WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

dreamy seattle
Awatar użytkownika
32
170

malarka

cały świat

columbia city

Post

<br>
  • Come on, skinny love what happened here
Kap.
Kap.
Kap.
Jeden. Dwa. Trzy.
Charlotte nie była pewna, czy w swoich myślach liczyła kolejne krople, poszczególne oddechy czy może sekundy, które skrupulatnie wybijała wskazówka na tarczy wiszącego na ścianie zegara.
Szmaragdowe Miasto raz jeszcze znalazło się w cieniu burzowych chmur, a ulice spowite były mrokiem i przygnębieniem, które od kilku dni były nieodłącznym elementem domu przy Phinney Ridge. Żal i smutek wprosiły się między ściany budynku dotychczas wypełnionego dziecięcym płaczem i donośnym śmiechem rodziców, gdy ich pociecha - zupełnie nieświadomie, bo przecież miała tylko trzy miesiące - robiła coś, co rozczulało serca i prowokowało uśmiech.

Trzy miesiące.
Czym były w zestawieniu z życiem, które czekało na Zoey, a którego miała już nigdy nie doświadczyć? Świat w brutalny sposób odebrał im dziecko, a samej dziewczynce - możliwość wszystkiego. Nie miało być pierwszych stawianych kroków, wypowiedzianego w nieporadny sposób mama, stresu związanego z rozpoczęciem nauki w szkole, a potem nerwów wynikających ze wszystkich zagrożeń, jakie miały czyhać na ich malutką córeczkę.
Paradoksalnie nie potrafili uratować jej już teraz, choć i ta ocena wydawała się surowa, bo kto mógł toczyć spór ze śmiercią?

Charlotte westchnęła, po raz kolejny podejmując się próby zapięcia bransoletki - tej jednej, konkretnej, z którą nie rozstawała się od kilku miesięcy, a która dziś, jak na złość, nie chciała z nią współpracować.
- Zaraz skończę - zapewniła krótko, kiedy tylko zorientowała się, że nie była w sypialni sama. Celowo jednak nie spojrzała na Blake’a, wiedząc, że ten jeden ruch z jej strony zaowocowałby ponownym napływem emocji, których upust próbowała dać sobie rano.
Powitanie dnia z myślą, że to właśnie dziś mieli pochować Zoey Gię Griffith, wpędziła ją w stan złości, żalu i paniki, których konsekwencją był długi, żałosny płacz. Jego konsekwencje widoczne były na jej twarzy i oczach nawet teraz, a może po prostu była to kumulacja wszystkich poprzednich dni.
Wyglądała i czuła się... źle, choć było to naprawdę dużym uproszeniem całej gamy towarzyszących jej uczuć.
- Cholera - fuknęła, gdy kolejna próba wciśnięcia zapięcia w odpowiednie oczko zakończyła się fiaskiem, w którego efekcie bransoletka spadła na podłogę.
Lottie podniosła biżuterię, rezygnując jednak z walki i jedynie przysiadając na skraju stojącego nieopodal fotela. Dopiero wtedy zdobyła się na odwagę, by przyjrzeć się Blake’owi.
W normalnych okolicznościach uznałaby, że wyglądał cholernie dobrze, a bijąca od niego elegancja z pewnością skierowałaby kobiece myśli na tory dalekie od przyzwoitych. Ten dzień był jednak inny, a ona - wiedząc, że stroili się na pogrzeb własnego dziecka - miała ochotę jedynie na to, by znaleźć się tuż obok Gii.
- Tylko ty, ja i Zoey? - dopytała, tym samym nawiązując do ustaleń sprzed kilku dni, a właściwie jednej nocy, która upłynęła im pod znakiem kolejnych łez i analizy tego, od której właściwie strony powinni byli ugryźć kwestię pochówku.
Nie chcę nikogo innego. Tylko ciebie.
Prośba ta nijak pasowała do dotychczasowego kontekstu podobnie brzmiącego wyznania. Tym razem przepełniona była smutkiem i wyrzutami sumienia, bo przecież niesprawiedliwym było, by odmówić możliwości pożegnania się dziadkom, ciotkom i wujkom Zoey.
Z drugiej strony - doceniała ich wyrozumiałość i akceptację sugestii o wcześniejszym pożegnaniu.
- Chyba - zaczęła, pociągając nosem - powinniśmy jechać. - Znów przełknęła ślinę, czując w niej posmak goryczy. Porażka nigdy nie smakowała dobrze, a cała ta sytuacja jawiła się w oczach Charlotte jako największe niepowodzenie w życiu.
Raz jeszcze przesunęła spojrzeniem po sylwetce Blake’a, zaraz potem rozglądając się po sypialni, w której wszystko się zaczęło; to przecież tu rozlało się wino, tu malowała jego portret, kiedy spał po nocy spędzonej razem. Wszystkie te wspomnienia lawirowały na granicy szczęścia i rozpaczy. Szczęściem było bowiem posiadanie Blake’a Griffitha w swoim życiu we wszystkich rolach, w które dotychczas się wcielił, z rozpaczą z kolei wiązał się fakt, że raz jeszcze bezpowrotnie stracili coś - kogoś - ważnego i że los wciąż kpił z nich prosto w oczy, najpierw dając, potem odbierając nadzieję na to, że jeszcze mogło być w porządku.
Mogło?
- Muszę tylko jeszcze... coś wziąć - dodała, tym samym wyjaśniając powód swojego wstania z miejsca i ruszenia w kierunku drzwi.
Kolejnym celem jej spaceru stał się - niegdyś - pokój Zoey. Od tamtej nocy przebywała w nim niemal codziennie, długie godziny spędzając w fotelu, w którym zwykła córkę karmić lub po prostu trzymać w ramionach. Lubiła się tam zamykać, mając wrażenie, że tylko ściany tego pomieszczenia nie były zmęczone jej płaczem oraz tym, w jak kiepskiej formie się znajdowała.
Siedziała zatem w ulubionym miejscu, spoglądając w okno, a w ramionach zamykając nie ukochaną córkę, a maskotkę, która od pierwszego dnia jej pobytu w domu znajdowała się nieopodal łóżeczka. Biały, puchaty królik nosił już ślady użytkownika, wszak chwytanie go za uszy Zoey upodobała sobie najbardziej, dlatego Lottie nie wyobrażała sobie, by Gia miała... odejść bez niego.
- Jeszcze chwilkę - poprosiła jednak, kiedy i w tym pomieszczeniu poczuła obecność Blake’a. Zaciskające się gardło i zbierające się w oczach łzy były silniejsze niż zdrowy rozsądek i myśl o konieczności opuszczenia domu. Chciała odsunąć ten moment jak najbardziej w czasie, bo to oznaczałoby, że pożegnanie z małą Griffith zbliżało się wielkimi krokami, a na ich wykonanie Charlotte nie była gotowa ani dziś, ani nigdy.
- Nie dam rady. - Napad płaczu był nagły, a Lottie ukojenia szukała przede wszystkim w maskotce, której faktura była - a może było to jedynie złudzenie; mrzonka pogrążonej w żałobie matki - przesycona zapachem i obecnością córki.

autor

lottie

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • Surrender every word, every thought, every sound.
    Surrender every touch, every smile, every frown.
    Surrender all the pain we've endured until now.
    Surrender all the hope that I lost you have found.
Uniósł wzrok, spojrzeniem chcąc wyłapać pojedyncze promienie słońca, jakie mogły - nie-mogły; nie było ich, zniknęły, wpasowując się w klimat nie tylko Seattle, ale i całego poranka - na ułamek sekundy spowodować, iż nadzieja wyprze pustkę, od kilku dni zamieszkującą jego serce, umysł, jego w s z y s t k o.
Jego n i c.
Drżącą - z zimna, z niewyspania, z nerwów; z nieumiejętnie dobranej trucizny pomocy, po jaką postanowił ukradkiem sięgnąć - dłonią chwycił między dwa palce papierosa, wypuszczając przez siebie kolejną smugę dymu. Szarość wtopiła się w kolor nieba; osiadła na ciemnej, grafitowej koszuli, zabrudziła swoim zapachem czarną marynarkę, w którą powoli wsiąkał deszcz. Zmęczone źrenice doznały ulgi poprzez kilkusekundowe schowanie je pod ciężkimi powiekami; by ukryć czający się w odmętach myśli mrok, pleciony milionami cieniutkich, czerwonych naczynek. Kolejny głęboki wydech (ostatni? nie; jeszcze trochę pocierpisz, Griffith; bo karma nie jest k a r ą, a efektem działań) i krótkie odchrząknięcie nastąpiło równocześnie z cichym dzwonkiem telefonu leżącego na parapecie.
Wayne.
Nieprzyjemny supeł po raz kolejny próbował zacisnąć się na tchawicy mężczyzny; bynajmniej nie był on skutkiem wypalonych (jeden, dwa, trzy...) papierosów, a świadomością tego, że zabrakło im czasu nawet na to, aby Zoey Gia Griffith mogła nazwać jego swoim o j c e m.
Blake Griffith, kim teraz jesteś?
Dla niej, dla nich, dla świata.
Dla siebie.

Przygryzł policzek od środka i potrząsnął głową, jak gdyby chwiejny rezon (stracił go wtedy, kiedy ciskał meblami przez okno, czy dawno temu, gdy wino swoją intensywną barwą pomalowało panele przy łóżku?) miał w ten sposób wrócić do n o r m y.
Parsknął śmiechem. Gorzkim, wciąż zachrypniętym i stłamszonym mocnym zaciśnięciem szczęki. Jego normą były przecież pogrzeby; ludzi najbliższych, na których pożegnaniu nie pozwolono mu uczestniczyć, albo zupełnie obcych, gdy patrząc na lejące się strumieniami łzy innych ludzi, on sam nie czuł żadnych emocji.
Krótka, naznaczona konkretnymi komendami rozmowa poprzedziła jego powrót do domu. Do tych czterech ścian, jakie dzięki pracy zaangażowanych w to ludzi (powinien podziękować Jackie; kiedyś to zrobi) nie wyglądały już tak tragicznie, jak jeszcze trzy dobry wcześniej. Wymieniona szyba chroniła co prawda przed zimnem; dziwnie, bowiem w środku panował równie nieprzyjemny chłód, jak i za nią.
Wdech-wydech. Nadal żył. Kurwa.
Nerwowe wygładzenie materiału marynarki nie pomogło w zachowaniu pozorów spokoju, który swoją śmiesznością (ot, spokój; czyli miałoby być ł a t w o?) nijak nie pasował do atmosfery domostwa przy Phinney Ridge. Nieśpiesznie przekroczył próg sypialni, aczkolwiek ostatecznie bokiem oparł się o framugę i bez słowa - spokojnie, Lottie, możesz zostać tu tyle, ile potrzebujesz; to się nie zmieniło - lawirował wzrokiem między ramą łóżka, podłogą i drobną blondynką, której nie potrafił pomóc.
Chciał. Wszystkie - i każda jedna z osobna - złamane obietnice powodowały, że zatrzymywał się w miejscu, nim wykonał kolejny krok. Najwyraźniej - nie potrafił zrobić nic więcej, niż tylko być.
...źródłem problemów, z którymi musieli zmagać się oboje.
- Mogę... - Pomóc?; urwane wpół słowo zastygło w gęstym powietrzu, a ciemnowłosy pojedynczym skinieniem głowy zareagował na frazę wypowiedzianą przez jasnowłosą. Stanął na przeciwko lustra, jak gdyby to, jak wyglądał - czy odpowiednio i tak powinno wyglądać się na pogrzebie własnego dziecka - miało jakiekolwiek znaczenie. Nie miało. Przeczesał palcami dłoni krótko przystrzyżone włosy i potarł kark.
- Tylko my - potwierdził rzeczowo, w czystej, lustrzanej tafli łapiąc wzrok Charlotte. Raz jeszcze zapewnił rodziców, że owszem; właśnie tego chcą i na pewno sobie poradzą (znali go na tyle, by rozróżnić tony prawdy i fałszu?), a gdyby zmienili zdanie - na pewno zostaną powiadomieni. Nie sądził, by w tym temacie cokolwiek mogło ulec zmianie.
Nie planował i teraz przytłaczać Lottie obecnością; tym razem swoją, bowiem zdawał sobie sprawę z tego, że - być może - potrzebowała chwili ciszy; ulotnego momentu na zebranie myśli i poukładanie ich, aby nie rozsypać się tuż po wyjściu z sypialni. Nie poganiał jej, nie kładł nacisku na to, że być może są spóźnieni. Nie spoglądał wymownie na znajdujący się na nadgarstku zegarek. Chwycił za to rączkę walizki, aczkolwiek nim z nią zszedł na dół, przepuścił Hughes w progu.
- W porządku - skwitował, odprowadzając ją nieco zamroczonym spojrzeniem. W parze za sięgnięcie po walizkę, szło - całkiem instynktowne - sprawdzenie, czy wnętrze marynarki chowa w niewielkim, strunowym woreczku coś, co było pewnego rodzaju wybawieniem; w końcu ciągnęło go powoli na dno.
N i e t e r a z.
Zszedł po schodach w dół, pozostawiając ich bagaż przy drzwiach wejściowych, lecz kierując się nieprzyjemnymi obawami wobec tego, w jakim stanie mógł zastać jasnowłosą, powrócił na piętro.
- Dobrze - odpowiedział cicho - poczekam tyle, ile będziesz potrzebowała - poinformował, rozglądając się po pokoju Gii. Spoglądając na łóżeczko, na maskotki i prezenty od najbliższych, których zdążyła oczarować. Zawiesił wzrok na wiszącym obrazie; bezwiednie cień uśmiechu uniósł kąciki ust mężczyzny, kiedy - dla odmiany - pozytywne wspomnienia odwiedziły jego podświadomość. Tuż po tym ta zderzyła się z szarą rzeczywistością, na której brakowało rozlanych jasnych kolorów farb zdobiących płótno.
- Dasz radę, Charlotte. - Kciukiem sięgnął po jej podbródek i lekko uniósł go, tym samym sprawiając, by na niego popatrzyła. - Oboje damy radę. Musimy... - wyszeptał, krótkim muśnięciem wargami jej skroni chcąc sprawić, by poczuła się pewniej; że był obok, i mógł złapać ją wtedy, kiedy tylko poczuje się mniej stabilnie.
O ile nadal była w stanie mu zaufać.
...o ile sam - mimo wszystko - wciąż w to wierzył.
- Chodźmy - polecił miękko, zsuwając swoją rękę na dłoń kobiety, by zamknąć ją w uścisku.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
32
170

malarka

cały świat

columbia city

Post

  • I wanted you to know, I love the way you laugh

Zmącone.
Wszystko było zmącone.
Błękitne niebo ciemnymi, deszczowymi chmurami. Dom pozostałościami na szybko organizowanego remontu. Głowa Charlotte myślami dalekimi od pozytywnych. Serce uczuciami, które rozrywały ten dotychczas intensywnie, wesoło bijący narząd na strzępy prawdopodobnie niemożliwe do pozbierania.
Optymistyczne nastawienie uleciało wraz z ostatnim oddechem Zoey, a ciepło bijące od Charlotte wobec najbliższego otoczenia i całego świata przeistoczyło się w chłód, którego nie próbowała i nie chciała ukrywać. Każdy ruch był wyuczony, automatyczny, a stawiane kolejno kroki stanowiły jedyny dowód na to, że ona jednak wciąż - niestety; w przeciwieństwie do Gii - żyła.
Chłodne palce zaciskały się na poszczególnych przedmiotach, nie budząc jednak nawet minimalnego zainteresowania. Nie istniało nic, co prowokowałoby nadmierną ekscytację, a dotychczas ukochane fragmenty codzienności stanowiły rozsypankę, której wcale nie zamierzała składać. Usta wypowiadały kolejne słowa, ale ich sens stał pod ogromnym znakiem zapytania, gdy głowa pulsowała bólem - ostrym, nieprzyjemnym, choć z perspektywy czasu Lottie nie wiedziała, czy wywołanym brakiem snu, nerwami czy płaczem. Być może była to spójna całość, przed którą nie umiała się bronić, wszak jedyny powód walki zniknął bezpowrotnie wśród atłasu, jakim wysłana była niewielka, zdecydowanie zbyt mała trumna. Wzrok lawirował między elementami otoczenia, szukając punktu zaczepienia. Na koniec dnia wciąż widziała jedynie ciemność; nie tę dosłowną, wszak światło dnia rozpraszało mrok, ale tę znajdującą się dookoła. W środku, w sercu, wciąż czaiły się myśli i słowa dalekie od szczęśliwych.
Czym było bowiem szczęście?
Przez ostatnie tygodnie sądziła, że wszystkim tym, co wniosła do ich - naprawdę? czy to wciąż był i c h dom? - domu i codzienności Zoey; cichym płaczem dźwiękami przypominającymi śmiech, nieśmiałym uśmiechem, zaczepnym błyskiem w spojrzeniu, które do złudzenia przypominało to Blake'a.
Również dziś widziała w jego oczach kolor tęczówek, które od paru dni nie mogły spoglądać na nich z zaciekawieniem, ufnością i wszystkimi uczuciami, którymi obdarzyła ich Gia. Również w jego wzroku dostrzegała czający się mrok i coś, co blokowało tak uwielbianą przez nią iskierkę.
Nigdy nie chciała, by byli tylko rodzicami, choć definicja ich relacji pozostawała tak samo płynna jak zawsze. Pragnęła, by byli dla siebie zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności.
  • I wanna hold you high and steal your pain away

Chciała być. Trwać przy nim. Teraz, jutro, z a w s z e. Nie uważała bowiem, by w ich przypadku słowo to miało termin przydatności; by było przesadą użytą pod wpływem chwili i natłoku emocji - zarówno tych, które wywindowały ich do nieba, jak i sprowadziły na samo dno piekła. Wszystkie działania, podejmowane decyzje, intencje i motywacje - był nimi on. Dawał jej siłę, której tak potrzebowała. Był filarem, o który mogła się wesprzeć. Schronem, do którego wracała. Powodem uśmiechu, zapewnieniem, że powitany dzień miał być dobry. Był tym, czego pragnęła i potrzebowała, jednocześnie wierząc, że mogła być tym samym dla niego; domem, bezpiecznym azylem, pewnym punktem, który nie pozwoliłby mu upaść.
Tak bardzo chciała o tym pamiętać.
Tak bardzo chciała, by i on pamiętał, że był w s z y s t k i m.
  • I keep your photograph, I know it serves me well

Westchnęła, kiwając głową na znak niemej zgody. Oddając mu bransoletkę, skupiła swoje spojrzenie na twarzy Blake'a. Nie szukała w niej zmian, nie próbowała zmusić go do odmalowania na niej odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Nie zamierzała pytać o niesprawiedliwość, o to, jak sobie poradzą, o to, że przecież nie zasłużyli na to wszystko. Wbrew temu, co sugerowali świat i ludzie, widziała w nim dobrego człowieka, wspaniałego ojca, partnera, z którym pragnęła iść przez życie i budować przyszłość - nawet, a może zwłaszcza, gdy ta wydawała się tak niepewna.
- Dziękuję. - Za pomoc. Za ostatnie dni. Za to, że jesteś. Sama nie była pewna, za co jeszcze, wszak lista wydłużała się z każdym dniem, ale Hughes wcale nie czuła się dłużna. Podejmowała jedynie liczne próby sprawienia, by i on poczuł się lepiej, choć nie miała pojęcia, czy subtelny dotyk opuszków jej palców, spędzane we wzajemnym uścisku noce i przepełnione milczeniem chwile były cokolwiek warte.
Wiedziała jedynie, że kiedy leżeli na miękkim materacu, kiedy trzymał ją w swoich ramionach, kiedy mogła czuć ciepło bijące od jego ciała i słyszeć miarowe uderzenia serca - wtedy była w domu, a każda taka noc była najwspanialszą w jej życiu.
- Chciałabym, żeby tym razem było... - Łatwiej. Wiedział to. Rozumiał. Na pewno.
Pociągając nosem, posłusznie uniosła głowę, by ich spojrzenia znów mogły się spotkać. Wystarczyło zaledwie kilka sekund, by jej serce znów zabiło mocniej, a oczy wypełniły się łzami. Niespodziewany przypływ emocji raz jeszcze pchnął ją w kierunku jego ramion, gdy swoje własne zacisnęła wokół karku mężczyzny.
- Tak bardzo cię... - zaczęła, skrywając twarz w materiale jego marynarki. Zamilkła, mając wrażenie, że to nie był dobry czas dla wyznania, które po raz kolejny padłoby w okolicznościach co najmniej niesprzyjających, a które powinno kojarzyć się przede wszystkim szczęśliwie.
Westchnęła, wplatając palce między krótkie kosmyki jego włosów, chłonąc bliskość i zapach, które jako jedyne - poza jego silnym chwytem - utrzymywały ją nie tyle w pionie, co przy zdrowych zmysłach i świadomości.
To były ich wspólne rany.
- Chodźmy - przytaknęła cicho, pozwalając zaprowadzić się na parter. Jedna z dłoni mocno zaciskała się na tej męskiej, druga - na wspomnianej już maskotce, bez której Charlotte nie wyobrażała sobie dzisiejszej uroczystości, choć nie miała pojęcia, czy zarówno pluszak, jak i sama Hughes mieli wystarczająco dużą siłę sprawczą, by wesprzeć Blake'a w poszukiwaniu ulgi.
  • I wanna hold you high and steal your pain

autor

lottie

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nikt nie próbował słać w eter marnych pocieszeń sugerujących, że jeszcze będzie dobrze; ta rana była bowiem zbyt głęboka, aby naiwnie liczyć, że mijające tygodnie, miesiące, a może nawet lata, będą w stanie ją zagoić i sprawić, że nawet podczas przypadkowego naruszenia nie zacznie pulsować tak samo intensywnym, przeszywającym bólem. Próżno było doszukiwać się w spojrzeniach bliskich osób niezmąconej wiary w to, że oni - Charlotte i Blake - będą potrafili być tak silni, jak z a w s z e; że i tym razem po ochłonięciu, z uniesioną brodą i pewnym krokiem, uda im się ruszyć w przyszłość.
Wspólną przyszłość.
Nikt nie był na tyle odważny, aby świadomie chcieć karmić ich tego rodzaju kłamstwem; podanym elegancko, w dobrej wierze, na połyskującej tacy składającej się ze szczerych intencji. Każda z osób, która odrobinę lepiej ich znała, musiała wiedzieć, że to wszystko było w obliczu tak tragicznej sytuacji zbędne.
Blake Griffith nie potrzebował współczucia; jego cierpki posmak i lepki wydźwięk za dobrze przyswoił podczas licznych spotkań z, chociażby, rodzicami, kiedy to na kilkanaście minut opuszczał zajmowaną celę. Po uniewinnieniu mierzył się z politowaniem, kpiną, szczerymi życzeniami przepełnionymi prośbą do stwórcy o to, aby i on stracił kogoś dla siebie tak ważnego, jakimi dla najbliższych były osoby, które - rzekomo - zabił.
Ostrożnie przejął bransoletkę, aby z podobną temu dbałością zapiąć ją - choć pewnie nie za pierwszym razem; skostniałe od zimna palce nie były tak sprawne jak wtedy, kiedy, na przykład, naciskał poszczególne klawisze fortepianu, a te wydawały kojące dźwięki - na szczupłym nadgarstku blondynki. Cieszył się, że wciąż - n a d a l - jej towarzyszyła; że ten drobny prezent, jaki przywiózł ze sobą z Meksyku, był niezmiennym elementem tej wywróconej do góry nogami codzienności.
- W porządku - powtórzył ponownie, pozbywając się z tonu głosu wcześniejszej chrypy spowodowanej nie tyle, co nadmierną ilością wdychanego i wydychanego dymu, co niewielką liczbą wyrzucanych w eter słów. Szarość ukryła gdzieś za horyzontem cały sens; rozmów, opowiadania o tym, jak minął kolejny - taki sam, jak poprzedni - dzień. Niewielka porcja przyswajanych posiłków nie była w stanie zatrzymać wrażenia, że jego żołądek wywraca się i podchodzi do gardła, gdy pomyślał o tym, że czegoś na pewno zapomniał; że mógł lepiej przygotować się do pożegnania Zoey. Zupełnie tak, jak gdyby szykował urodziny córki, a ta, patrząc na fotografie sprzed lat, mogłaby mu kiedyś wyrzucić, że nie przygotował wydarzenia wystarczająco dobrze.
Starał się; próbując poskładać w jedną, kompletną całość rozbitą na mnóstwo drobnych kawałków obietnicę. Przyrzeczenie mówiące, że będzie obok wtedy, kiedy będzie potrzebny. Że będzie filarem wspierającym fundamenty tworzącej się, dzięki (dzięki, nie p r z e z ) splotowi nieoczekiwanych wydarzeń r o d z i n y.
  • 'Cause it's cold outside when you coming home.
    'Cause it's hot inside, isn't that enough?

Samemu milcząc, chciał pozwolić jej mówić. Wyrzucić z siebie zalegające na dnie duszy słowa; te raniące od środka i przeszywające na wskroś. Takie, które ciążyły i ciągnęły na dno, utrudniając tym samym dostrzeżenia na powierzchni tych licznych, choć niknących po żałobną aurą, niuansów.
- Chcę. - Wiotki, bo zaledwie kącikowy uśmiech wkradł się na twarz ciemnowłosego. - Potrzebuję - rzucił w następstwie, płynnie przechodząc do kolejnego pragnienia, jakie pojawiło się na drodze tejże znajomości. Umiał odróżnić każdy z tych etapów; okresów, jakie w obecnej teraźniejszości sprawnie się ze sobą przeplatały.
- Kocham - dokończył za nią szeptem, lecz prawdopodobnie niedomówieniem byłoby pewnie postawione stwierdzenie, jakoby Blake Griffith pragnął jedynie postawić kropkę, o której Charlotte tym razem zapomniała. Może tym razem chodziło o coś więcej.
Może.
Wsłuchując się w cichy rytm jej mocno bijącego serca i nerwowo unoszącej się klatki piersiowej, samemu przymknął powieki na dodatkowych parę sekund, kreśląc podczas tego kilka stworzonych na potrzebę chwili pejzaży mających swoje odbicie na materiale przylegającym do pleców jasnowłosej.
Opuszkami palców przywracał z odległych wspomnień te wszystkie sinusoidy; gwałtowne upadki i równie intensywne wzloty, po których obawiał się, że kiedyś mógłby się do takiego życia nie tyle, co przyzwyczaić, a...
...że chciałby takiej codzienności.
- Nie musimy się spieszyć. Z niczym. Z drogą, z przygotowaniem, z... pożegnaniem - zapewnił ze spokojem, kciukiem muskając policzek Lottie. - I tam możemy zostać tyle, ile będziesz... będziemy, potrzebowali - wyjaśnił, zatrzymując się dopiero przy drzwiach, gdzie sięgnął po zawieszony kobiecy płaszcz, jaki pomógł jej ubrać, a następnie po swoje okrycie wierzchnie.
- Możemy? - dopytał, a po uzyskaniu twierdzącej odpowiedzi, samemu skinął głową. Niełatwym zadaniem było porzucenie chęci na zatrucie się kolejnym papierosem, aczkolwiek zrezygnował z tej cwanej próby skrócenia swojego życia o następne - podobno - niespełna sześć minut. Zamiast tego ruszył wraz z Charlotte do samochodu; swojego grafitowego jaguara, bowiem nie uważał, że wobec Zoey ciemny, ponury karawan był właściwym wyborem.
Żaden z tego typu wyborów - konieczności - nie był dobrym.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
32
170

malarka

cały świat

columbia city

Post

Z nieskrywaną czułością przyglądała się kolejnym ruchom jego smukłych palców; czuła drżenie własnego ciała i przyjemne mrowienie w okolicy nadgarstka, gdy cienką skórę muskały miękkie, ciepłe opuszki. Wystarczyła zaledwie ta krótka, ulotna chwila, by przez moment znów powrócił spokój i przeświadczenie, że była w domu, na swoim miejscu, dokładnie tam, gdzie być powinna - z nim, obok, blisko.
Spoglądała na Blake'a w ciszy, dokładając wszelkich starań do tego, by nie sprowokować presji, by nie padły nieme pytania o to, co dalej i jak właściwie powinno wyglądać teraz ich życie - osobne czy wspólne? Oczywistym było bowiem, że wciąż tak samo mocno pragnęła tego drugiego, nawet jeżeli do serca zdążył zapukać strach związany z tym, że tym razem ich marzenia i myśli mogły biec w zupełnie odmiennych kierunkach. Mimo to - patrzyła. Na jego twarz, znajome rysy, zmarszczki, gdy pojawiał się grymas lub chwila konsternacji w walce z zapięciem bransoletki. Patrzyła na jego sylwetkę, chłonąc płynącą z jego obecności bliskość, ale zajrzeć próbowała dużo głębiej.
Jeszcze nigdy tak bardzo nie chciała poznać jego myśli i uczuć. Zawsze starała się dać mu odpowiednią przestrzeń i swobodę, pewność, że mógł mówić o wszystkim, ale jednocześnie nie musiał wspominać o niczym. Czasami cisza była lepsza niż nieodpowiednio dobrane słowa, ale bywały momenty, gdy przeszywała na wskroś, budząc jedynie lęk o kolejne minuty, sekundy, dni i przyszłość - zarówno bliższą, jak i dalszą. Tego dnia pragnęła - choć wcale nie oczekiwała - żeby po prostu mówił; o tym, co działo się w jego głowie, co najmocniej ubodło jego serce, czego się obawiał, a w czym widział - o ile w ogóle - nadzieję.
Widzisz jeszcze nadzieję, Blake?
Dla siebie? Dla mnie? Dla n a s ?

Elementy niepewne pojawiały się coraz szybciej, a brak odpowiedzi sprowadzał na skraj przepaści, w którą była gotowa wskoczyć od kilku dni - z tęsknoty i rozpaczy, za Zoey, przy której chciała być. Miała być i zawiodła - córkę, Blake'a, wszystkich dookoła, nawet jeżeli brak wpływu na pewne sprawy był silniejszy niż najlepsze nawet intencje. Przekonanie - być może błędne - że można było zrobić coś inaczej, lepiej nie dawało jej spokoju, mąciło zmysły i raz jeszcze popychało ją w kierunku płaczu, który powstrzymała tylko dlatego, że Blake ją ubiegł i odezwał się jako pierwszy.
Z dłońmi wciąż ułożonymi na wysokości jego karku, wykonała krok do tyłu, by zyskać lepszy, szerszy widok na jego twarz. Skupiwszy się przede wszystkim na oczach Blake'a, z należytą uwagą wsłuchiwała się w kolejne dobrze już znane słowa.
Również i w jej przypadku sprawiły one, że kąciki kobiecych warg uniosły się w nieznacznym, ledwo dostrzegalnym uśmiechu. Wspomnienia uderzyły ze zdwojoną siłą, przypominając o niezwykle znaczących dla nich epizodach, gdy padały kolejne wyznania.
Rzadko zdarzało się jednak, by ich autorem pozostawał Blake, dlatego ulotne rozbawienie bardzo szybko zostało rozmazane przez jedną, nie dającą Charlotte spokoju myśl - znanymi sobie cytatami przywoływał znajome obrazy czy może jednak pod płaszczem używanych przez nią fraz próbował przekazać coś więcej?
Chcę. Potrzebuję. Kocham.
Słodycz każdej pojedynczej myśli zakropiona była nutą obietnicy, które również nie padały ze strony mężczyzny zbyt często, a jeżeli już - zawsze dotyczyły spraw stanowiących priorytet w ich życiu.
- Tak. - Krótkie przytaknięcie i skinięcie głową miało być jednoznacznym potwierdzeniem, że dokładnie o to jej chodziło, ale na końcu języka wciąż czaiło się pytanie, czy naprawdę miała to na myśli jedynie ona?
Szczerze. Bez niedopowiedzeń.
O b i e c u j e s z?

- Wiem - odparła, dopiero teraz pozwalając sobie na nieco głębszy oddech. Czas - tym razem - zdawał się być sprzymierzeńcem, o którego wcale nie prosiła i którego wolałaby na swojej drodze uniknąć, nawet jeżeli oferował możliwość pożegnania się z Zoey w należyty sposób.
Czy taki jednak istniał, skoro wciąż się z tym nie pogodziła? Skoro pożegnanie w ogóle nie powinno mieć miejsca? Skoro Zoey Gia Griffith powinna być w domu pełnym szczęścia i miłości, nie w trumnie kilka metrów pod ziemią?
- Blake? - zagaiła niespodziewanie, zaledwie sekundę przed przekroczeniem progu domu. Faktycznie - mogli wyjść i rozpocząć drogę prowadzącą do końca, choć stwierdzenie, że czuła się na to jakkolwiek przygotowana, byłoby ogromną przesadą. - Przepraszam. Przepraszam, że musiałeś zająć się tym - głos niemal od razu się jej załamał, wszak tym było słowem co najmniej nieodpowiednim dla faktu, że rozmawiali o pogrzebie własnego dziecka - sam. Przepraszam... - podjęła raz jeszcze, zaraz potem zaciskając powieki w celu powstrzymania kolejnej fali łez.
Ruszyła przed siebie, by jak najszybciej pokonać drogę do auta. Nie wiedziała, czy była to próba ucieczki przed wszechobecnym zimnem, czy może jednak własnymi emocjami, ale minimalną ulgę poczuła dopiero w chwili, w której silnik zaczął pracować, a auto wycofywać się z podjazdu domu, który już nigdy nie miał być taki sam.
- Nawet niebo płacze - zauważyła, gdy na szybie dostrzegła pojedyncze krople deszczu.

autor

lottie

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Luty przywitał ich chłodną szarością, która bynajmniej nie była wynikiem zalegającego na dachach i chodnikach jasnego puchu, wesoło iskrzącego się w promieniach słońca. Zabrakło również tych jasnych, przepełnionych nadzieją promieni, bowiem te zostały zastąpione ciemnymi chmurami, tak nisko wiszącymi nad domem, jaki wspólnie od jakiegoś czasu zamieszkiwali. Luty nadszedł wraz z gorzkim posmakiem rozczarowania, żalu, zawodu i straty; czegoś, co Blake Griffith powinien już dobrze znać i rozróżnić każdą z poszczególnych nut, a jednak intensywność przytłaczającego uczucia próbowała go pokonać i odebrać resztki jakże naiwnej wiary, że jeszcze będzie w porządku. Mimo to - wbrew zdrowemu rozsądkowi, który nakazywał zachować stosowną ostrożność - jakaś część jego uparcie walczyła o to, aby nadal w coś wierzyć.
Pokój Zoey - pokrótce omieciony przez mężczyznę wzrokiem - wydawał się tak pustym, kiedy powtarzane echem z tyłu głowy frazy ponownie mówiły o tym, że Gii już z nimi nie ma. Długo musiał oswajać się z wizją przyszłego ojcostwa, a cały proces składał się z kilku etapów - począwszy od zaprzeczenia, by prowadzić go przez kręte drogi naznaczone wiarą, że być może potrafiłby nim być. Że chce nim zostać, wszak zależało mu zarówno na dziecku, ale wtedy - przede wszystkim - na kobiecie noszącej je pod swoim sercem. Tym skrzydlatym organem, jakiego rytm - jej rytm - polubił na tyle, by chcieć go zapamiętywać późną nocą, a z samego rana weryfikować, czy pamięć go nie zawiodła.
Nie chciał zawodzić i on; nieostrożnie puszczonym w eter słowem, które później zostałoby gorzko wypomniane, gdy obietnica spotkałaby się z trudnościami nie do pokonania. Żałował tych kilku momentów, gdy miał być, a go nie było, lecz tak często przywoływana przez Charlotte ucieczka na księżyc nadal była tak samo absurdalnym scenariuszem jego zachowania, jak wtedy, kiedy temat został podjęty po raz pierwszy. Pragnął być; przy niej, dla niej, obok. O ile jego obecność znaczyła odrobinę więcej, niż otaczająca ich pustka.
Krótkie potwierdzenie blondynki spotkało się z subtelnym uniesieniem kącika ust ciemnowłosego. Nie wymagał potwierdzenia, aczkolwiek z drugiej strony klarowność płynąca z wypowiedzianego zwrotu była miłą odmianą od wszelkich niepewności, którymi - bardziej z konieczności, niżeli szczerych chęci - karmił się od kilku dni.
Luty smakował goryczą dymu papierosowego, cierpkim posmakiem kawy; ulubionego trunku, jaki zdołał mu zbrzydnąć, zapewne przez te hektolitry, jakie w siebie wlewał łudząc się, że to pomoże zachować trzeźwy umysł i będzie ratunkiem po kolejnej, nieprzespanej nocy.
Na dłużej zatrzymał wzrok, krzyżując spojrzenie z jasnymi tęczówkami blondynki. Nie chciał uciekać; lawirując gdzieś między: jestem tu, a jestem nieobecny bardziej, niż zwykle, wobec czego odważnie patrzył w jej ukryte za sprawą wielu emocji, bystre oczy. Jego przecięty łuk brwiowy, boleśnie naruszona warga, parę zadrapań i - być może - przydługi zarost nie było zapewne obrazkiem szczególnie miłym, choć i tak prezentował się lepiej, niżeli tuż po tym, jak dzień po śmierci Zoey wrócił do domu w podobnym temu stanie. To nic takiego, Lottie. Przejdzie.
Zawsze wszystko przechodziło.
- Hm? - mruknął odruchowo, równie automatycznie wyciągając w kierunku jasnowłosej dłoń. - Lottie... - zaczął miękko, dodając do tego negujący jej słowa ruch głową. Nie do końca się z tym zgadzał; czuł jej obecność obok, nawet jeżeli faktycznie samemu - ale tylko być może - był bardziej zaangażowany w zorganizowanie córce pogrzebu.
- Pomogłaś mi. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi - ze wszystkim; nie konkretnie samą ceremonią - pomogłaś. - Delikatnie ułożył swoją dłoń na jej ramieniu, po czym niepewnie - z dozą dziwnej niepewności - przytulił ją raz jeszcze, nim nie wyszła z ich domu, a on dołączył wchodząc do samochodu chwilę po niej. Cicha, przyjemna dla ucha praca silnika została zagłuszona piosenką, kiedy to pojedyncza kropla deszczu bez większego ostrzeżenia zaczęła zamieniać się w ulewę.
- Poradzimy sobie, tak? - Tym razem to on zapytał; bez śmiałej pewności, bez zapewnień, bez obietnic. Ostatni raz, przelotnie i z widocznym grymasem, omiótł spojrzeniem dom, aby na parę ulotnych sekund spojrzeć na Charlotte.
Co teraz, Lottie? Kim - dla siebie - jesteśmy?

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
32
170

malarka

cały świat

columbia city

Post

Z trudem powstrzymała kolejny jęk - żalu, strachu, natłoku wielu innych negatywnych emocji, wśród których bardzo pragnęła odnaleźć chociaż zalążek dotychczas odczuwanego szczęścia.
Mimo wielu upadków, wspólnych i osobistych porażek, nieporozumień i konfliktów, które często tworzone były na podstawie niedopowiedzeń i nadmiernych interpretacji, po długich miesiącach niepewności i obawy o kolejne dni, po wszystkim tym, co razem przeszli, Charlotte Hughes była skłonna stwierdzić - odważnie, z uniesioną wysoko brodą, z dumą, że osiągnęła taki stan - że była szczęśliwa. Naprawdę, niepodważalnie, bezgranicznie.
Z nim. Dzięki niemu.
Dzięki Blake'owi i stworzonej razem codzienności. Dzięki porankom wypełnionym szeptami, cichym śmiechem i aromatem świeżo parzonej kawy. Dzięki tęsknocie odczuwanej w ciągu dnia, gdy długie godziny dzieliły ich od ponownego spotkania i dzięki chwili, w której w końcu mogli się zobaczyć. Dzięki wspólnym posiłkom, prysznicom, dzięki bańce, w której byli bezpieczni i gdzie nie mogło - przynajmniej tak sądziła dotychczas - spotkać ich nic złego. Była szczęśliwa, gdy trzymał ją za rękę, gdy pomieszczenia domu wypełniały się finezyjnie tworzonymi dźwiękami znanych już melodii, gdy z bliskiej perspektywy mogła obserwować tworzącą się między ojcem a córką więź. Była szczęśliwa, czując się częścią tego obrazka, elementem, który był potrzebny i - co najważniejsze - chciany.
Czy mogła zatem być szczęśliwa teraz, kiedy świat runął, Zoey zniknęła, a między nimi pojawiło się tak wiele niepewnych elementów?
Czy mogła sprawić, by szczęśliwy był również on?
Nie miała pojęcia, czy było to możliwe - teraz, za kilka dni, w przyszłości. Wiedziała jedynie, że miękkość jego głosu i sposób, w jaki wypowiadał jej imię, na kilka ulotnych sekund przywołały uśmiech.
Chwyciwszy jego dłoń, znów zrównała swoje spojrzenie z tym męskim.
- Chciałam. Naprawdę chciałam - wyznała, raz jeszcze zaciskając ramiona na jego szyi i tym samym nadając objęciu dużo większej intensywności. Świadomość, że wciąż był blisko, że nie unikał fizycznego kontaktu, że to w zasadzie on był najdosadniejszym wyrazem okazywanego sobie wsparcia - to pomagało. Bardziej niż prawdopodobnie byłaby w stanie sobie to wyobrazić, dlatego bardzo szybko pożałowała wcześniejszej negacji. Pragnęła wierzyć, że nie było to kłamstwo wymyślone na potrzebę chwili w celu podniesienia jej na duchu, ale rzeczywiste przeświadczenie, że jej obecność nie była tak bezużyteczna jak sądziła; że trwanie u jego boku, podarowanie możliwości rozmowy lub milczenia oraz pewności, że po prostu b y ł a, stanowiły wystarczającą podstawę do tego, by pomoc okazała się autentyczna, a Blake miał poczucie, że nie został sam.
Westchnęła, wpatrując się w pulpit radia. W samochodzie bardzo szybko zapanowało ciepło, które nijak pasowało do ponurej aury za oknem, ale kontrast ten tym bardziej utwierdzał Charlotte w przekonaniu, że byli w odpowiednim miejscu i czasie.
Ostrożnie, choć z widocznym gołym okiem czułością sięgnęła dłonią do męskiego policzka. Nie przeszkadzały jej ani powoli zabliźniające się rany, ani zarost, który drapał jej skórę w sposób daleki od tego, który tak bardzo sobie upodobała. Gładziła skórę Blake'a opuszkami palców, chłonąc i jednocześnie podarowując ciepło oraz uczucia, które w obliczu śmierci wydawały się najskuteczniejszą bronią.
- Razem? - dopytała, kiedy w końcu na nią spojrzał. Nie musiał odpowiadać, nawet jeżeli ona bardzo potrzebowała, by to usłyszeć. - Zawsze. - Dłoń cofnęła dopiero po kilku sekundach, jak gdyby w obawie, że zdecydowanie się na to tuż po wyznaniu mogłoby zostać odebrane w dwojaki, daleki od prawdziwości sposób.

Deszcz wciąż napierał z każdej strony, uderzając o dach, drzwi i szyby samochodu. Nie ustępował, kiedy musieli pokonać trasę z auta do kaplicy, a z niej na cmentarz. Zacinał mocno i nieustępliwie, co podnosiło ją na duchu i jednocześnie łamało i tak roztrzaskane serce. Same okoliczności pojawienia się w tym miejscu rozdzierały ten dotychczas szybko, wesoło bijący narząd na milion kawałków, a dodatkowy żal do świata Hughes miała również za to, że żegnał ich córkę w ten sposób - w ponurej, burzowej aurze, która zupełnie nie pasowała do trzymiesięcznej, pełnej życia i energii dziewczynki. Zoey swoją obecnością wprowadziła do ich codzienności dodatkową dawkę promieni słonecznych, niemożliwą do podania w jakiejkolwiek jednostce ilość szczęścia i nadziei na lepsze jutro. Teraz nawet pogoda odbierała im jej zalążek, a jedynego pocieszenia Lottie doszukiwała się w fakcie, że deszcz mieszał się ze słonymi łzami spływającymi po jej zimnych policzkach.
Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w niewielką, białą trumnę, w której przed zaledwie kilkoma minutami znalazła się ulubiona maskotka Gii. Wyłączona na otoczenie, trwając w bezruchu, śledziła zamglonym wzrokiem tych kilka zbitych i pomalowanych kawałków drewna, które tworzyły nieprzyzwoicie drogie pudełko.
Cena nie była istotna, a Charlotte nigdy nie zamierzała oszczędzać na dziecku. Nie sądziła jedynie, że kiedykolwiek miałaby pochylić się nad kosztorysem zorganizowanego dla niego pogrzebu. I choć ceremonia wciąż trwała, to Lottie myślami pragnęła uciec jak najdalej - nawet do spraw tak prozaicznych jak koszty, które nagle wydały się za małe, bo przecież ich córka zasługiwała na więcej; więcej kwiatów, więcej zabawek, więcej ż y c i a.
- Zoey - jęknąwszy donośnie, wyszarpnęła się z uścisku Blake'a i to pomimo świadomości, że był on jedynym stałym punktem - nie tylko w jej życiu, ale obecnie także (przede wszystkim?) w zachowaniu równowagi, którą straciła niemal od razu, dopadając do trumny, kiedy ta powoli zaczęła osuwać się do wykopanego dołu. - Nie pozwól im. Nie mogą jej zabrać. Nie mogą... - Płacz mieszał się z żałosnymi prośbami, a te z kolei przekształcały się w pełen rozpaczy krzyk, gdy bezradność raz jeszcze opanowała bezwiedne, trzęsące się z powodu wody i zimna ciało. Skostniałe, zdrętwiałe od zimna palce zacisnęły się na krawędzi niewielkiej trumny, do której Charlotte przylgnęła co najmniej połową powierzchni swojego ciała.
- To moje dziecko. Moja córka - wyrzuciła na jednym oddechu, mając wrażenie, że tego zaczynało coraz bardziej brakować. Ogromna powierzchnia cmentarza, niewiele osób dookoła, otwarta przestrzeń z nieograniczonym dostępem do świeżego powietrza - to nie wystarczyło, by poczuła się lepiej, wszak jedyne, czego chciała, to by znaleźć się albo na miejscu Zoey, albo przynajmniej tuż obok niej. - Nie zostawię jej tu - załkała, wciąż ignorując wirowanie w głowie, ucisk w klatce piersiowej, to, jak słabe były jej kończyny i jak bardzo przemoczone i brudne stawały się ubrania, kiedy czas mijał, a mimo to ból nie mijał, stając się czymś, co miało nie opuścić jej już nigdy.
Nigdy to bardzo długo.

autor

lottie

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nobody said it was easy.
No one ever said it would be this hard.
Take me back to the start.


  • Można?
    Tak. Jeśli masz ochotę.

Ż a ł o w a ł.
Tego, że promienny, radosny uśmiech, został zastąpiony szarymi smugami łez, niespokojnie płynącymi z jej dużych, bystrych oczu, tym samym tworząc nieregularne, palące ślady na rumianych policzkach. Kąciki kobiecych ust nie uwidaczniały już przyjemnej dla oka wizji szczerego szczęścia, którym chciała dzielić się z innymi; jakie on pragnął jej ofiarować bezinteresownie, odbijając te wszystkie pozytywne emocje, którymi emanowała. Brakowało mu tańczących w jej źrenicach radosnych iskierek; drobnych płomyków, jakimi potrafiła zarówno ogrzać w pochmurny wieczór, jak i poparzyć, kiedy wymiana zdań skupiała się na tematach mniej bezpiecznych i zakrawających o liczne nieporozumienia. Niewiadome; dryfujące na powierzchni znaki zapytania, jakim musieli stawić czoła, aby ze spokojem - i niezakłóconym mnogością niepewności rytmem serca - móc na siebie spojrzeć ze zrozumieniem, skruchą, niemym: przepraszam, wyrażonym za pomocą czułego gestu.
Tęsknił za dawną lekkością, jaką tego południa miał zastąpić ciężar ziemi, nieestetycznie kontrastujący z jasną, starannie wybraną trumną dla ich córki; brudząc jej biel, ponownie dodając ciężaru na barki rodziców, przedwcześnie żegnających się z trzymiesięczną dziewczynką.

...take me back to the start.

  • Jak poradziłaś sobie ze stratą, Lottie?

Jak poradzimy sobie z n a s z ą stratą, Charlotte?
Jak poradzimy sobie z tym, by nie stracić s i e b i e?


Odtwarzał w myślach poszczególne momenty; gdzieś między sięgnięciem po strunowy woreczek z resztą białego pyłu na jego dnie, a usypaniem nierównej - trzęsącą dłonią byłego-niedoszłego pianisty - kreski. Mimowolny grymas malował się na wargach ciemnowłosego, kiedy kpiący, wcale nie tak cichy głos brzmiał echem, snując swoje opowieści o zgoła innych strunach, niżeli te, po których w danej sekundzie sunął opuszkami palców. Tłumił go, gdy ulotne (usiłował je złapać, nim czas i okoliczności zmyły z nich przyjemne barwy, zastępując przykrą teraźniejszością; żalem, zwątpieniem, bezradnością) migawki próbowały pomóc przywołać mu sens i wiarę w to, że świat wcale się nie skończył.

To tylko zły dzień.
Być może zły miesiąc.
Zły czas; przeminie, przyjdzie coś nowego.
Przecież już czegoś podobnego doświadczył.
Tym razem powinno był... ł a t w i e j.
Powinno. Nie było.

Running in circles, chasing our tails.
Coming back as we are.
  • Chcę, żebyś był obok.
    Powiedz mi kiedy, a będę.
R o z u m i a ł.
Zaciśnięte powieki, przez które - pozornie - nie docierała rzeczywistość. Potrafił zdefiniować każde pojedyncze drżenie wargi jasnowłosej; i choć doceniał wszystkie próby jakie podjęła, aby nie pokazać po sobie, jak bardzo jest ciężko, on wolał jednak, kiedy mówiła; kiedy dawała mu szasnę, by mógł być wsparciem, by zrozumiał, co trapi jej umysł i nie pozwala zaznać spokoju. By był potrzebny; by po prostu, tylko, był obok. Obiecał, że się postara.
Przygryzł policzek od środka, tym razem oszczędzając pokiereszowanej wargi i powoli - jeszcze nim opuścili podjazd - spojrzał na Charlotte. Miękkość jej słów nie przeszkadzała mu wierzyć, że jest pewna tego, co chciała mu przekazać, zatem ufnie skinął potwierdzająco głową. I nawet jeżeli ów razem było na ten moment zbyt trudnym hasłem, aby mogło równie pewnie wybrzmieć z jego ust, a droga do dotarcia do tejże obietnicy zdawała się być szalenie niepewna, to... Blake Griffith nie był tchórzem. Chciał się podjąć tego wyzwania.
  • Ty najlepiej powinieneś wiedzieć, że życie nie zawsze układa się tak, jak tego chcemy.
Stojąc za plecami jasnowłosej objął ją szczelnie; otaczające ich zewsząd zimno nie było czymś, co mógł zatrzymać, podobnie jak zacinający deszcz, co nawet jeżeli na moment ustał, tak chwilę później wracał ze zdwojoną siłą. Mimo to chciał ochronić drobne ciało blondynki przed chłodem, który był wynikiem nie tylko niekorzystnych warunków atmosferycznych, a przede wszystkim okoliczności. Z zaciśniętą szczęką - bez wyrzuconych w eter słów - stał stabilnie, ze wzrokiem utkwionym w niewielką trumienkę powoli opuszczaną do wykopanego wcześniej dołu.
- Charlotte - odezwał się wreszcie, prawdopodobnie zbyt ostro; tonem zachrypniętym od zimna i stłumionym przez nadmiar emocji, jakie chciał schować tak głęboko, jak tylko potrafił. Utrzymanie rezonu w obliczu tego, co rozgrywało się przed oczami mężczyzny, nie należało do zadań prostych, ale jego utrata mogłaby zakończyć się katastrofalnie.
- Lottie - podjął raz jeszcze, wykonując krok w jej kierunku. - To nasza córka - poprawił, możliwe, że niepotrzebnie stawiając akcent na konkretnym słowie. Zrozumiał, że to - być może - był błąd dopiero po upływie kilku sekund, wobec czego przymknął na krótko powieki i wypuścił ciężko powietrze. To bynajmniej nie było żadnym przytykiem, aczkolwiek nieudaną próbą przekazania, że i jemu nie było łatwo.
- Musimy dać jej odejść - powiedział ciszej, acz dosadnie, gdy jego palce zacisnęły się na ramieniu Hughes, przez co chciał nakłonić ją do tego, aby na niego popatrzyła. - Musimy - powtórzył, w następstwie dodając delikatne skinienie głową, aby tym gestem umocnić swój przekaz. Oderwał powoli palce od jej szczupłego ramienia i kciukiem uniósł podbródek.
- Proszę. - Tym razem to on prosił, i choć te słowo nie miało tak przyjemnego wydźwięku jak zazwyczaj, to jego nie mógł żałować, podobnie jak ostatniego roku, którego istotną częścią - i osobą w jego życiu - nieoczekiwanie się stała.
  • Coś wymyślimy, Lottie. Znajdziemy takie wyjście, by... było w porządku.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
32
170

malarka

cały świat

columbia city

Post

Chciałam.
C h c i a ł a m.
Naprawdę chciałam.

To jedno słowo wciąż krążyło po jej głowie. Myśl o tym, że pragnęła i próbowała być wsparciem, nie dawała jej spokoju; mąciła sen, budziła w nocy, wypełniała kobiecą świadomość i serce każdego kolejnego dnia, który spędzała za zamkniętymi drzwiami domu, kiedy Blake odwiedzał kolejne miejsca w Szmaragdowym Mieście w celu dopięcia na ostatni guzik spraw związanych z wydarzeniem, które nie powinno było ich dotyczyć - ani teraz, ani nigdy.
Żaden rodzic nie powinien przeżyć śmierci własnego dziecka.
Znana wszystkim prawda dotychczas brzmiała dla Charlotte bardzo abstrakcyjnie, bo przecież będąc w pracy, miała okazję obcować z wieloma różnymi sytuacjami, na które nie miała wpływu ani ona, ani tym bardziej rodziny ofiar. Obserwowanie pewnych wydarzeń i ludzkich reakcji było doświadczeniem przykrym, ale w jakimś stopniu akceptowalnym, bo przecież zło działo się codziennie. Dopiero dziś, gdy wraz z niebem płakała nad śmiercią Zoey, zrozumiała - bardzo dosadnie i boleśnie - że żadna z tych osób nie była jedynie dodatkiem do statystyki, kolejną liczbą wśród policyjnych spraw i teczką wypełnioną dokumentami; że każda z tych śmierci była niewielką tragedią dla świata, ale jego końcem dla wąskiego grona ludzi.

Co mogła zrobić lepiej wtedy?
Co mogła zrobić lepiej t e r a z?

To, co wiedziała a jak reagowała, było zupełnie innymi elementami, a brak kontroli - tym razem - nie budził w niej irytacji i nie robił na Charlotte zbyt dużego wrażenia. Bezwiednie wsparte na białym wieku ciało trzęsło się z zimna i nadmiaru emocji, a otoczenie jakby przestało istnieć. Skrupulatnie, choć wcale niecelowo ignorowała docierające do niej bodźce; spojrzenia znajdujących się dookoła osób, uderzające w nią jakby z oddali słowa Blake'a. Na krótką chwilę znaczenie przestała mieć nawet jego obecność, bo liczyło się jedynie pragnienie zatrzymania Zoey przy sobie, przy nich, tam, gdzie naprawdę było jej miejsce. Nie w trumnie, nie pod ziemią, nie w ciemności i zimnie, ale ciepłym, bezpiecznym domu i uścisku kochających ją ponad wszystko rodziców.

Przed kilkoma dniami byli rodzicami.
Kim byli teraz? Dla siebie samych, dla siebie nawzajem, dla całego świata?
Kim dla Ciebie jestem, Blake?

Pytania tłoczyły się w jej głowie, wypełniały umysł i zatruwały serce, gdy Charlotte nie była w stanie wyobrazić sobie codzienności, kolejnych minut, dni i tygodni. Nie potrafiła wyobrazić sobie życia, bo jaki miało sens, skoro zawiodła tak wiele razy? Nie uratowała Zoey, nie potrafiła wesprzeć Blake'a, nie miała pomysłu na to, co i jak mogła zrobić, by było lepiej - chociaż na krótką chwilę.
Łkała, łapczywie łapiąc kolejne oddechy, paznokciami drapiąc nieskazitelną dotychczas powierzchnię trumny.
- Wiem - warknęła z wyrzutem, którego bardzo szybko pożałowała. Znów zapłakała - tym razem z bezradności i poczucia, że nie zachowywała się sprawiedliwie, że wciąż zapominała o tym, że rany były wspólne, a ich wyleczenie w pojedynkę wydawało się niemożliwe. Tak bardzo chciała zrobić więcej, dlatego tym większa była wymierzona w samą siebie złość.
- Przepraszam - sapnęła ciężko, ukrywając twarz w dłoniach. Nie miała pojęcia, czy to krótkie, acz szczerze wypowiedziane słowo miało dla Blake'a jakiekolwiek znaczenie, dlatego po krótkiej pauzie odsłoniła buzię i pozwoliła sobie na to, by spojrzeć na twarz mężczyzny. - Przepraszam - powtórzyła szeptem, jak gdyby w nadziei, że wyznanie to dotarłoby jedynie do jego uszu.
Jeszcze nigdy nie było jej tak bardzo wstyd; za złość, za bezradność, za żal i to, jaka była - samolubna, skupiona na sobie i nieszczęściu, które brała tak bardzo do siebie, raz za razem wyrzucając z głowy myśl, że Blake cierpiał tak samo, a nawet bardziej, dźwigając na barkach nie tylko własne uczucia, ale również te, którymi egoistycznie obarczała go ona.
- Przepraszam. - Brzmiało to jak mantra, od której nie potrafiła i nie chciała się uwolnić, szczególnie, kiedy Griffith znów znalazł się obok.
Nigdy nie chciała, by widział ją w takim stanie - bezsilną, zapłakaną, przemoczoną i brudną od powstałego na cmentarzu błota. Nigdy nie chciała, by był świadkiem jej upadku - nie tyle dosłownego, co tego przenośnego. Sięgała dna, na które wiedziała, że mogłaby pociągnąć również i jego, a przecież to tego tak bardzo pragnęła uniknąć. Jedyne, czego potrzebowała i próbowała mu zapewnić, to szczęście, które on - mniej lub bardziej świadomie - podarował jej.
Tak bardzo chciała być dla niego lepsza.
Kilka niezgrabnych ruchów i prób wstania raz jeszcze doprowadziło do momentu, w którym wsparła się na sylwetce Blake'a.
- Przepraszam. - Za to, że byłeś sam. Za tę scenę. Za to, że cię pobrudziłam.
Ukryła twarz w jego ramionach, jednocześnie podejmując się pierwszej próby pozbycia się kilku niewielkich plam z materiału jego wierzchniego ubrania. Było to zajęcie co najmniej zbędne i bezsensowne, ale tylko ono skutecznie odwróciło jej uwagę od tych kilku sekund, w trakcie których trumna z ciałem Zoey znalazła się w przygotowanym wcześniej grobie.
- Tak bardzo - zaczęła, urywając w połowie, gdy głos ugrzązł w gardle, a odczuwany odruch wymiotny uniemożliwił dokończenie wypowiedzi i podzielenie się powstałą w głowie myślą. - Tak bardzo prze... - podjęła raz jeszcze, dopiero wtedy unosząc wzrok i orientując się, że nie byli już na cmentarzu sami. I wcale nie chodziło o towarzyszącego im kapłana, o pracowników zakładu pogrzebowego, o świat, który przyglądał się ich nieszczęściu .
Zatrzymała spojrzenie na zbliżającej się ku nim sylwetce. Przez intensywne smugi deszczu w pierwszej chwili nie rozpoznała w intruzie postaci swojej matki, a jednak wraz z każdym kolejnym krokiem dostrzegała detale tak bardzo pasujące do postaci Elisabeth Hughes.
Niebotycznie wysokie szpilki, skromna, choć zakupiona w jednym z droższych butików sukienka, ciemne okulary zupełnie niepasujące do pogody, idealnie ułożona fryzura, którą próbowała chronić pod szerokim, czarnym parasolem.
Charlotte zamarła w bezruchu, mając wrażenie, że zatrzymało się również wszystko dookoła, kiedy odległość między nimi a panią Hughes zmalała do potrzebnego minimum.
- Czy mogę... - zaczęła Elisabeth, co niemal od razu sprowokowało w Charlotte wszystkie dotychczas tłumione instynkty.
Nie była pewna, w którym dokładnie momencie zdecydowała się na to, by chwycić Blake'a za rękę, spleść ich palce w ciasnym uścisku i wykonać krok do przodu, jak gdyby swoim ciałem pragnęła ochronić go przed całym złem świata; jak gdyby świadomość, że nie mogła zrobić tego w obliczu śmierci i straty sprawiła, że tym bardziej czuła potrzebę uchronienia go chociaż przed swoją matką.
- Czego chcesz? - rzuciła sucho, być może zbyt ostro, ale mama była ostatnią osobą, którą spodziewała się dziś ujrzeć i z którą chciałaby rozmawiać.
- Twoje siostry powiedziały mi, co się stało. Chciałam tylko być z tobą - podjęła, zaraz potem przenosząc wzrok na Blake'a - z wami. Jeżeli mogę - Poprawiwszy się, opuściła głowę w geście mającym sugerować niepewność i skruchę, pod których wpływem Charlotte kontrolnie zerknęła na Griffitha, jak gdyby w niemy sposób pragnęła zadać pytanie związane z tym, czy nie miał nic przeciwko.
Ona... nie wiedziała.

autor

lottie

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W swoim nieco ponad trzydziestoletnim życiu był świadkiem wielu śmierci, kilkukrotnie nawet - takie odniósł wrażenie - mogąc spojrzeć ów wyimaginowanej marze prosto w oczy, lecz dopiero teraz te jego pokryły się pasującą do okoliczności, mętną szarością.
Pierwszy raz miał miejsce wtedy, kiedy lekarze walczyli o życie domniemanego
m o r d e r c y, za jakiego wówczas przez wielu był uważany. Wpół drogi stąd; przemierzając wolnym krokiem bezkresne pustkowia nieznanych terenów podświadomie czuł, że wydarzyło się coś złego i nie powinien wracać. Kardiomonitor wydawał z siebie ciche, niby to regularne odgłosy, aby w pewnym momencie zwolnić. Krzywa EKG dla odmiany wskazała p r o s t ą; jednostajną linię, jaka była bez wątpienia czymś ułatwiającym odejście, skoro jego serce wyrażało ku temu gotowość. Tę walkę gotów był - nieświadomie - przegrać, gdyby nie sztab specjalistów walczących o każdy kolejny oddech mający wypełnić płuca mężczyzny...
Za kratami.
Pamiętał tę kałużę brunatno-czerwonej krwi, jaka sączyła się z ciała nieznanego mu mężczyzny, tym samym torując mu drogę z łazienek prosto do celi. Sine obrażenia i cienka szrama wokół szyi kontrastowały z bladością okalającą jego twarz i uwidaczniała wszystkie kostki na knykciach. Nie były poobijane, a blondyn - na pierwszy rzut oka - nie sprawiał wrażenia skorego do zaciekłej walki z napastnikiem. Czy też: z napastnikami, skoro ułamek sekundy później trzech oprychów skonfrontowało się z nim, będąc przekonanymi, iż Blake Griffith zdołał zauważyć zbyt wiele.
Miał s z c z ę ś c i e ?
Wystarczyło zaledwie kilkanaście dni w nowym miejscu, aby przyciągnął do siebie kłopoty, pomimo tego, że starał się trzymać na uboczu. Wciąż naznaczony widmem rozpraw i - najprawdopodobniej - długoletniego wyroku, aczkolwiek bardziej niż stalowe objęcie nadgarstków przez chłodne bransoletki, a nawet świadomość spędzenia całego może nie będzie musiał tyle się męczyć życia w zakładzie karnym, ciążyła mu bolesna wizja utraty tak bliskiej mu osoby. Kogoś, komu bezinteresownie pragnął oddać wszystko, co tylko miał, równocześnie porywając się na wyżyny tego, czego jeszcze nie zdołał osiągnąć.
Dwie apelacje - i kilka lat - później był gotów rozstać się z tym miejscem w sposób, którego nie spodziewałby się nikt z bliskich (niewiele ich zostało) mu osób. Coś, czego być może Blake Griffith nie spodziewał się po sobie samym; i może przez to starannie zaplanowany scenariusz wcale takim idealnym nie był, skoro i tym razem obudził się podłączony do maszyny wydającej z siebie niesamowicie irytujący dźwięk.
Skoro zdołał zapomnieć czym była muzyka, potrzebował jedynie - albo i aż - ciszy.
W swoim nieco ponad trzydziestoletnim życiu był uczestnikiem wielu pogrzebów, które z perspektywy swoich przeżyć i doświadczeń; przez wzgląd na intensywność upadków i trud powstania z kolan, nie robiły na nim - jakkolwiek źle to nie brzmi - większego wrażenia. Obserwował z bezpiecznej odległości morza wylewanych łez, stał z dala od gwałtownych porywów różnorakich emocji. Mrużył nieznacznie oczy, gdy ostry, przedzierający przestrzeń krzyk, roznosił się echem. Nie angażował w ten smutny obraz swoich uczuć, bowiem z biegiem mijających lat zdał sobie sprawę z tego, że niewiele z nich potrafi naprawdę odczuwać. Niewidzialna, a równocześnie tak bardzo wyraźna ściana zbudowana z apatii i obojętności była swojego rodzaju ochroną przed chwilą nieuwagi.
Przed zbyt długim oparciem spojrzenia na jej jasnych tęczówkach.
Przed złapaniem się na tym, że kąciki jego ust unosiły się wtedy, kiedy jej dźwięczny śmiech wypełniał przestrzeń.
Przed wiarą w to, że tym razem będzie lepiej, niż tylko w porządku. Że będzie inaczej.
Przed zaufaniem, którym rzadko dzielił się z kimkolwiek, za to zaskakująco często realia weryfikowały, że nie było warto.
Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że z niebywałą dokładnością wsłuchiwał się w to, co mówił ksiądz; że analizował poszczególnie wypowiadane słowa, albo wręcz przeciwnie - że przyjął cały ten monolog z ufnością i nieugiętą wiarą, iż Gia jest teraz szczęśliwa, mogąc patrzeć na swoich rodziców z góry. Miał ochotę gorzko prychnąć, zaprzeczyć, w cierpkich słowach podjąć temat zaznanej niesprawiedliwości, jaka dotknęła ich... rodziny. Trzymał się głównie ze względu na to, by wciąż - jeśli zajdzie potrzeba - być solidnym oparciem dla blondynki; nie mógł pozwolić na to, by upadła.
- Nie... - Nie dokończył, czując, że i tak wiedziała, że chciał powiedzieć, że nie musi przepraszać. Pokręcił lekko głową niemo protestując, ale jedynie na to się zdobył, wszak z drugiej strony czuł, że może właśnie tego potrzebowała. Sam - w ich bańce mydlanej - miał podobnie. Słowa - głównie związane z tym jak bardzo jego sumienie pokryte były irracjonalnymi wyrzutami sumienia - płynęły wraz z ciepłą wodą sączącą się z deszczownicy, choć nie były elokwentnie przedstawionym monologiem, a zlepkiem kilku puszczonych w eter przepraszam.
Tym razem krótkie w porządku cisnęło się na język, jednakże powstrzymał je gdzieś na wysokości zaciśniętej za sprawą emocji w krtani. Nic nie było na ten moment w porządku; ani pod względem psychicznym, ani fizycznym. Nie mógłby bowiem uznać, że jest dobrze, skoro w tej samej chwili na małą, białą trumienkę, opadała ciężka ziemia. Objął jej postać, a ułożoną na plecach dłonią powoli, spokojnym rytmem gładził po plecach jasnowłosej.
- Musimy dać sobie... - I tym razem jego myśl została wstrzymana, aczkolwiek nie przez chęć jego samego, a świadomość, iż ktoś przerwał ceremonię na której mieli być tylko oni. Zadarł wyżej brodę, pewnie krzyżując wzrok (nawet jeżeli oczy miał nieco zmrużone a tęczówki pokryte drobną siecią czerwonych naczynek) z Elisabeth Hughes.
Obronna postawa Lottie ponownie uświadomiła mu, że... nie bał się.
Nie o siebie.
Potrafił odeprzeć ewentualny atak; ze strony zarówno najbliższych, jak i osób, jakie miały dla niego mniejsze znaczenie, czy też takich, które nie liczyły się w ogóle. Kiepski stan, w jakim bez wątpienia się znajdował, nie był równoznaczny z tym, że pozwoli, aby ktoś skrzywdził Charlotte. W tym jednak przypadku wątpił, aby jej matce właśnie o to chodziło.
Posłał niedoszłej teściowej pojedyncze skinienie głową, w tym samym czasie kciukiem malując wymyślone wzory na kobiecej dłoni, a kiedy ta zerknęła na niego pytająco, subtelnie pokręcił głową, lecz prędko sprostował, wszak ten gest nie miał być odebrany jako zaprzeczenie; obecność matki Charlotte jemu nie przeszkadzała, ale w tym przypadku jego komfort - czy jego brak - nie miał dla Griffitha znaczenia. Myślenie głównie o sobie zostawił daleko wstecz, jak na razie nie żałując, że tak się to potoczyło.
- Jeśli Charlotte nie ma nic przeciwko - odezwał się po chwili, unosząc głowę i raz jeszcze krzyżując spojrzenie ze starszą Hughes. - Nie będę nikomu utrudniał pożegnania, Elisabeth - dodał, nie potrafiąc pohamować mimowolnego, gorzkiego grymasu, jaki wykrzywił wargi mężczyzny. Było to - dla niego - bardzo czytelnym nawiązaniem do sytuacji sprzed lat, kiedy to głównie od rodziny Iv zależało, czy będzie mógł po raz ostatni spotkać się z byłą narzeczoną. Nie mógł.
- Ani próby nawiązania sojuszu i odnowienia kontaktu. - Te zdanie wypowiedział ciszej, szepcząc nad uchem obejmowanej kobiety. Po raz kolejny chciał jedynie, aby postąpiła zgodnie z tym, co sama czuła; bez żadnej presji z jego strony, ewentualnych sugestii, nacisku. On mógł mieć mieszane uczucia względem jej najbliższych, ale to nadal j e j najbliżsi; osoby ważne, z którymi łączyła ją więź zbudowana z licznych, nawet jeśli niekiedy skrajnych emocji. Przy tym ufał, że - cokolwiek nie postanowi - podjęty wybór nie sprawi, iż z jej zamglonych żalem i stratą tęczówek na nowo spłyną słone łzy.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
32
170

malarka

cały świat

columbia city

Post

Nawet jeżeli w ciągu ostatnich dni padło niewiele słów, a przestrzeń między nią a Blake'm w dużej mierze wypełniona była ciszą - czasami kojącą, często przerażającą - to owszem; wiedziała. Wiedziała, że nie istniała druga taka osoba, której powierzyłaby tak wiele - swoje myśli, tajemnice, uczucia i obawy. Nie istniała osoba, w której obecność tak bardzo pragnęła wierzyć i o której sylwetkę - dosłownie i w przenośni - pragnęła się wesprzeć, gdy codzienność przytłaczała, a grunt osuwał się spod stóp.
Wiedziała to również i teraz, a nawet więcej - świadomie korzystała z oparcia, jakim Blake Griffith był dla niej nie tylko w ostatnim tygodniu, ale przez długie miesiące, które powoli miały układać się w kolejny rok spędzony razem. Charlotte niczego bowiem nie trzymała się tak kurczowo jak męskiej dłoni oraz nadziei, że koniec, który nastąpił wraz ze śmiercią Zoey, miał być jednocześnie początkiem rozdziału, który nadal mogliby pisać wspólnie. Choć ich artystyczne zamiłowania skierowane były w zupełnie odrębne strony, a sposób patrzenia na świat i pewne kwestie diametralnie się różnił, to jednak wciąż istniała wiara, która odbijała się w oczach Lottie.
Wierzysz, Blake?
W nas?

Westchnęła, kiwając głową. Krótko, tym samym dając mu znać, że rozumiała, choć na usta wciąż cisnęło się wiele - przede wszystkim przeprosin i próśb o to, by się nie odsuwał, by z nią został, by wciąż trwał, nawet jeżeli dookoła panowały jedynie smutek i chłód.
- Czas? - dokończyła za niego, chcąc wiedzieć, jakie myśli kłębiły się obecnie w jego głowie. Okoliczności do rozmowy nie były sprzyjające, ale Charlotte naprawdę liczyła na zbliżający się koniec uroczystości, dzięki czemu na cmentarzu mogliby pozostać sami. Tylko ona, on i Zoey; bo to był najlepszy układ, w którym nie było miejsca dla osób postronnych czy tych, które zupełnie nie rozumiały, jak wielką tragedią raz jeszcze uraczyło ich życie. Hughes ponadto nie chciała nikogo innego, choć o tym Blake - na pewno? - wiedział.
Tym większe było zatem jej zaskoczenie, kiedy na horyzoncie pojawiła się dawno niewidziana postać. Elisabeth Hughes świadomie wybrała stanie z boku, dlatego wszystkie szczęśliwe wydarzenia z ostatnich trzech miesięcy - od narodzin Zoey, poprzez Święto Dziękczynienia, Boże Narodzenie czy urodziny Blake'a - odbywały się bez jej czynnego udziału, a wypełniająca serca poszczególnych osób radość nie pozwalała zdjąć różowych okularów i stwierdzić, że być może kogoś brakowało.
Charlotte pragnęła przecież dla ich rodziny czegoś zupełnie innego. Chciała, by zarówno państwo Griffith, jak i Hughes wykazali się zrozumieniem dla faktu, że pewnych osób już nie było, a te, które wciąż znajdowały się w pobliżu, potrzebowały jedynie tego, by żyć - na swój sposób, bez ograniczeń i obaw o bycie ocenionym. Nie uważała, by kochając Blake'a, postawiła na szali wiele, ale odczuwanym przy nim szczęściem wolałaby dzielić się z całym światem. Milcząc, wewnętrznie przeżywała to, że cieszyli się tylko jego rodzice, że tylko Jackie i Wayne tak po prostu zaakceptowali nie tylko zażyłość ich relacji, ale przede wszystkim jej owoc. Zoey Gia zasługiwała na wszystko - włącznie z tym, by mieć cudownych dziadków, a Robert i Elisabeth odebrali jej nawet to.
Lottie czuła się zbyt znużona, zbyt zmęczona, by właśnie teraz podjąć decyzję o wzięciu odwetu na matce, która od długich miesięcy spędzała czas sama ze sobą, między ścianami rozległych pomieszczeń w domu na obrzeżach miasta. Analizując jednak jej zachowanie i reakcje, to jak postępowała i jakie prowokowało to konsekwencje, wiedziała jedynie, że obawy o to, że skończy tak samo, były bezpodstawne, wszak ona - mimo wielu burz i trudów na wspólnej drodze - nie odrzucała osób, dla których była ważna i które były ważne - nie tylko pozornie - dla niej.
Uścisk jej smukłych palców na dłoni Blake'a przybrał na sile, a głowa raz jeszcze wsparła się na jego ramieniu. Brak protestu z czyjejkolwiek strony sprawił, że przez krótką chwilę dostrzegła na twarzy matki coś na wzór ulgi, choć tej na pewno nie podtrzymały słowa mężczyzny.
Elisabeth sprawiała wrażenie zaskoczonej, ale na pewno nie nieporuszonej, wszak wycelowana w jej stronę szpilka trafiła bardzo celnie.
- Byłoby to w pełni zrozumiałe, Blake - wyznała po krótkiej pauzie, wzrokiem sunąc w kierunku ścieżki prowadzącej do innego doskonale znanego im miejsca na cmentarzu. Również Lottie powiodła spojrzeniem w tamtą stronę, celowo jednak nie ingerując w wymianę zdań, która - na pierwszy rzut oka - miała rozwiać wątpliwości czy niesnaski. - Strata dziecka to nie coś, po czym można tak po prostu przejść do porządku dziennego. - Wydawać się mogło, że Elisabeth zamierzała powiedzieć coś jeszcze, jednak w ostatnim momencie zrezygnowała. Zamiast tego pojawiło się ciche pociągnięcie nosem, z którego zaraz potem zsunęła ciemne okulary.
- Dobrze, że macie siebie. Razem jest - parsknięcie śmiechem było raczej nieplanowane - łatwiej. Przynajmniej tak mi się wydaje - dodała, wzruszając ramionami. Grymas niezadowolenia Charlotte potraktowała jako konsekwencję myśli o ojcu, który po śmierci Ivy stał się jeszcze większym samotnikiem, odsuwając od siebie wszystko i wszystkich - włącznie z żoną, której i tak dużo wcześniej bardzo szczędził czułości i poczucia miłości, co wraz z wiekiem Lottie dostrzegała coraz wyraźniej.
W gruncie rzeczy - bardzo matce współczuła.
- Do czego zmierzasz? - zagaiła nagle, z pełną premedytacją ignorując ciche zapewnienia Blake'a. Krótkie zerknięcie w jego oczy miało być jednoznacznie brzmiącym sygnałem, że cokolwiek się nie działo i ktokolwiek nie zechciałby powrócić do jej codzienności, w niej główne miejsce zarezerwowane było właśnie dla niego - tak długo, jak tylko tego pragnął i potrzebował, jak długo tylko chciałby, aby była blisko.
A przecież blisko niego chciała być z a w s z e.
- Gdybyście czegoś potrzebowali... - zaczęła raz jeszcze Elisabeth, co Charlotte ukróciła, kręcąc głową.
- Poradzimy sobie. We dwoje - zapewniła krótko, pozwalając, by kąciki jej warg uniosły się w uśmiechu skierowanym bezpośrednio do Blake'a, na którym swój wzrok skupiła również Elisabeth.
Kobieta skinęła głową.
- Oczywiście. - Starsza Hughes znów założyła okulary, a trzymaną w dłoni białą różę podała córce. - Nie będę wam zabierać czasu - zapewniła, co było swego rodzaju zamiennikiem dla pożegnania, po którym Elisabeth odwróciła się i ruszyła przed siebie. Tę samą ścieżkę - po krótkiej, raczej schematycznej wymianie zdań, która ani przez moment nie podniosła Charlotte na duchu - wybrał również kapłan.
Dookoła znów zrobiło się ciszej i spokojniej, a brak postronnych osób sprawił, że Hughes nabrała nieco większej pewności i śmiałości w wyrażaniu uczuć i życzeń.
- Możemy już...? - zaczęła Charlotte, kiedy zostali sami, a jej zamglone łzami spojrzenie dosadnie sugerowało, że chciała po prostu zniknąć.
Na jakiś czas. Z dala od Seattle i ludzi. Z dala od całego świata, gdy swój własny pragnęła jedynie zamknąć w ciasnym uścisku.
I właśnie to zrobiła, raz jeszcze przytulając się do Blake'a.

autor

lottie

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przed paroma godzinami, kiedy w ferworze dopinania ostatnich elementów ceremonii starał się również zwalczyć mnogość towarzyszących mu, paradoksalnie sprzecznych ze sobą emocji, przez chwilę zastanowił się, jak chciałby (ot, bezsensowne sformułowanie osadzone w tak ponurym kontekście; chcieć), aby wyglądał pogrzeb Zoey. Widział go jako spokojną część tego popołudnia; bez przesadnego naznaczenia jej niepasującą do trzymiesięcznego dziecka pompatycznością, bowiem te wszystkie lekkie momenty pełne szczęścia, jakie młodzi rodzice mogli dzielić z córką, zdawały się być w opozycji do całego schematu pożegnań. Nie chciał zbędnego przeciągania ów czasu słowem bożym, ani wmawiania, iż Gia na pewno zasiliła liczne grono aniołów. Najchętniej - w rzeczy samej - pozwoliłby odejść córce w zaledwie (aż?) ich towarzystwie; bez osób będących tu z przypadku i racji pełnionej funkcji. Tak jednak się nie dało.
Niedługo później - gdzieś między papierosem; głębokie zaciągnięcie się dymem, wydech szarej smugi, krótkie odchrząknięcie; ten schemat akurat akceptował, a dopiciem kolejnego kubka kawy - uzmysłowił sobie, że panująca wokół nich cisza również nie była czymś, co pasowało do pełnej życia dziewczynki. Drobnej istoty, jaka wprowadziła tyle różnych barw w ich codzienność. Nie mogła zostać pożegnana pośród mdłych tonów obojętności i pasywności otoczenia, jeżeli jej przyjście na świat było bez wątpienia najważniejszym, co wydarzyło się w życiu Charlotte i Blake'a, jeżeli nie w ogóle, to w perspektywie sięgającej długich miesięcy wstecz.
Pojawienie się na cmentarzu Elisabeth wprowadziło mimo to odrobinę chaosu; nieważne, że finalnie Griffith nie potrafił zaplanować wydarzenia w ten sposób, aby wiedział, iż tak powinno wyglądać i zrobił co tylko mógł, aby Gia - co akurat nie było możliwym, ale pragnął ufać, że by to doceniła - zaaprobowała wszelkie starania rodziców.
Lekko zmrużone oczy z daleka śledziły zbliżającą się postać (po cichu żałując, że i on nie pokusił się o schowanie tęczówek za ciemnymi szkłami okularów przeciwsłonecznych), a później z dumnie zadartą brodą (wbrew w s z y s t k i e m u; nie czuł się ani dumny z niczego, ani pewien, lecz pozory zdawały się w tej grze pomagać) i ze skrzyżowanym ze starszą kobietą spojrzeniem, odpowiadał jej słowom swoim monologiem.
- Strata każdej ważnej osoby nie jest czymś, po czym można tak po prostu przejść do porządku dziennego - odpowiedział, możliwe, że i tu nie potrzebnie wystawiając na światło dzienne swój punkt widzenia, skoro de facto byli na pogrzebie dziecka. Skoro drżącą dłonią i zaskakująco twardym tonem pokusił się o sięgnięcie po przykład sprzed lat, i tu nie zamierzał się zatrzymywać. Niemniej - nie planował w dalszym ciągu głośno prawić na temat Ivory; wystarczyło mu, że podzielił się goryczą odczuwalną przez tak dużo czasu, kiedy ta wraz z wypowiedzianymi słowami pokornie udała się do zakurzonej już nieco skrytki zwanej przeszłością.
Nie był to dobry czas, okoliczności jeszcze mniej sprzyjające, by Blake rozwodził się na temat zrozumienia. Nie chciał także powtarzać tego, co niegdyś wspomniał zarówno Robertowi i jego żonie - że nieodpowiednią osobę wybrali ku temu, aby nazwać ją winnym i traktować jak wroga. Tygodnie zamieniały się w miesiące, a te w lata; był zmęczony chowaniem urazy, rozpamiętywaniem przeszłości, choć ta wielokrotnie sprawiała, że - podobnie jak przed chwilą - nie panował nad wyrzuceniem w eter kilku słów każących mu się cofnąć we wspomnieniach, aby po nie sięgnąć i coś sprostować.
Na pytanie zadane przez Lottie, pokusił się o zaledwie przeczące pokręcenie głową. Wydawało mu się, że okoliczności mówiły więcej, niż jego ewentualne wyjaśnienia i wskazanie osoby, jaka pojawiła się nagle; ta bowiem była naprzeciwko nich, dzieląc się swoimi przemyśleniami i - tak to odebrał - za pomocą zgrabnie ułożonych zdań i zapewnień wyciągając do nich (do córki; on nadal czuł się w tych okolicznościach jako tło stapiające się z aurą Szmaragdowego miasta, podobnie jak pojedyncze krople deszczu wtapiały się w strukturę ubrań) dłoń w geście pojednania.
- Dziękujemy - powiedział na pożegnanie, kiedy po raz ostatni udało mu się - na sekundę przed założeniem ciemnych okularów na nos - skrzyżować wzrok z matką Charlotte. - Gdyby coś się zmieniło, będziemy o tym pamiętać, Elisabeth - dodał, kończąc pojedynczym skinieniem głową. Nie chodziło nawet o wygodę i to, by - w razie czego - wiedzieć, że do kogoś mogą się o pomoc zwrócić, a brak stanowczego zaprzeczenia i negacji propozycji, która - nigdy nie wiadomo - może kiedyś miałaby odzwierciedlenie w realnych skutkach. Nie miał pojęcia jak na te dwie sprzeczne do siebie odpowiedzi zareaguje stojąca przy nim blondynka, aczkolwiek i jej - możliwe - że byłoby łatwiej skonfrontować się z matką, jeżeli porzuciłaby zapewnienia, że to nie będzie potrzebne.
Blake za to porzucił stawianie trzymanych w dłoniach - na pozór pewnych - kart na to, że przyszłość go nie zaskoczy; że skoro widzi jedno, a sumiennie dąży do celu, ten będzie na wyciągnięcie ręki. W trakcie zdarzają się nieprzewidziane komplikacje, a spalone za sobą mosty uniemożliwiały drogę powrotną, by w rezultacie wybrać inną ścieżkę.
- Jest jakieś inne miejsce, w które wolałabyś pojechać? - zapytał, gdy i oni wykorzystali szansę - już będąc r a z e m - pożegnania się z dziewczynką, a cmentarz opustoszał. Opuścił głowę, wzrokiem wyłapując cienie smutku przemykające przez twarz jasnowłosej, lecz w tym przypadku nie potrafił rozwiać ich swoim przelotnym, krótkim uniesieniem kącika ust.
Może później.
Może kiedyś.
Może...
Może jeszcze będzie miał na to szansę.
- Razem, czy... - Czy jednak tym, czego potrzebowali, nie był zaledwie czas, a coś więcej, co w tym przypadku nie chciało przejść przez jego gardło. Zacisnął więc szczękę i ze wzrokiem stale opartym o jasne, tak znajome tęczówki, szukał w nich odpowiedzi na pytania, jakich nie potrafił głośno zadać.
Przy okazji tak kurewsko obawiając się tego, jaki klarowny przekaz z nich odczyta jeszcze przed tym, nim zdąży się przejrzeć w swoich, wcale nie tak trudnych do nazwania emocjach odbijanych za pomocą długiego spojrzenia.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
32
170

malarka

cały świat

columbia city

Post

Charlotte Hughes z uwagą przysłuchiwała się krótkiej, acz przepełnionej tak wieloma elementami wymianie zdań między Blake'm a Elisabeth. Na jej własne usta cisnęło się zdecydowanie zbyt wiele słów - włącznie z tymi, które sugerowały, że starsza Hughes nie powinna była wypowiadać się o czymś, o czym sama nie miała pojęcia, skoro w ostatnich latach skąpiła swoim dzieciom wszystkiego - czasu, czułości i miłości, która w tej rodzinie stała się towarem deficytowym.
Lottie wiedziała, że - chcąc ochronić Zoey Gię przed całym złem tego świata - musiała wziąć pod uwagę również genetyczne uwarunkowania i skłonności do patrzenia jedynie na czubek własnego nosa. Właśnie tak przez długie lata postępował Robert, ukrywając przed żoną i dziećmi nie tyle romans z przeszłości, co jego owoc, który stał się siłą napędową kolejnych nieporozumień. Beth z kolei nigdy nie miała charakteru silnego na tyle, by przeciwstawić się mężowi, w którego cieniu przebywała w każdym momencie życia, co jedynie nasiliło się po śmierci Ivy. Mimo wcześniejszej, widocznej dla wszystkich sympatii względem Blake'a ani razu nie wzięła pod uwagę scenariusza, w którym to również on był ofiarą wydarzeń tamtej letniej nocy. Zamknęła się w sobie i pozwoliła, by decyzje podejmował za nią mąż, po którym obecnie pozostały jej nie miłe wspomnienia i sentyment, a uczucie rozczarowania i miliony na koncie. Saoirse i Perrie również nie zboczyły z tej ścieżki, kiedy wyjazd z miasta okazał się - w ich mniemaniu - najlepszym rozwiązaniem wszystkich problemów.
Kim jednak była Charlotte, by ich oceniać, skoro obecnie nie czuła się lepsza?
Nie potrafiła być wsparciem, skupiła się na swoim smutku i tęsknocie, wielokrotnie brała pod uwagę opcję, w której nowy początek wiązałby się z nowym miejscem, z nowymi ludźmi, ale jednak wciąż z głową pełną dawnych myśli i sercem wypełnionym dotychczasowymi uczuciami. Z jednej strony pragnęła ukryć się przed wszystkimi; zniknąć bezpowrotnie, dać przestrzeń sobie i innym. Z drugiej zaś potrzebowała jedynie tego, by być w bezpiecznym miejscu, wśród ludzi, których kochała i których nie umiałaby tak po prostu porzucić.
Nie mogła i nie chciała porzucić Leslie, z którą po tylu latach w końcu stworzyła prawdziwą, siostrzaną więź. Rhysa, którego potrzebowała tak samo mocno, jak obecnie potrzebował jej on, wszak walka z chorobą nie była bojem, jaki musiał przeprowadzić w samotności, a wciąż niewykorzystane możliwości medycyny dawały nadzieję na zwycięstwo. Lavy, której entuzjazmu i radości z każdego dnia boleśnie by jej brakowało i bez której pomysłów codzienność stałaby się po prostu nudna.
Nie mogła i nie chciała porzucić Blake'a, choć powody tej decyzji wydawały się oczywiste, a ich dosadnym symbolem miało być kolejne już tego dnia posłane w kierunku mężczyzny spojrzenie - zapłakane, zamroczone zmęczeniem i łzami, ale wciąż tak samo szczere i przepełnione ufnością w to, że wciąż mieli sens - oni, razem, zawsze.
- Nie. Do domu dziadków. Tak jak ustaliliśmy - zapewniła, tak naprawdę nie potrzebując na podjęcie tej decyzji zbyt wiele czasu. Nawet jeżeli każde z nich wielokrotnie brało poprawkę na zmianę nastawienia przez drugą stronę, to jednak tego dnia istniał tylko jeden dobry plan na to, by przetrwać; w ciszy, za zamkniętymi drzwiami domu, w którym nie powinien był pojawić się nikt niepożądany, ale ze sobą u boku. - Chociaż może - zaczęła niepewnie, kiedy deszcz znów się wzmógł, a oni - wciąż z palcami dłoni splecionymi w mocnym uścisku - ruszyli wzdłuż ścieżki prowadzącej do głównej bramy cmentarza - za jakiś czas... - dodała, zerkając na Blake'a kątem oka. - Wtedy, w święta, zapytałeś, czy polecimy kiedyś gdzieś daleko. Razem. Pamiętasz? - W gruncie rzeczy wiedziała, że nie musiała tej kwestii doprecyzować, skoro Blake wielokrotnie wykazał się umiejętnością zapamiętywania rzeczy i informacji. Głównym celem tej myśli było chyba raczej przywołanie na usta krótkiego, ulotnego uśmiechu. Wtedy wszystko wydawało się - mimo sprzeczki - takie... łatwe. - Polecimy? - zagaiła z powagą adekwatną do poruszonego tematu, choć i pod tym pytaniem zdawało się kryć coś jeszcze; potrzeba uzyskania pewności, że wszystkie plany i marzenia pozostawały aktualne, nawet jeżeli obecnie ich rodzinny skład był pomniejszony.
Zatrzymała się przy samochodzie, a przed otworzeniem drzwi i usadowieniem się na miękkim siedzeniu powstrzymało ją jedynie urwane w połowie - jak sądziła - pytanie. Wspierając się o bok auta (i tym samym ignorując ewentualne zniszczenia narzuconego na ramiona płaszcza), znów doprowadziła do spotkania ich spojrzeń. Nie była pewna, co mogłaby odnaleźć w tym męskim, ale wiedziała za to, że w jej własnym Blake mógł dostrzec naprawdę wiele - przez zaskoczenie, poprzez troskę aż do uczuć, które dyktowały zachowania niekoniecznie pasujące do okoliczności.
Charlotte nie miała pojęcia, czy chodziło o wspomniane już wielokrotnie w rozmowie zamiłowanie do filmowych scen pocałunków w deszczu, czy może jedynie - aż - o to, że po prostu chciała to zrobić, ale nie analizowała zbyt długo ewentualnych konsekwencji tego, co wydarzyło się potem; w chwili, w której chwyciła twarz Blake'a w swoje drobne, obecnie lodowate dłonie i, przystając na palcach, sięgnęła do jego ust swoimi. Muśnięcie było krótkie i niepewne, zupełnie tak, jak gdyby robili to po raz pierwszy, a niewinność tego gestu sprawiła, że poczuła na wargach słodki posmak czegoś, co określiłaby po prostu czymś jego.
- Razem. - Nie dała mu wiele - właściwie w ogóle - czasu na odpowiedź czy reakcję inną niż po prostu uwierzenie w to, że nic się nie zmieniło, że wszystkie pragnienia jej serca wciąż skupiały się wokół jego osoby, a przyszłość - bez względu na to, w jakich nie jawiłaby się barwach - uwzględniała go w każdym dniu i każdej nocy, które chciała spędzać tylko z nim. - Tylko my - szepnęła raz jeszcze, pozwalając (lub niejako zmuszając go) na to, by wsparł swoje czoło na tym jej i z bliska przyjrzał się oczom, w których niewielka iskierka swoją obecnością niemal krzyczała, że była pewna tego, czego chciała.
Że chciała j e g o, a ja i ty wciąż układało się w m y.
- Jedźmy. Zaraz się ściemni - zasugerowała, kiedy w końcu udało się jej złapać głębszy oddech.
Ze swojego uścisku wypuściła Blake'a niechętnie, ale chwilowo wystarczającym zamiennikiem jego bliskości okazało się panujące w aucie ciepło, z którego nie chciała uciekać nawet na długo po dotarciu na miejsce i przekroczeniu progu garażu domu należącego do dziadków mężczyzny.
- Mówiłeś komuś, że planujemy tu przyjechać? - zagaiła, kiedy wraz z bagażami znaleźli się w głównym holu ogromnej posiadłości. Choć ta do złudzenia przypominała dom, w którym wychowała się Charlotte, to jednak z tym miejscem - mimo zaledwie jednej wizyty - blondynka miała dużo przyjemniejsze wspomnienia i zdecydowanie nie oponowałaby przed stworzeniem wielu kolejnych - równie pozytywnych.
Charlotte z ulgą zsunęła z ramion przemoczone ubranie wierzchnie, z niezadowoleniem stwierdzając, że ulewa dała się jej we znaki dużo bardziej niż przypuszczała, a panujący dookoła chłód jedynie wzmógł otulające jej ciało dreszcze.
- Ta sama sypialnia? - dodała po chwili, mając na myśli oczywiście pokój, który ostatnim razem teoretycznie miała zająć ona, a który w rzeczywistości okazał się tym, w którym zwykł pomieszkiwać Blake.

autor

lottie

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie uważał się za żaden autorytet w kwestiach rodzinnych oraz związanych ogólnie z relacjami międzyludzkimi, toteż nigdy nie chciał zbyt wylewnie wypowiadać się na temat konfliktu, jaki narastał na linii - Charlotte vs. jej rodzice. Możliwe, że istotnym czynnikiem - a raczej: problemem - był on sam, bowiem domyślał się, iż Robert Hughes nie mógł zaakceptować faktu, że były więzień i - jego zdaniem - morderca Ivory, mógłby związać się z inną jego córką, a do tego, co chyba w oczach mężczyzny było jeszcze gorsze, oczekiwali na przyjście na świat dziecka. Blake, gdyby miał się nad tym zastanowić (na szczęście porzucił ten pomył nim zdążył się w jego głowie narodzić), zapewne nie wiedziałby, czy przyszły-niedoszły teść cieszyłby się z tego, że finalnie nie udało im się zbudować rodziny jaką mieli stworzyć wraz z Zoey, czy okazałby więcej (ciężko mu było uwierzyć, że Robert takowe posiadał, ale niech będzie) serca i w związku z tym współczucia, tak dobrze rozumiejąc poniesioną stratę.
Elisabeth zdawała się odnaleźć w tej niesamowicie przykrej sytuacji; pośród zimnych kropel deszczu, które swoim ciężarem i chłodem nie potrafiły wystudzić nadmiaru - niestety tych smutnych - emocji. Wszyscy - cała zgromadzona na cmentarzu trójka - byli w jakiś sposób uwięzieni w żalu, żałobie, przenikającym przez grube warstwy ciepłych ubrań poczuciu bezradności wobec czegoś, co nieuniknione. Śmierć. Bez wątpienia czekała każdego; czając się za rokiem spokojnej alejki, za ostrym zakrętem nieznanej trasy, czy - podobnie do tego, w jaki sposób odeszła Gia - w dziecięcym łóżeczku, mającym być synonimem bezpieczeństwa i centrum domowego ogniska.
- Nie chciałaś, by pojechała z nami? - zagaił mimowolnie, posyłając odchodzącej kobiecie ostatnie tego popołudnia spojrzenie, a może i nawet ostatnie w ogóle. Przyszłość stanowiła wielką zagadkę, a Griffith - bazując na ostatnich doświadczeniach i licznych próbach sprostania stawianym przez los zadaniom - był najzwyczajniej w świecie zmęczony i tym, i zastanawianiem się, co takiego czeka go w najbliższych godzinach, dniach, tygodniach. Skoro - jak brutalnie pokazywało mu życie - nie miało najmniejszego znaczenia, czy w rzeczy samej się starał, czy pozwalał codzienności po prostu płynąć, rzeczy działy się. Te dobre; powodujące mimowolny, bezwiedny uśmiech, ale z podobną częstotliwością na drodze ku spokojowi i temu, aby było łatwiej, niespodziewanie pojawiały się przeszkody.
- Może... dobrze zrobiłaby wam rozmowa - powiedział, aczkolwiek nie było w jego słowach żadnego nacisku, ani jednoznacznej sugestii, że takie czynności należało podjąć. Sam po sobie wiedział, jak destrukcyjnie działały na człowieka konflikty i przeróżne niewiadome, za pomocą których ludzki umysł dopisywał sobie kolejne scenariusze tego, jak źle w ostatecznym rozrachunku mógł wyglądać cały obraz. Niestety - stety? - zdarzało się, że więcej było w tym wyimaginowanego mirażu i przejaskrawionej wizji nieuchronnie zbliżających się komplikacji, niżeli faktycznego odzwierciedlenia danej relacji. Jednak wciąż będąc w zgodzie ze sobą samym i tym, że nie czuł się osobą właściwą do udzielania się w ów tematyce swobodnie, uniósł dłonie w geście kapitulacji. Jedynym czego chciał, był komfort blondynki; a to, czy osiągnie go po dialogu z matką czy obejdzie się bez niego - zależało od niej.
Zresztą, jeśli nie teraz - nie podczas pogrzebu ani nie po nim - mieli przed sobą całe życie.
Jakkolwiek gorzko by to w obecnych warunkach nie brzmiało.
Wspomnienie świąt, nawet bez względu na to, jak one przebiegały - a zapach aromatycznych potraw mieszał się ze słodko-gorzkimi słowami - dryfowały w jego myślach wraz z cierpkim dysonansem nie do końca prostym w przełknięciu.
- Pamiętam - potwierdził, mimo wszystko uśmiechając się na ulotnych parę sekund. Nie chciał, aby te dobre wspólnie stworzone migawki, pokrył kurz zapomnienia, a jego motywacją i motorem napędowym byłaby chęć odcięcia się od przeszłości, aby teraźniejszość nie była w stanie ranić aż tak. Od tego było zaledwie o krok o żałowania, a to było ostatnim, co chciał czuć względem Zoey, czy Charlotte.
- Miałem pewien plan - skwitował, przypominając sobie o czymś, na co wpadł jakiś czas temu podjął kroki ku zrealizowaniu tego pomysłu. Na krótko opuścił jednak wzrok i wbił spojrzenie w ciemną, rozmoczoną przez deszcz ziemię. I jak wówczas był całkiem zadowolony z tego przedsięwzięcia, tak teraz nie miał pewności, czy nie zostanie to odebrane jako dziecinadę; jakieś sztampowe coś, co jest całkowicie nieadekwatne do piszących się - głównie bez ich pomocy - realiów.
A czymś, czego Griffith nie lubił równie mocno, co bezsilności i poczucia, że czegoś żałuje - była bierność.
- Jeśli nadal mi ufasz i nie marzy ci się żaden konkretny kierunek... - Tym razem zadarł brodę i skrzyżował wzrok z jasnowłosą. Nie wycofywał się ani nie tchórzył, zatem jeżeli nic w tej materii nie uległo zmianie, i on - odrzucając gdzieś na bok wątpliwości - gotów był trzymać się pierwotnej wersji związanej z wyjazdem.
Kolejnym, czego Griffith się nie spodziewał, był ten nagły, podyktowany chwilą - a może tlącymi się wciąż emocjami i uczuciami? - pocałunek, który odwzajemnił, przy okazji kciukiem sunąć po policzku Hughes. Nie oderwał się wtedy, kiedy ich wargi zaczęła dzielić większa odległość, a nadal - szukając czegoś, co pozwoliłoby mu (tylko i aż) wierzyć - pewnie odpowiadał na kobiece spojrzenie.
- Jedźmy - powtórzył tuż po niej, muskając przelotnie kącik kobiecych ust i wypuszczając spomiędzy uścisku swoich palców jej drobną dłoń.
Trudniej, niż przeprawić się w ulewie do obranego wcześniej celu, było - bez zaskoczeń - opuścić cmentarz, tuż po tym, kiedy ostatnim razem skupił się na okolicy świeżego grobu. Przełknął i tę nieprzyjemną gulę, jaka swoim ciężarem opadła gdzieś na okolice żołądka, powoli oswajając się z tym, że długo będzie mu towarzyszyła za każdym razem podczas odwiedzania córki.
- Rodzice wiedzą - odpowiedział zgodnie z prawdą - obawiałem się, że też będą mogli chcieć zaszyć się tu na jakiś czas. Wolałem uprzedzić, by tym razem tego nie robili - wyjaśnił, odkładając walizki i ściągając z siebie czarny płaszcz. Otaksował wzrokiem blondynkę, a po usłyszeniu zadanego pytania skinął głową i odruchowo spojrzał w górę.
- Tak. Mój pokój jest do naszej dyspozycji - zapewnił, z dziwną nerwowością pocierając kark. - Masz ochotę zwiedzić inne części domu? - zapytał starając się brzmieć nonszalancko, nie chcąc zdradzić, że zaczął się zastanawiać, czy nie wolała przypadkiem zamienić jednej sypialni na dwie. Odchrząknął, tuż po (niemającym żadnego sensu, wszak nic się tu nie zmieniło) rozejrzeniu się po przestrzeni, patrząc pytająco na Lottie.
- Łazienka wydaje się teraz najrozsądniejszym pomysłem. - A powodów ku temu stwierdzeniu było co najmniej kilka.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
32
170

malarka

cały świat

columbia city

Post

Nie chciała?
Dużo lepszym pytaniem byłoby - czego właściwie chciała i potrzebowała?
Ciszy i spokoju - to były dwie pierwsze rzeczy, które przychodziły jej do głowy, w której analizowała swoje aktualne potrzeby i pragnienia. Chciała ukryć się z dala od świata, gdzieś, gdzie nie sięgał ludzki wzrok i gdzie nikt nie mógłby dostrzec tego, jak źle sobie radziła i jak wraz z każdym kolejnym dniem traciła siły oraz determinację do dalszej walki o codzienność, o siebie, o to, by jakkolwiek żyć. Nikt poza Blake'm - bo przecież to również jego chciała i potrzebowała; wśród wszystkich ludzi, rodziny i przyjaciół, dalszych i bliższych znajomych. Nie tylko dlatego, że on jeden rozumiał jej ból i całą gamę innych, towarzyszących im od kilku długich dni emocji, choć niewątpliwie również i to sprawiało, że jego obecność działała dużo bardziej kojąco niż kogokolwiek innego. Przede wszystkim jednak to on sprawiał, że czuła się komfortowo i bezpiecznie, że na chociaż krótki moment zapominała o żalu i tęsknocie, że miała nadzieję na to, że następnego dnia miało wzejść słońce.
Pokręciła głową, zaraz potem wzdychając ciężko - trochę w zniecierpliwieniu, trochę pod wpływem zmęczenia.
- Nie chcę nikogo. Nikogo poza tobą - wyjaśniła krótko, być może nieco zbyt rzeczowo, reflektując się przy pomocy czułego spojrzenia i uniesienia kącików warg, co miało przypominać łagodny, acz szczery uśmiech.
Nie uważała, by rozmowa z Elisabeth mogła jakkolwiek pomóc, nawet jeżeli starsza Hughes doskonale znała smak wychowawczej porażki oraz gorycz związaną z utratą dziecka. To były łączące je cechy, ale na tym podobieństwa się kończyły, wszak Charlotte naprawdę starała się skoncentrować się na czymś więcej niż czubek własnego nosa czy widzimisię męża (którego nie miała), dla którego podtrzymanie pozorów i pokazanie światu, że wciąż byli zgraną, kochającą się rodziną były ważniejsze niż jej faktyczny rozłam i wszystkie jego konsekwencje. Robert i Elisabeth byli siebie warci, a Lottie nie zamierzała popełniać ich błędów, zbyt mocno ceniąc sobie nie tylko wsparcie sióstr i przyjaciół, ale przede wszystkim osobę Blake'a oraz świadomość, że obecne rany były tymi, które dzielili we dwoje i które w obu sercach dawały się we znaki tak samo mocno.
- Może. Na razie nie chcę się o tym przekonywać - dodała, po raz kolejny zerkając w kierunku odchodzącej matki. Odczuwaną w tym momencie irytację postrzegała jako coś bardzo niechlubnego, z czego wcale nie była dumna, ale z perspektywy ostatnich miesięcy nie potrafiła tak po prostu spojrzeć na Elisabeth przychylniej. Pamiętała kłótnię podczas rodzinnego obiadu oraz sposób, w jaki ten się zakończył, gdy na jaw wyszła nie tyle informacja o ciąży, ale o tożsamości ojca jej dziecka. Ani Beth, ani tym bardziej Robert nawet nie próbowali zrozumieć jej perspektywy. I choć ona była skłonna pojąć ich dziwaczną formę przeżywania żałoby po stracie Ivy, to jednak wciąż nie umiała wybaczyć im tego, jak bardzo niechęć względem Blake'a przysłoniła im widok na szczęście innej, wciąż żywej córki. - Nie sądziłam, że się tu zjawi. Jackie i Wayne zasłużyli na to dużo bardziej niż ona - skomentowała z nieskrywaną dezaprobatą względem takiego zakończenia ceremonii. Wiedziała co prawda, że tego typu porównania nie mogły niczego zmienić i nie wnosiły do sytuacji niczego przełomowego, ale od dnia, w którym państwo Griffith dowiedzieli się o Zoey, czuła z ich strony wsparcie, o którym od własnej matki mogła jedynie pomarzyć.
- Miałeś plan - powtórzyła za nim, unosząc brew. Nie była zaskoczona, wszak Blake dał się poznać jako osoba kreatywna i taka, której głowa zawsze wypełniona była licznymi, najczęściej bardzo trafnymi i dobrymi pomysłami. Nie sądziła jedynie, że perspektywa wyjazdu i swego rodzaju ucieczki z Seattle mogłaby pojawić się tak szybko i to niemal na wyciągnięcie ręki. - Oczywiście nie zdradzisz mi szczegółów? - dopytała, przechylając głowę tak, by móc z nieco innej perspektywy przyjrzeć się męskiej twarzy. Spod grubej warstwy zmęczenia i znużenia monotonią ostatnich dni i wydarzeń przebijało się szczere zadowolenie i coś, co najprościej można byłoby określić mianem ulgi. - W porządku. Zrealizujmy go - potwierdziła, opuszkami palców sunąc po jego karku. Miała nadzieję, że było to wystarczająco wymowną, jednoznacznie brzmiącą odpowiedzią - nie tyle zgodą na wyjazd w ciemno, do miejsca wybranego przez niego, ale ponownym potwierdzeniem żywionego względem niego zaufania.
- Gdyby chcieli, możemy... znaleźć inne miejsce - mruknęła, nie chcąc, by Jackie lub Wayne poczuli się urażeni czy jakkolwiek wykluczeni z możliwości skorzystania z zacisza tego miejsca. Wystarczająco mocno niekomfortowo czuła się w związku z prośbą dotyczącą tego, by pożegnanie Zoey odbyło się w bardzo skromnym gronie - jej i Blake'a. Kłamstwem byłoby jednak stwierdzenie, że odpoczynek gdzieś indziej byłby Lottie na rękę, wszak również ona zdążyła polubić tę posiadłość za miastem. Ogromne domostwo - wbrew wszystkim pozorom - kojarzyło się jej dobrze, szczególnie w odniesieniu do znajdującej się nieopodal plaży, gdzie przed kilkoma miesiącami padło tak wiele istotnych słów i wyznań. - W naszym domku nad jeziorem nie było nikogo chyba od wieków - podjęła niespodziewanie, przypominając sobie o miejscu, w którym przed paroma laty rodzeństwo Hughes bywało częściej, niż było to wskazane, a które od jakiegoś czasu stało się jedynie nieruchomością bez większego znaczenia.
- Biblioteczka lub piwniczka z winami brzmią jak ciekawe miejsce na wycieczkę, ale - westchnęła przeciągle, rozglądając się dookoła - może nie dzisiaj. - Nie miała pojęcia, czy Blake sugerował jakieś konkretne pomieszczenie w domu, ale jej ze wszystkich dostępnych przyszły do głowy tylko te dwa. Na pewno jednak nie wpadłaby na pomysł przeniesienia rzeczy do sypialni znacząco oddalonej od tej jego, wszak to pomieszczenie wciąż wolała dzielić z nim.
- Czy dzisiaj moglibyśmy - zaczęła, kiedy wszystkie walizki znalazły się w pokoju, a oni przekroczyli próg należącej do sypialni łazienki; ogromnej, przestronnej, oświetlonej dokładnie, ale niezbyt nachalnie - w punkt na tyle, by każda kąpiel kojarzyła się z przyjemną, intymną atmosferą - zniknąć przed światem w wannie? - mówiąc to, nie była w stanie ukryć nerwowego rozbawienia, bowiem zdała sobie sprawę, jak absurdalnie musiało to zabrzmieć. Nie sprawiała jednak wrażenia przejętej zbyt długo, czując, że Blake po prostu rozumiał - wielokrotnie bowiem ich mydlaną bańką była kabina prysznicowa, a Charlotte nie widziała powodów, dla których mieliby nie poszerzyć swojej strefy komfortu, skoro woda otulała ich w każdym z tych miejsc.
Pozwoliła sobie zatem odkręcić kurek. Szum wypełnił łazienkę w chwili, w której Hughes sięgnęła do lekko wilgotnej sukienki.
- Mógłbyś...? - zagaiła miękko, mając na myśli - i świadomie prowokując uczucie deja vu - znajdujący się na plecach suwak.

autor

lottie

Zablokowany

Wróć do „Gry”