WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Stał przy drzewku. Przy tej śmiesznej, ogołoconej z igliwia – ale nie z dumy – chojce, którą do mieszkania domu przywlekła ze sobą Phoenix. Z jarmarku, podobno. No, pewnie – widział zdjęcia. Widział nawet ją; w transmisji na żywo prowadzonej przez video-calla (razem z przemykającą w tle Ariel, której pokiwał przynajmniej dwadzieścia sześć razy) – z krzywizną gałązek niesionych dziarsko tłocznymi uliczkami (a te uliczki, z kolei – całe rozświetlone girlandami pobłyskujących lamp, lampek i lampionów) – a mimo to wierzyć mu się nie chciało, że tego brzydactwa nie przytachała z jakiegoś choinkowego odpowiednika przytułku. Albo jakiegoś innego schroniska dla odratowanych symboli Świąt. Obok niedźwiedzicy (Phoe zrozumie) renifera z przetrąconym kopytkiem i Świętego Mikołaja, który na swój zaprzęg stracił prawo jazdy.
Rozumiecie? Ten poziom tragedii i ohydztwa. Przechodzony towar. Taki, za który sprzedawca najchętniej by, chyba, dopłacił – żeby go zabrać, bo szpeci wystawę.
Bastek pokochał to drzewko od pierwszego wejrzenia.
Tak, jak pokochać można czekoladowe lub biszkoptowe psisko. Albo jakąś małolatę, która bezpardonowo wprosiła się na tę samą ("jego") huśtawkę; widząc przecież, że do bujania brakuje mu partnera. I, tak się złożyło – ta sama małolata bujała się właśnie po kuchni. Tylko że... dwadzieścia lat później.
W każdym razie – bo wątek dosyć łatwo jest zgubić, a Bastek ostatnimi czasy gubił się nad wyraz często (jak można byłoby domniemać, słusznie zresztą – z powodu wspomnianej wyżej już-nie-małolaty) – brunet stał przy drzewku. Rękę miał, ewidentnie, założoną z przodu. Wysuniętą lekko, ale nie spiętą; spięć zresztą i wszelkich nerwów starał się, zgodnie z zaleceniami lekarza, unikać. I w sercu – chociaż tego rodzaju rozdarcia, wiedział już, nie wyzbędzie się nigdy – panował spokój. Bastian Everett gapił się na własnoręcznie zdobioną bombkę, którą (pierrrdolony rok temu – co za akcja, jak to zleciało!) dostał od Cosmo. Zdobiła górną partię drzewka; tak przezornie, na wszelki wypadek – gdyby rudemu kocisku zachciało się drapnąć tę czy inną ozdóbkę. Albo gdyby Rufusowe cielsko zapomniało nagle, że gabarytami wcale nie przypomina tego chucherka, którym było w wieku dwóch-lub-trzech miesięcy.
I pierwszy raz, naprawdę, gotów był się uśmiechnąć. Na wspomnienie Fletchera. Być może po wszystkim tym, co się stało – potrafił go zrozumieć. W tamtej chwili, na pomoście, znajdował się bliżej niego, niż kiedykolwiek dotąd. Zrozumiał, że pora pozwolić mu odejść – zachowując to, co ważne. To, jakiego go zapamiętał – a zapamiętał jako jeden z powodów własnego szczęścia. Jeden, ale nie jedyny.
Bierze głęboki oddech, odwraca się – po drodze wydrapawszy Rufusa za uchem. Była godzina siódma nad ranem; Everett, zerknąwszy w kierunku naściennego zegara, przytakuje samemu sobie – mają trzy godziny do przyjścia gości. Czuje, jak ściska go w żołądku. Nie dlatego, że mogliby nie zdążyć. Dlatego, że wciąż nie do końca zdawał sobie sprawę z miejsca, w którym się znalazł. Ze spełnienia marzeń?
Ze spełnienia marzeń.
Oparłszy się o tył kanapy, przeniósł spojrzenie na sylwetkę dziewczyny.
J-ja wiem, że obiecałem ci, że palcem się nie przyłożę do gotowania, ale m-może chociaż coś pokroję, co? Albo... albo zrobię nam kawę? – zapytał, wepchnął łapska w kieszenie (dziwnie jakoś, skrzyżnie, jedną – w kieszeń bluzy, drugą – dresowych spodni), a potem łeb przechylił, po psiemu, na bok.
Iii t-tak sobie pomyślałem, że... to... Harper by usiadł obok mnie? I ty. I obok ciebie Ariel z tym-tam-swoim...? I po-potem Maggie, i cała reszta tej hołoty. – Śmieje się. Zabawne, że dopiero przy takich okazjach uświadamiał sobie z jak wieloma osobami zdążył się, tak po gówniarsku, zżyć. – Przecież my ich tu nie pomieścimy... Nie ma, kurwa, o-opcji! Wiesz coś może czy Harper z kimś przychodzi w końcu? No i nadal mam nadzieję, że Charlie zmieni zdanie... Zostawimy jej wolne miejsce? – Odbija się od kanapy, staje za Farrell, brodę opiera o jej ramię – zaglądając ciekawsko w kuchenne poczynania. – Jezzzu jak to pachnie!

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Stał przy drzewku.
Ten jej Oksymoron - taki bezbronny, a jednocześnie w zbroi, od tygodni już noszonej niezmordowanie, choć wymiennie, żeby nie było, że niehigienicznie: bluza raz była czarna, raz szara, spodnie czasem wiązane na troczki, a czasem na jakąś dziwną hybrydę szerokiej tasiemki i sznurowadła; skarpetki zaś wiecznie w mezaliansie - niebieska z brązową, ta w jodełką z tamtą w paski, ta w pieski z tamtą w statki kosmiczne, a przy tym połowa - z przynajmniej jedną dziurą, lub choćby nieśmiałym jej zaczątkiem, w wybitnie niestrategicznych miejscach (za to jednak Phoenix mogła winić tylko siebie - to ona wszak, z ich dwojga, od dziecka słynęła ze skarpetczanej skarpetczańskiej skarpetkowej (?) anarchii, a zgarniając z mieszkania Bastiana garść ubrań, które przywiozła mu do siebie gdy jeszcze kiblował kurował się w szpitalu, jawnie zanegowała godne biblijnego Noego metody - te, na przykład, co to kazałyby zwierzętom ubraniom do arki marynarskiego worka wchodzić tylko w duetach).
Głowę zadarłszy leciuchno, nieprzesadnie - o tyle tylko, by z jedną, szczególną osobą ozdobą zrównać się spojrzeniem (o tyle, oczywiście, jeśli - w metaforze - uznamy, że bombka choinkowa na w nas może patrzeć, gdy i my spoglądamy na w nią).
Może tak już jest, gdy się kogoś zna od dwóch-trzecich własnego życia.
  • Albo, gdy się kogoś kocha.
Ale Bastian nie musiał wyjaśniać, nie musiał jej tłumaczyć.
Nie widział jej, choć może przeczuwał jej obecność - w pół kroku zatrzymującej się w progu, z rudym kociskiem trącym płaskim nosem o jej łydkę. I ona nie musiała widzieć jego twarzy, - a nie widziała, istotnie, gdyż zwrócony był do niej tyłem - by wiedzieć, że się uśmiecha.
I by wiedzieć, na co patrzy.
By rozumieć, że patrzy w Cosmo Kosmos.

Jakiś czas temu - rok, pięć, dziesięć lat wstecz - Phoenix Grace Farrell wpadłaby w panikę. Ale jeśli była jedna rzecz, którą zyskała gdy straciła wszystko ostatnio, był nią spokój. Zupełnie nowy gatunek spokoju; cisza, ale nie pustka.
I wiedziała, że ten rodzaj harmonii każdy musi znaleźć dla samego siebie; że nie jest już odpowiedzialna za spokój Bastiana. Czasem jej rolą jest jedynie, tak po prostu, mu go nie przerywać.
Wycofuje się więc bezszelestnie (w ostatniej chwili uniknąwszy zderzenia z szafką w przedpokoju), zalakowane jeszcze reminiscencją snu powieki trąc zwiniętą w piąstkę dłonią. Po drodze - zwija z podłogi Nabuchodonozora i eskortuje do sypialni, poza zasięg Rufusa, który to właśnie całą swoją psią energią zaczyna zbierać się do rozpoczęcia dnia. Potem, włosy wiążąc w coś, co bardzo chciałoby być kucykiem albo nawet jednorożcem!, ale niestety - jak to w życiu bywa - okazuje się być po prostu jakimś kudłem, kieruje się do kuchni, w której zdążyła już rozkręcić sobie warsztat. Łapie się pod boki, wzrokiem mierząc zbieraninę narzędzi i półproduktów; potem - przystępuje do improwizakcji, za chwilę zdając sobie sprawę z nawiedzającego kuchnię towarzystwa.
Najpierw słyszy mlaskanie Rufusa. Potem słyszy mlaskanie Bastiana.
(Na koniec? Na koniec czuje słyszy furkot własnego serca. Aha, może tak właśnie brzmi to słynne spełnienie marzeń).
- Blue - poprawia go, bo poprawianie Bastiana Everetta jest dla Phoe procesem automatycznym jak oddychanie, chociażby - Bluejay'em K-she-zha-noskym - masakruje nazwisko surfera w błogiej nieświadomości popełnianego właśnie błędu - To co, ty środkiem, potem z jednej mańki ja, Ariel i Niebieski, potem... potem może Maggie i Max? I zamkniemy okrąg... - widzi już cały układ, lecz przerywa w pół zdania; marszczy brwi - Ja? Bastek, a skąd ja miałabym wiedzieć, z kim na nasz ee... brunch... z obiadokolacją... przychodzi ta jebana diva twój najlepszy przyjaciel!? - trochę się śmieje, a trochę irytuje, bo z Dwellerem zawsze muszą być problemy.
No, z nim - i z Charlie.
Lecz czy nie jest tak, że każdy ma chyba taką dwójkę przyjaciół, bez których nie da się żyć, ale z nimi - także wcale nie jest dużo łatwiej.
- Wiem tylko tyle, że na pewno nie przychodzi z Maggie - oblizuje opuszkę palca, którą przed chwilą wydłubywała pestkę z pękatego awokado - No i oczywiście nie przychodzi też z Charlie. I tak, cholera, no mam nadzieję, że jednak zmieni zdanie! Napiszę do niej jeszcze, co? A Dwellera to diabli wiedzą, sam wiesz. Ty, a jak się okaże, że jest teraz w jakimś związku poliamorycznym? I stanie nam na progu z dziesięcioma innymi osobami? Bastek, wtedy to serio krzeseł nam nie starczy! - Koncentruje się, sypiąc do miski całą feerię różnych przypraw. I uśmiecha się do tej czynności - głównie dlatego, że czuje za sobą ciepło everettowego ciała. Upomina go jednak, czule przekładając jego brodę na drugie ze swoich ramion. Lewe nadal trochę boli - zwłaszcza pod naciskiem - Bastek, drugi bark. Sorry, to ten słabszy. Tak jest dużo lepiej.

Tak? Tak jest dobrze.

- Ale co, że pachnie źle? - teraz odwraca się lekko - policzkiem natrafiając akurat na koniuszek męskiego nosa, i frasuje nawykowo (a może wcale nie? może zaczepia, może podejmuje najnieśmielszą próbę flirtu?) - Kurde, wiedziałam, że jednak za dużo kolendry...

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
18
157

szukam pracy, będę

pracownikiem roku

sunset hill

Post

Zazwyczaj się spóźniała. Bo nie mogła się zdecydować na bluzkę, bo włosy nie chciały jej się ułożyć, bo musiała skończyć odcinek serialu (a zostało tylko pięć minut!), bo wdała się z kimś w dyskusję i musiała odpisać, bo... Powodów zawsze było wiele, efekt za każdym razem ten sam. Rodzina i przyjaciele zdawali się do tego przywyknąć, nawet nauczyciele kwitowali jej spóźnienia jedynie głośnym westchnięciem. A jednak tym razem zmierzała dość powolnym krokiem w stronę mieszkania Bastiana, kiedy na zegarku pozostawał bezpieczny zapas na ewentualne gubienie się po drodze. Noga za nogą, ubrana w jasne jeansy i pastelowo-różową bluzkę z lekko bufiastymi rękawami, na którą narzuciła błękitny zimowy płaszczyk (a w jego kieszeniach trzymała wszystkie potrzebne drobiazgi, nie biorąc ze sobą żadnego plecaka czy torebki), krok za krokiem, trzymając w dłoni niedużą paczuszkę zapakowaną w świąteczny papier ozdobny, brązowawy w choinki.
Wyszła wcześniej, bo nie chciało jej się siedzieć w domu. Dom. Właśnie tak nazywała mieszkanie Dakoty, a teraz mieszkanie ojca, ale prawda była taka, że nigdzie się nie czuła do końca u siebie. Tęskniła za tym prawdziwym domem na Phinney Ridge, który nadawał jej życiu odpowiedni rytm i stanowił azyl przed światem zewnętrznym, kiedy tylko go potrzebowała. Od jakiegoś czasu chodziła bardziej nadąsana niż zazwyczaj, będąc już po prostu zmęczoną całą tą sytuacją. Nawet nieszczególnie się na nią buntowała: po prostu miała tego wszystkiego dość. Zmian, niedopowiedzeń, tajemnic. Marzyła o tym, żeby już skończyć szkołę i ułożyć wszystko po swojemu, wreszcie uwolnić się od jarzma dorosłych.
Zapukała do drzwi, ale nie czekała aż ktoś jej otworzy. Weszła do środka, słysząc jakieś głosy dobiegające z... tak jej się wydawało, że z kuchni. Delikatne kroki, trochę niepewne, hop, hop, jest tu kto, aż wreszcie zauważyła dwie sylwetki, jedną doskonale znaną, drugą raczej nieznajomą. I na widok tej pierwszej niespodziewanie ścisnęło jej się gardło, bo Bastian kojarzył jej się ze wszystkim co najlepsze, z wróżkami i kolorowymi naleśnikami. Ścisnęła usta w wąską linię, stojąc tak przez ułamek sekundy, chwilkę, oby niezauważalną. - Cześć - mówi w końcu, przerywając ich rozmowę. - Przyniosłam wam drobny upominek - podaje paczuszkę Phoenix, która pod świątecznym papierem znajdzie drewniane pudełeczko, a w nim kieszonkowy złoty zegarek dorwany na wyprzedaży garażowej sąsiada (Stella doskonale znała słabość Bastiana do takich starych bibelotów) i pasujący do niego nieduży otwierany naszyjnik z miejscem na owalne zdjęcie, leżące wśród lasek cynamonu i wysuszonych płatków pomarańczy, by świątecznie pachniało. Stella zawsze się dobrze bawiła przy tworzeniu takich prezentów, a sąsiad chyba nie był świadomy jak ciekawe rzeczy oddaje za pół darmo. - Stella jestem - przedstawia się Phoenix, wyciągając w jej stronę swoją drobną dłoń. Następnie ściska Bastiana na powitanie. - Przyszłam pierwsza czy wszyscy już wyszli? - Sili się na zabawny ton, rozpinając płaszcz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

{ look }
Na samą myśl skręcało go o zbliżających się wielkimi krokami świętach - absolutnie nie miał w ostatnim czasie ani chwili pomyśleć o tym, że właściwie gdyby miał być całkowicie szczery najchętniej nie wychodziłby nigdzie z domu, zakopany w pościeli pod samą głowę ze swoim psem i to by zdecydowanie mu starczyło. Przypadkiem Panam odebrała za niego telefon, dowiadując się przy okazji o zbliżającej kolacji z przyjaciółmi i jak zwykle Phoe niemalże musiała pokusić się o szantaż emocjonalny by ruszył swoje cztery litery zapraszając przy okazji swoją partnerkę którą miał w końcu im oficjalnie przedstawić. OFICJALNIE.
To zdecydowanie był koniec końców jego żmudnej walki o zapomnienie o istocie na literę M.

Zagryzał wargi gdy jeszcze starała się usilnie wbić do jego wspomnień, ale po ostatnich wydarzeniach kompletnie udawało mu się JĄ blokować - czyżby wreszcie znalazł złoty środek aby odciąć się całkowicie od tego marazmu w którym tkwił tak głęboko przez tyle czasu? Ręce co prawda jeszcze od czasu do czasu drżały niebezpiecznie, zdradzając, że tak różowo jeszcze z nim nie było, ale silne leki uspakajające robiły swoje - przynajmniej mógł chodzić do pracy a to już w jego wykonaniu naprawdę było coś.
A w mieszkaniu Panam jeszcze poprawiała jego krawat a woń jej perfum delikatnie drażniła jego nozdrza sprawiając, że najchętniej wcale nie wychodziłby ze swoich czterech ścian - tyle, że była nieugięta. To miał być ich czas, a on rzeczywiście nie chciał jej tego odbierać.

Dlatego ściskając dłoń ciemnowłosej, nieco spóźnieni wreszcie się pojawiając u przyjaciół - jeszcze kilka chwil wcześniej myślał, że na zawsze stracił już tą dwójkę. Był niemalże przekonany, że los jeszcze bardziej z niego zadrwi odbierając kolejnych najważniejszych ludzi - ale chyba dostał kolejną szansę, prawda? Powinien zdecydowanie teraz pomyśleć o sobie, tak jak wcześniej mówiła mu Panam w chwili, gdy myślał, że już był koniec wszystkiego - ale stojąc teraz w progu tego mieszkania miał teraz przeczucie, że może tym razem wreszcie uda się choć trochę wyprostować ich wszystkie skręcone ścieżki.
-Wybaczcie za lekkie spóźnienie....mam nadzieję, że nie przyszliśmy ostatni - rzucił na wstępie, zerkając po wszystkich by ocenić ich szansę na mały sukces przybycia w miarę punktualnym? Pokręcił głową, uwalniając obładowane ręce od dużej miski z czerwonym barszczem, którą od razu położył na stole by przypadkiem na nikim nie wylądowała i jeszcze wyłożył kilka innych mniejszych misek z typowymi potrawami świątecznymi -To wszystko zasługa Panam...i wlaśnie...chciałem...ją wam przedstawić... - chyba nieco się nawet zarumienił, ale nie zdawał sobie z tego za bardzo sprawy gdy stawał za ciemnowłosą by położyć dłonie na jej ramionach -A więc...to Panam...tak, Bastian, właśnie ta Panam - pokiwał głową, bo kiedyś w klubie jak się z Dwellerem widzieli to o niej wspominał -Cześć, my się chyba nie znamy, Max - rzucił jeszcze do jasnowłosej dziewczyny, której w ogóle jakoś nie kojarzył z twarzy, ale prawdę mówiąc czasem miał wrażenie, że gdy spoglądał w odbicie lustra to nawet samego siebie nie rozpoznawał, a czarny garniak miał przykryć wszystkie ślady jego głębokiej depresji.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Dopóki nie przyjdą tutaj zrośnięci jak w Lu-udzkiej Stonodze, to jakoś to znio-zniosę. Najwyżej będą siedzieli na podłodze. – Zaśmiał się, wzruszywszy ramionami. – C-co-o? A-a, n-no tak. Prze-przepraszam. Ciągle zapominam.
I kiedy parzący ogarek feniksowego nosa zetknie się z policzkiem Bastiana – ten odchyli gwałtownie głowę. Boi się, chyba – w szczeniackim nawyku – w tym irracjonalnym niepokoju, że może zepsuć to, co ostatnimi tygodniami udawało im się wypracować.
(Pytanie: to, czyli co dokładnie, Everett?
Odpowiedź: dom; taki, którego adres zapomniany został gdzieś po drodze. A na którego ganku dziś, małymi kroczkami, ponownie mogli się rozgościć. Po latach; przysiąść na piętrze drugiego schodka. Gapić się we własne blizny i obśmiewać je w cieple bezsłownego porozumienia, ze świeżo wypieczoną chałką trzymaną na kolanach.)
Boi się, po prostu – że mógłby ją stracić. Że mógłby się obudzić, po raz kolejny – tym razem w innej rzeczywistości. O mniej szczęśliwym zakończeniu.

Ale potem się uśmiechnie (na tę próbę; flirtu z pogranicza przypadku). Przytaknie, porozmawia chwilę. Wyprowadzi Rufusa, wyczesze go – porządnie (ułamkiem dobrej chęci ratując ubrania gości przed nadmiarem wgłaskiwanych w materiał kępów biszkoptowej sierści). Wreszcie – przemknie do sypialni; wciśnie na siebie ciemne dżinsy i koszulę w dziwaczny rodzaj pstrokacizny. W przeciwieństwie do k l a s y Maxa MacCarthy’ego (który przybędzie lada-moment), Bastian pozostaje, po prostu, Bastianem. Nawet jeśli czas spędzony w szpitalu sprawił, że – wymiarowo – ubrania wydawały się należeć do kogoś innego.
Wraca do kuchni; i tam już pozostanie, od czasu do czasu krzątając się tyllko po zakątkach mieszkania – w narastającycm wyczekiwaniu gości.

Stella! – Oczy mężczyzny błyszczą nowym rodzajem radości; oczy, w których odbija się dziesięcioletnie porozumienie współdzielonych między nim, a kiedy-to-zleciało-nastolatką – wspomnień. – Boooże, j-jak się masz? Dotarłaś bez pro-o-ooo! T-to dla nas?! – Obejmuje dziewczynę ramieniem, kiedy tylko pakunek wyląduje w dłoniach Phoenix.
P-położymy na razie pod choinkę, co, Phoe? Pamiętasz Stellę? Stella od... od Pana Martineza. Wiesz, t-tego P-Pana Martineza. – Dodaje ciszej. – Jak tam rodzice?! Bardzo utrudniają ży-życie? – zaczepia wesoło, szturchając dziewczynę ramieniem. I wtedy właśnie przerzuca spojrzenie na kolejnego gościa kolejnych – jak się okazuje, gości.

Max! Panam! Su-super, że wpadliście! To znaczy... ra-razem. W sensie... do nas. N-nie, że... n-no, wiecie. – Wzrusza ramionami, rozbawiony. – Chodźcie, chodźcie. – Ściska przyjaciela (nieco nieporadnie; przez najbliższy czas, zgodnie z zaleceniami lekarza, obiecał unikać co gwałtowniejszych ruchów). Jakimś nieokreślonym gestem przedstawia sobie wszystkich. Wszystkim; a w przypadku Panam – również dając się przedstawić („cz-cześć, jestem Bastian!”).
Następnie (ku własnemu zaskoczeniu – w roli gospodarza wcale nie czuje się tak dziwnie, jak przypuszczał) wygłasza krótką, standardową przemowę (którą jeszcze wczoraj, przed spaniem, powtórzył w myślach osiemnaście razy; choć słowa padające teraz z jego ust, w niczym nie przypominały pierwotnie skleconej wersji):
Słuchajcie, to tak na szy-szybko. – Składa ze sobą dłonie, naprędce dociskając kant paliczków do własnych ust. Potem puszcza je luzem, wskazując kolejno na poszczególne elementy mieszkania. – Jakby co – tam macie łazienkę, tu się możecie po-powiesić-odwiesić-zawiesić, kompot jest na stole, psu się przy-przysnęło w sypialni, ale to kwestia czasu aż was nie wywęszy. Nie opędzicie się od niego, więc nawet nie pró-próbujcie. No i uważajcie na kota, bywa bru-brutalny. I nie, nie, spoko-spoko Max. Ostatni będzie Harper. Musiałbym go nie znać. – Śmieje się, łapiąc desperacko-płytki oddech, jednocześnie zerkając teraz na Phoenix.

Wyglądał na szczęśliwego.
Po raz pierwszy, od dawna – w ten sposób.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie sądziła, że wybierze się na Wigilię do Phoenix i Bastiana. Nie była w najlepszym nastroju odkąd zaszła w ciążę. Nie potrafiła już czerpać przyjemności z życia. Małe gesty nie miały dla niej już żadnego znaczenia, tak jak nadchodząca przyszłość. Rozwiązanie miało być za trzy miesiące, a ona czuła, że nie da rady dłużej. Mdłości miały trwać przed pierwsze miesiące ciąży, a u niej nasilały się z dnia na dzień. Powodowane stresem, zmartwieniami i nieodpowiednim odżywianiem – w końcu jej organizm poddał się. Teraz jednak nastąpiła pewna okazja do normalnego zjedzenia czegoś więcej niż mrożonej pizzy (ostatni afrodyzjak, jaki nauczyła się przyrządzać) czy jajecznicy. Długo ze sobą walczyła, by przemóc się i przyjść na brunch, a nie chciała tego z jednego, prostego powodu – obecności Dwellera. Bała się, że będzie razem z nim Maggie, albo jeśli w ogóle będzie. Później dowiedziała się, że weźmie ze sobą jakiegoś przyjaciela i prawdę mówiąc, była go ciekawa.
Nie da się zahukać przez własne emocje. Nie zamierza skończyć martwa w żywym ciele. To byłoby najgorsze dla Małej, która zamiast cieszyć się życiem, straciłaby najlepsze beztroskie, dziecięce lata. Nie mogła na to pozwolić, nawet jeśli już czuła, że popada w jakąś dziurę, z której ciężko jej się wychodzi. I nie przez ciężar fizyczny, osadzony na wąskich biodrach i słabych lędźwiach, a na wysokości serca. Jeszcze nigdy nie czuła się tak źle sama ze sobą.
Wigilia miała być nowym początkiem. Już czuła jaka radość nastąpi w jej duszy, gdy ujrzy szczęśliwego brata z Phoenix, w końcu – doczekał się. Trochę im tego zazdrościła, bo mieli siebie, radowali się i kochali. Na kilometry czuła od nich miłość aż do porzygu i chciała, kurczę, tego samego.
Wystroiła się w obcisłą sukienkę, ułożyła ładnie włosy, zrobiła makijaż, by zasłonił sińce pod oczami od nieprzespanych nocy i stanęła w końcu na progu drzwi domu. Nie chciała słyszeć marnych komentarzy na temat jej wyglądu. Nie spóźniła się również, choć początkowo sądziła, że tak się stanie. Harpera jeszcze nie było, za to przyszedł Max.
- Dzień dobry wszystkim – przywitała się dość niepewnie, podchodząc do Phoenix, by od razu przekazać jej ciasto; kupiła je, rzecz jasna. – O, Max, cześć! – Przeszła zaraz w głąb mieszkania, by i przywitać się z młodą dziewczyną, pewnie koleżanką Bastiana. – Cześć, Charlie – wyciągnęła dłoń ku niej, uśmiechając się przy tym lekko. Położyła kilka prezencików dla Phoe i Bastiana pod choinką, gdy tylko uwolniła się od tarty jagodowej. A by przełamać pierwsze stresy związane z nowymi twarzami i oficjalnym brunchem, pozwoliła sobie na (zabawny) komentarz: - Ładnie pachnie!
Tak, nie czuła przecież nic. Żartownisia.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

wydanie: Santa's Little Dweller

Harper-Jack Dweller lubił, gdy się nań czekało jak na pierwszą gwiazdkę w wieczór wigilijny, lecz nie tylko od święta, a z a w s z e.
Ze wzrokiem wbitym w niebo scenę prostokąt drzwi wejściowych. Z dłońmi wybijającymi w pustce rytm rosnącego zniecierpliwienia. Z jedynym słusznym pytaniem na wargach: Gdzie ona On jest? Kiedy wreszcie wzejdzie przyjdzie?
Uwielbiał czuć, że jest potrzebny. Że się za nim tęskni. Że trzyma się go w myślach - nawet, jeśli nie ma go obok. I stąd też pewnie ten jego odwieczny rytuał spóźnienia; kultywowany jeszcze na długo przed tym, zanim ktokolwiek - poza rodziną i grupą najbliższych znajomych - nauczył się z odpowiednią emfazą wymawiać jego nazwisko. Odkąd tylko pamiętał, karmił się tym cichym szmerem drażniącym jego uszy, gdy wreszcie decydował się pojawić:
  • Jest! No, nareszcie!
A jednak - pewnie w ramach bożonarodzeniowego cudu - Elliottowi Callaghanowi nie kazał na siebie czekać. Bynajmniej; pod kamienną bramą komunalnego ogrodu imienia Danny'ego Woo zjawił się za siedem jedenasta - po części dlatego, że od miejsca spotkania jego loft faktycznie dzieliło ledwie parę marnych minut spaceru nieśpiesznym krokiem, po części jednak z innych, i dla niego samego niezrozumiałych, powodów.
Denerwował się. Może nie jak przed pierwszą randką, albo pierwszym koncertem - jeśli miałby to uczucie umiejscowić na Prywatnej Skali Stresu Harper-Jacka Dwellera - ale wystarczająco, by prawie zapomnieć kluczy - o mały włos nie zatrzasnąwszy drzwi do mieszkania przed wyszarpnięciem ich z zamka, trzy razy sprawdzić ułożenie ciemnego kosmyka zwisającego nad czołem pod dziesięć-minut-odmierzanym kątem, i świetnie zdawać sobie sprawę z faktu, że pocą mu się dłonie. I w tym miejscu - dzięki Bogu za antybakteryjne kleenexy z aloesem i mentolem.
Gdy, w każdym razie, Callaghan wyłonił się wreszcie zza winkla, Harper czekał już na niego w punkcie z widokiem na przynależącą do parczku Altanę Kobe, z biodrem przytkniętym do ceglanej płaszczyzny muru, i dwiema pełnymi prezentów, usztywnianymi torbami, ustawionymi pedantycznie na skraju krawężnika.
- Hej, Elliott! - zawołał, odepchnąwszy się od ściany; zrobił kilka kroków i - częściowo chyba na fali świątecznej euforii, a po części za sprawą wyuczonego w środowisku nawyku - musnął policzek przyjaciela w krótkim, powitalnym buziaku - pocałunek? pocałunek to było zbyt duże słowo; zarezerwowane dla innych na inne, okazje - Gotowy!? Bo ja tak. I głodny, jasna cholera! - zaśmiał się krótko. W jednym z przytachanych przez siebie ekskluzywnych tobołów, Dweller miał zresztą plan be - ostatnią deskę ratunku wegańską deskę serów, trochę krakersów, jakąś sałatkę i ze dwa, zamówione z odpowiednim wyprzedzeniem, domowej roboty ciasta aromatyzowane brzoskwiniami i prosecco. Tak w razie, gdyby gospodarze dzisiejszej fety nie mieli dla niego fety mety koksu żadnych kulinarnych propozycji wolnych od produktów odzwierzęcych - Dzięki, że się zgodziłeś! Niby wszystkich tam znam, ale wiesz... Ostatni rok był dość... - zgniótł papierowy kubek, opróżniony z dopijanej przez się właśnie kawy, wycelował nim w uliczny kosz na śmieci, spudłował, podniósł żałosne kartonowe truchło, poprawnie wrzucił tam, gdzie jego miejsce, i zatarł dłonie - Intensywny. Nie widziałem ich wszystkich w jednym miejscu od... No, od jakiegoś czasu. Będzie mi z tobą o wiele raźniej.

I faktycznie - było. Przez całą - niedługą - drogę pod rudawą ścianę kamienicy zamieszkanej teraz nie tylko przez Phoenix Farrell, ale i przez Bastiana. I podczas wspinaczki schodami. I na progu - na którym stali we dwóch, wymieniając jeszcze pewnie zdanie czy dwa. I, wreszcie, gdy szli za gospodynią wąskim korytarzem, stając w progu akurat w chwili, w której Bastian skończył wydawanie przybyłym instrukcji.
- Yo, Everett! A jakbym się chciał zastrzelić, to gdzie? - pyta, obejmując przyjaciela (choć, o dziwo, robi to ostrożnie), i lepiej by było, gdyby słowa te ugrzęzły w radosnym gwarze wypełniającym salon, ale niestety - nie grzęzną.
Cudem więc chyba tylko unika dekapitacji - z rąk Phoenix Grace, bo kogóż by innego - wykonując gładki zwrot w kierunku reszty zgromadzonych gości. Ściska Maxa, towarzyszącą mu dziewczynę całując w dłoń z nonszalancją i chichotem sygnalizującym, że to nie na poważnie. Uśmiecha się szeroko do jakiejś młodziutkiej dziewczyny o jasnych włosach, i ślicznych, wielkich oczach, której twarz wydaje się dziwnie znajoma. W końcu - dociera do Charlie.
- Hej, Charlotte - całuje ją w obydwa policzki, a potem pochyla się, żeby cmoknąć i opięty materiałem sukienki brzuch - Hej, mała. Jak się macie? Koniecznie musicie kogoś poznać... - energicznie kiwa głową, łagodnym ruchem ręki wskazując wskazując na Elliotta - Eli? Chodź tu, totalnie!

autor

harper (on/ona/oni)

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Tak, myślała Phoenix, wpatrzona w bruneta spojrzeniem bacznym, skupionym, ale przede wszystkim czułym, posyłanym mu z ukosa - Bastian wyglądał na szczęśliwego.
Ale - pytanie zapętlone jak melodia wypluwana przez uszkodzoną pozytywkę - czy był?
  • A jeśli tak, to czy mógł być bardziej?
    • A jeśli nie, nie dało się bardziej, to co mogła zrobić, by ten stan trwał dla niego najdłużej, jak tylko się dało wiecznie?
W śmiesznym paradoksie, którym to ich przyjaźń miłość naznaczona była chyba od samego swojego zarania - podczas, gdy Bastian wykonywał coś w określony sposób, Phoenix to samo musiała robić dokładnie odwrotnie (jak to na huśtawce bywa, dla zachowania równowagi).
Także i teraz, gdy Everetta gryzł chroniczny lęk, że ze swojej aktualnej rzeczywistości mógłby się obudzić...
  • Phoenix Grace Farrell panicznie bała się zasnąć.
Na moment choćby wzrok odwrócić, powieki, ciążące zmęczeniem, opuścić na chwilkę-za-długo. Spuścić gardę. Przespać swoją wartę. I przegapić ten ułamek sekundy, w którym mogłaby Bastiana nie upilnować. Zrobiła to już zbyt wiele razy. Pozwolić światu go skrzywdzić. Pozwolić losowi - odebrać go sobie.
Nigdy, kurwa, więcej.

Czy z jej zachowań biła więc niekiedy nadopiekuńczość? Zdecydowanie.
Czy Farrell przejmowała się tym, i zamierzała zmienić swoje zachowanie? Ani odrobinę.

Gdy więc Bastian wyłania się z sypialni - w barwnym miszungu esów i floresów koszuli - Phoe mierzy go subtelnie-krytycznym wzrokiem. Nie tylko dlatego, że czerwień pac-pac-pacnięć pigmentu na rękawach mężczyzny idealnie pasuje do barwy wybranej przez nią sukienki; myśli, że musi przypilnować, żeby zjadł dziś porządnie, i nie zapomniał o deserze. Potem - na sekundę, nim w mieszkaniu zjawi się Panna Martinez - pilnuje, żeby brunet wziął całą porcję porannych leków i popił odpowiednio dużym haustem wody.

- Czy pamiętam Stellę!? - śmieje się, łagodnie ściskając pierwszego z gości: jasnowłosego, niesłychanie młodziutkiego gościa, od którego to z zaskoczeniem, i zaczątkiem wzruszenia, przyjmuje starannie opakowane podarunki. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że pamięta - Stellę w takiej postaci, w jakiej widzi ją teraz: nastoletnią, prawie-opierzoną. Tak naprawdę, dziewczynkiy nigdy chyba osobiście nie poznała, w czasach, w których Bastian zajmował się kilkulatką, sama będąc niesłychanie zajętą żmudnymi przygotowaniami do egzaminów, i swoim bardzo-wczesno-dorosłym życiem. Czy jednak pamięta zacieki z kredek świecowych na białej koszuli Bastiana, którą ten miał założyć na którąś ze szkolnych ceremonii, a nie założył, bo różowo-zielono-błękitnych zawijasów niczym nie dało się wywabić z czyściutkiego-niegdyś materiału? Czy pamięta ten jeden wieczór, który spędziła na wyczesywaniu z kudłów włosów przyjaciela dziwacznych zlepków powtykanego między kosmyki lukru (n-no b-bo robiliśmy domki z piernika, Phoe...). Czy, wreszcie, pamięta opowieści o tym, że dziś byli Batmanem i Ro-robinem, jutro będą Bójką i Brawurką, a w ogóle to, P-phoe - szeptem - głu-głupie to, ale jakbym kiedyś m-miał dzieci, to fajny by był t-taki dzieciak, jak Stella Martinez? - Oczywiście, że pamiętam Stellę!
Potakuje, gdy Bastian układa prezenty od Stelli pod choinką. Pyta blondynkę, czy ta chciałaby się czegoś napić i puszcza porozumiewawcze oko w sugestii, że nie musi być to woda, albo sok pomarańczowy.
- Chryste, aleś ty wyros... A, zresztą, pewnie masz dosyć takiego pierdolenia, co? - zagaduje, jednocześnie pędząc wzrokiem w stronę kolejnych przybyłych.

Max nie wygląda dobrze wygląda lepiej niż podczas ich ostatniego spotkania - wystarczająco, żeby Phoenix objęła niepowstrzymana fala ulgi.
- Cześć, Max! Boże, tak się cieszę, że przyszedłeś! - wspina się na palce, i całuje MacCarthy'ego (i jest to stwierdzenie dziwaczne w samym swoim brzmieniu, zważywszy, że tak niedawno jeszcze całowała MacCarthy'ego - zupełnie innego jednak, i zupełnie inaczej, niż jego młodszego brata, którego całuje przecież grzecznie, serdecznie, poprawnie, w najbardziej platoniczny z możliwych sposobów) - Jak się masz!? I, Chryste, nie jesteś sam! - ściska Panam. Panam, która - przynajmniej na pierwszy rzut oka - w niczym nie przypomina jej zmarłej starszej siostry. I tyle wystarczy, by Phoenix od razu poczuła do niej zaufanie.
Zachwyca się jej perfumami i koszulą, pytając nawet, czy "może?"; jeśli dziewczyna się zgodzi, delikatnie mnie między palcami materiał rękawa.

Potem żongluje. Obowiązkiem przedstawiania sobie nawzajem wszystkich gromadzących się gośći, przejmowanymi od nich płaszczami, przyniesionymi przez nich prezentami i przekąskami, drobnymi żartami wymienianymi na rozluźnienie atmosfery. Ten, którym wita się Charlie, autentycznie ją bawi - a więc Phoenix parska śmiechem i kręci głową. Przytula smukłą brunetkę, uważając na coraz pokaźniejszą pół-elipsę jej ciążowego brzucha. Wciąż jeszcze nie może przyzwyczaić się do końca do myśli, że tam, gdzie jeszcze niedawno była tylko mała Charlie, teraz nagle są dwie osoby.
- Tak bardzo, bardzo dobrze cię widzieć, Charlie - szepcze, wycałowawszy dziewczynę - Napijesz się czegoś? Albo chciałabyś usiąść? Mam dla ciebie zajebiste miejsce. Zaraz koło mnie, i z daleka od...

Wilka, o którym mowa - zjawiającego się właśnie, w towarzystwie swojego całkiem przystojnego plus-jeden, oraz niewybrednego, a jakże, dowcipu.
- Lepiej spytaj nie gdzie, a kiedy, Dweller - prycha na niego, i nie ma w tonie jej głosu zbyt wiele ciepłej żartobliwości, z którą zwróciłaby się do kogoś innego, lub w innych okolicznościach - Jak najszybciej, jeśli masz na dziś przygotowane więcej takich tekstów.
Gdy nikt nie patrzy, daje też sekretny znak swojemu rudemu kotu. I Nabuchodonozor - ta niepozorna może, lecz i niepowstrzymana machina do zabijania - wie już, na kogo tego dnia ma sobie ostrzyć pazurki.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Kurwa.
Dlaczego się zgodziłem?
Dlaczego, dlaczego, dlaczego.

Jedno słowo, krążące po jego głowie jak buddyjska mantra. Zadawał je sobie często - bo często podejmował wątpliwe decyzje, jednak ta miała być jedną z głupszych w tym roku. Nie tylko dlatego, że pod żadnym pozorem nie mógł się spóźnić na rodzinny obiad u matki, by znowu nie zawieść Hani, szczególnie teraz, kiedy los łaskawie rzucił mu pod nogi jeszcze jedną (czuł, że tym razem ostatnią) szansę - choć ten scenariusz był wygodny i łatwo wytłumaczalny. Nie chciał tam iść, bo czuł, że nie jest gotowy na zetknięcie się z Harperem, tym prawdziwym, teraźniejszym, a także z jego życiem, o którym przecież nic nie wiedział. Spotkanie na plaży, jakkolwiek szczególne, magiczne wręcz, by nie było, nie przyniosło mu żadnych informacji. To znaczy... przyniosło, nawet wiele, ale nie tych codziennych, nudnych, jak chociażby dokładny adres zamieszkania czy stan cywilny. Wiedział za to, że wciąż lubi kawowe saltwater taffy. I że p a m i ę t a. I tyle, nic więcej.
Pojawił się na miejscu punktualnie, choć jeszcze przed ostatnim zakrętem zastanawiał się, czy jednak nie zmienić zdania. Żałosne, Eli - skwitował swoje zachowanie, postanawiając wziąć się w garść. Wyprostował się jakby, pewniejszym krokiem podchodząc do Harpera, który już stał i czekał, też punktualnie (o dziwo). - Hej - przywitał się, a do jego nozdrzy dotarł specyficzny zapach męskich perfum, który miał mu na długo zapisać się w pamięci. - Gotowy, pewnie - krótkie wzruszenie ramion, ciche nieprzekonane yhm... w jego głowie. - Głodny też. I ciekawy... - kogo tam pozna, i czy rozpozna samego Dwellera. Obserwował jak dość nerwowym ruchem próbuje wrzucić kubeczek do śmietnika, nie będąc pewnym jak interpretować jego zachowanie, a także to, w czym mu się pokrętnie zwierzał. Zresztą, to chyba i tak nie było istotne. - Daj spokój, nie ma problemu. Damy radę - machnął ręką, by podkreślić swój brak przejęcia zaistniałą sytuacją. - Jak dobrze pójdzie, zabiorę cię potem do swoich. Też przyda mi się wsparcie - zażartował i ruszył w ślad za przyjacielem w stronę mieszkania gospodarzy.
- Na pewno nie na dywanie - mruknął w odpowiedzi na to niespodziewane pytanie, choć nie zadane jemu, chłonąc spojrzeniem otoczenie. – Hej, Elliott - przedstawił się gospodyni, posyłając jej szeroki uśmiech, a potem gospodarzowi, a także każdemu z mijanych po drodze gości, posłusznie podążając dalej za Harperem. Na razie cały ten brunch zapowiadał się całkiem sympatycznie, ale nie zamierzał tracić czujności. Zawołany podchodzi bliżej, z zaskoczeniem obserwując wymieniane czułości między Harperem a... - Charlie? - którą poznał kilka miesięcy temu, a potem wpadał na nią wielokrotnie w Portage Bay, albo do niej, mniej lub bardziej przypadkowo. - Wy... - jesteście razem? - Ty... - Jackie, będziesz ojcem? Śmieje się krótko, chcąc zatuszować swoje zmieszanie. - Nic nie mówiłeś! - Podczas tego jednego krótkiego i specyficznego spotkania na plaży, na którym i ja niewiele ci powiedziałem. - Gratulacje - mówi, bo co innego ma powiedzieć, a dłoń automatycznie wędruje na jego plecy, ale nie klepie go jak dobry wujek po piwku, a raczej pokrzepiająco głaszcze góra-dół. - Jak się masz? - Pyta przy tym Charlie, bo kontakt im się zaczął urywać po jego przeprowadzce na Fremont.
Czuł, że to nie ostatnia niespodzianka tego dnia, ale najpewniej największa.

autor

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Są takie miejsca, do których równocześnie pasujesz, ale i czujesz się jak intruz. Właśnie tak o tym myślała, niechybnie zbliżając się do znajomej kamienicy. Tej samej, w której rozmieszczenie kwiatów na półkach i parapetach znała na pamięć, a harmonogram (ten raz na tydzień, a ten trzy) wgrała gdzieś pomiędzy urlopem od życia, a pobytem w szpitalu swojej przyjaciółki.
Budząc się była dobrej myśli. Choć na zewnątrz wąski strumień z rynny przymarzł do okiennej szyby, słońce niespiesznie dosięgało go swoim językiem w mozolnej próbie topnienia. Promienie przedzierały się przez zaciągnięte zasłony, wpuszczając do pomieszczenia trochę ciepła. Jakby zupełnie nic nie zapowiadało tego koszmarnego uczucia, które miało pojawić się kilka godzin później.
Stała przed wejściem do kamienicy. Drzwi, obejście, nawet samochody przejeżdżające obok, wszystko wyglądało na pozór tak samo, a równocześnie było zupełnie obce. Ręce uginały jej się pod ciężarem toreb i torebek, w których kolejno powtykała jedzenie (gotowanie ostatnio szło jej coraz lepiej, kiedy nie podlewała go alkoholem), prezenty i rzecz jasna - alkohol (podlewanie po ugotowaniu było przecież tradycją).
  • A teraz stoi w przedpokoju.
Prześlizguje wzrokiem po zebranych, po niewielkim, ale już tłumku zebranym w salonie. Po drzewku, dumnym, ale nieśmiałym trochę jak ta Maggie, po której plecach dreszcz przeszedł, z zimna chyba. Odgarnia włosy, nie blond już, nie białe prawie, przez lata farbą do anielskości doprowadzane. Na twarz przykleja uśmiech trochę szczery, a trochę sztucznością podbity, niepewny tego jak przy stole się zachowa jej serce.
- Cudownie was widzieć we dwoje - razem, nie do łóżka przykutych, nie oddzielnie w więzach straceńczych spętanych. Tylko tak, o, normalnie, przy choince, przy znajomych, przy rodzinie z wyboru utkanej. - Przyniosłam trochę jedzenia i wino, dobre wino, i prezenty - wciska im te torby, niechlujnie zapakowane, bo choć malować potrafiła, już inne aspekty życia nie wychodziły jej tak dobrze.
Rozgląda się dalej, tym razem wzrok zatrzymując na Stelli. Młodziutkiej blondyneczce, którą poznała na imprezie u Dwellera i być może nie zrobiła na niej najlepszego wrażenia, ale któż by się nie zgodził, że miała do tego prawo? No życie, moi mili państwo!
- Cześć Stella - przywitała się nieśmiało, dłoń unosząc do góry. Może chociaż ciastka dobrze zapamiętała. To były bardzo dobre ciastka. Bardzo zabawne ciastka. Magiczne wręcz.
I Max! - Cześć słońce, jak ja Cię dawno nie widziałam - wymruczała mu w policzek zgodnie z prawdą, potem spojrzenie przenosząc na kobietę u jego boku, jakąś Panam, o której miała mgliste pojęcie. Z nią też się przywitała, życząc w duchu żeby lepsza niż Molly się okazała, a potem...
No kurwa potem, to musiała siąść do stołu.
- Cześć - mruknęła do reszty (aż dwojga!) zebranych, wybierając miejsce na najdalszym krańcu. Takie żeby wzrokiem skutecznie omijać Charlie Everett i Harpera-Jacka, którego ostatecznie z życiorysu postanowiła wymazać na szpitalnym korytarzu w krzyżu spojrzeń. Niemniej nim na krańcu świata przysiadła, wzięła głęboki wdech i znalazła się w zasięgu Elliotta, którego widziała po raz pierwszy.
- Maggie - przedstawiła się uprzejmie, czując jak serce podjeżdża jej do gardła. - Masz piękny... sweter - niewątpliwie prezentował się bardzo dobrze i niewątpliwie im dłużej stała w pobliżu Dwellera po drugiej stronie Elliotta, miała wrażenie, że topi się jak ta strużka rano za oknem. Z tymi słowami zniknęła, po drugiej stronie stołu, dając kuksańca Phoenix.
- Potrzebuję systematycznych dolewek alkoholu - te słowa skierowała nie tylko do Phoenix, ale do być może Stelli, Bastiana, Maxa i Panam (ona na pewno to zapamięta), w zależności od tego kto akurat tam stacjonował.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

TO wciąż w niej rosło. Jak w Charlie Everett, która z dumą prezentowała swój obciśnięty dopasowanymi ubraniami brzuch. Tyle, że Yael tak nie miała. Yael wolała udawać, że to nie istnieje. Ale jak kurwa udawać, kiedy Twoja żakardowa sukienka, która niegdyś wyglądała jakby była stworzona na wymiar, teraz przestaje się dopinać w połowie pleców? Dlatego zamiast pięknej, czerwonej tkaniny, narzuciła na siebie długi, za duży t-shirt z podobizną Jima Morrisona, czerwoną, kraciastą spódnicę, która wiecznie zsuwała się jej poniżej biodra, za jedyny świąteczny akcent wybierając burzę loków w stylu lat sześćdziesiątych.
Może nie było zajebiście, ale jeszcze mogło być, dlatego zanim wyszła, wyjarała porządnego jointa, przyklepała koszulkę w miejscu gdzie odstawała przy brzuchu i ostatecznie wyszła z domu, bo było już o wiele za późno.
Ktoś mógłby stwierdzić, że błędem było zapraszanie Yael na uroczystości pokroju wigilii, ale doceniła zaproszenie Bastiana i ze względu na poszanowanie dla wszelakich tradycji nie spizgała się tak mocno jak to robiła zazwyczaj. Jej oczy stanęły w umiarkowanym rozwarciu, a biel gałki ocznej pokryła się raptem niewielką siateczką czerwonych żyłek. Patrząc w swoje odbicie w niewielkim, przybrudzonym lustrze w windzie, uśmiechnęła się, uznając, że wygląda zupełnie normalnie.
- Dzieeeeeń dooooooobry - głośny ryk bez cienia krępacji wydarł się z jej gardła, ginąc w przestrzeni, wśród dźwięków rosnącego gwaru rozmów, szurania krzeseł i czyjegoś niecierpliwego kieliszka albo dwóch.
Odzienie zrzuciła w przedpokoju, prawdopodobnie na podłodze poległo niedaleko jej butów. To nieważne, gdy wszystko co cenne miała pod ręką. To jest w niewielkiej torebce z imitacji krokodylej skóry, ostatni krzyk mody, wyciągnięta z lumpa za bezcen, a ile mieściła! Zapalniczki, tabletki, papierosy, zużyte paragony, papierki po gumach do życia, nierozpakowany test ciążowy, którym czasem się pocieszała, udając że to wszystko nieprawda, blanty, zioła, kadziła, mirrę nawet na bank tam miała w bletkach zwiniętą.
- Phoe, jak Ty pięknie wyglądasz - kiedy nie leżysz zimna, sina, pobita, do topielca podobna. - I Ty Bastek - zupełnie inaczej niż ostatnio. Żaden Bastodont, raczej don't do that i ręka nawet cała. A Yael dalej wpół trzeźwa, hamowała język na zakrętach, pozwalała mu mlaskać o podniebienie kiedy chciała powiedzieć ciut więcej, terapeuta byłby z niej dumny, gdyby kiedykolwiek do niego przyszła.
Szybko omiotła wzrokiem grupkę zebranych, w głowie prowadząc kalkulacje, z kim i jak się przywitać. Z Bastianem inaczej niż uściskiem nie wypadało, więc objęła i jego, i Phoenix Grace Farrell cienkimi jak z papieru ramionami. Potem HuJ Dweller. Jego w usta witać nie będzie, bo tam po drugiej stronie ta wariatka siedzi. Inny kolor włosów, ale Yael pamięta twarze tych co ją od kurew wyzywają. Nie będzie ryzykować łba ścięciem. Ach! Ale przecież! Tam znowuż Charlie. Nawet brzuch widoczny... Yael Kingsley jak widać to najmniejsze zło w tym miłosnym trójkącie czworokącie. Elliotta na pewno kiedyś poznała, równy gość, nawet coś tam pisał, piosenki. Dla Yael kiedyś jedną napisać powinien. Ona po winie, po joincie, po piwie, po wódce, po piksach i chuj że w ciąży, ona swą arię kiedyś zaśpiewa.
Tam zaraz niedaleko Max z jakąś dziewuchą, miała nadzieję, że to nowa Molly, bo ładniejsza i mniej szaleństwa w oczach miała. No i na końcu samiusieńkim wisienka na torcie...
- STE - acy? Nie... Nie. Szybko, szybko, myśl. - LLA!- mamy to! [pisząc znów na jednej imprezie tymi samymi multikontami gdzieś w międzyczasie straciłam rachubę, kto z kim i gdzie, ALE SPOKO, poradzę sobie xd] Tak, zdecydowanie ją zapamiętała. To ona lepiej w srebrnym kondomie Harpera-Jacka wyglądała i to chyba ona tym telefonem się zajęła i szalonym sąsiadem. No nie była pewna, ale to nie miało znaczenia, wtedy poruszała się na czterech płaszczyznach, teraz bez substytutów szczęścia, miłości i kosmosu, czuła się strasznie jednowymiarowa.
- Cześć wszystkim, jak się macie? Boże, jak świetnie was widzieć. Charlie, złotko, ten ćwok będzie łożył na alimenty, czy jak? Pokaż rękę? - no bo rzecz jasna, pierścionka na dłoni szukała, tak na wszelki wypadek żeby cofnąć ewentualne oszczerstwa.
- Stella, wyglądasz piękniej niż ostatnio i wiesz, tak sobie myślę, że może poznałabym Cię kiedyś ze swoim bratem, a w sumie to może znasz Othello? - chyba tak się grało w relacje międzyludzkie na trzeźwo. Zadawało osobiste pytania, było życzliwym i uprzejmym. Yael w stu procentach ogarniała zasady tej gry.
  • Ale w nocy zawsze było to samo.
    Ta wariatka wrzeszczała i rzucała we mnie
    czym popadło: telefonami, książkami
    telefonicznymi, butelkami, szklankami
    (pustymi i pełnymi), radioodbiornikami,
    torebkami, gitarami, popielniczkami,
    słownikami, pękniętymi paskami od zegarków,
    budzikami… Niezwykła z niej była kobieta.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zanim sięgnął dzisiaj po szklankę wody z rana, a palcami przeczesał kłąb splątanych loków na głowie, zrobił raz jeszcze rachunek za i przeciw, czy aby na pewno warto wybierać się na wigilię do przyjaciół. Rzecz jasna gdyby postawić grubą linię i zamknąć drzwi, nim ten pospolity, chudy grajek wściubi swój za długi nos, który wsadza zdecydowanie w nie te dziury co trzeba, być może nie zadawałby sobie tego pytania. Niestety nigdy nie mógł wystarczająco wpłynąć na fatalny gust Bastiana Everetta czy to przy wyborze partnerek na bal zimowy, czy niektórych przyjaciół.
Tak właściwie to nawet liczył na to w głębi duszy, że pojawi się tam Maggie Hartwood albo ten chłopak ze szpitala, o którym wspominała Charlie, choć bez dwóch zdań był pewien, że nawet jeśli ich nie będzie to znajdzie się ktoś jeszcze inny na ich miejsce, a Luca nie będzie musiał się wzdrygać na jego widok, bo będzie mu najzwyczajniej w świecie go żal.
No i nie mógł wystawić Charlie. Dlatego po wodę sięgnął, a nie po nic innego, co równie krystalicznie się prezentowało i niesamowicie kusiło.
Prezentował się znacznie lepiej niż ostatnim razem, kiedy w apartamencie Dwellera w rozchełstanym garniturze przemykał na balkon, znalazłszy się w towarzystwie swojej byłej żony, która wciąż była tak samo piękna i tak samo go nienawidziła. Koszula nie nosiła znamion walki korkociągu z butelką wina, a ramiona zdobiła marynarka, tym razem nowa.
Pojawił się po czasie, ale punktualność nigdy nie była jego dobrą stroną. Najpierw przywitał się rzecz jasna z piękną gospodynią, a potem z Bastianem, którego poklepał delikatnie po ramieniu, bo nie do końca był pewien, z której strony się uszkodził, choć znając jego, pewnie z każdej. Przyniósł nawet ze sobą sałatkę, którą zrobiła dla niego sąsiadka, jego wielka fanka i wręczył im po drobiazgu. Następnie skierował się do salonu, gdzie siedziała już większość gości i uniósł dłoń do góry na powitanie.
- Cześć wszystkim, Luca - skinął głową w kierunku osób, które kojarzyły go na bank jedynie z telewizji (wszak to nowy Johannes Brahms zalany denaturatem i przesączony przez gąbkę, a następnie ubrany w elegancki surdut) i zajął miejsce obok Charlie. Z reguły był małomówny, o ile alkodpowiednihoklucz nie zawędrował do stworzonej ku temu dziurki. Było mu nie wygodnie. Marynarka była ewidentnie za ciasna.
- Jak tam w jaskini lwa? - on też umiał żartować, więc zwrócił się do Everett junior, co by jej trochę otuchy dodać.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie spodziewała się zobaczyć na rodzinnej Wigilii Elliotta Callaghana. Zaskoczenie to nieodpowiednie słowo, ponieważ prawie ją absolutnie zatkało. To właśnie jego dojrzała najpierw, zanim Harper-Jack przysunął się do niej, by przywitać się z ich córką. Bo nie z nią, prawdopodobnie specjalnie używając pełnej formy jej imienia. Zignorowała to, jeszcze na moment podłapując słowa Phoenix, która to proponowała miejsce obok siebie.
- Tak jak się umawiałyśmy – zaśmiała się, chociaż nie do końca było jej do śmiechu. Stres ją zjadał, a patrzenie na Harper-Jacka powodowało jakiś ból, którego nie potrafiła wytłumaczyć. Nie przyszli tu razem i może z tym już się pogodziła, jednak wciąż nie była do końca szczęśliwa z obiegu wydarzeń. Tego wieczoru jednak miała mieć wsparcie, ponieważ Bastian zaprosił swojego przyjaciela i Charlie zamierzała wykorzystać jego towarzystwo jak najlepiej. –Tylko z jednym miejscem dodatkowym obok, bo umówiłam się z Lucą. – Sama nie wierzyła, że ma spędzić ten brunch w towarzystwie Malkovitza, ale też nie liczyła na to, że w ogóle przyjdzie. Wolała nie nastawiać się.

W końcu uściskała Elliotta, kręcąc przy tym głową z uśmiechem, który to nie do końca wyrażał szczerą radość; ale nie ze względu na niego, a na prawdę, która liczyła sobie już sześć miesięcy.
- Tak, tak jakoś wyszło, że będziemy mieli dziecko – wytłumaczyła nowemu przyjacielowi i odetchnęła głęboko, zerkając w stronę zastawionego stołu. – Ale nie jesteśmy razem. Chodź, usiądźmy. Czuję się nieźle, ale chyba to jest moja… ostatnia ciąża – bo nie pierwsza. Pierwszą straciła.
Czuła, że nie będzie sporo czasu do rozmowy, ponieważ schodzili się kolejni goście, a wśród nich ukazała się Maggie Hartwood. Odruchowo odsunęła się wtedy od Harpera, podchodząc już do stołu, by zająć miejsce. Nie chciała mieć z nią absolutnie nic do czynienia. Była wręcz wściekła, ponieważ dostała informację, że jej nie będzie, dlatego skusiła się tu przyjść. Ręce jej drżały, gdy sięgała po szklankę z wodą.
Doszły ją słuchy, że to Yael Kingsley wyjawiła jej tajemnicę związaną z ciążą. Wolała więc unikać jej i tego wieczoru, żeby miała jakąś nauczkę, że nie powinna następnym razem wtrącać się z nosem w życia innych.
- Będzie, Yael, będzie. Poza tym, nie chcę od niego żadnego pierścionka – odparła, krzywiąc się przy tym, bo już nie chciała pierścionka od Dwellera. Nie chciała też już go kochać. Wolała powoli odcinać się od wspomnień ich miłości z przeszłości, by jakkolwiek zacząć żyć i nie przejmować się przy tym niczym dookoła. Chciała być w końcu szcześliwa.

I w tym momencie poczuła namiastkę szczęścia, widząc Lucę. Ubrany w garnitur, który mu wybrała, ładnie uczesany i… trzeźwy? Uśmiechnęła się promiennie, prawdopodobnie po raz pierwszy w ten sposób od dawna i chwyciła jego dłoń w przypływie radości. Nawet nie miał pojęcia, jak bardzo wpłynął na poprawę humoru Charlie. Pocałowała go delikatnie w policzek, dziękując tym za przyjście tu.
- Miało nie być jednej osoby, więc… nie wiem, ale dobrze, że jesteś tu ze mną – mruknęła, zaciskając palce na szklance z wodą. Drżały od emocji. – Ładnie wyglądasz, powiedziałabym, że idealnie wręcz. Słuchaj, musisz kogoś poznać – pomachała w stronę Elliotta, by podszedł do nich nieco. – Elliott, to mój przyjaciel, Luca, Luca, to mój nowy-dawny sąsiad, Elliott. Poznałam go w The Crocodile, jakkolwiek to brzmi, od tamtej pory zaprzyjaźniliśmy się. Elliott, od dawna znasz się z Harperem?
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Szerokopojęta lokalna społeczność Seattle - zwłaszcza jednak ten jej odłam, który można by przypisać do klasy średniej, oraz, w wymiarze geograficznym, północnej części miasta - dobrze znała rodzinę Krzyzanowskich. Jej członkowie przecież, wszyscy razem wzięci, i każdy z osobna, z układnego i poprawnego mikroświatka [zaludnionego głównie przez poubierane w pastele Panie Domu, matki-dzieciom i żony-mężom, tak zajęte przygotowywaniem gofrów z syropem i pieczeni z indyka, że aż niezdolne by się choćby wdać w poważny romans z sąsiadem, albo jakieś uzależnienie, oraz ich małżonków - poszarzałych pracą w wymiarze dziewiąta-siedemnasta, przesyconych niskoprocentowym piwem i dymem z papierosów palonych ukradkiem, zwykle na dachu biurowca] wyróżniali się na taką mnogość sposobów, że trudno było je aż zliczyć. Krzyzanowscy bowiem, jednym słowem, wszystko mieli, po prostu, dziwne. Od pstrokatej fasady osiadłego na przedmieściach Seattle domostwa zaczynając, przez imiona i, oczywiście, absolutnie niemożliwe do poprawnego wymówienia nazwisko, po nawyki i zachowania, które niektórych bawiły, innych konsternowały, a pozostałych inspirowały do pilnego wzywania policji, albo choćby Amatorskiego Patrolu Sąsiedzkiego.
Bluejay Krzyzanowski niewiele się od reszty swojego rodu różnił. W młodości (to znaczy: zanim zapakował życiowy dobytek w marynarski worek i wypierdolił najpierw na Wybrzeże, potem na Hawaje, a w końcu - w spocony wilgotnym żarem klimat Indonezji), znano go z okazjonalnych wybryków, ale także z samotniczego trybu życia - dziwnego, jak na nastolatka. Kręcono na niego głową. Fukano. Diagnozowano - cholera wie, może i słusznie - że jest nieprzystosowany. Że w życiu sobie nie poradzi. Że będzie miał ciężko (pytanie przy tym: kto, do diabła, ma niby łatwo, h u h?). Taki to już z niego dziwak. Outsider. Odmieniec.

Gdy jednak dziś - przeszło rok po powrocie z wygnania wojaży drugiego krańca globu, i osiemnaście lat od wyprowadzki z Seattle, która zdawała mu się być finalną, a jednak, jak widać, nie była - stawał na obcym, choć wychwalanym przez Ariel progu, prezentował się jak wysoko-funkcjonujący, poprawny obywatel. Żadnych niestandardowych wyborów życiowych. Żadnych trudnych relacji rodzinnych. Żadnego nieplanowanego dziecka z dawną dziewczyną. Żadnych emocjonalnych sztormów i zawirowań, które (trzymaną przezeń aktualnie za rękę) Ariel i jego samego w ostatnim miesiącu prawie wpędziły do grobu.
Jego - metaforycznie.
  • Ariel zaś - no cóż, dosłownie.
Cały swój życiowy bagaż i uczuciowe rozterki kamuflował skutecznie - przyjaznym, pogodnym uśmiechem i naręczem drobnych podarunków, oraz przygotowanych przez Darling i niego samego przekąsek. Gdyby nie naszyjnik z muszelek i żyłkowanych, turkusowych paciorków oplatający jego szyję, oraz pokaźny siniak i trzycentymetrowy szew pod prawym okiem - ot, wynik ostatnich zmagań z falami, raptem dwa, czy trzy dni wcześniej - w kategorii Absolutnie Zwykłego, Normalnego Faceta mógłby w przedbiegach otrzymać 10/10.

Czuł się prawie gotowy, by z całą zgrają nieznanych mu zupełnie znajomych Ariel stanąć wreszcie oko w oko.
- Bastian i Phoenix... Bastian i Phoenix... - powtórzył jeszcze ze dwa razy, podążając za Ariel wąskim korytarzem i wyzwalając z wierzchniego odzienia. Na moment zgubił gdzieś blondynkę - być może poprawiającą czerwień szminki przy łazienkowym lustrze. Starał się jednak nie panikować - przecież dostał od Darling dokładny rysopis wszystkich jej znajomych. Najważniejsze: gospodarz miał być wysokim brunetem, gospodyni - ponoć prawdziwą pięknością o ciemnych włosach i bystrym spojrzeniu.
- Och, ty musisz być Phoenix! - wypalił, gdy tylko natrafił spojrzeniem na Yael, wciskając jej w ramiona zbieraninę podarków - Nie mieliśmy jeszcze okazji... Serio, dziękuję za zaproszenie!

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Na zasłyszany ze strony Harpera ż a r t, Everett wyglądał tak, jakby próbował w psim odruchu położyć po sobie uszy. Coś, co przerodzić mogłoby się w zalążek odpowiedzi – lub, co byłoby zapewne bardziej pożądane – śmiechu, utknęło teraz w gardle. Problemem nie było poruszenie przez przyjaciela kwestii jego (szeptem: n-no, wiecie:) ”wypadku”, ale fakt, że sam nie zdążył jeszcze prawdziwie skonfrontować się z tym, do czego pchnęła go jego własna desperacja.
Bo, rozumiecie – czasami bardziej przerażającą myślą od tej, że się – ledwo – uszło z życiem, jest myśl, że zdarzają się takie chwile w życiu, w których zaufania brakuje, przede wszystkim, do samego siebie.
A kiedy nie ufa się samemu sobie? Cóż – wtedy robi się (różne) głupoty.
W tego typu „próbach” – czasami – najgorsze okazuje się, że można je przeżyć. Tu natomiast – loteria; nigdy nie ma bowiem pewności co zastanie się w tym nowym porządku.
Dopiero kiedy Phoenix wkracza do akcji (i od razu, widać przecież – przepoczwarza się w jego Une Protectrice), Bastek robi coś, co nie zdarzało się często. Wtrąca się pomiędzy dwie strony niepotrzebnego zupełnie konfliktu. A potem uśmiecha się (śmieje, nawet!), podejmując nieśmiałą próbę zdystansowania od ostatnich zdarzeń.
Czy jest to proste?
Bynajmniej. Przede wszystkim jest jednak potrzebne.
To... n-na dworze, na przykład...? Syfu byś tylko narobił, a my i tak będziemy m-mieli po wszystkim zmywania na pa-parę godzin, co najmniej... – mówi, słowa przewlekając nieporadnym dość zaśmiewem. I w pojedynczym szczeknięciu cichego – nastoletniego wręcz chichotu – wzrok zatrzymuje na zapowiedzianym lojalnie przez Dwellera plus-jeden.
Cz-cześć, Elliott. – Spojrzeniem haczy o Harpera: „to TEN Elliott?!” i „nie wiedziałem, że... odnowiliście... kontakt?”; przedstawia się zresztą w rewanżu i z podejrzliwością zahacza o konfrontację tamtego abstrakcyjnego trójkąta (lub czworokąta – jeśli doliczyć rosnącą w brzuchu Charlotte, małą M-J). I nagle (Chryste, nikt mu nie powiedział, że bycie gospodarzem jest pracą tak absorbującą – przed kolejnym okrzykiem łapie zresztą głęboki oddech, żałośnie przymilając się do własnych płuc o podkręcenie współpracy):
MAGGS. MAGGS, JEZU. Prawie cię n-nie poznałem? – Uśmiecha się. – Co to, nowy kolor kudłów?Czy tylko nowa twarz? : )Pasuje ci. I jasne, jasne. A-alkoholu mamy dużo. Myślę, że na ten moment... – Odbiera od niej butelkę wina. – Więcej niż jedzenia. Czyli wszystko zgo-zgodnie z planem. – Palcem stuka w szkiełko, mija Phoenix – po drodze zabrawszy ją na stronę (nie, żeby przy takiej ilości gawiedzi, mieli na poufne rozmowy choćby ułamek wystarczającej przestrzeni). Mimo to składa dłoń w śmieszną, niezbyt skuteczną tubę (a ze wzrokiem utkwionym jednocześnie we wtłaczającym się do mieszkania gościem – Lucą, jakimś tam muszkieterem na doczepkę), którą przytyka zaraz do ucha dziewczyny.
Kuuurwa, Phoe, a-ale jaja. Musiałem przez przypadek tego smsa wysłać... N-nie zapraszałem go? Sorry, Phoe, no... czaisz, tak jakoś wyszło. C-co my teraz zrobimy? Nie mamy dla niego prezentu... Myślisz, że jakiś sklep jest otwarty? T-to bym kupił mu chociaż jakieś goździki i rajstopy, na przykład skarpety albo... ja wiem, sweter?
I wtedy do Everetta dociera, że Chinatown sto-trzydzieści-dziewięć coraz śmielej wypełnia się ludzkim gwarem – i że, jednocześnie, coraz trudniej mu wsłuchiwać się i podłapywać własne myśli. Słyszy jednak Charlie (a Charlie, jako starszy brat – oczywiście, a jakże – odpuścić nie mógł);
TAK JAKOŚ WYSZŁO???!!! NIE ROZŚMIESZAJ MNIE – Krzyczy przez ramię paru osób, słysząc tę dyplomatyczną gadaninę siostry. – UPRAWIALI SEKS – „wykrzykuje” bezdźwięcznie (z dziwną ostrożnością względem Stelli, której nie potrafił przezwyciężyć), dając rozczytać się wyłącznie w ruchu warg. A potem dodaje:
CÓRKĘ BĘDĄ MIELI. MARY-JANE, P-PO BABCI. A JA BĘDĘ WUJKIEM!!! – Nie, żeby wykrzyczał to niemal w twarz Bogu ducha winnemu Bluejay’owi (i Yael – z taką serdecznością, jakby – co najmniej – była narratorką jego życia, zemsty i uniknionej śmierci). Ale w tej kwestii zorientował się wtedy dopiero, kiedy było już – cóż – za późno.
T-tak, to jest Phoenix. – Wskazuje na Kingsley. – A ja je-jestem Bastian. Ty musisz być Bluejay... K-she-zha-nosky?

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „139”