wdzięcznym imieniu Heat. Pasuje do niego idealnie, ponieważ jest leniwy, łatwy w obsłudze i wystarszony, a poza tym wcale nie potrzebuje tak dużo uwagi i wbrew pozorom dzielnie znosi trudy rozłąki.
→ mówi z charakterystycznym, twardym, brooklyńskim akcentem, zupełnie innym niż ten, który wyniósł z rodzinnego domu; wszystko dlatego, że na ten moment większość życia spędził już na Brooklynie i przesiąkł tym stylem bycia, życia i mówienia (do tego stopnia, że czasami bywa boomersko żenujący).
→ dba o formę z kilku powodów - po pierwsze i oficjalnie, bo boi się, że jak w końcu ktoś się uprze, żeby go zwolnić, to przyczepi się do jego testów sprawnościowych, a tego upokorzenia wolałby uniknąć; po drugie - bo nie chciałby być ciężarem dla innych gliniarzy, gdyby znalazł się w centrum jakiegoś zamieszania; a po trzecie, bo... lubi jeść. Lubi jeść i robi to namiętnie, bez litości i do przesady wręcz, więc kilogramy trzymają się go trochę ciaśniej, niż mogloby się wydawać i dlatego nie może sobie pozwolić na lekceważenie siłowni.
→ ma bardzo specyficzny sen. Czasami zdarza mu się zasnąć tak twardo, że nawet koniec świata by go nie obudził, ale przeważnie sypia bardzo płytko i czujnie, żeby nie powiedzieć, że wręcz paranoicznie; budzi go najmniejszy szmer na klatce schodowej albo głośniejszy warkot silnika w dole ulicy. A najzabawniejsze jest to, że bardzo rzadko wygląda na niewyspanego i zwykle jest rześki, energiczny i przytomny.
→ jest zagorzałym fanem (i cierpi z tego tytułu katusze) Jets; również zgodnie z rodzinną tradycją. Stara się nie opuszczać domowych meczów na stadionie i uparcie wierzy, że akurat jemu uda się doczekać drugiego superbowl w New Jersey, chociaż przeżył już tyle zawodów, że ciężko mu się ekscytować małymi sukcesami.