WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
18
157

szukam pracy, będę

pracownikiem roku

sunset hill

Post

Nie do końca czuła cały ten świąteczny nastrój. Od kilku dni próbowała słuchać świątecznych piosenek (Elijah pewnie miał już serdecznie dość Mariah Carey) i dobrze się przy tym bawić, a wczoraj nawet udało jej się obejrzeć świąteczną komedię na Netflixie, ale to wciąż było wymuszone, sztuczne, bo jest grudzień i tak trzeba. Ciężko było wykrzesać z siebie entuzjazm, kiedy wszystko wyglądało tak inaczej, a mamy z Harrisonem jak nie było tak nie zapowiadało się, żeby mieli kiedykolwiek wrócić. Pół roku. P ó ł r o k u. Stella już nawet przestała się denerwować, wchodząc w etap zrezygnowanej akceptacji.
Przyjęcie u Bastiana miało w niej rozbudzić świąteczny nastrój, a przynajmniej taką miała nadzieję, choć przekroczyła próg jego mieszkania bez szczególnego entuzjazmu. Przywitała się z nieznajomym mężczyzną (Max) - Cześć. Stella - przedstawiając się w towarzystwie uprzejmego, choć trochę wymuszonego, uśmiechu. I to samo, automatycznie wręcz, uczyniła z jakąś ciężarną kobietą (Charlie). - Cześć, Stella - ściskając jej wyciągniętą dłoń.
A jeszcze wcześniej, zanim do ich wesołego grona dołączyły kolejne ciekawe osoby, tym razem z autentyczną przyjemnością wymieniła kilka krótkich zdań z gospodarzami, dając im się uściskać. - Dobrze - Haha! - A ty? Żyjesz już? - Niby żył, stał, całkiem jakby zdrowy, ale Bastian na pewno zrozumie ten skrót myślowy, czy faktycznie wszystko wróciło do normy. - A gdzie Rufus? - Zdążyła do niego przywyknąć przez ten krótki czas opieki, choć ciotka Dakota zdawała się głośno odetchnąć, kiedy w końcu wrócił do właściciela - była nieczuła pod tym względem. I nie tylko. - Mieszkam teraz u ojca, więc miałam niedaleko - wzruszyła ramionami na pytanie o podróż, bo ten krótki spacer ciężko było nazwać tak wyniosłym słowem. - A rodzice... - zaczęła, ale szybko sobie uświadomiła, że nie ma sensu poruszać tego tematu. Na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech; pokręciła lekko głową, machnąwszy przy tym ręką; nie pytaj, Bastek, nieważne.
- Przywykłam - Odpowiada Phoenix, spoglądając na nią z ciekawością, bo tak naprawdę nigdy nie miała okazji jej poznać, choć słyszała o niej nie raz. - No i nie wyrosłam aż tak bardzo - żarcik-kosmonaucik, geez, Stella, lepiej już usiądź do stołu. Choć zazwyczaj gadatliwa i towarzyska, dzisiaj czuła się w tym tłumie dość nieswojo.
Wtedy do mieszkania wchodzą kolejni. Cała śmietanka towarzyska. Na przykład Harper-Jack Dweller, przez którego myśli Stelli wędrują w miejsce próżne, czy dobrze wygląda, oby lepiej niż na tej nieszczęsnej imprezie - och.
Impreza. Jakaś niezrozumiała szopa na głowie, za duża srebrna kurtka Harpera-Jacka Dwellera, ciastka z wkładką, Dweller-bomba, która wybuchła kilka godzin później w jej głowie, ciąg zawstydzających sytuacji, o których wolałaby zapomnieć, choć pewnie nikt z obecnych na nic nie zwrócił uwagi. I jeszcze ta gonitwa za psem.
Ale Harper jej nie zauważył. Najpewniej nawet jej nie pamiętał. Trochę spokojniejsza podeszła do stołu, na wszelki wypadek siadając jak najdalej od niego.
A potem weszła Maggie, ta od ciastek. Kto jeszcze? - Hej - równie niezręczne co jej, choć w zasadzie nie miały okazji wymienić choćby kilku zdań. To znaczy... Czy to na pewno była ona? Stella nie miała pewności.
Zdążyła jedynie wygładzić spodnie, które wcale tego nie potrzebowały, i schować cienki kosmyk włosów za uchem, kiedy obok pojawiła się kolejna (nie)znajoma twarz. Och, dlaczego akurat dzisiaj! - Hej - przywitała się z yyy... yyyael. - Dzięki - odparła bez przekonania. - Fajna spódnica - odbiła piłeczkę, choć sama pewnie by takiej nie ubrała, ale chyba wypadało w tym miejscu to powiedzieć? Tak bardzo nie miała dzisiaj ochoty na społeczne konwenanse - ach, dlatego poszłaś na bożonarodzeniowe przyjęcie, logiczne! - Othello? Chyba nie znam... - westchnęła, spoglądając na kolejnego gościa, który pojawił się wśród nich.
Profesor Bluejay.
Pasował do tych gości jak pięść do nosa, a jednak tu był. Uśmiechnięty jak laureat nagrody Najbardziej Czarującego Uśmiechu magazynu Czarownica, z włosami muśniętymi słońcem. Dzień dobry, panie Krzyżanowski? Zbyt formalnie jak na tę okazję. Hej, Blue? Zbyt nieformalnie jak na łączącą ich niegdyś szkolną relację. Tak więc pozostał jej do dyspozycji uśmiech, neutralny, bez słów, bezpieczny. Do wykorzystania, kiedy zwróci na nią uwagę. A ludzie rzadko to robili, szczególnie płci męskiej, szczególnie w jej wieku, co dokładała do coraz większego wiklinowego koszyczka swoich nieszczęść.
Tak więc wstała od stołu, jakoś nie mogąc tak siedzieć w miejscu bezczynnie. - Może w czymś pomóc? Zanieść coś? O, wezmę - rzuciła do Phoenix albo Bastiana, ktokolwiek akurat jej się napatoczył, łapiąc za jakiś półmisek.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • So this is Christmas and what have you done?
    Another year over, a new one just begun.
To nie był Nowy Jork.
Zamiast rozświetlenia choinki przy Rockefeller Center, które przez wiele lat wprowadzało ją w magiczny okres świąt Bożego Narodzenia, musiała nacieszyć się małym i nieco koślawym drzewkiem wywleczonym ze świątecznego jarmarku; na szczęście - w odróżnieniu od zdobyczy Phoenix - wciąż zielonym. Seattle przez większość czasu nie było w stanie dorównać magii Central Parku, który w okresie świąt zamieniał się w śniegowy plac zabaw; z drugiej strony, nie była pewna czy wina leży po stronie zmiany lokalizacji, czy może to sprawka globalnego ocieplenia? Z kolei jarmark nie przypominał tego, który odbywa się na Union Square, a zimowej wioski nawet nie odwiedzała, ponieważ była święcie przekonana, że tej mieszczącej się na Bryant Park i tak nie dorówna. Ominęło ją coroczne wydarzenie, jakim był balet “Dziadek do Orzechów”, na który to zwykła chodzić z mamą oraz festiwal świateł na Dyker Heights, które odwiedzały po spektaklu. The Rockettes sobie nie odpuściła i podczas ubierania choinki odpaliła na you tube występy z poprzednich lat, ale to by było na tyle ze słynnych świąt w Nowym Jorku, ponieważ…

To nie był Nowy Jork, a Seattle.
Tym razem z wyboru, a nie za sprawą kaprysów pogody.

Od chwili poznania ojca, jej relacje z mamą uległy drastycznej zmianie, przez co zwyczajnie nie była w stanie wejść na pokład samolotu i udawać, że jest jak dawniej. Nie było. Zmianie uległo właściwie… wszystko? Nawet ona sama, a raczej przede wszystkim ona iii nie czuła się z tym źle, ale wciąż niepewnie stąpała nową ścieżką i powoli odkrywała siebie na nowo. Pewnie dlatego tak kurczowo trzymała się dłoni Blue, kiedy przystanęli przed mieszkaniem #139.
— Phoe jest fantastyczna, Bastian też z pewnością wpadnie ci w oko… znaczy się, nie. Nie w ten sposób. Polubisz go, na pewno go polubisz. Tak. TAK. Wchodzimy? Wchodzimy — słowotok, nieco nerwowy, ale podszyty uśmiechem. Jeszcze tylko głęboki wdech i dwa kroki dalej już wtoczyli się do środka, gdzie fala ciepła zdzieliła ich prosto w twarz. — Poczekaj tylko jak zobaczysz TO drzewko — tak, to o którym tyle mu opowiadała. Prosto z przytułku dla porzuconych choinek. Rozbawiony wyraz twarzy szybko został zrzucony z podium, kiedy podczas przemierzania korytarza, kątem oka, przez uchylone drzwi, dostrzegła widmo przeszłości. Człowieka w przyciasnej marynarce, którego kojarzyła zbyt dobrze i to nie za sprawą telewizji. Nagle duchota wydawała się nie do zniesienia, a pretekst przypudrowania nosa był idealny, by na krótką chwilę zaszyć się w toalecie. Wdech i wydech, Darling. Techniki oddychania opanowałaś już do perfekcji, dajesz. Jeszcze tylko krótki uśmiech do swojego lustrzanego odbicia, głowa do góry, pierś do przodu i idziesz.

— Widzę, że poznałeś już Bastiana — dołączyła znienacka do swojego towarzysza, łapiąc go delikatnie pod ramię — a Phoenix, gdzie? — zerknęła na Everetta, po czym rozglądnęła się wokół, będąc pewna, że przed chwilą z ust Bastiana usłyszała jej imię. Kilka osób znała głównie z opowieści przyjaciółki, ale sporej części zupełnie nie kojarzyła. To jednak może ulec zmianie podczas tego spotkania, w końcu mieli na to wiele godzin, prawda? Nic nie zbliża tak, jak planszówki, świąteczny ajerkoniak i wspólnie spędzony czas.
  • I hope you have fun…

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Chaos - dźwięki i barwy tak mnogie, i tak złożone, że często wymykające się jakiejkolwiek definicji; pośpiech i gwar, rejwach i rwetes ciągłych zmian - Harper-Jack Dweller znał aż nadto. Z autopsji - i ze sceny. Z tych chwil, w których rzeczywistość dokoła niego migotała i wirowała jak kolorowe szkiełka kalejdoskopu, i nadążać było trzeba za nią, choćby się miało pędzić z wywieszonym językiem, jak koń wyścigowy (czy raczej ten, którego Podkowiński uchwycił w swoim "Szale"), albo pies myśliwski, wychudły chart o kosteczkach cienkich niby wykałaczki.
Mało tego - po tylu latach bezwzględnej praktyki, muzyk całkiem dobrze czuł się w tego typu bałaganie. Lubił improwizować - czasem zdać się na los, a czasem, po prostu - na tłum skandujący jego imię. Płynąć z nurtem, nie wpadając w panikę; za każdym razem (aha, przynajmniej do tej pory) wychodząc z tego rodzaju burdelu bez szwanku.

Tylko... tylko, że teraz było jakoś inaczej. Dlatego pewnie, że ludzki wir, który zdawał się wciągać go i wciągać coraz bardziej nieubłaganie, tworzyły nie tyle anonimowe ludzkie figury, a cała masa niekiedy aż za dobrze znanych mu osób. Takich, które spotkać tutaj miał nadzieję - jak choćby Max z jego uroczą towarzyszką (która to, jak zaraz piosenkarz skonstatował: a) była bardzo, bardzo ładna, i b) bardzo, ale to bardzo nie była Molly), takie, których obecności się spodziewał - u szczytu listy oczywiście Charlie, póki co, wydawało mu się, zachowująca względem niego zdrowy i bolesny dystans, oraz te, których spostrzeżenie wprawiło go w stan zaskoczenia (mówiąc delikatnie; mówiąc szczerze zaś? stan szoku).
Z przybyciem każdego kolejnego gościa przekraczającego próg ciasnego przytulnego mieszkanka - i każdym kolejnym haustem powietrza coraz bardziej wysyconego zapachem igliwia, czerwonego wina, perfum męskich, damskich, i jego własnych (a więc zajebiście drogiej fuzji wszystkich możliwych tożsamości płciowych zamkniętej w czarno-złotym flakonie), dań wegańskich i niewegańskich, ciast z zakalcem i przypalonych od spodu, a także psich łap i kociego gniewu (ruda bestia kryła się póki co za kanapą, ale HJ ją widział, i obiecał sobie, że zachowa czujność do samego końca imprezy) - brunet jakby tracił kolejne ułamki tej swojej karykaturalnej wręcz pewności siebie. Kurczył się - może niedosłownie, nadal prężąc chude barki na tyle, na ile pozwalała mu na to marynarka - w sobie; marniał. I coraz bardziej musiał przypominać chyba tego piętnastolatka, który miejsca sobie nie mógł znaleźć na szkolnej stołówce. Bo każdy - k a ż d y - jeden kandydat na potencjalnego rozmówcę zajęty był czymś kimś innym. Nawet Charlie. Nawet Elliott! W ramach żartu chyba - ale niektóre żarty nie są wcale śmieszne wdający się właśnie w radosną pogawędkę.
Im dłużej tak trwał, tym bardziej rezonowały z nim słowa Maggie Hartwood.

- Macie może jakiś gin? - zaskomlał w końcu pod adresem Phoenix, którą dorwał gdzieś w drodze między kuchnią, a jadalnianym stołem, obdarzając dziewczynę błagalnym spojrzeniem - Dla dobra Bastiana, zanim znowu pierdolnę jakąś gafę... - tak skruszony, jak skruszony może być na przykład lód w truskawkowym daiquiri, podziękował jej zaraz za porządną porcję alkoholu i chyba po prostu wykorzystał moment, żeby zakraść się pod świąteczne drzewko.
Tam, przyczajony niczym jakiś pastisz świątecznego elfa, zaczął rozpakowywać przyniesione przez siebie podarunki, rozlokowując je wśród innych, ułożonych już pod koślawymi gałązkami jodełki. Zaczął od tych prezentów, które zajmowały najwięcej miejsca: kaszmirowego swetra dla Maxa, zestawu wegańskich kosmetyków dla małej Stelki, porządnych zimowych rękawiczek dla Elliotta, zestawu wszystkich możliwych edycji Just Dance przyniesionego, wymownie, pod jeden, i tylko jeden adres, a także starannie opakowanej torby Goyard St Louis dla Charlie - w sam raz choćby na dzień, w którym Everett będzie pakować najważniejsze rzeczy do zabrania do szpitala. Dopiero potem jednak, oglądając się przez ramię z miną godną przemytnika szmuglującego heroinę diamenty pod czujnym okiem strażnika granicznego, wyciągnął zza pazuchy cieniutkie koperty kryjące w sobie inną zgoła zawartość. Płytę dla Bastiana, razem z aktem notarialnym poświadczającym darowiznę mieszkania oznaczonego numerem 132, schował gdzieś za wielkim, niebieskim kartonem kryjącym w sobie niewiadomą zawartość.
Składankę dla Elliotta wsunął między dwie opakowane w błyszczący papier książki. Obok zachachmęcił upominek dla Stelli - którą, wbrew pozorom, doskonale pamiętał (choć o gust muzyczny dziewczyny musiał podpytać Bastiana...), i prezent dla Maxa, wsunięty w elegancką, granatową kopertę. Album dla Maggie zostawił niemal na sam koniec - i zanim ułożył go gdzieś pod łagodnym skosem igliwia, zawahał się tylko minimalnie.
Całą tę litanię gestów i decyzji zakończył pakunkiem w barwie zgaszonej czerwieni - dla Charlie, ale z drobnym dopiskiem, że nie tylko dla niej.
A potem wstał z klęczek, sprawdził wyświetlacz telefonu (zero nowych wiadomości) i jak gdyby nigdy nic - a także: jak zawsze, zaczął pić szukać sobie towarzystwa. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie wpadł przy tym na Lucę Malkovitza.
- O - wargi ułożył tak, jakby był złotą rybką, albo neonowym w barwie patyczkiem do robienia baniek mydlanych - Kogo moje oczy widzą.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Na pierwszy rzut oka towarzystwo wydawało się całkiem sympatyczne. Nie był pewny czego właściwie oczekiwał - że Harper zaprowadzi go w sam środek biby, która jak ten huragan porwie ich w wir (za) dobrej zabawy? Że zamiast normalnych ludzi przyjdzie mu spędzić brunch (bo kto normalny jada brunch?!) w towarzystwie specyficznych osób, które ma prawo znać tylko Harper? W każdym razie zastana rzeczywistość w zupełności mu wystarczała, a fakt niejakiej anonimowości dodawał otuchy. Ciało miał rozluźnione, nastrój dobry, i tylko oczy pozostawały czujne, skrycie chłonąc wszystko wokół, bo oto został zaproszony do mikroświata swojego przyjaciela. I nie sądził, że od razu dostanie w twarz takimi rewelacjami. Zaczęły do niego wracać pojedyncze wspomnienia, urywki rozmów w The Crocodile, które potwierdzały to, co właśnie usłyszał.
Ilość gości systematycznie się zwiększała. Nie zdążył zgłębić wątku Dwellera Juniora (a chciał), bo podeszły do nich kolejne osoby. Może tak było lepiej, zbyt wiele działo się dookoła. - Elliott - przedstawił się Maggie, zaśmiawszy się krótko na ten niespodziewany komplement. - Dzięki - odparł, odruchowo łapiąc się za kołnierz ciemnego swetra. I być może porozmawiałby dłużej, ale Maggie dość szybko zniknęła, a Charlie dość szybko machnęła w swoją stronę. Tak więc podszedł, z Lucą się przywitał - Cześć, Elliott - rękę podał, i nawet usiadł obok. - Na pewno znajdzie się u mnie wolne mieszkanie do wynajęcia jeżeli tak tęsknisz - zażartował, przysuwając krzesło bliżej stołu. Usłyszawszy pytanie zerknął w bok, dopiero wtedy zauważając, że Harper zdążył gdzieś pójść. - Tak... - odpowiedział, trochę zbity z tropu, wracając spojrzeniem do Charlie i Luci. - Tak, chodziliśmy razem do liceum, więc, no, kilkanaście lat - wyjaśnił, nie wdając się w szczegóły. Bo znali się tak naprawdę lat może trzy, a reszta stanowiła jedynie bolesną rozłąkę, próbę czasu, jak u starego małżeństwa, rozstającego się na czas wyjazdu. - A ty? Wy? - Odbił piłeczkę. I właśnie wtedy zauważył zbyt znajomą twarz, której absolutnie, ale to w ogóle nigdy by się tutaj nie spodziewał. I musiał minąć ułamek sekundy, jeden oddech, żeby sobie uzmysłowił, że to nie ona. To Panam. Co i tak było dla niego zaskakujące. - Przepraszam - mruknął, wstając od stołu, żeby podejść do niej i do jej partnera. Chyba tylko po to, żeby się przywitać, bo nie wydawało mu się, żeby mieli wiele więcej wspólnych tematów. - Panam! - Z lekka udawany entuzjazm, zdecydowanie nie do końca szczery uśmiech. Nie lubiła go, z tego co pamiętał. I wątpił, żeby to się zmieniło. - Niesamowite, że się tutaj spotykamy. Po takim czasie! - No n i e s a m o w i t e. Przenosi wzrok na mężczyznę obok, wyciąga rękę. - Elliott - Jeszcze jeden uśmiech, krótki, na powitanie, nie do końca obejmujący ciemne tęczówki. Bo nie chciał tutaj spotkać swojej przeszłości, to miał być niezobowiązujący brunch ze znajomymi Harpera, tylko i wyłącznie. - Musisz do nas wpaść na Fremont. Musicie. Może w weekend? - Rzucił luźno, kątem oka rejestrując Harpera, który bawił się w świętego Mikołaja. - Zresztą, zastanówcie się, potem się zgadamy - dodał, kiedy Harper przechodził obok, najwidoczniej wracając do Charlie, szybko do niego dołączając. Panam, Panam, Panam. Wcześniejsze rozluźnienie zaczęło znikać, a dobry humor stopniowo spłycać. Zerknął na Harpera, zauważając na jego twarzy lekkie spięcie. Czy u niego też nie wszystko szło po jego myśli? - Czyli córka - westchnął, wracając do bezpieczniejszego (?) tematu. Usiadł przy stole, nie będąc w stanie powstrzymać szybkiego zerknięcia w stronę Panam i Maxa. - Mary-Jane? Ładnie. MJ... Chyba rozumiem - uśmiechnął się kątem ust, spoglądając na Harpera. - Ja mam syna. Leo - powiedział niespodziewanie, uchylając przed przyjacielem rąbek swojego teraźniejszego życia, tak jak i on uchylał swoje. - Trochę się wydarzyło od czasów saltwater taffy, co? - Zaśmiał się, nalewając do szklanki jakiegoś soku, który akurat stał niedaleko. Nie dało się ukryć.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „139”