WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

Ostatnio zmieniony 2020-08-01, 23:30 przez Dreamy Seattle, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

[4]

Dłonie. Pajęcze, delikatne i przerażająco mocne gdy tego chciała (zaciśnij je na mojej szyi, proszę, raz, a dobrze, raz na zawsze), smukłe palce, paciorki kłykci, czasem błękitne od nikotyny, czasem kolorowe tanim lakierem płytki paznokci.
Runa.
Włosy - ni to złote, ni to białe, ni piaskowe, błyszczące i nieokiełznane jak brokat świątecznych łańcuchów rozwieszanych przez jego matkę co Boże Narodzenie, opadające na twarz i kanty ramion, włażące do zmrużonych oczu.
Runa.
Plecy. Czasem zgarbione, jakby niosła na barkach cały ciężar świata, czasem wyprostowane dumą z niewiadomo-w-sumie-jakiego-powodu, czasem wygięte niewysławianą przyjemnością w łuk (ale tylko w jego wyobraźni).
Runa.
Wspomnienie i obietnica. Ile to już jej nie widział? Kilka tygodni, to na pewno, teraz przechodzących już dawno w miesiące, na liczydle kalendarza.
Jezu Chryste, jakże za nią tęsknił. Tęsknił jak zwierzę porzucone przez niewdzięcznego właściciela w środku ciemnego lasu (skomlał za nią, metaforycznie przez cały czas, i dosłownie gdy nikt nie słyszał). Był jej głodny tak, jak był głodny narkotyków - choć o te drugie było oczywiście o tyle łatwiej, że dragi można sobie kupić, a ludzką sympatię już nie do końca.
Odgrzewał wspomnienie Kaalen obsesyjnie, kompulsywnie, namiętnie i masochistycznie katując się chwilami, które ze sobą spędzili nim przepadła bez wieści. Przepuszczał przez rolkę pamięci i pozwalał im się rozwijać niczym przepalona fotograficzna klisza.
Runa. Runa. Runa.
Wakacje były o tyle straszne, że w ich trakcie miał jeszcze więcej czasu na autodestrukcję. I to autodestrukcji się aktualnie oddawał, rozłożony na skrawku piasku sztucznej plaży, delektując się prawdopodobnie ostatnim słonecznym dniem tego lata w Seattle z jointem w jednej dłoni i butelką wina ukrytą w czeluściach plecaka.
Sam. Mógł zadzwonić po swoją dziewczynę albo jednego z kumpli, których imiona tak trudno było mu zapamiętać.
Sam. Mógł zapłacić komuś (pieniędzmi matki) za towarzystwo, albo samemu przyjąć za nie zapłatę.
Sam. Wznosząc cichą modlitwę do Uniwersum.
Ześlij mi , albo ześlij mi śmierć. No już. Po co tracić czas na pośrednie formy destrukcji?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

jeden

Można jeszcze na tym świecie odkryć ląd – i to rozbijając się o niego wraz z falą tsunami wyrosłą na zupełnie płaskim morzu, jak wczoraj, gdy nabiła się na Othella w centrum handlowym jak rowerek wodny na skałę.
Można odkryć jeszcze ląd – i uciec z niego. Ze strachu. Tak jak uciekli wczoraj oboje, jużprawie jadąc do niego do domu. To było zbyt dużo: tak po prostu spotkać po tym wszystkim Othella, przecież spotkała go i uciekła, gonił ją, przyszpilił do szyby w cukierni, a gdy fala opadła i odsłoniła jej zgliszcza, pokryte mułem, zapłakane, roztrzęsione nie do poskładania – ruszyli z tej mielizny ku nowym brzegom, była cukiernia z nieruszonym deserem, był Othello Płaczący, była Runa Pozorniesilna, uzbierali tych muszelek razem tyle, że dało sięwspólnie postanowić o porzuceniu wąskiego posztormowego nabrzeża. Ale decyzja, by wedrzeć się w głąb tego lądu, by zaplątać się w dżunglę emocji, odrastającą w dwójnasób po każdym cięciu stępionąmaczetą bezradnych półsłów, półmyśli, półwspomnień – nie.
Uciekła –ona, spod jego domu. Może jutro.
Może.
Może… pojutrze.
Ech, może, tak.
Ale tak w ogóle, to na pewno, Othi, na pewno! Tylko musisz zrozumieć!…
Żadne z tych słów nie padło. Zatrzymali się na tej linii, która oddziela kontekst anonimowej ulicy od kontekstu prywatności domostwa – gdzieś przed tą jego wykwintną bramą, nie –jeszcze przed podjazdem… nie! Po drodze, przed zakrętem, za którym już jego brama, ale nie, nie, nie chciała jej zobaczyć. Zatrzymała się, stali chwilę patrząc na siebie, znów falując na falach przyboju znikąd. Tu jeszcze nie było lądu. Tu jeszcze były tereny zalewowe, a sztorm krążył wokół tej wyspy, nawet jeśli przysnął w kawiarence na tyle, by dopuścić ich myśli do czegoś wspólnego. Ale wtedy wobec wizji „ja i Othello sami w jego domu” Runa zaryła w mulisty piach i nie mogła ruszyć dalej. W tej ciszy, z poszumem platanów w tle, bez słowa wstukała mu swój numer telefonu – to i tak potężne Coś! –odwróciła się plecami, postąpiła krok, zawróciła, gest chciał coś powiedzieć, ale głos –nie, tylko dotknęła jego ramienia, martwiąc się zaraz, że to coś będzie znaczyć, i ruszyła jednak uliczką w dół, zostawiając Othella z dwunastoma cyframi i widokiem na zakręt, za którym brama na ląd czekała nie wiedząc, że została w taki sposób odkryta – i zaniechana.

Ale dziś było dziś. Dziś piła kawę z mlekiem w stosunku 2 do 5, jak we Francji, dziś, odrywała perforowane trójkąty z rogów kartek w kalendarzu-notesie, który dostała w jakiejś promocji jeszcze na festiwalu, urywała je od pierwszego stycznie do dziś, raz hamując się przed płaczem, raz przed śmiechem. A potem był czas esemesów. On. Ona. Dziś? Dziś. Tu. Tam. Nie tam. Dobra – tam. Będę mieć… –okej, ja też coś… No to…? No to!
I teraz szła z taksówki do tego parku ze sztuczną plażą – wystarczy na inscenizację ponownego przybijania, człowiek z głębią ma ląd tam, gdzie zechce, więc czemu nie tu?
Wpadła raz na wózek, raz na hulajnogistę – zamyślona nad tym, ja będzie. Z kim będzie. KIM – będzie
Othello.
I kim ona ma być –Runą? Którą? Jaką? Czy dobrze zrobiła, ubierając się tak a nie inaczej? Czy dobrze zrobiła, zakładając do delikatnej motylej sukienki buty mówiące „stoję twardo, oglądają się za mną chłopaki, których ojcowie słuchali Pearl Jamu jak własnej matki, to unosi się nad tym miastem – trochę ambicji, trochę dekadencji, dużo głębi i co rusz płycizna – dobrze zrobiła, że wzięła czipsy jakieśtam dlatego, że na reklamowym luzik-zdjęciu na paczce była debilna metafora „paczki” – grupa młodzieży, szczęśliwej że zeżrą te czipsy w imię wiekopomnej półgodzinnej przyjaźni przy filmie, grupa Laokoona z dwoma chłopakami i dziewczyną na pierwszym planie? I że do tych czipsów wzięła cztery piwa – dwa smakowe i dwa jakieś portery, ciężkogłowe, ciemnozłote, trochę za drogie dla kogoś, kto powinien oszczędzać a nie potrafi?
Dobrze.
Wszystko dobrze, Othello. Mówiłam ci, że trzeba rozmawiać – i uciekłam. To teraz… jestem, Othi.
Othi, Othi, Othi, Othi.
Boże, jak cię potrafiłam nienawidzić – wiesz? Uśmiechniesz się dla mnie?
Othi…
Othi.
– Othi?
Ostatnie kroki przyśpieszyła, chrzęszcząc we wmuszonym miastu piaskowym nabrzeżu nieistniejącego akwenu. Nie, kurczę, nie potrafiła się nie uśmiechnąć – tylko wiedziała też, że nie wystarczy jej tego małego słońca na ogrzanie Othella, jeśli znów zacznie jej płakać. Tylko ja mogę cię poniżać – ty siebie nie możesz!
– Othi, hej! – ostatnie siedem kroków. Usłysz mnie, odwróć się, popatrz na mnie. Cieniutka sukienka lata mi wokół ud, ale trzymają mnie ciężkie buty, a przeciwieństwa – napędzają. Tak, mam trochę siły –ale nie wyssij jej ze mnie tym swoim Byciem… – Ooooj, racja. Muszę coś zapalić! – obwieściła, nie spychając uśmiechu z warg. Nowo odkryty ląd kolonizuje się chcąc tego – a nie nie chcąc. – No i jak? –dopytała poważniejąc na momencik, gdy kucnęła najpierw, a czekając na odpowiedź –przycumowała w tej samej pozycji, co on, siadając po jego lewej stronie, wsparta na dłoni, drugą gmerając w torbie. – Mam coś.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Brzmiało to trochę tak - choć Othello oczywiście nie miał pojęcia jak, oddzielony od wewnętrznych monologów Panny Kaalen kilkoma różnymi barierami, jedną czysto fizjologiczną: tkanki, kostki, chrząstki, ścięgna, jedną czysto psychologiczną: systemy obron, wyparć, słodkich ochronnych amnezji działających niczym kuloodporna kamizelka, jedną metafizyczną: niezgodę, czy może raczej Niegotowość na otwarcie i dzielenie, na obnażanie i pokazywanie, choć o to go prosiła - jakby Runa, mimo wszystko, była dziś Tą, Która Chce Rozmawiać.
Choć wczoraj zdezerterowała (nie winił jej, nie), a potem to on musiał przekuwać się przez jej skorupkę trochę desperackimi esemesami, takimi, że wszystko spoko i niby mi nie zależy, ale jednak, gdzieś pod cienką membraną luzactwa, nie mogę bez Ciebie żyć.
Choć nie mógł jej wybaczyć, że tak mu się wymknęła (znowu).
I tak czekał. Czekał, aż Ta, Która Chce Rozmawiać przemówi.
I przemówiła. W łamiący serce, trochę niezdarny sposób. Posłyszał ją za swoimi plecami, powstrzymał pierwotny instynkt ciała by obrócić się w mig, jak trafiony błyskawicą, spowolnił ruchy spragnionego organizmu i dopiero po chwili obrócił głowę tak, by móc napotkać wzrokiem gałki kolan, czerń butów, kontrast leciutkich kwiatów na leciutkiej tkaninie bluzki w zderzeniu z ciężarem Niewiadomoczego (choć może po prostu czterech butelek piwa) przyginającym jej chude ramiona.
Nie sam jej widok złamał mu serce - znowu, co za niespodzianka! - a raczej treść kilku komunikatów, tych werbalnych i tych nie-, lub po prostu jego tylko ich interpretacja.
Przyszła, zobaczyła, zdobyła. Przyniosła ofiarę z niskoprocentowego i wyżej-procentowego alkoholu. I dodatek pewnie skryty w jakiejś bocznej kieszonce tej całej kwiecistej zwiewności, którą na sobie niosła.
Miała coś.
Miała co?
Zioło? Haszysz? Kilka przypadkowo otrzymanych od kogoś kiedyś kolorowych tabletek o wielkiej, choć tajemniczej mocy? Strzykawkę, która swoją zawartością przyniosłaby wreszcie kolektywny kres ich kolektywnemu cierpieniu?
Cokolwiek to było, wywołało paradoks: dreszcz podniecenia rozchodzący się promieniście po wygłodniałym używek ciele i dziwny, elektryczny wstrząs cierpienia (pewnie dla samego aktu cierpienia). Czy nie mogła przyjść tak po prostu? Czy nie mogła przyjść bez niczego? Dla niego samego, dla obietnicy rozmowy, dla niewiadomej, w którą zapadliby się wspólnie?
Czy musiał być powód, czy musiało być to coś, jakiś łącznik na linii R-O, jakaś wymówka, jakiś uśmierzacz bólu, coś co - rozpędzony umysł Othella poddawał mu kolejne, coraz to bardziej dramatyczne, interpretacje, a on łykał je głodnie i grzecznie - skutecznie zamaskuje fakt, że on to on, a nie Adam?
Bo przecież czy nie tak właśnie było? Czy nie po to spotykała się z nim, nie po to chciała rozmawiać? Bo przecież z braku laku i kit dobry, z braku tamtego i ten się nada.
I to wcale nie tak, że widział w tym winę Runy, lub, że nie zgadzał się z jej - wyobrażoną - motywacją. Nic dziwnego, że chciała/musiała się naćpać, żeby w ogóle wytrzymać jego towarzystwo - towarzystwo wybłagane, narzucone jej przezeń ciągiem esemesów. Nic dziwnego, że mogła jego obecność znieść tylko pod wpływem.
On przecież miał tak samo.
A jednak jej widok... Jej widok...
Sam jej widok sprawiał, że Othello zmieniał się w bezpańskiego psa machającego radośnie ogonem na widok hycla. Tak, tak, jestem twój.
Chcesz mnie złapać? Chcesz mnie poharatać?
Chcesz mnie unicestwić?
Jestem T-w-ó-j.

Zadar głowę - znów celowo niespiesznie, ale już nieco bardziej żywotnie - napotkawszy jej spojrzenie i kosmyki włosów okalające twarz. Jezu Chryste.
- I jak-co? - spytał trochę skołowany, pół-uśmiechnięty - Zresztą... Cześć, Runa. Jesteś. Fajnie. Co masz? Ja też coś mam.
Cokolwiek chcesz. Będę miał cokolwiek chcesz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Kto słucha czasem wiatru w liściach?
Wiatr nie wie (chyba), że może być słuchany – a że raczej nikt nie słucha (może czasem komuś się słucha, ale to nie to samo), to przepadają te niesamowite gry fal, symfoniczna mnogość planów, przenikających się w sposób tak kuriozalnie złożony, że nie ma jak tego śledzić –można tylko wyczuwać, gonić te cienie szumów. I tak teraz przemykały gatunki uśmiechów na twarzy Runy. Pierwszy – gdy Othello poruszył się na jej głos – szeroki, przy lekko przekręconej na bok głowie – uważny może, albo ciekawski, ale przyjazny, zwyczajny taki na powitanie –ale coś od środka już go przebarwiało i po chwili uspokoił się, nie było już w nim aż tyle prostej „Cześć Othi!” – uśmiech zastanowił się, kąciki lekko osunęły się w dół, twarz się wygładziła – nic wielkiego to nie znaczyło, po prostu troszeczkę spoważniała, gdy za poruszeniem jego ciała poszła głowa – i twarz. Na widok twarzy tamten uśmiech ożywiło lekkie uniesienie brwi – „No-no, to ja, tak! Jesteśmy tu!” – a jednocześnie spłaszczyło półsekundowe zerknięcie na bok i leciusieńkie zassanie policzków, bo usta skupiły się, jakby chciała powiedzieć „Wiesz co…?” – Wiesz co? Spróbujmy bez ten… bez tych… bez niepotrzebnego napięcia? – więc znów ożywienie –i to wielkie: kąciki się uniosły, zmarszczki mimiczne wyznaczyły zakrzywione południki wokół kącików, uniosły się policzki, na chwile zakryte kosmykiem zagnanym przez przypominający się w istnieniu wiatr – a potem przez dłoń odgarniającą je powoli, bezmyślnie; wreszcie i ten uśmiech –najżywszy, trochę złoty, przygasł –oczywiście nie czymś przygnieciony, nie: po prostu, zajęty myślami, powierzchownym skupieniem, gdy siadała, niestarannie, pozwalając dolnej krawędzi koszulki pobawić się z wiaterkiem, bo przecież miała jeszcze szorty, jest kontrola, jest swoboda – lewą nogę podkurczyła, prawą zaś wyciągnęła, jakby chciała podeszwą trzymać sztuczny akwenik na dystans, i obracając twarz ku niemu – teraz spokojną, z echami tamtych uśmiechów podporządkowanymi grze myśli, wyrysowanej w linii brwi i ust. Co „Jak „co””?
– No –jak! – pufnęła śmiechem przez nos, troszkę marszcząc go u nasady, by zaraz całkiem wygładzić twarz, gdy brała długi wdech.– No… w ogóle. W ogóle – to nie gniewaj się za wczoraj. Ja nie jestem silna, Oth… – cyknęła językiem, pokręciła głową: – No i teraz też nie chcę brzmieć jakoś za filmowo. Trochę… – spojrzała „bardzo” na jeziorko”, a potem odwróciła twarz zdecydowanie z powrotem na niego – …trochę się stresuję, wiesz?
Tyle szczerości naraz! Łaaa… no nie: musiała się roześmiać.
– No, fajnie. Też się cieszę. – proste. Proste jest dobre. Tylko… jak to się robiło? Żeby było prosto? Trzeba by nie myśleć o Othellu jak o centrum wszystkiego. No „bagatela”, kurwa…
– O!
Jest ratunek.
Sięgnęła do torby, pozwalając opaść paskom z ramienia. Brzęknęły butelki porterów, zadudniły cicho puszki sommerville’ów, ale tyle było ich rozmowy, bo zaraz wyjęła jedną taką, jedną taką, patrząc na Othella pytająco, z uśmiechem w kącikach ust i oczu.
– Nie wiem, czy to się nada – wzruszyła ramionami, uśmiech sam się rozszerzył, ale go nie strofowała. Matko… było jej dobrze! – Na razie tylko to, ale… no bo ty pewnie… – zerknęła w bok, przysunęła się do niego – półtora dłoni odległości między planetami na torze kolizyjnym – Dalej dilujesz? Masz coś? Bo ja nic. Ja w ogóle hm; ostatnio brałam coś grubszego wiesz: jakiś czas temu.
To było pytanie;mnóstwo pytań to było, mnóstwo– sama nawet nie wiedziała, że pyta go po trosze o te wszystkie noce sam na sam z odbiciem w lusterku oprószonym białym zapomnieniem, o łzy wyciskane wiatrem odlotów, może o strzykawki, a może tylko o jointy i gryzący dym, Boże, gryzący dym… chciała tego! Tak. Ale to jest… trochę dziecinne?
A co –kurwa, kiedy tak wydorośleliśmy, Othi?
– Porter czy takie gówienko jakieś…– obróciła przykładową puszkę w dłoni: napis… napis… – Nieeee, no czarną porzeczkę jakąś wzięłam!– prychnęła; no trudno. To co? – To co? porter, hm?
Tyle słów… I żadne do celu, tak? Ale wybacz, Othello, jeśli przyszedłeś tu terraformować moją pustą planetę. Ja jestem trochę – z klocków taka… Stąd tyle słów, zrozum – ale to są fajne słowa, wiesz? – położyła się nagle, wsparta na łokciu, drugą ręką wyłożyła odruchowo fałdę sukieneczki na wyprostowane udo, sięgnęła po butelki. To są fajne słowa. Ludzie tak robią: mówią co robią, a robią małe gesty, robią „masz”, mówią co chwilę „słuuuchaj:”, pomagają sobie. To co –pomożesz mi? Mówić?
– Cieszę się, wiesz?powiedziała. Podając mu butelkę i nie patrząc na własny gest, tylko na niego. Z tak bliska… niewiarygodne. Zrób coś, bądź głupi, albo miej pretensje, żeby nie wyszło ze mnie to, jak bardzo chciałam cię widzieć z tak bliska, dobrze? Proszę? – Cieszę się, że cię widzę, Oth. Kurwa – naprawdę.
„Kurwa”.
Aż spojrzała w przeciwną stronę –na chwilkę. Tam ojciec pędził na rolkach za dziewięciolatką: była w tym lepsza; po dwakroć lepsza: raz, że lepsza, dwa, że ojciec celowo jej nie wyprzedzał, żeby pędziła z tymi rączkami na boki, coś tam mówił, pomagając sobie gestem, który zaburzył mu rytm latających kroków.
Kurwa.
Nie chcę, żeby mi było tak po prostu. Tak po prostu ostatnio mi było, jak miałam siedemnaście lat. To było na innej planecie. Gdzie czas płynie inaczej. Odwróciła się d niego z powrotem. Uśmiech, kurwa – uśmiech! – Mam też otwieracz! Czekaj… – i lot dłoni do kieszonki w torbie. Jest – otwieracz. – O: masz. Zrób „tkpfff…” – podała mu. – To co: nie gniewasz się? Za wczoraj – czy...?

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Nie myśleć o nikim jak o Centrum Wszystkiego - no tak, to był dopiero klucz do sukcesu, to był cel sam w sobie, remedium na całe zło.zalecane mu wielokrotnie przez terapeutę (ach, żeby tylko jednego!), które powinno się stosować regularnie i sumiennie, żeby przetrwać.
O, to, to. Wprowadzić we wszechświecie pamięci i niepamięci demokrację, w której wszystkie planety, wszyscy główni aktorzy są równi i dokładnie tej samej wielkości. Ja, Runa, Adam. Matka, Ojciec, Siostry. Wszystkie dziewczyny i nieliczni chłopcy. Wszyscy tak samo ważni i nieważni. Tak powinno być.
A jak było? Było, kurwa, nierówno, a perspektywa przesuwała się wciąż jak meble zjeżdżające to raz na jedną, to na drugą stronę pokładu tej felernej nocy, gdy tonął Titanic.
Wahnięcie i cała pamięć skupiała się na Adamie, reszta była nieważna (umarłby za niego i ona też powinna).
Odchylenie i nagle w punkcie centralnym znajdowała się jego matka (był złym, koszmarnym, nic niewartym synem, co on w ogóle wyprawiał?, powinien się czołgać przed nią i kajać i żebrać o wybaczenie i olać wszystko - Runę i Adama i innych ludzi dokoła, nawet ojca).
Kolejny ruch i nagle to on sam stawał się sercem układu, a wszystko i wszyscy orbitowali dokoła i winni byli mu się podporządkowywać i robić wszystko na jego modłę i zawołanie (no, tylko jakoś nie chcieli).
Teraz w samym środeczku reszty świata była Runa. Oczywiście. Jak przez większość czasu. Runa, która w dodatku mówiła mu...
...mówiła mu co?! Że się stresuje? Ona? Czym? Nim? Dlaczego?!
Zakrztusił się.
Zakrztusił się powietrzem, śliną, zaskoczeniem, wstydem, że tak szybko i tak gniewnie zinterpretował jej wcześniejsze słowa. Brzydki, brzydki Othello. Zły, niedobry chłopiec! Tak bardzo najwyraźniej chciał ją nienawidzić (bo może to bolałoby mniej, niż jej kochanie), że szybko uplótł w myślach prostą, negatywną heurystykę w której Kaalen przyszła do niego - jak większość - po coś, a nie z czymś.
A tu niespodzianka! Nie tylko jedynym, z czym się doń najwyraźniej zwracała, była garstka jakichś głupich piwek i jej niewieści stres, ale też wcale nie widziała w nim tylko... źródła taniego narkotycznego haju do zdobycia po znajomości?
I ot, kolejna rada od psychologów, nie mierzyć wszystkich własną miarą, czy jak to tam szło.
Zabawne też- po tym zakrztuszeniu to najchętniej by się teraz jeszcze roześmiał, ale nie wypadało, oczywiście, bo musiałby tłumaczyć dlaczego to właśnie chichra tak gorzko, żałośnie, prosto w tę piękną twarz jak z piaskowca i mgły - że w ogóle pytała, czy jeszcze dilował.
Bo on przecież dopiero zaczynał. To, co Runa zatem nazywała dilerką, to, co pamiętała z czasów, w których pośpiesznie i za niewielką opłatą wciskał szkolnym kolegom w epicentra spoconych dłoni, to była amatorszczyzna, niewinna rozgrzewka przed procesem, jakiego się aktualnie uczył. Ciągiem prawdziwych transakcji - prawdziwych, to znaczy nie tylko przynoszących znacznie większe materialne korzyści, ale i niosących za sobą rzeczywiste ryzyko wpierdolenia się w tarapaty nadciągające z różnych stron, konkurencji, policji, klientów, światka przestępczego (przy czym wszystkie te imiona dotyczyły zazwyczaj tej samej grupy indywiduów).
Opanowawszy pierwszy krótki szok, próbując przy tym jakoś ogarnąć umysłem nerwowość jej ruchów, posłusznie przejął portery, odstawił owocowe głupotki na bok i uśmiechnął się, nawykowo, bezmyślnie, zawadiacko, do podanego mu przez dziewczynę otwieracza.
- To? E tam, Runa - żachnął się, trochę bez jasności, czy mówi o otwieraniu piwa czy odpowiada na jej pytanie o narkotyki, albo o gniew. Zaraz, wszystko po kolei. Odrzucił zatem metalowy gadżet i sprawnie, szczeniacko, otworzył butelkę o butelkę, zadzierając górną wargę w uśmiechu chłopięcego triumfu. Znowu się udało! - Otwieracze są dla słabeuszy, nie? Masz - podał jej piwo, otworzył własne, wciągnął w nozdrza zapach alkoholu, kuszący, orzeźwiający w to popołudnie, gorzkawy - Fajnie. - pociągnął łyk, na dziewięcioletnią inkarnację Pędziwiatra rzucił tylko okiem (gdzieś w podświadomości mignęło mu wspomnienie młodszej siostry, ale odpędził je kolejną myślą) i wrócił spojrzeniem do towarzyszki.
- Czy diluję? Ee, no trochę jeszcze. Tak wiesz... - uwierzy mu? Nie uwierzy? A jak nie uwierzy to co, zmartwi się? I wreszcie: czy chciałby, aby się zmartwiła? - Rekreacyjnie.
Patrzył na nią, gdy piła. Pochłaniał wzrokiem gładki, łagodny ruch krtani kiedy przełykała. Myślał o tym, co powiedziała: że brała coś grubszego. I że go przy niej wtedy nie było, a przecież gdyby był, to trzymałby ją za rękę. Odgarnąłby jej włosy z czoła. Pomógłby jej wrócić, gdyby nie mogła trafić Z powrotem z Miejsca, w którym się wtedy Znalazła. Poszedłby z nią. Po nią. Dla niej.
No, także ten...
Wyciągnął dłoń zroszoną kropelkami wody jakie osiadły na zewnętrzu butelki, bo chciał odgarnąć kosmyk włosów przynajmniej teraz, nie z czoła Runy, ale z policzka (na który opadły przed chwilą, gdy skręcała głowę w jego stronę), ale stchórzył i dłoń opadła tylko na jego własne, chude kolano - Coś ty. Nie gniewam się - zapewnienie, obietnica, pokrzepienie - To... Chyba normalne, nie? Że chcemy rozmawiać, ale jakoś nie potrafimy. To znaczy, może potrafimy, ale musimy się... Rozgrzać? Przyzwyczaić? Wszystko w swoim czasie, ok? W naszym własnym tempie - nie wierzył, że to mówi, nie wierzył, że w ogóle jest w stanie to wszystko jakoś wyartykułować (koślawo, ale heroicznie układając wewnętrzną kotłowaninę we względnie spójną całość) - Cieszę się, że przyszłaś. Powtórzę to pewnie jeszcze z dziesięć razy. I też się stresuję. I... - zabębnił palcami w materiał jeansów, zawiercił się w miejscu - Strasznie bym chciał, żeby był jakiś podręcznik od tego, wiesz? Jak prowadzić takie rozmowy... po latach. Jak w ogóle spędzać czas z tobą... bez niego.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Uwierzyła mu. Oczywiście. W ogóle nie przewidywała tutaj oszustw, niejasności, fałszu, Othi był przede wszystkim
skurwielem, Runa!
fajnym chłopakiem, nie było w nim tego Wielkiego Zła, Brudu, Gówna świata, prawda? Więc uwierzyła mu, że diluje rekreacyjnie, taaak, to „rekreacyjnie” pasowało do Othiego – chłopaka o oczach wiecznie patrzących na coś w środku, a źrenicę mających namalowaną po zewnętrznej stronie gałki ocznej, żeby nie wyglądać dla innych zbyt dziwnie. I w tych jego namalowanych, tak pięknie namalowanych oczach
to skurwiel, Runa! Możesz na niego wypluć wszystko, co zbierzesz z najgłębszych zakamarków twojego cierpienia – to on! To on, tak? Popatrz!
w tych jego pięknie namalowanych oczach – bo właśnie w nie przez chwilkę popatrzyła – zawsze była ta obezwładniająca senność człowieka pokaranego poetyckością usposobienia, choćby go to obrażało (gdyby ktoś mu to powiedział), choćby sam nie chciał – poetyzował rzeczywistość wokół siebie, a Runa – Runa zanurzała w ten dziwnie, niemal niemodnie czarodziejski odmęt dłoń już rozmytą w jego świecie, dłoń prerafaelickiej dziewczyny, usubtelnionej, z przesadnym podkreśleniem europejskich emblematów ulotności – zbyt długich włosów, zbyt uduchowionego wyrazu zbyt pięknej twarzy, zbyt zwiewnej sukni, zbyt ryzykownego wędrowania po świecie mgieł i bagien boso – tak, wsuwała dłoń, stopę, umysł w tę jego aurę – po co?
Jasna cholera…
– Jaaasnacholera, Oth, przeżyj! – zachichotała, patrząc sobie, jak się męczy z zakrztuszeniem, patrząc uważnie, żeby nie wyrwał jej się odruch poklepania go po plecach, ponoć to coś daje, ale jej celem było sprawdzenie, czy da się go dotknąć…

Boże… NIE!
Cofnęła już ruszającą pomocną dłoń, ale może po prostu… o: tak: po prostu podała mu butelki, a potem patrzyła sobie na jego szczeniackie szczęście, gdy odrzucił otwieracz dla słabeuszy i Pokonał Kapsel Własnoręcznie!
– Brawo! – zabrzmiało ironicznie, a nie chciała, więc zaraz – Nigdy się tego nie nauczyłam. Poza tym… he: najczęściej jednak to ktoś otwierał mi piwa, wina, podpalał pap-
Zatkała się, za późno.
Żeby to ukryć – przyssała się do butelki, i piła, psiakrew nie wystarczy im tego piwa… piła, małe łyki są dla słabeuszy, nie? piła i czuła na twarzy jego wzrok, piła bezbronna – wystawiona nagą szyją na dłoń dobrą, na dłoń złą, dłoń która ruszała już ku niej, pij Runa, pij duszkiem, żeby spłukać obrazy tamtych dłoni, które w cuchnących potem, perfumami, bezimiennym stadnym seksem francuskich szynszyli i łasic filmowego undergroundu salonach wyciągały się po nią, po jej szyję, po jej włosy, ale nie troskliwie, nie: po jej piersi, uda i wargi, po zatracenie –zbiorowe i samotne w tej zbiorowości upalonych zatraceń.
Paryż…

Czemu nie odgarnąłeś mi kosmyka z policzka? Mógł być twój – przez chwilę…
Paryż…

Seattle…
Czuła się – staro.
Och – realnie rzecz biorąc doszła do poziomu rozwoju, w którym człowiek potrafi po prostu przyłapać się na świadomości swojej dojrzałości, tyle że tutaj jeszcze dochodził fakt, że Runa zdobyła tę (nawet, niech będzie, realną) dojrzałość nie poprzez przewidzianą sekwencję rozwijających doświadczeń, tylko przez własny skok na główkę w doświadczenia owszem, dorosłe, czy dorosławe, lecz atakowane jeszcze umysłem duszą i ciałem dzieciaka, a w każdym razie – młodziaka. Była to więc mieszanina realnej dojrzałości i głupiej pseudo-pre-dojrzałości, ale postrzegana przez umysł do pełnej obróbki tego zjawiska jeszcze nieprzygotowany. Więc zamiast czuć się po prostu dwudziestojednolatką, czuła się postarzona o eony od wieku, w którym zastygła w normalnej kolei rozwoju w wieku lat osiemnastu. Czuła się „stara” – czyli nieoczekiwanie zmęczona doświadczaniem, bo próżności jej wieku wciąż wydawało się, że wszelkie doświadczenie to Niewiadomo Co – a dodatkowo w jej przypadku jeszcze najczęściej było to technicznie rzecz biorąc zgoła usprawiedliwione.
Więc czuła się – „staro”. Kiedy tak siedziała i była, i to bycie miało w jednej ręce młodość, magię ciała, słońce, ekscytację spotkaniem, zadziwienie tego spotkania nagle otwierającymi się znaczeniami – a w drugiej ręce głupie poczucie wyższości nad Othellem, który zachowywał się tak, jakby „został”, albo jakby w każdym razie – raczej – chciał być pozostałym w tamtym rozdziale, jakby zapierał się rękami, nogami, zębami, żyłami, na tamtych stronicach. I był w tym dla niej dziecinny – i był w tym dla niej fascynujący. I przez tę dziecinność i fascynującość – atrakcyjny, w jakiś tajemniczy sposób, tajemniczy z odległości, którą Runa chciałaby zachować, a która – chyba wbrew niej – zmniejszała się. Ściągała ją ku niemu, każąc z daleka czuć się starszą koleżanką, ale im było bliżej, tym wyraźniejszym było, że to ona młodnieje przy nim, młodnieje z powrotem, że przy nim ma nie tylko dwadzieścia jeden, ale że chce mieć osiemnaście…
No –osiemnaście i pół, bo osiemnastka była terenem wyłączonym.
– Ile my mamy lat, Othi?
Nie, nie to.
– Czemu… „nie potrafimy”? Ja…ja potrafię, patrz:…ja też się cieszę, że przyszłam. Kurwa… – żachnęła się, pokręciła głową, roześmiała, zamarła w uśmiechu –i nagle zaczęła kręcić głową na boki jak na jakimś koncercie rockowym, latając włosami przed samym Othellem, smagając świat z opóźnieniem jednego ruchu poziomym łopotem kosmyków, spod których śmiech, cichutki, ale na pewno trochę szalony.
– Chcę się wydurniać –oświadczyła, nieruchomiejąc, z twarzą całkowicie zakrytą poplątanymi wężykami, i zza tej zasłony mówiła do niego uśmiechniętym niepewnie głosem: – Okej: musimy się rozgrzać i przyzwyczaić. Ale nie ma podręcznika, więc musimy razem… próbować aletokurwaBanalnejest Jeeeezu… – podniosła butelkę z mocnym piwem na dnie – Ja też nie wiem jak spędzać czas z tobą, w ogóle… już sam pomysł… nie? Jest trochę bohaterski… – nie wiadomo, czy nie mniej, niż pomysł trafienia wylotem butelki do ust ledwo widocznych spod włosów. Wiaterek chciał pomagać, ale nie wiedział od czego zacząć, i jeszcze piętnaście centymetrów i – wiesz co? Skoro ten… skoro dilujesz, to – w sumie – można by… nie? coś... Hm?
Kiedy to powiedziała – nagle stało się takie proste, taka oczywista ucieczka, a przynajmniej bezpieczny kącik. Kiedy się coś weźmie – można wszystko zwalić na Cokolwiek. Na przykład – młodość. Życie. Miłość. Cokolwiek.
Ale najpierw piwo – do dna.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Ale zaraz, zaraz, chwila moment, momencik - co się miała tak zaperzać, peszyć, zatykać sobie usta chłodną krawędzią butelczyn - nie kłamała przecież, mówiła calutką prawdę, calusieńką: zawsze był ktoś...
...obok niej...
...kto...
...wróć.
Od początku: zawsze był koło niej Adam - co za oczywista oczywistość - który mógł, chciał, musiał, zależnie od kontekstu, otwierać jej te piwa, wina, wódki, podpalać papierosy i skręty, zamawiać ubery, gdy chwiała się w zbyt wysokich szpilkach pozapinanych naokoło po dziecięcemu jeszcze miękkich kostek. Adam od uspokajania sumienia, od przytrzymywania włosów nad szyderczym grymasem sracza, do którego się rzyga w stanie półprzytomnym co drugi piątek, gdy ma się liberalnych rodziców, siedemnaście lat i słabą głowę. Adam od wiązania sznurowadeł - metaforycznie, zapinania pereł naokoło łabędziej szyi - dosłownie, rozpinania staników - praktycznie i z coraz większą wprawą.
Ten, który robił to wszystko, o czym Othello mógł sobie tylko pofantazjować w skrytości ducha i za zamkniętymi drzwiami piwnicy przerobionej na hip-super-ekstra-sypialnię.
Othello, Drugi W Kolejce.
I to by było na tyle. Głupi, naiwny! Zafiksowany, zastały, zamrożony w czasie jak chłopcy, którzy poutykali w Nibylandii, nawet przez moment nie zabrnął w te rejony wyobraźni i wiedzy o świecie, w których musiałby dopuścić do siebie bolesną, żrącą wręcz myśl, że tych rąk było więcej.
Rąk, które w kolejkę się wdarły, wepchnęły. Nie siląc się na kurtuazje i kindersztuby ustawiły w szyku przed nim - nim, co tak cierpliwie czekał aż Runa odtaja-wróci-wybaczy. Dłoni, które nie prosiły, nie oczekiwały, nie otwierały się jak kwiat, ukazując skryte pomiędzy palcami tętniące serce (jak jego, jak jego!) - tylko brały, co chciały, szarpały, zaciskały się - zbyt mocno - na czym popadło.
Rąk, których istnienia może jakimś skrawkiem świadomości się domyślał, ale które wypierał, wypierał, wypierał z głowy ile się tylko dało.
Zupełnie, jakby w życiu Runy był tylko Adam, a potem - teraz - On.
Chociaż przecież wystarczył jeden rzut oka...
- Bohaterski? - ciemne brwi Othella podjechały śmiesznie w górę, zbiegły się nad nosem i opadły zaraz. Chciała się wydurniać? No, to wydurniał się przecież! - HEROICZNY! To jest to słowo, Runa! Heroiczny!
..wystarczył jeden rzut oka by się zorientować, kto tutaj dojrzał, obmierzł, smagany realiami dorosłego świata, a kto się tylko.... no, jakoś tak przesunął, prześlizgnął po kartkach kalendarza.
I może należało brać poprawkę na proste biologiczne prawdy, które to, jakże antyrównouprawnieniowo, kładli im do gładkich główek na zajęciach biologii w szkole średniej - wskazujące, że to przecież naturalne, że dziewczęta szybciej, a chłopięta wolniej, albo nigdy, przekonują się o różnych srogich życiowych regułach i godzą z nimi. Może trzeba było rozważyć, że będąc w tym samym wieku, biologicznie różnili się dość poważnie na różnych płaszczyznach - bo Runa spokojnie mogłaby rodzić tych wszystkich synów (serio? mogłaby, z taką łatwością? taka chuda?), a Othello nadal w głowie były tylko psoty, fikołki i...
depresja, kolejna kreska koksu, zatroskana, ale i zrezygnowana twarz matki...
tak czy siak Runa ruszyła do przodu, a on, cóż tu dużo mówić, został.
Nie powiedziałby, że była stara. Że wyglądała staro czy zachowywała się staro. Ale - choć myśl ta dojdzie do niego dopiero za wiele godzin albo dni, gdy będzie ruminował wydarzenia bieżącej nocy obsesyjnie, detalicznie, rozłożony półnago na łóżku, z przekrwionymi oczętami wbitymi w sufit - cokolwiek spotkało ją w międzyczasie wyrwało między nimi przepaść.
Różnice były w ruchach, w mimice, w gestykulacji. W tembrze głosu, w intensywności spojrzeń, jakie jedno i drugie kierowało światu. Ona, przetyrana przez ten Paryż, czy cokolwiek innego stanęło jej na drodze. I on, osłonięty kloszem obwiązanym drutem kolczastym, nie pozwalając światu dotknąć siebie, pokalać i przymusić do jakiegokolwiek progresu.
Mieszkał z rodzicami - tam, gdzie za czasów liceum. Jeździł na tej samej desce - choć rzadziej, ale tylko z czysto fizycznych i zdrowotnych przyczyn. Jadł na śniadania te same cukrzyco-genne płatki śniadaniowe, czytał te same komiksy, zasypiał w tej samej pozycji na tym samym łóżku i śnił te same sny.
Bo może nadal istniała szansa, że obudzi się w Przywróconym Świecie. I za moment usłyszy zza okna znajomy klakson (trzy długie, dwa krótkie), wystawi łeb przez okno - podczas gdy Runa i Adam wystawią łby przez okna samochodu - i zawoła:
Jezu, chwila! Już do was idę!
- Hm...- a jednak. A jednak. Zaśmiał się, trochę nerwowo - ...no nie da się ukryć, że... a co byś chciała?
Bo on na przykład, to by chciał...
WSZYSTKO.
Głupie piwo nie wystarczało. Obietnica skręta - później - też nie dawała rady. Chciał. Oj, jak chciał. Teraz, zaraz. Czegokolwiek, wszystkiego-kolwiek. Kokainy pogonionej grubym skrętem. Haszyszem może. Albo może jakiejś cholernej olanzapiny. Rzuciłby się pewnie nawet na heroinę, gdyby mu ktoś teraz zaproponował, choć przecież nigdy wcześniej...
- Tylko nie naróbmy jakichś głupot, dobra? Dopiero co się spotkaliśmy, to za wcześnie - obtoczył butelkę w dłoni, przerzucił do drugiej - Możemy się spalić, czy coś, i pójść do kina. Albo nie, co ja pieprzę, po prostu tu zostać i może... No nie wiem, może opowiedziałabyś mi więcej, co u ciebie, Runa.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Tak – tak!
Może to był właśnie główny paradygmat, który należało nałożyć na wirujący teraz zaskakująco podwójny układ ich bytów: rzeczywiście na tym strasznym rozwidleniu ona runęła naprzód i biegła przez trzy lata z zaciśniętymi oczyma, najpierw przez pogorzeliska, potem przez paryskie kloaki, podczas gdy Othello został i pilnował wraku, i Adama na wieki zamkniętego w pogiętej dymiącej metalowej trumnie. Więc teraz ona wracała z „dalekiego świata”, dalekiego i niedobrego, ale już przez nią przebytego (w jakimś zakresie), i ze zdobyczami tego świata wracając trafia na Othella, który ma dla niej albumy wspomnień gdzieś tam u siebie w środku; ba – sam jest przecież takim triggerem wspomnienia, lontem do ładunku wybuchowych emocji nagle syczącym tak zdradziecko-cichutko pod jej stopami…
Więc była między nimi przepaść, tak – sięgająca głęboko, szeol wypełniony bełtem głodnych Runy dłoni, pozostawionych w paryskich kanałach bytu, i niekończącym się odlotem Othella upalonego samym sobą w toksycznej chmurze wciąż aktywnych wspomnień i marzeń. Ale nad tą przepaścią był też przerzucony most –nie most: ledwo kładeczka… ale była. Oto bowiem Othi, widziany teraz jak na filmie sprzed trzech lat, w zasadzie prawie niezmieniony, zachowany w bańce czasowej – dla niej… – otóż te Othello całym sobą aż krzyczał, że on WSZYSTKO!
Ta kładeczka tańczyła na każdym podmuchu wiatru, niknęła raz po raz w zamazanych odległością niuansach drugiego (jego-othellowego) brzegu – ale można było na nią wstąpić, choć pewnie lepiej z zamkniętymi oczyma i kurczowymi dłońmi na sznurach udających barierki… A kiedy jest kładeczka i druga strona – to Douga Strona już woła ponad przepaścią, woła, chodź, wejdź, przyjdź – to jest oczywiste, nagle zaczęła to czuć jakby powietrze wokół jej ciała zasysało lekko jej skórę ku niemu – skoro tak potężnie ściągał ją w ten swój „czas dwa lata temu” – to był tym czasem, a więc w jakimś sensie mógłby być może nie Adamem, ale paraAdamem, tym Drugim Adamem, i byłby to kłopot, gdyby nie to że Adam-Adam też był w tej przepaści! Strącony!

Aż wypchnęła z siebie głośny wydech, pochylając się wraz z zasłoną włosów naprzód, ni to w stronę kolana Othella, ni to na azymut ławeczki po drugiej stronie stawu. Zacisnęła dłoń w pięść – i naprawdę nie było nikogo, kto potrafiłby ten odruch zinterpretować i wytłumaczyć, i usprawiedliwić. Chciała rozbijać – te szklane ściany. Uwalniać: świat od Adama, siebie, Othella, przecież Othello… kurwa, przecież Runa WIEDZIAŁA, że to, co go obciążą, to nie jest tak naprawdę wina! To coś innego – jakaś taka… odpowiedzialność za pozostanie kustoszem tego wypadku, to nie wina tylko takie… piętno, dał je sobie wypalić na duszy, bo miał usposobienie które sprawiło, że został na miejscu wypadku – podczas gdy Runa miała takie usposobienie, że w pierwszym odruchu odbiegła z wrzaskiem w nicość, więc to ona teraz była Wracającą – a Oth jest Pozostającym – ale nie dlatego, że to jest wina i kara, nie! I tylko odruch nienawidzenia go powstrzymywał teraz Runę przed ułaskawieniem go – odruch nienawidzenia Othella przez te wszystkie lata, żeby w kogoś móc uderzać, chłostać, opluwać, mścić się (oprócz siebie samej) – odruch już teraz, gdyby to zbadać, nieaktywny, choć przydatny teraz właśnie do tego, by jeszcze – co za żmija… –powstrzymać się przed obwieszczeniem temu pięknemu, wciśniętemu w szczelinę między kilka światów chłopakowi, że jest

„niewinny”

że jest raną, a nie ranieniem… Ale nie – jeszcze nie – więc zamiast tej rewelacji – Żadnych głupot? – podniosła się, wyprostowała, odgarnęła włosy kilkoma równie gwałtownymi, ale teraz już docelowymi ruchami głowy – A co to są głupoty, Othi? Dziś? – no bo… ile mamy lat…? jesteśmy już dość pełnoletni, żeby spieprzyć życie? czy jeszcze jesteśmy gówniarzami, i mam y prawo wierzyć że rzeczy są mniejsze, niż stąd widać? – Zajebiście! – PAC, klepnęła go w to wręcz sześcienne kolano – tak zróbmy. Spalimy się i pójdziemy do kina! –Idealne połączenie szczeniackiej zabawy w dorosłych i dorosłej zabawy w gówniarzy! Stan pozwalający zachować idealną proporcję między potrzebą budowania a druzgotania.
Runa zajęła się wypijaniem piwa, dla porządku, żeby coś skończyć, a między łykami łypała na Otha i zmuszała tym jego spojrzenie do zakotwiczenia na niej.
– Nie bój się.
Nagle.
– Kurwa, Oth… musimy to odczarować… czasem tak myślę. Na przykład teraz! Kurwa, możemy grać dzieciaki i chodzić koło tego… tam… – machnęła włosami w przeszłość – ale spalmy się jak dzieciaki, a potem nasikajmy za siebie… daj. – Jeden gest –sięgnięcie po jego dłoń (co, nie wolno? w parku są, miejskim. Siedzą na plaży, nie?) i trzymam cię, i nie rób scen, po prostu pokaż mi tę dłoń – o, w środku jest miękka. Otwarła ją, pokazała sobie, jak połówkę muszli, trzymała ją rzeczowo, trzymaniem kuratora wystawy „Skarby Oceanii”. Jak brzmi ta muszla? Czy jeszcze szumi – mimo że połowy jej nie ma? Runa chciałaby przytknąć ją sobie od ucha. No bo...

Podniosła – badając opór. Othi… – Oczywiście, że wszystko ci opowiem. Komu innemu mogę mówić… te wszystkie rzeczy? Studia, wyjazd, sytuacja "zawodowa"... Wiesz, że w zasadzie nie mam koleżanek? Wiesz, że nikt – nagle roześmiała się, ale to zaraz zgasło – na mnie nigdzie nie czeka? Wieeeeeem, wiemwiemwiem – wiem jak to brzmi! –prychnęła śmiechem niemal w tę trzymaną w pół drogi miseczkę jego dłoni, spojrzała na nią, na niego, kurwa co robić… – Robiłam złe rzeczy, Othi. Jak coś strasznie boli – to się chce to uśmierzyć jeszcze większym bólem, też tak miałeś? patrzysz na ranę i zamiast się troszczyć o dezynfekcję, wsadzasz tam brudny patyk, pręt, kurwa… otwieracz do konserw, jakiś… nie? – ileż można tak trzymać…
Raz.
Podniosła sobie tę jego dłoń, nie pytając. Nie pytając.
Wzięła ją z zaskoczenia. Nie będzie się tu…
Podniosła i dopasowała do swojego policzka.
Tak!
Tak.
Połówka muszli nie szumi.
Ale jest… taka miękka?

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Ależ szumiała.
Ta połówka muszli. Pięciopalczasty twór gorący i lodowaty jednocześnie, roztętniony krwią, która jakby się nagle... odmroziła, i zaczęła pędzić splotami i splocikami żył, od koniuszków długich palców pianisty (pełnego zmarnowanego talentu), przez chude nadgarstki istoty, która wiecznie nie dojada, w górę, omijając spiczastość łokci, aż do tętnic i aort poukrywanych między tkankami: kośćmi, mięśniami, jakąś tam mikrą pokrywą tłuszczu.
Szumiała jak coś, co długo było wyłączone i nagle zostało włączone. Coś na nowo obudzone do życia, coś, co długo hibernowało pod niewidzianym śniegiem i szronem i teraz nagle przypomina sobie, że jest jeszcze jakieś życie, jest jeszcze jakiś sens, jakieś ciepło..
Jest jeszcze jakiś policzek, na którym można oprzeć dłoń, czy raczej, który może oprzeć się na naszej dłoni, na nas, zamortyzować swój własny ból naszym.
Co to było, ten kawałek o uśmierzaniu? Kurwa, jak dobrze wiedział, o co jej chodzi. Tak dobrze, że aż nie mógł uwierzyć, że to powiedziała, bo jak to tak, ktoś tu nagle zawłaszcza sobie nasze myśli i uczucia i jeszcze ma czelność wypluwać je na świat...
...a z drugiej strony to nie była chyba żadna nowość. Pff, przecież Runa zawsze tak miała. Tak, że magicznym sposobem wybierała sobie jakąś jego myśl, oglądała w ciszy i ukryciu, a potem adresowała na głos i zostawiała go z tym poczuciem (które było poczuciem cudownym i strasznym zarazem), że Nie Jest Sam.
Ale jeszcze nie, chwila. Do tego zaraz wrócimy.
- Dobra, dobra! - podekscytował się o tyle, o ile mógł, rozproszony seansem, jednoosobowym show całego tego wstawania, siadania, wychylania się, nerwowym pląsem Runy, która chyba nie mogła znaleźć sobie miejsca pomiędzy byciem na siłę radosną i strapioną z przyzwyczajenia - Zaraz sprawdzę co grają... - sięgnął po telefon, pokrytego spękaniami iPhone'a - weterana (dosłownie) wzlotów i upadków które to (dosłownie) zaliczał zwykle ze swoim właścicielem (wzloty to było na przykład wznoszenie się na jakieś wybetonowane wzgórze na deskorolce, nieprzytomna jazda na karuzeli, wspinanie się po schodach do dawnego dziecięcego pokoju, po ciemku, z dłońmi zajętymi skrętem, winem i wszystkim tym czym nie powinny, to jest szukaniem balustrady; a upadki, kolejno, odnosiły się na przykład do spadania z tej deskorolki, z tej karuzeli i z tych schodów; ludzki błędnik też ma w końcu jakąś, ograniczoną, wytrzymałość). - Kurwa, Runa, no serio... Przez tego wirusa to jakieś same syfy, bo nikt nie inwestuje już w sztukę... prawdziwą... - popatrzył na ekran z niesmakiem, znalazłszy na nim same koszmarne tytuły, przeterminowane blockbustery i komedie romantyczne będące obrazą dla własnej, i tak już niechlubnej, kategorii.
A potem urwał znowu, bo Statek Runa obrała nagle zupełnie inny kurs i z rozkosznych płycizn pieprzenia o sikaniu w ogień odbiła w stronę jakichś głębin, niezbadanych odmętów, w których kryły się tylko potwory.
I demony. Topielce. Trupy. Koszmarne koszmary.
Straszne rzeczy.
Te straszne rzeczy, które się robi by ukoić to, co nie-ukajalne.
No i tak: wstępując w te rejony, Runa znalazła sobie kotwicę, przywłaszczyła sobie jego dłoń - dłoń pochwyconą w pół drogi do kieszeni, z której zamierzał właśnie wyciągąć skręta (przezorny...zawsze ubezpieczony), ale go nie wyciągnął z przyczyn wiadomych.
Zamarł. Zbudzony jej ciepłem, zahipnotyzowany jej spojrzeniem.
Ale to już było. Było już, nie?
W tej kawiarni, z kawą stygnącą w taniej imitacji porcelany, kiedy klęczał przed nią i rozklejał się jak sterta gazet zostawionych nieopatrznie na deszczu.
Robiła to, znowu, fizycznym dotykiem brała go sobie tak jak, i wtedy kiedy, chciała, nie zastanawiając się pewnie za bardzo nad tym co mu to robi.
A robiło mu tyle, że potem nie spał, nie jadł, nie chciało mu się nawet ćpać (ćpał z przyzwyczajenia, nawykowo, he-he). Robiło mu tyle, że się biczował ostrymi bacikami wspomnień tak długo, aż już nie mógł, aż tracił przytomność, trochę odzyskiwał siły i wtedy znowu...
Popatrzył na Runę, Runę z twarzą wspartą o jego dłoń.
NO CZEGO ONA OD NIEGO CHCIAŁA, NO DO KURWY JASNEJ?!
- Nie trzymać - zdziwił się brzmieniem własnego głosu - Nie trzymać. Ten patyk, pręt... Tylko kręcić nim. Kręcić i rozjątrzać tę ranę na ile tylko się da...
No i o to właśnie chodziło. Chodziło o to, że Runa wiedziała. Że nie musiał jej tłumaczyć, wykładać całej teorii co to się kryje za metaforą patyka i tak dalej, mierzyć się z niezrozumieniem, rozwartymi oczami i wargami, które zdradzają, że ta druga strona myśli sobie o nas: no jak Cię mogę, jakiś wariat!
Ona wiedziała. Wiedziała wszystko.
(Tylko chyba nie to, co Othello zaraz zrobi z tą jej dłonią, z jej bliskością, z jej żrącą obecnością w odległości kilkunastu centymetrów, kilku, milimetrów płonących żarem życia, które się jednak - jak widać - nie wypaliło w zgliszczach tego samochodu).
- Runa.
Stwierdzenie faktu. Wzór na katastrofę.
- Czy mogę?
Pytanie. Prośba na pozwolenie. Błaganie o przyzwolenie. Głód, głód, głód ludzkiej bliskości kogoś, kto wie, bo tam był.
Jej wargi - kącik tych warg w zasadzie, zagłębienie przy drugim policzku, tym samotnym, nietrzymanym jego dłonią - były chłodniejsze niż się spodziewał i tak samo miękkie jak myślał, że będą.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Szumiała!…
Runa pufnęła skromnym, malutkim, troszkę zdziwionym śmiechem przez nos i zerknęła na Othella, połączonego teraz z jej twarzą za pomocą dłoni. Tak, trochę niesamowite, a trochę dziecinne i przez to bezpieczniejsze, tyle że jednocześnie – bardziej fascynujące niż tego początkowo chciała.
Dłoń Othella szumiała ciszą między naskórkami i raczej domyślanym, niż orzekanym wiatrem krwi gdzieś tam, w ciałach, ale przecież o tę krew chodziło, o krew która w nim została obudzona do krążenia i teraz obijała się o spód dłoni jak ciekawskie ławice o ścianę akwarium, i która w niej toczyła się obrażona na serce i samą Runę za to wszystko, w imię czego zdarzało jej się dotąd krążyć szybciej – jeszcze w tym momencie szybciej niż teraz, ale czuła już, czuła, że skóry policzka i wnętrza dłoni to jest obszar anomalii neurologicznej, od której ciągną się po głowie oploty niepokojąco intrygujących osobowościowych skurczów, rozkołysanych nad przepaścią mostkiem linowym, rozpiętym między niknącą w oddali Pamięcią, a ciepłym Teraz.
Ona czuła przez policzek kosteczki tej jego dłoni, on pewnie czuł nieznaczną próżnię między tej dłoni wklęsłością a wklęsłością policzka Runy, a w tej pozornej próżni było ciepełko i pytanie o możliwość oswojenia zbyt przemożnych sił.
I pokusa rozciągnięcia tego obszaru cieplutkiej, promieniującej anomalii pchnęła dziewczynę do tego, by zacząć lekko, powoli obracać głowę, zatrzymując dłoń w tym samym miejscu uniwersalnej przestrzeni, przez co w przestrzeni intymnej nasuwała się powoli równoleżnikowo na usta, żeby

Nie!

Roześmiała się. Konkrety: zaraz sprawdzą co grają i będzie można złapać w coś rzeczywistość, która dziś – choć samodzielnie się jej przecież pozwoliło – rozlewała się i sunęła naokoło niczym krajobraz wędrujący na jakimś kataklitycznym land-slide’zie, jak na tych jutubach o największych katastrofach, gdy widać jak cała góra zjeżdża niemal poziomo wraz z domkami i szosami.
I tak sunęli nagle wraz z nią –pojęła naturę grozy, jaka biła z niego nagle po jej słowach. Tak, obrazki z kawiarni rozsypały się, wzięte na potwierdzenie niestarannym gestem z niedawnej półki. Coś mu zrobiła…
Nie trzymać!
Puściła.
Lekko się odsunęła policzkiem – patrząc na niego znad jego dłoni, o ile jeszcze unosiła się w powietrzu, nagle osamotniona brakiem materii, o którą przed chwilą kotwiczyła. Zderzały się ich bycia tak chaotycznie, szturchały, rozchodziły, wracały na jakiejś głupiej gumce, znów ocierały albo zderzały, dotykało albo bolało, zależnie od energii wyzwalanej uprzednim naciąganiem się tej głupiej gumki. I teraz, kiedy byli akurat rozłączeni, w afelium, zdumieni, zapatrzeni z odległości, nie dość dalekiej jednak, bo trzymani przecież coraz ciaśniejszą chyba grawitacją –i nagle na tej sztucznej plaży, gdzie przecież jest publicznie i nie można się zabić bezkarnie wobec publicznego zainteresowania –ani zmartwychwstać nie można – na tej plaży Runa wstrzymała oddech, więc nie mogła zapytać „Ale… co czy możesz…” – więc Boże! –katastrofa, bo to błaganie w jego głosie rozbiło w niej nagle wszystkie naukowe, astronomiczne, dobrze obliczone sensy. Ściągnęła lekko brwi w górę, „Co czy możesz, Othello? biedaku skurwysynu ty biedaku ty… co: TO?” Czy widział to po niej? Bo to, że świat się zaczął zamykać nad nimi jak walizka, odistniewając tych wszystkich ludzi tam, gdzieś, wypychając poza nawias unoszącego się do zamknięcia wieka puzderka, w którym Runa i Othi nagle nie mogli przestać się zbliżać – to było oczywiste, zbyt oczywiste, nie pozostawiało wątpliwości, nie miała ich Runa ani w głowie, ani między nogami, ani w dłoni gotowej go do siebie docisnąć, ani w oczach niewidzących teraz niczego innego, nie potrafiła też zdobyć się na gwałtowniejsze działanie, żeby nie spłoszyć, bo może będzie tak pięknie, tak prosto, może po prostu pięknie zapomni się o wszystkim, przecież to chyba nie jest ważne, kim jest ten człowiek, skoro wiadomo że jest NIM? Tym, kim chce się, żeby był, kim teraz chce się żeby odtąd był? I co trzeba zrobić, a czego nie wolno, żeby mógł znaleźć w kąciku uśmiech mówiąc „Tak, jest miejsce, jestem pustą plażą, połóż się wobec mnie, cicho, cicho…” – i tylko ramię, odruch posiadania, ale nieśmiało – w odruchu pytania o to co to znaczy kogoś mieć, na zawsze czy na sekundkę – ramię próbujące chyba wziąć Othella w ten sam nawias, albo ochronić przed ścianą rzeczywistości, zamykającej się nad nimi jak walizka, szybko, nieubłaganie, trochę na siłę, ciasno, tylko ich, bez wyjścia, duszno, Boże, to się tak da? że Othello wypełni jej całe pole widzenia? Że znikną te alejki w parku, ulice w Seattle, korytarze w Paryżu, doliny popiołów, to tak można? zmywać, wyszorować włosami? zwilżać i wykręcać a potem znów trzeć, do gład-kości i zachować policzek na wnętrze dłoni, można tak?
Jeśli zdążył zobaczyć jej oko, a może nawet oboje oczu, to pytała o to ostatnim zrywem woli, ostatnim ostawieniem kwestii pozwolenia, możności i prawa do tego –ostatnim przed zamknięciem tego gestu ramienia, otoczeniem Othella i odgrodzeniem go od czegokolwiek, do czego chciałby wrócić, gdyby na zewnątrz ich dwójni był teraz ktoś, kto by go chciał ratować, ale nie, nie, nie było nikogo takiego –musiałby bowiem w tej chwili jużratować ich oboje…

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Da się, chciał jej powiedzieć - nie Cały On, ale ta jego część, która postanowiła nigdy nie dorosnąć , a jedynie trwać, na zawsze, z oczami zamkniętymi po dziecięcemu, z dłońmi zaciśniętymi w pięści i przyciśniętymi do powiek tak mocno, że wykwitają pod nimi wielokolorowe kręgi i fajerwerki, ta jego część, która chroniła się przed bólem naiwnością, infantylnym wierzeniem w wygrywanie dobra i przegrywanie zła, ależ oczywiście, że się da, Runa!
Jeśli ona miała zapomnieć o tych wszystkich korytarzach i uliczkach, o kozich rogach francuskich imprez pełnych obcych dłoni rozpalonych nieprzyjazną lubieżnością, o toksynach i truciznach wlewanych jej pomiędzy wargi (a przecież prosiła tylko o haust powietrza, nie cykuty) przez piękne, złowrogie, głodne diabły bez nazwisk, tylko z wydumanymi imionami przyczepionymi do ich zanimizowanych twarzy... to on też mógłby zapomnieć o własnym bagażu, prawda?
Spakować weń matkę, z tymi jej wszystkimi martwię się o Ciebie, synku płytkimi i głębokimi jednocześnie groźbami i obietnicami bez pokrycia. I ojca, całą jego obezwładniającą, odwieczną nieobecność którą wypełniał wszystko, a więc wypełniłby i bagaż. I siostry - poupychać je we wszystkie luki, które się jeszcze ostały, ich niewinność i perlisty śmiech. I Adama, ale ile kurwa można o Adamie, więc jego już zostawmy. I kreski koksu, kropki tabsów, fluorescencyjne roztańczone wykrzykniki kwasu rządzące jego żałosnym życiem.
I cały ten kurwa-pierdolony bagaż porzucić na peronie. Zostawić jak terrorysta bombę. Jak matka-dziecko w oknie życia. Jak parasol w taksówce, bo nagle przestało padać więc już nie pamiętamy, że kiedyś jeszcze będzie nam potrzebny. Jak rękawiczki w nocnym klubie, bo nam wódka rozgrzała paluszki i już nam nie-zimno. Jak kartę kredytową w sklepie, szalik na przystanku, ulubiony ręcznik na haku hotelowych drzwi.
Zostawić ten bagaż pełen przeszłości i...
...i chuj z nim.
Chuj z nim Runa, bo przecież da się. Tylko Ty i ja i ta nasza wzajemna emocjonalna ablucja na progu krainy, w której wszystko można i niczego nie trzeba i nie ma balów maturalnych i niesprawnych poduszek powietrznych, bo jesteśmy tylko my z wymazaną kartoteką wspomnień.
Tak jej chciał powiedzieć, ale nie powiedział, bo zamiast tego, po chwilowym falowaniu, odsunięciu-przysunięciu, pewności-przerażeniu, teraz...
Teraz całował jej wargi.
Nie jak we śnie nawet, tylko jak w tych tuż-przed-sennych lub tuż-po-sennych, rozmydlonych, mglistych marzeniach które nas obejmują, zanim świat powie: Hej, jestem tu by Cię zmiażdżyć już kolejny raz, jesteś gotowy, gotowa?
Całował jej wargi z czasoprzestrzenią załamaną i zagiętą nad nimi ochronnym pałąkiem, otoczony chudym ramieniem, owiany zapachem śmiesznie taniego piwka, owocowego szamponu do włosów, wilgoci piasku, pierwszych zapowiedzi jesieni.
Całował jej wargi bo mógł, bo mu pozwoliła, bo może nawet - łudził się? - zapragnęła nie Zapomnienia, a Jego.
Dopiero potem zastanowi się nad całą resztą możliwych runowych pobudek i będzie się nimi udręczał, biczował, smagał po nagich plecach i nagich emocjach, ale jeszcze nie teraz bo teraz...
CAŁOWAŁ WARGI RUNY KAALEN
I w całym tym dramatyzmie ich relacji niespodziewanie, zabawnie, odezwała się w nim jakaś taka zupełnie niezapowiedziana nastoletnia radosność, taka, o której istnieniu już zapomniał i gdyby mógł, to by wywinął koziołka, podskoczył na trzy metry w górę, pozwolił policzkom płonąć żywym ogniem, pokrzykiwałby radośnie, wybił się w górę i strzelił obcasami (choć miał na sobie stare adidasy, a nie kowbojki albo chociaż podbite pantofle...) jak postaci z kreskówek.
BOŻE ŚWIĘTY, OBUDŹ MNIE BO ŚNIĘ CHYBA.
Ale nie śnił. Upewnił się o tym, bo otworzył teraz oczy (Chryste, nawet sobie nie uświadomił, że miał je zamknięte!) i ona nadal tam była.
Co oni wyprawiali?
- Okej.
Brawo, Kingsley. Pierwszy sukces już za nami, a co dalej?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Sophie-Louise Tailleux, paryskie dziecko-instynkt, koleżanka poznana na wykładach o sztuce alternatywnej, siedemnastoletnia studentka niezdolna mówić, gdy zapytana zbyt wprost, mistrzyni funkcjonowania w stanie intoksykacji, artystka-sadystka-nihilistka-nonkorformistka-feministka-waginistka-heroinistka – oficjalnie niby to studentka Beaux Arts, genialna idiotka ze światem zamkniętym w wiecznie samoprodukującym się śnie w miejsce rzeczywistości, o oczach wielkich i wypalonych, ważąca na oko tak ze dwadzieścia kilo, nosząca po mieście męskie marynarki, halki i cięższe od niej chyba buty wojskowe nie od pary – wśród swych genialnych dzieł miała cykl obrazów, które nazywała videotableaux, a które przemądrzały Cyril Ardjanoff, syn anarchistki i wielu dyplomatów, inny uczestnik psychosomatycznych orgii, nazwał kiedyś narrations noospheriques; były to mikroskopijne, wolne od kategorii formy mini-filmy – ale tak odjechane, tak oniryczne, że naukowiec, ktory za 500 lat zobaczy pierwsze pełnometrażowe nagranie snu, uzna to nagranie za nędzną podróbkę w porównaniu z artefaktami Sophie-Louise. I wśród nich – a robiła je cyklami bezimiennych videosytuacji – był też taki, w którym filmowana ziarniście i prawie-czarno-biało od tyłu dziewczynka wrzuca w desperacji, w tej dziecięcej desperacji, zamaszyście, agresywnie wrzuca do ziejącej przed nią studni kolejne zeszyty, wyciągane z wielkiej rozkraczonej obok walizy. Studnia – po odjechaniu kamery – okazuje się być na środku jakiegoś… zawianego kurzem niekończącego się lotniska, dziewczynka przy niej – bogini źle zainwestowanej samotności, wiatr targa jej włoskami i sukieneczką, ale ziarnistość i igraszki kontrastem nagrania sprawiają, że wydaje się, jakby płonęła, tym bardziej że obraz nieregularnymi spazmami dygocze między realem, a negatywem, i ona wrzuca te zeszyty, jeden za drugim, rozpaczliwie, garściami, z tej jak niby? cholera? zawleczonej tu? walizki, która jest chyba połączona z całym światem, bo zeszyty nie kończą się, bo ujęcia się nakładają, dając wrażenie przeskakiwania opowieści szukającej formy i narracji, ale tam nie ma formy ni narracji, jest tylko to rozpasane, czy raczej – antyrozpasane –pozbywanie się milionów zeszytów tymi przerażająco dorosłymi gestami totalnie samotnych małych łapek w tę czeluść, najczarniejszą na świecie, gdy kamera na koniec wyjeżdża pionowo do góry, by zaraz dać nura w bezdeń, w ostatniej chwili przed zawałem serca skręcić, runąć na równinę, zawrócić ku plecom dziewczynki i tak zapętlić niecałą minutę nagrania w pętlę formy tak doskonałą, że z perspektywy kilkudziesięciu powtórzeń – statyczną w swej mechanicznej wizualnej echolalii…
Przy wideobrazach Sophie-Louise Tailleux oni tam w Paryżu nachylali się i narkotyzowali się nimi, i tym jej umysłem – i było warto, skoro teraz tak się poczuła Runa, marginesami świadomości trafiając na to wspomnienie i widząc się teraz na tej nieskończonej sztucznej plaży, płonąca na krawędzi bezdechu między światami i kategoriami czasu – bez żadnych pretensji do symbolu, po prostu, potężne wrażenie, zakodowane raczej w atmosferze skojarzenia, niż odczycie hasła z języka gotowych do translacji znaczeń – gdy tonęła w oddechu Othella, tonęła, tonęła…! – ręka powędrowała jej odruchowo na jego plecy, czy ramię, czy klatkę piersiową, cokolwiek, bliżej, nie odchodź, Boże, ja pierdolę – odejmij mnie ode mnie i w to miejsce bądź, Othello, ja pierdolę! Ja pierdolę, jak ona mu wpychała te wargi i jak je potem zabierała, żeby on och chciał – żeby ona mogła mu jej jednak-dawać, żeby więc-biorąc je łaknął ich – po to, by łaknienie płonęło maksymalnym kontrastem przyzwolenia-zakazu, pozytywem-negatywem, lodowatością ogrzewanego serca i lawą gorących fal krwi uderzającej w skronie kolejnymi falami zmasowanego ataku, jeszcze –jeszcze –atakuj – masz tyle siły! –masz tyle siły żeby wypchnąć go ze mnie, pokonać Adama i wkroczyć do zamienionego w wypalony płaskowyż raju, masz tyle siły, masz, prawda? Masz?
nie masz?
masz? jeśli tak to dobrze, bo ja NIE MAM!
Otworzył oczy – oderwała się od niego, aż nią szarpnęło, ledwo zdążyła zastawić się dłonią o skórę sztucznej plaży, odwróciła się od niego, wydyszała tonę milczenia, odwróciła się z powrotem do niego, już unosząc dłoń, już zaciskając pięść w powietrzu, już gromadząc w oczach ładunek przy którym piorun kulisty to nędzny pierd, już wykrzywiając usta, już mu
już mu
już –
„Okej”?

Okej?
Zatrzymał ją – jak strzałę wypuszczoną z cięciwy po metrze lotu w powietrzu, wbrew prawom fizyki – zamarła, drżąca, rozwibrowana, wirująca wokół własnej emocjonalnej osi, bogowie… „OKEJ”?????
– C-

Kurwa – Co?… – Boże… wybacz – Wybacz. Wybacz, kurwa… – opadła z sił, kręcąc głową, niezdolna ogarnąć co się stało, ale świadoma jednego: po drugiej stronie JEST życie, jest. Jest. – Co „okej”…? Jak „okej”, Othello? Co: w sensie – co. Hm? Co – że… – ty i ja jesteśmy w stanie zmieścić się w jednym układzie sił? I wzajemnie nie anihilować? Tak?
Bo jeśli tak, to znaczy…
– To znaczy – że gdzie jest Adam?
Aż się obejrzała na boki, pod siebie, jakby siedziała na walizce i teraz pytanie czy zamkniętej, czy otwartej a pustej – …to znaczy – nie wiem. Nie wiem. Othello… Musisz mi pomóc. Kurwa –pomożesz mi. Mam w dupie, czy czujesz się silny, czy jaki. Rozumiesz? – wstała niemal – i siadła, obejrzała się, odgarnęła włosy, zagryzła wargi, oblizała smak, jaki zostawił, zamknęła twarz w dłoniach, zamknęła szczelnie, wskutek rozluźnienia mięśni pleców – zgarbiła się, opadła, nachyliła z tą twarzą w jeziorze dłoni, zadrżała, wzięła syczący wdech – i nie mogła znaleźć drogi dla wydechu – innej niż słowa. – Nie mogę teraz… – odjąć tych dłoni od twarzy, wiesz? Chwilę tak posiedzę – To jak… – drżenie – ale teraz to chyba śmiech nad sobą – …jak z tym kinem? – tak, to śmiech. Śmiech w dłonie. - Sorry, kurwa… ja już. Już. Chwilka, Oth… chwilka. Okej? Chwileczka… No zrób coś? – tak, śmiała się. Chlipały kolejne wdechy, zaciągane z mokrych półmuszli dłoni przylepionych bagatelizowanym wstydem, rozśmieszoną konfuzją do twarzy.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Adam to było:
Hahaha staaaary, Jezu Chryste tak strasznie Cię przepraszam za to skojarzenie ale twoja matka... dwa chłopięce ciała, śmieszne, nieświadome jeszcze własnych obowiązków i możliwości, sploty żył i kanty kości, głównie mięśnie i ścięgna i tyle tłuszczu, co kot napłakał, zwinięte i wykręcone śmiechem na rozgrzanym słońcem podjeździe, rozedrgane spazmem absurdalnego skojarzenia, które w takich chwilach jak tamta rozumie tylko dwoje, rozumiemy tylko Ty i Ja (jaityprzeciwkoświatu) i nikt więcej... wygląda...aaaahahaha.... jak jakiś.... żydowski Golum.. Golem... Goluuuum, staaary, hahaha... Golum wracający z pilatesu.
I Adam to były:
Uścisk dłoni na ramieniu i kopniak wymierzony w kostkę, braterska szarpanina na dywanie, ręka wyciągnięta - jakby odjęta od całej reszty świata, tylko ona i nic więcej w przepalonym ostrym słońcem kadrze lipcowego popołudnia wolnego od szkoły, od niedorzeczności pierwszych dorosłych obowiązków - niczym boska, ręka która mówi, bez zbytniego zadęcia no chodź, ja Cię dźwignę, bo spadłeś z deskorolki, no chodź, mam cię, wiem, że kurde pewnie nieźle boli...
I Adam to była:
Zawiść, której się nie chce czuć. Miłość, której się nie rozumie. Potrzeby, które się człowiek dopiero uczy rozpoznawać i adresować. Konfuzja bycia siedemnastolatkiem. Pragnienie, by mieć wszystkich i wszystko, ale z drugiej strony do czego nam są wszyscy i wszystko, gdy się ma takiego kumpla jak on?
I jeszcze:
Miękkość wewnętrznej strony dłoni, niewinne ciepło poduszeczki tkanek na linii kciuk - mały palec, przecięta ostrą krawędzią stłuczonej w tym tylko celu butelki, gorąc mojej krwi na Twojej krwi, braterstwo zawarte nocą pod nieobecność rodziców, na fali inspiracji zaczerpniętej z jakiegoś starego filmu. Jaityprzeciwkoświatu. Dwa bandaże na dwóch chłopcach. Bliźniaczo. Pytające spojrzenia nauczycieli na następny dzień. Tępy ból gojącej się rany niewymagającej szycia (chociaż, kurwa, Oth, poszedłeś na cało, ale krwawi, haha! hahaha!) przypominającej, że wczoraj jeszcze miałem tylko dwie młode, głupie siostry, a dziś mam też brata. I patrz, patrz, brzydki świecie, jaki to jest cudowny brat!!!
I Adam - ten Adam, węzeł gordyjski wspomnień - stał i patrzył.
No serio. W swoich ulubionych jeansach, w trampkach i małej śmiesznej czapce, ze splotem rzemykowych bransoletek na przegubie lewej ręki i zegarkiem po dziadku na prawej. Dwa metry po lewej (czy prawej?), ze żwirkiem sztucznej plaży pod stopami, którymi raz czy dwa poruszył jakby niecierpliwie, nerwowo.
Stał, i kurwa patrzył na nich. Żywy. Jak żywy. Żywy, czy jak żywy?
Patrzył na nich. I co, oceniał? Tęsknił? Adam, Adam, Adam... Co on tu robił.. Co on... Obraz pochwycony kątem oka, palce Runy sunące po plecach Othella, żar żywych warg pod jego własnymi, dłonie badające nierówności rusztowania żeber... Adam... Adam..
Ale... Wiecie co?
Pierdolić Adama.
PIERDOLIĆ ADAMA!
Othello poczuł rebelię. Pierwszy raz. Pierwszy raz, chyba. Poczuł rebelię i pogłębił pocałunek, zanim - Okej... - zagarnął Runę w afirmacji, że oni żyją, a Adam... nie.
PIERDOLIĆ ADAMA!!!! PIERDOLIĆ GO!!!
Bo ile, kurwa, można żyć z trupem, żyć trupem, żyć w trupie, stawać się tym trupem za własnego żywota, karmić się cudzą śmiertelnością choć nie jest - jeszcze - nasza.
Zanim opadła w tym smutnym tańcu, Othello zdążył poczuć Runę i poczuć coś jeszcze, a mianowicie, że:
NIE - BYŁ - WINNY.
To znaczy był, ale nie bardziej niż winna była Runa. Ale i nie bardziej, niż winny był Garreth Odolak, który im dwa dni wcześniej sprzedał trawkę i piksy. I nie bardziej, niż winny był diler Garretha i jego ojciec, który prał Odolaka odkąd tamten skończył trzy latka. I nie bardziej, niż winny był kierowca tego drugiego samochodu. I poduszki powietrzne otwierające się może sekundę za późno. I ułożenie planet. I retrogradacja Marsa. I wielki, kurwa, wybuch, który sprawił, że byli - bo musieli - tu być i to przeżywać.
Przeżywać. No właśnie.
- Runa... - najwyraźniej Kingsley, taki to niby rozczytany w radzieckich klasykach i napierdalający po francusku, żeby się czasem dobrać komuś do duszy i majtek, znał tylko trzy słowa, każde nie dłuższe niż na pięć może liter (Runa, Kurwa, Okay - ale elokwentnie, ułaaa!). To, co ona teraz robiła, to było to, co on robił cały czas, tylko w środku. Płakała nad niedorzecznością swojego położenia, może? I śmiała z niej? Cokolwiek to było i czemukolwiek miało służyć, Othello chciał, a nawet (poczuł, że) musiał robić to z nią. Zaraz więc, w ramach powtórki z kawiarnianej rozrywki sprzed iluś-tam dni, klęczał obok niej i tulił ją do siebie i całował w skroń i nawet spił, zachłannie, jedną śmiesznie słoną, oceanicznie niemal słoną, łzę z rantu kosteczki jarzmowej skrytego pod cieniutką skórą.
- Zrobię. Dobra. Zrobię, dobra? Zrobię wszystko - nie wiedział jeszcze co, ale też, w akcie zadziwiającej dojrzałości, przyrzekł sobie właśnie, że nie będzie jej pytał, co ona chce, żeby on zrobi, tylko weźmie na siebie brzemię odpowiedzialności i COŚ WYMYŚLI - Słowo. Obiecuję. Zrobię tak, żeby mniej bolało. Wróciłaś i ja tu jestem. Jezu, ale to brzmi... - też zachichotał trochę, bąbelek śliny zamigotał mu w kąciku warg, taki był dorosły, a jednak chyba dziecko - Jeszcze będzie lepiej. Dobrze, nawet. Wróciłaś i ja tu jestem i poradzimy sobie. - afirmuj, Kingsley. Tak jest! Zapewniaj, że to masz, bo przecież... masz to, nie? Masz to pod kontrolą i dasz sobie radę - A teraz chodźże, kurwa no, do tego kina, bo ile można? Kupię ci popkorn. I go zjemy razem. Zaczniemy od tego.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Entuzjazm Othella mógł być teraz paliwem dla Runy – i był, ale napędzał w niej wiele poplątanych maszynerii, niektóre szukały ze sobą współpracy, inne kolidowały i o ile chłopak zdawał się jej właśnie wyrwać – przynajmniej w jakimś stopniu – na jakiś rodzaj wolności od pętającego go dotąd obsesyjnego depresyjnego samookaleczającego hipnotycznego amoku – o tyle w Runie do wyklarowania emocji był jeszcze spory kawałek.

Chciała, cholernie chciała mieć ten koszmarny problem w jakimś sensie z głowy – i Żyć przez wielkie „ży”, ale gdzie nie pociągnęła w stronę czystego powietrza i błękitnego nieba, tam zaraz ten sam sznurek okazywał się być przewleczony przez jakąś dźwignię i jednocześnie rwał ją w inną, nieprzewidzianą stronę. Pieprzyć Adama! – oczywiście!, ale – nie zdradzać Adama! – Zachować w pamięci Adama – ale przecież odciąć go, jak paznokieć, spiłować, jak zrogowacenie na skórze! – tak! ale to znaczy zabić siebie, przecież Adam to jużnie człowiek, a etos wrośnięty w jej tożsamość! – taaak? bzdura i gówno, merde des merdes, samooszustwo! Może Runie wygodnie w tym oszustwie – może jest martwa i to pozwala udawać życie podczas gdy jest śmierć i tylko śmierć? – Nie!, noż kurwa, przecież sama wytrawiła w sobie miejsca po Adamie kwasem paryskiego plugastwa; jeśli mogła to robić tam, to czemu teraz czuje opory tutaj? Bo tam nikt jej tego nie wypełniał Adamem, a tutaj Othello, właśnie on –jedyny, który był obiektywnie do tego uprawniony, i jedyny któremu ona subiektywnie dałaby, owszem, dałaby takie prawo – ten więc Othello właśnie działał wobec Adama zamiast niej? Nie mówił tego przecież nie padło do straszne imię – ale Othello cały tryskał, uwolniony pocałunkiem chyba, tryskał, mocą, decyzją, wolą. Nagle to on, Othello, mały drobny Othello był oczywisty, miał siłę autentyczności, przepchnął się samodzielnie przez kilometrową szafę pełną upiornych pustych ubrań i wypadł po jakiejś drugiej stronie zwycięski, potrafiący, biorący się w garść i sprawy w swoje ręce, potężny! Runa byłaby w szoku – szczęśliwym szoku –ale teraz właśnie dlatego swą wolnośćod Adama, którą przywiozła z Francji niedawno w złotym, hermetycznym puzderku, teraz chciała jakoś chronić, niby ją posiadać, ale też nie dać jej Othellowi.
Othello… kurwa mać –kim jest Othello? Chłopiec-półbóg, w euforii nie zauważył jej gestu, uniesionej ręki zaciskającej się w pięść, gotowej głaskać go po twarzy lub rozkwasić nos za karę, w obronie Adama – Widzisz Adam? To jego pomysł: to on cię zdradził, ja – mogę dalej dla ciebie cierpieć, żebyś żył tam, gdzieś…

Znaczy… chyba ja tam jestem z tobą… Adam – dlaczego mnie więzisz?
Jakom kurwa prawem zabraniasz mi wszystkiego?
No, w tym jest więcej hipokryzji niż wody w oceanie – przecież wyekstrahowała już Adama z ustroju… więc czemu teraz właśnie ten opór?

A – to przez Othella. Przez jego nieoczekiwaną dojrzałość decyzji.
Kim więc jest Othello? Czy kiedyś, Adam, pomyślałeś, jak ja to widzę? Dla ciebie zawsze kumpel-brat, wiem, widziałam, zresztą kochałam to wasze braterstwo i miałam dla was dodatkowy cichy podziw i dobrą zazdrość. Ale pomyślałeś o tym, że kiedy się ma siedemnaście lat to praktycznie wszystko zadaje pytanie językiem erotycznego rozedrgania?
Albo inaczej: Adam… pamiętasz o co się wtedy pokłóciliśmy?…
Nie, Othella o to nie zapytam. Ale ty mógłbyś pamiętać! Pokłóciliśmy się–prawda: rozmazani narkotykami i alkoholem na miarę osiemnastolatkowej przygody, więc niezborni, niesprawni w tej kłótni, nieporadni, ale pokłóciliśmy sięo Nic! To znaczy – czegoś mieliśmy dość! Życia, tak –to oczywiście byłoby chwilowe, to była oczywiście lokalny, okresowy skurcz naszego wspólnego systemu mięśniowego, spazm, to by minęło – tylko że zostało na zawsze. A skąd ten skurcz? Z podświadomego poczucia, że gdybyśmy byli tylko we dwoje, to rachunek by się zgadzał, a WE TROJE jest generalnie cudownie, tak, ale w szczegółach – niejasno? KIM JEST OTHELLO??? Kim był? Miał być dla mnie nikim? Myślałeś o tym, Adam, kurwa, że ja go widzę? że was porównuję? I że musisz zawsze wygrać??

Chuja tam, nie wygrać! Zastygłeś na tym piedestale jak skamieniałe prącie pompejańskiego onanisty (jeśli pompejańskiego, to nie skamieniałe, ale nieważne) i nawet hohohooo, nie masz jak, martwy, co z tym zrobić?

Pierdol się!!
Pierdol się, Adam!
Ja decyduję! JA! JA! JA! Kurwa JA!

Na brzmienie swego imienia spojrzała na Kingsleya tak, jak jeszcze nigdy na nikogo nie patrzyła. Patrzyła przez rozmazaną łzami szybę z młotkiem w dłoni.
Uderz. Uderz – a pęknie. I wreszcie wyjdziesz!, tak?
– Tak? – „Mów do mnie?” – – Othi… kurwa… – w zbyt szybkiej reakcji na jego nagłe przypadnięcie do niej, do niej, wziął ją sobie – przez tę szybę. Poczuła wątłe ramiona na swoich łopatkach, jego usta na policzku, nos wtulony we włosy na skroni, wargi na łzie, widzisz Adam? To się nazywa życie! Nie muszę rozbijać szyby – to bezskuteczne, po rozbiciu ona się zrasta. Nie da się jej rozbić: można ją tylko –przejść. Przenikając przez cząsteczki, przez molekuły, potrzebna jest nie agresja – a transgresja! Klucz do wolności jest w strefie meta!

To odkrycie wstrząsnęło nią nagłym spazmem. Rozryczała się. „Zrobię wszystko” – mówi Othello, a Runa słucha i potakuje, i uśmiecha się, a zaraz potem po prostu – śmieje się. Śmieje się, ociera wolną dłonią lewy policzek, bo po prawym śmigają jej othellowe kosmyki, które chce się całować. Zostań już.
Zostawał, rozpięty nad nią namiotem swojego jestestwa, wbijał kolejne śledzie cudownych frazesków w spalony grunt, żeby go już nic nie porwało, pierdzielił te przepyszne szlagworty z bombonierki melodramatów, a ona brała je do dzióbka, lekko słone, ale w tej surrealistycznej scenie – barwiące jej szarą sylwetkę kolejnymi smugami kolorów othellowego proto-szczęścia.
– Kupisz mi popcorn, tak… – roześmiała się znów, wtuliła mocno gdzieś pod jego szczękę, po raz pierwszy kończąc płacz poczuciem, że miał sens. Odsunęła się od niego, ale po to, żeby się mogli widzieć. Wpełzła mu palcami w te włoski, wzięła drugą dłonią jego rękę i przyłożywszy do policzka otarła go sobie tą jego dłonią z całą celowością przesłodzenia, żeby było nadmiernie, żeby wreszcie czuć coś po drugiej – dodatniej – stronie zera absolutnego.
– Idziemy do kina jak jeszcze nikt kurwa w historii kina nie poszedł, Oth… – zgadzała się głową, oczyma, dłońmi, odkrywającymi na jego czuprynie i na jego szyi, i obojczyku, pierwszy żywy ląd. – Wróciłam, ale wróciłam tak bardzo, że nawet nie wiedziałam…
Cap – za jakieś piwo, duszkiem, do dna, bo po raz pierwszy po przeleceniu przez przełyk nie wylewało jej się martwymi żebrami trupa na obgryzioną miednicę i piszczele. – Idziemy. Będziemy robić… wszystko! –to brzmiało jak odkrycie. – Wszystko, tak? Po prostu… – spojrzała na niego, pilnie:[/b] – I będziesz silny, i ja też, tak? I będziemy biegać? I latać? i chodzić, i jeść i pić, i palić i przechodzić przez jezdnię? i pokazywać sobie miejsca w książce, której „przeczytaj to!”, i przekładać nad bramką bilety do metra, i spóźniać się, i być na czas, i…[/b] – zabrakło jej gruntu pod stopami, biegła za szybko – …i… – zachwiała się i musiała przytrzymać – …i wszystko? – czegoś. – I nie będziesz mnie sądził? I będziesz dla mnie silny, kiedy ja się roz… kurwa… i ja dla ciebie? Potrafimy tak, nie? Co nie? Nie? Oth? Co nie? – przez całą drogę na przystanek – Prawda?– za rękę, za blisko, za minutę a nie za sto lat, bo wreszcie zobaczyła horyzont – na wyciągnięcie rąk. Czterech. Własny horyzont – Prawda? – kwintesencja osiągalności celu. Boże!... zajebiście, Co nie? – no bo patrz: – Kurwa… Othi… – patrz: gdzie jest Adam? Ha?! Ha! – nie ma! Widzisz? Patrz: hm? No gdzie? Nie ma! NIE MA!, nie? Kurwa –nie ma! Patrz! Nie ma go! Gdzie jest Adam? Ja pierdolę… gdzie jest Adam??? – Nie?

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Lake Union”