WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Niebo płakało. Łkało, posyłając na rzeź swoich wysłanników. Krople rozbijały się na twarzach przechodniów jak kamikadze. Obcy ludzie mijali siebie nawzajem, zupełnie nie zwracając uwagi na zakapturzoną postać ginącą w zapadającym mroku. Tylko ktoś, kto postanowiłby przystanąć na chwilę i przyjrzeć się zabrudzonej skórze, oświetlonej przez mętne światło ulicznej latarni, w zagłębieniach zmarszczek na rękach, dostrzegłby zaschniętą krew. Sztuką byłoby dostrzec ją bez podchodzenia blisko na rękawach ciemnej, granatowej bluzy, postrzępionych nogawkach spodni i ciężkich, skórkowych butach, upstrzonych w brunatne kropki.
Nie było błysków jak tamtej nocy, kiedy spotkał ją przed kilkoma miesiącami. Sieć błyskawic nie rozdzierała nieboskłonu. Burza była niewidoczna i targała tylko jego sercem o ile kilka roztrzaskanych kawałków zachowało się w spalonym pogorzelisku.
Nie powinno go tu być. Ani nigdzie indziej. Powinien przestać istnieć. Rozpaść się na atomy, przestać składać się z jakiejkolwiek materii. Ale jeśli istniał choć cień szansy, że tego dnia dołączy do Molly, wolał umrzeć w skorupie, w którą przeobraziło się jego ciało. Pustą, skorupę ze strupów.
Przechodniów ubywało. Nawet pomost opustoszał, pożegnawszy ostatniego rybaka, który z zadowoleniem oddalał się, dzierżąc pod pachą wiadro świeżo złowionych ryb. Ostatnie już.
Pomost był w barwach czerni i czerwieni. Przesiąknięte deszczem i czasem drewno ściemniało, równocześnie skrząc się w strugach świeżo rozlanej krwi. Pod nogami jeszcze przewalały się odpady z oprawionych ryb. Rybie główki, oczka. Wszędzie łuski.
I krew.
Nie miał dokąd iść. Nie było po co gdzie uciekać. Był tylko on i woda, i pustka wokół. I krwista czerń. Powoli wyłonił się z ciasnej uliczki, kierując się w stronę trzeszczących desek. Skrzypiały pod mokrymi tąpnięciami. Trzask trzeszczącej płyty wypełniał mu głowę.
Ph...
Nie ma już miejsca. Nie ma układanki, do której można dołożyć odnaleziony puzel.
Można go tylko-
WY-
Phoenix -IER
DOLa Twoja przeminęła
my. My jak ćmy. Zbyt blisko. Siebie. Ognia. Spaliliśmy się.

Łoskot. Łomot. Huk.
Nie.
Bezwładne ciało. Ciało z częściowym niedowładem nóg, rąk i płuc. Płuca też nie działały. ALERT. Zapomniał już jak się oddycha. Jak to jest?
JAK TO KURWA JEST ODDYCHAĆ?
Jak nabrać powietrza, kiedy nie O2, a nowy twór, twór palący, kłujący, wyjący je wypełnia?
Jak? NO JAK?!!!
Phoe...

Dwie nogi zawisły na krawędzi. Nad wodą. Ale to nie miało znaczenia. NIC NIE MIAŁO ZNACZENIA. I tak był cały mokry. Woda kapała z włosów, z kurtyny ciemnobrązowych, poprzetykanych miedzą rzęs. Po policzkach, mieszając się ze łzami. Woda była w butach, w kieszonce na piersi. Zygzakiem owijała się wokół ciemnoróżowych pręg na szyi. A one piekły. Piekły go też ramiona i barki. Piekły go od sznytów pozostawionych na skórze. Być może na zawsze, o, na pamiątkę. Piekły kolejne łzy pod powiekami.
Dłonie wysunął do przodu. Jakby coś w mózgu się zbugowało i wydało komendę, która nie miała sensu. Obejrzał je. Obracał do wewnątrz i na zewnątrz. Woda spływała i po nich. Woda mieszała się z deszczem. Ale nie z krwią. Nie. Krew na nich została, jak dowód. Jakby się wżarła.

Cała się wżarłaś.

Dłonie do policzków. Dłonie splecione w koszyczek. Dłonie jako kryjówka. Kryjówka przed światem. Jeśli Ty nie zobaczysz innych, to czy oni...

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

<table><div class="bastian1">Zakochałem się w Phoenix Grace Farrell.<br>
Wie, że ją kocham. Ale o tym, że się w niej zakochałem – nigdy jej nie powiedziałem. Nigdy nie miałem odwagi jej o tym powiedzieć.<br>
A to dwie różne rzeczy. To dwie różne rzeczy, przecież.<br>
Chciałbym, żeby świat wiedział, że<br>
zakochałem się w Phoenix Grace Farrell.<br>
W uśmiechu wystrzępionym nadłamaną jedynką.<br>
W obdartych kolanach, w plastrach naklejonych naprędce; brzydko, krzywo i nieefektywnie – jeśli na sobie. Z pedantyzmem, starannością i perfekcją – jeśli przychodziło jej opatrywać innych. W jej krwi i łzach (tych prześmiewczych, również, kiedy znów palnąłem kolejną głupotę, albo masakrowałem akcent, wymowę, odmianę, pisownię; Phoe? Nigdy nie czułem się z tym źle).<br>
Zakochałem się w „Bastian nie jedz tego będzie cię brzuch bolał” i „będziesz jeszcze wspominał moje słowa”, i „na pewno?”, i „ale na pewno-na pewno?”, i „a nie mówiłam?”.<br>
Mówiła. A ja? Chciałem się mylić. Chciałem się mylić; bo chciałem, żeby mówiła. Do mnie.<br>
Zakochałem się w jej chaosie. I w tych przydługawych nogach, które zawsze prowadziły nie tam, gdzie trzeba; w kłopoty, najczęściej. W tarapaty. W „no to mamy przejebane, Everett”.<br>
W łydce, po której szusnął kiedyś ból; przypadkowy, zupełnie.<br>
Nie taki, jak ten późniejszy.<br>
Późniejszego bólu nie kochałem nigdy. Ale pozwalałem mu istnieć.<br>
Siebie tylko nienawidzę, że mu na to pozwoliłem. Że pozwoliłem mu istnieć.<br>
Zakochałem się w kłótni nad nieprzemyślaną słodyczą popcornu. W każdym z kwiatów wyobraźni, który porastał jej myśli – który oni pragnęli zrywać. Ja, natomiast, chciałem pielęgnować i chronić; tak jak ona chciała kiedyś pielęgnować i chronić innych.<br>
Wiem, jak bardzo tego chciała. Przecież zakochałem się w jej ambicji. W temperamencie. W korzeniach; Amerykanką była tak samo, jak Irlandką. Żadnego „pół-na-pół”. Zawsze była tym, kim się czuła.<br>
I – powoli – zakochiwałem się w tej osobie, którą się czuła.<br>
Powoli. Procesem stałym i niezmiennym.<br>
W procesie, dziś wiem już – nieodwracalnym.<br><br>

Zakochałem się w Phoenix Grace Farrell.<br>
W zawsze-nigdy-mojej Phoenix Grace Farrell.<br><br>

Chciałbym, żeby świat wiedział, że<br>
już zawsze będę ją kochać.<br><br>

I tak długo jak jestem przy niej – istnieje cień szansy, że któraś z alternatywnych wersji mnie – przy niej właśnie znajdzie swoje szczęśliwe zakończenie. Chciałbym wierzyć, że to będą Ja. Ten Ja, którym jestem. Ale jeśli nie – w porządku; dzisiaj wiem, że najbardziej na świecie chcę przy niej być. I ją chronić. I…</div></table>
zajebać tego, który ją skrzywdził.<br><br>

Zmiana planów, Bastian. Nie siebie. Jego – jego najpierw. Zajebiesz go (bo kogo innego? kto inny mógł jej to zrobić? a jeśli nie on, to dlaczego jej, kurwa, nie ochronił? winny, winny, WINNY). Wszystkich zapierdolisz; i siebie, odjebiesz, na końcu. Na końcu czego? Na końcu języka ma; „Maggie”. Błagalne – pomóż mi. Ale jej już nie ma. Nikogo już nie ma. Nikt już nie zostanie.<br><br>

Wsiada do taksówki. Zamiast powitania, lakoniczne:<br>
– Dokąd? <br>
– Do przeszłości.<br>
Ostatecznie przeszłość przegrywa z przyszłościąstanią.<br>
Podróż nie trwa długo. Piętnaście minut – z gratisem czterech, z uwagi na trudne warunki atmosferyczne. Zatrzymują się; gdzieś. Everett ma wrażenie, że facet mógłby podjechać nieco bliżej. Może przeczuwa (ten facet, ma się rozumieć) – jak przeczuwa się nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Jak niektórzy wykorzystują ten dar, z jakim pojawiają się na świecie – lub wykształcają go w sobie równolegle z problematycznymi zwrotami życia. Dar obwieszony czerwonymi flagami, alarmowym światełkiem, rozwrzeszczaną syreną: TRZYMAJ SIĘ Z DALEKA. Nie wiem jak to zrobiłeś, Miles. Nie wiem co się stało. Nie wiem jak zagłuszyłeś jej instynkt. Wiem tylko, że<br>
nienawidzę nas wszystkich.<br><br>

M-ma pan kogoś? – pytam.<br>
– Żonę.<br>
Kocha ją pan?<br>
– No… no tak.<br>
Niech pan jej to powie, d-dobra? Wróci pan dzisiaj d-do d-domu i... i po-powie jej pan to. P-powie pan, że p-pan ją kocha.<br>
Cisza. Wiem, że stoimy. Wiem, że kierowca na coś czeka; ale nie wiem na co. Przecież dopiero wsiadłem. Myślę, że może pasy? Ale nie mogę znaleźć żadnych pasów. Nie mam siły. Czekam, aż ruszy. Czekam, aż zabierze mnie, kurwa, na miejsce.<br>
– Uhm… Mógłby pan po prostu zapłacić i…? Powinien… P-powinien pan iść. Niech pan idzie.<br>
A, tak… Powinienem… P-powinienem już iść.<br>
Czas na mnie. Czas nagli.<br>
Czas mnie ponagla głosem Yael.<br><br>

Dopiero kiedy wychodzi, zdaje sobie sprawę, że nie zapłacił. Ale kierowca nic nie mówi. I dopiero kiedy wychodzi, i kiedy zdaje sobie sprawę, i kiedy stoi tam, w deszczu – dopiero wtedy do trzydziestodwulatka dociera, że cały ten czas na jego udach leżała broń. Podskakiwała zabawnie przy każdym dygocie kolana; przypominała o swoim istnieniu – niegroźna zupełnie, jak plastikowa replika. Tylko cięższa. Cięższa od repliki – i cięższa od broni, którą – sama w sobie – była jeszcze do niedawna. Załadowana; amunicją. Strachem, frustracją, poczuciem winy. Bólem. Szaleństwem. K r w i ą. Ciężka od krwi; jak ciężka potrafiła być dłoń MacCarthy'ego.<br><br>

Gapi się w ekran telefonu. Gapi się w swoje nieszczęśliweodebrane połązakończenie. Gapi się w adres. Gapi się w elektronikę odmawiającą posłuszeństwa, zalewaną strugami wzbierającego na sile deszczu. Zapamiętuje adres. Musi zapamiętać adres.<br><br>

Dociera tam, gdzie ma zakończyć się ich historia. Stoi tam, gdzie parę miesięcy temu stanęła Ona. Ale jego nie ma. Nie ma go. A może jest. Może nie żyje. Może sam się zapierdolił? Bastian przyłapuje się na myśli, że nie zniósłby tego wyręczenia. Słyszy Yael; Yael mówi mu, że to nie byłaby sprawiedliwość. To nie byłaby sprawiedliwość.<br><br>

Plecami opiera się o drzwi – drzwi tej pierdolonej, zaniedbanej łajby. Przed nim – horyzont siepiących igieł. Dostrzega sylwetkę (widzi sylwetkę, jak jego, zupełnie – z łatką wpiętą karnie; że WINNY WINNY WINNY). Wie, że to jego sylwetka. Może go rozpoznał; a może tamtej nocy zadecydował zakpić ze zdrowego rozsądku.<br>
Może zajebie tylko siebie.<br>
To – myśli – może zrobić przed każdym.<br><br>

Nie ma pojęcia, jak trzyma się broń. Ale widział jak broń trzyma tata. Próbuje trzymać broń jak tata. Myśli sobie: dlaczego broń nie broni?<br>
Dlaczego broń nie broni.<br>
Dlaczego broń nie broni przed złymi myślami?<br>
Broń zabrania. Bastian zabrania się mu ruszyć. Zabrania mu się, kurwa, ruszyć.

<style> .bastian1 {
color: #0000 !important;
font-size: 1px !important;
line-height: 0px;
display: inline;
text-align: left;
}
.bastian1::selection {
background-color: #0000;
color: #0000; }
.bastian1 span::selection {
color: #0000;
background-color: #0000;
}
</style>

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dwie nogi zawisły na krawędzi.

Jakie są ostatnie myśli samobójcy, nim targnie się próbą odebrania sobie życia? Czy myśli o krwi zmieszanej z brudem życia i rybimi wnętrznościami, czy wręcz przeciwnie, wkoło wałkuje to co spierdolił. Albo jeszcze inaczej. Zupełnie nie w tą stronę. Myśli o tym co przyjemne, bo najprzyjemniejsze wszak dzieli go o krok. Jeszcze chwila i znów będzie szczęśliwy. Szczęśliwy, bo nie będzie już niczym.

Nie myślał. Tak przynajmniej zdawało mu się, kiedy gąszcz myśli wdał się w otępienie. I wcale nie chciał się zabić. To przywilej tych, co na to zasługiwali. On nie zasługiwał przecież na nic. Ale...

Zasługujesz na coś lepszego, Miles. Na kogoś lepszego.

Nie zasługiwał. Myślał, że...

Ten jeden raz nadzieja chwyciła się go na dłużej. Dostrzegał ją w jej rozgrzanej dogasającym, letnim słońcem skórze. W konstelacji piegów na plecach, które liczył nocami, miast w gwiazdy patrzeć, bo po co. One wieczność tam będą w ludzkim pojęciu, a ona nie. Ona jak chwila - ulotna.
I właśnie ulatywała z życia.

Wiedział, że powinien tam zostać. Wiedział, że powinien ponieść konsekwencje.
Och. Jak lekkomyślnie było myśleć, że...
Ale głos w głowie mówił: uciekaj. Czerwona sygnalizacja alarmowała go, że nie warto czekać aż na horyzoncie pojawi się kolorowe migotanie syren. Nim ich dźwięk rozsadzi mu czaszkę.
Miał krew na rękach.
Miał krew.
Na rękach niósł ją.

Czuł na sobie czyjś wzrok. Czyjś wzrok wypalał mu dziurę w plecach. Sprawiał, że trzewia skręcały się w środku. Paliły się razem z plecami. Wzrok wiercił w nim dziurę. Coś wiedział Wiedział więcej, niż chciałby Miles. I może nim też trzeba było się zająć, ale... Już nie miał nadziei. Po niej wzrok pusty i oczy w mroku czarne jak dwa węgle.
To kot. To kot się tak na niego patrzył.
Albo i nie, bo za chwilę ruszył w kierunku rybich resztek, rozglądając się na boki nieufnie, jakby w każdej chwili ktoś mógłby mu je zwinąć sprzed nosa. Nim doszedł do celu, uciekł spłoszony przez czyjeś zbliżające się kroki.
Postać, a raczej cień, chudy, śmiesznie ubrany, zawisł nad nim, w odległości niespełna pół metra. Cień coś trzymał. Coś co błysnęło dwa razy w mdłym świetle pobliskich latarni. Podłużne, ale o kształcie nieostrym. Dopiero musiał wzrok wytężyć żeby dostrzec co to jest, choć i teraz pewności nie miał. Bo on zawsze był tylko tym chudym frajerem, co trzymał się z boku, szkicując coś zajadle. I on, Miles mógłby na matkę przysiąc, niczym więcej poza airsoftgunem (a i przy tym miał pewne obiekcje) nie byłby w stanie się posługiwać. I choć ręce mu niezdrowo drżały, to i Miles MacCarthy pierwszy raz mimo zimna i deszczu zadrżał.
- Odłóż to, bo krzywdę sobie zrobisz - nikt nigdy Milesa MacCarthy'ego nie uczył jak odzywać się do człowieka z bronią. Ale coś w tym było. Coś złego. Coś co mimo drżenia kazało mu wysunąć podbródek lekceważąco do góry i odwrócić się z powrotem w stronę czarnej wody. - Po co tu przyszedłeś? - no po co właśnie? Po co tu jesteś Bastian? Czy nie powinno Cię być teraz przy niej?

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Prawdopodobieństwo graniczące z pewnością.
I następująca po nim pewność – granicząca z szaleństwem. Wiedział, że to on. Tak, właśnie – pewien był, zanim w ogóle się odezwał. Zanim słowa przemknęły gardzielą; zanim myśl ulała się kwasotą zgłosek. Zanim się odwrócił; ruchem powolnym, spokojnym, opanowanym. Chłodnym – i drżącym, choć nie w sposób, w jaki drży ciało człowieka. Drżał tak, jak żywioł wprawia świat w drżenie. Jak ściany serca kurczą się i rozpierają, w finalnym, arytmicznym akcie, gdy Śmierć decyduje się pochwycić je w dłoń; gotowa oszacować ciężar zepsucia. Sumienia. Ciężkie mamy serca, Miles.

Bastian nie wie co ma zrobić. Bastian nie jest złym człowiekiem (jest zły, ale nie złym – jest skrzywdzony – i z krzywdą mu wyrządzoną nie potrafi sobie poradzić – i tylko dlatego decyduje się krzywdzić – jest zmęczony – jest pod wpływem bólu zazdrości frustracji i własnej, tak moralnej, cierpliwościienia.
Bastian nie wie też, co robią źli ludzie.
Czy przyjmują łapówki?
Czy porzucają tych, którzy ich kochają?
Czy wykorzystują zaufanie przyjaciół?
Czy wykradają broń, na przykład?
A może wystarczy pomyłka jednorazowa – przekręcenie kluczyków w stacyjce samochodu. Na autostradzie, na szosie, na moście. Gdziekolwiek?
Czy żałują?

Czy potwierdzenie znajdują w cichym, kobiecym głosie pobrzmiewającym u tyłu głowy? Głosem pulsującym, podlegającym wiecznej ekspansji – jak pierdolony tętniak, który ma zaraz wybuchnąć.
Zaskoczy go. Sam go przestrzeli. Patrz, Yael. Patrz – bo wkrótce nas nie będzie.
Nam. – Pociąga nosem; zaciąga warstewkę deszczu wezbraną w niewielkiej łódeczce ponad linią ust. Prycha.
N-nic nie rozumiesz, c-co? Nam. Nie zrobię krzywdy „sobie”. Zro-zrobię krzywdę nam. – Pójdziemy na dno. Pójdziemy na dno, razem. – O to chodzi. O to właśnie, k-kurwa, chodzi. Ale nie t-tylko. – Wie, że mówi. I wie, że ten głos należy do niego; ale nie rozpoznaje go. Postępująca choroba, złośliwym naciekiem łaskocząca osłabione zmysły. Odebrała mu wzrok – o tym przekonywał się, patrząc w lustro (nie poznawał własnej twarzy).
Dziś – w sobie – przestawał słyszeć siebie.
Słyszy człowieka, który ma dosyć. Słyszy Yael. Słyszy Maggie; słyszy ból, który sprawił Phoenix Grace Farrell. Słyszy ich wszystkich. Ale nie słyszy już siebie.

Pójdziemy na dno. Pójdziemy na dno, razem.

Bo Bastian pamięta. Pamięta wzrok Phoe; pamięta jej oczy, gdy ciebie właśnie garnęła w odbicie źrenic – przysłonięte marzeniami, opstrzone laurem uwielbienia, zachwytu, nastoletniej adolescencyjnejracji (racją: że to ją powinieneś wybrać, nie Molly; że to ona powinna być na jej miejscu, przy tobie – i wkrótce znów będzie musiała trafić tam, gdzie jej siostra, jeśli zapragnie znaleźć miejsce u twojego boku – słyszysz? słyszysz, kurwa?! dam ci ten pierdolony bilet; jeden błysk, spadająca gwiazda gotowa spełnić życzenie – zapamiętałem adres – pokieruję cię, kurwa, do miłości twojego życia; wiem doskonale, gdzie jej szukać podróż zaczynasz otworem wlotowym – potem tunelem o średnicy dziewięciu milimetrów, najczęściej – i wylotem, prosto do tej, której sam odebrałeś życie).

Odbezpiecza broń.
Bastian pamięta też, jak bardzo pragnął, żeby spojrzała kiedyś na niego w ten sam sposób, w jaki patrzyła na ciebie.

Co jej zrobiłeś? Co ty jej, skurwysynie, zro-zrobiłeś? Przekonaj mnie, żebym n-nie… że-żebym… B-boże, odjebię cię, ty pierdolony… zaufała ci… za-zaufała… miała być z tobą… KOCHAŁA CIĘ. Jak m-mogłeś ją skrzywdzić?! Dlaczego… – dlaczego cię kochała?

Dlaczego przegraliśmy? Wszyscy.
Jak to się stało?


Czy nie powinno Cię być teraz przy niej?
Nie. Bo to nie mnie wybrała.
Bo nigdy nie spojrzała na mnie w ten sposób.
I mam nadzieję, że nigdy tak na mnie nie spojrzy – jeśli taką cenę przychodzi płacić jej za miłość.

Bastian mierzy z broni. Szacuje szanse.

Bo szansę to można przeliczyć. Ale szansę trzeba też przeżyć.
A to są już dwie zupełnie inne sprawy.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czy źli ludzie mają się za dobrych właśnie? Jak to jest, że cichy głos w ich głowie mówi, że to inni są źli, to inni mają złe intencje, a my czyści jesteśmy. My źle nie chcemy. Czasem wyborów dokonujemy złych, ale to przecież nie świadczy, że źli jesteśmy, póki mamy dobro w sercach, prawda? Ale skąd wiedzieć kiedy źródło tego dobra wyschnie? Kiedy ostatnia kropla wsiąknie w żyw ą tkankę, a w jej miejsce pojawi się coś innego. Frustracja na przykład. Złość, ale nie zło. Wkurwienie, ale przecież to zupełnie ludzkie. Skąd mamy wiedzieć, że rodzimy się źli albo dobrzy? Skąd wiedzieć, że przestajemy być dobrzy, a stajemy się źli? A może po prostu tacy już jesteśmy?
Podwójni.
Złożeni.
Nie tylko dobrzy.
Nie tylko źli.
Mamy dwie strony.
I czasem ta druga musi dojrzeć do tego żeby wyjrzeć na świat. Wypełza z Ciebie przez jątrzącą się ranę. Jest śluzem, ciemną, gęstą mazią, którą próbujesz zetrzeć i o niej zapomnieć, ale ona dalej tam jest. W środku. W Tobie. Wylewa się. Sączy. Pełznie. Czeka,
Bo czasem nie ma dobrego momentu żeby pokazać drugą twarz. Trzeba czekać. Lata. Dekady. I to jest jak kleszcz. Zaczepia się żeby przeżyć i czeka aż nadejdzie czas żeby supaść.

Uśmiecha się.
Gorzki uśmiech zalewa mu twarz. Wypełnia oczodoły. Przysłania zęby. Gorycz nie smakuje. Gorycz jest obrzydliwa.
Nie Bastian, to Ty. Ty nic nie rozumiesz, przebiega mu przez myśl. Wysyła to falami mózgowymi. Śle to do wszechświata. Śle to do Bastiana. Ale on dalej nie rozumie.
Miles mu się tylko przygląda. Tak, jak można się przyglądać obiektowi badawczemu. Patrzy na niego z zainteresowaniem, z niezaspokojonym głodem i... I Miles też nie rozumie. Nie rozumie jak[...]?
- Po co? - nie, on nie rozumie. Bastian nic nie rozumie.
Ale Milesowi już wszystko jedno. Nie można skrzywdzić plamy wymiocin. Nie można zabić kogoś kto umarł w środku już dawno. Nie można sprowadzić na dno kotwicy, która tam zalega od lat. Wszystko. Jedno.
Zrób to Bastian.
Tylko kurwa, zastanów się dwa razy.
Porusz swoim tępym łbem. Pierdolnij nim o ścianę. Może coś zatrybi,
Może to usłyszysz.
Może kurwa wreszcie na to wpadniesz.
No dawaj Bastian, nie czekaj.
Rób to po co tu przyszedłeś.
Milesowi już wszystko jedno.

  • Oh, oh, my love, my darling
    I've hungered for your touch
    A long lonely time


Miles też pamięta, a wolałby nie. Zapach jej skóry. Mchu, potu i słońca. Jeszcze paruje z jego ramion. Jej spojrzenie znad parującego kubka z kawy. Phoenix była smutna. Nie zła. Nie zrozpaczona. Nie wściekła, nie wkurwiona, nie wkurzona nawet, a po prostu smutna.
Gasł. On. Wzrok. Zgaśli oboje. Wypalili się. Chciał żeby spaliły się te wspomnienia, tak jak spalił się on. Żeby nie było krwi na rękach, zadrapań na szyi i karku. I pustego wzroku przyklejonego na siłę do bezwładnego ciała.
A on tu dalej stał. Stał w tym swoim śmiesznym ubranku, ze swoją śmieszną fryzurą i śmiesznie chudym ciałem. W drżącej dłoni trzymał śmieszną broń. Śmieszną, bo wyglądała jak zabawka. W jego rękach wszystko co groźne wyglądałoby jak zabawka. I Miles się nie bał. Ale nie dlatego, że cały ten widok składał się wyłącznie z gryzących się ze sobą kawałków absurdu. Nie. Nie bał się, bo było mu już wszystko jedno. A co ważniejsze...
On dalej, kurwa, nie-ro-zu-miał.
- Nie zrozumiesz - Miles też nie rozumiał. Ale może gdyby wcześniej sięgnął do tej papeterii schowanej w szufladzie przed laty albo... Albo dał... Może wtedy... Może wtedy oboje by zrozumieli, ale teraz Miles nie myślał i wcale nie chciał rozumieć. Bo gdyby zrozumiał to zostałby z niczym.

Ale...

Coś co nie powinno mieć prawa bytu, zabrało głos. Czasem przychodzi czas, że morze frustracji przelewa czarę goryczy, uwalniając tą ciemną, gęstą maź, która zżera i pochłania wszystko na swojej drodze.
Coś zaskoczyło. W jego głowie. Oczy błysnęły, ale się nie poruszył. Było mu wszystko jedno, ale... Kurwa. Cierpiał. Kurwa. Kurwa. Kurwa. Do kurwy jebanej nędzy ON. KURWA. CIERPIAŁ. MIAŁ KURWA PRAWO CIERPIEĆ. MIAŁ PRAWO UMRZEĆ W ŚRODKU, A RÓWNOCZEŚNIE W KAŻDEJ SEKUNDZIE DAWAĆ SIĘ ROZRYWAĆ NA STRZĘPY. I PIERDOLONY BASTIAN EVERETT NIE MA PRAWA ODBIERAĆ MU JEGO BÓLU, BO TO JEST KURWA JEGO BÓL.

- Naprawdę? Naprawdę uważasz, że to ja pierwszy ją skrzywdziłem? Kiedy ją ostatni raz widziałeś? No kiedy? Przypomnisz sobie? Gdzie wtedy byłeś? Gdzie kurwa byłeś kiedy Cię najbardziej potrzebowała? Pamiętasz już? PA-MIĘ-TASZ, KURWA? Nie ma w Tobie nic wyjątkowego Bastianie Everett.

  • And time goes by so slowly
    And time can do so much
    [...]
    Don't wait for me,
    I'm not coming home

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

<table>Serce Bastiana z w a l n i a.<br>
A potem <div class="szybko">przyspiesza.</div></table><br>
A może schyłek sierpnia to był, tak naprawdę – i kręciliśmy nosem na twój rychle zapowiadany powrót do szkoły („jeszcze rok się musisz użerać; ale to nic – to nic, Phoe, możesz się uczyć u mnie, jeśli Molly z Milesem będzie za głośno”). I w sumie to gadaliśmy dużo – o tym, że:<br><br>

– że zaczekam [z czym? z dorosłością? z uczuciami?].<br><br>

Zaczekam, Phoe [na swoją kolej?].<br>
I PIERDOLONY BASTIAN EVERETT NIE MA PRAWA ODBIERAĆ MU JEGO BÓLU, BO TO JEST KURWA JEGO BÓL.<br>
Zabrać? Ból?<br>
Nie.<br>
Bastian nie chce zabierać niczyjego bólu. Co on by zresztą z takim bólem, kurwa, zrobił – kiedy w sobie ma już go znaczny nadmiar? Dźwigał go. I czuł – za dużo. Za mocno.<br>
Czuł; że nie ma do niej prawa. Jak nie ma prawa odbierać Milesowi jego bólu.<br>
Dziś ciążył mu również inny ból. Świadomość – że takiego prawa nie pozyska nigdy. Nie zdąży. Ale patrząc na Milesa – dziś, zaczyna wreszcie rozumieć przypomina sobie. Do Phoenix Grace Farrell nikt nie ma prawa. Phoenix Grace Farrell zawsze należała – tylko – do siebie. Czasami wydaje się, że i jej dusza pogrążona jest we wiecznej auto-anarchistycznej naturze samospalania.<br>
Dziś, patrząc na (to, co zostało z) Milesa – rozumie.<br>
Chce mu odebrać wszystko.<br>
Wszystko, co mu pozostało; choćby zadowolić miał się ostatnim – kurwa! oddechem. Jego strzępem – strzępem oddechu, kruchą salwą dwutlenku węgla posłanego w mur deszczu.<br>
Dotychczas – myślał; zniszczyć, zapierdolić, zajebać. Śmieje się w duchu. Chryste, Everett, ile ty masz lat? Dragi? To jedno. Chorobliwe pragnienie dopełnienia wyssanej z palca przepowiedni; i zdrowy rozsądek, o którym – nagle zupełnie – mężczyzna sobie przypomina.
Bastian Everett chce Milesa... zabić. Jeden tylko strzał oddać.<br>
Tak po prostu. Teraz właśnie dociera do niego, że stojąc na przeciwko kogoś z odbezpieczoną bronią, z palcem ślizgającym się po języku spustowym – stoi się, żeby go zabić. Doprowadzić do ustania funkcji życiowych. Pozbawić życia (choć, głos Yael przekonać się go stara nagle, że: i tak z duchem już rozmawia).<br>
Bastian – myśli sobie – całe życie tkwi w pierdolonym letargu. Ale ma dość pozorów. Jest spokojny.<br>
Jest...<br>
spokojny?<br>
WIESZ JAK TO JEST WIESZ JAK TO JEST SŁYSZEĆ O KIMŚ-<br>
Jest spokojny.<br>
I MARZYĆ ŻEBY ZNALEŹĆ SIĘ NA JEGO MIEJSCU I BŁAGAĆ LOS I CZEKAĆ CZEKAĆ CZEKAĆ WIECZNIE<br>
Jest spokojny. <br>
POTULNIE PROSIĆ ŻEBY NA MNIE SPOJRZAŁA, ŻE MOŻE KIEDYŚ JEŚLI BĘDĘ WYSTARCZAJĄCO DOBRY NIGDY TAK DOBRY JAK TY<br>
Jest spokojny.<br>
Nad tortem.<br>
  • Wtedy? Tak. Wtedy widziałem ją po raz ostatni.
    • I – wiesz – co? Jeśli mnie potrzebowała to dlaczego wybrała ciebie?
Nie.<br><br>
  • N
    • i
      • e
<br>
Ostatni raz widziałem ją w sobie. W nocy. W wyobraźni. Na zdjęciach. Na nagraniach. Na spikselizowanych płytkach odtwarzanych ciągle-ciągle-ciągle obsesyjnie-obsesyjnie-obsesyjnie. W nocy. Widziałem ją w nocy.<br>
W myślach. Przy tobie. Widziałem ją w ciszy.<br>
W telefonicznym połączeniu.<br>
W bliskości.<br>
Zwiesza ręce. Kołyszą się śmiesznie po bokach jego ciała. Bastian chce coś powiedzieć – ale nie potrafi. Czarna maź, mówisz? Przelewa się. Aha - tak. Faktycznie, czuję ją. Czuję, jak piecze. Ktoś płacze. Ktoś krzyczy. Choć wokół - nikogo. Ktoś sprawia, że Everett stoi w bezruchu; zagardlony własnym zawodem gniewem bezradnością.<br>
Nie jest złym człowiekiem. Trochę się, chyba, boi. Nie chce go zabijać. Tak bardzo chce, żeby cierpiał.<br>
  • Krok.
    • Krok.
      • Krok.
ESTRAGON: I hear something.<br>
Pytasz mnie gdzie byłem?<br><br>

POZZO: Where?<br>
Gdzie. Byłem?<br><br>

VLADIMIR: It's the heart.
<br>

Suchy świst. Ostry wizgot, szum, czerń. Biel. Czerń. Biel. Co się dzieje, Bastian? Nie krwawisz – a mimo to czujesz na sobie ciepło krwi. Nie chcesz go zabić. Nie chcesz go zabić, prawda? Przecież nie chcesz go zabić.<br><br>
ZAWSZE \/\/ W TYM \/\/ SAMYM \/\/ MIEJSCU <br><br>

ZAMKNIJ SIĘ WRESZCIE ZAMKNIJ SIĘ ZAMKNIJ SIĘ BĄDŹ CICHO KURWA KURWA KURWA<br>
<div class="bastekm">Tak bardzo chce, żeby cierpiał.</div>

<style>
.szybko {
letter-spacing: -2 !important;
}

.bastekm {
color: #0000 !important;
font-size: 24px !important;
}

.bastekm::selection {
background-color: #0000;
color: red; }
.bastekm span::selection {
color: red;
background-color: #0000;
}
</style>

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dyszy. Ten spokój był pozorny. Endorfiny. Skądś pojawiły się endorfiny. Chemia. Biologia. Nagle przestał wiedzieć. Nie zna praw, którymi rządzi się świat. Bo skąd te prawa, jeśli jedyne prawo by żyć sprzeniewierzył? Nie powinien. Nie powinno go tu być. Nie powinien. Nie powinien nigdy żyć.

Co gdyby Miles MacCarthy się nigdy nie urodził? Nikt... By nie ucierpiał? To skomplikowane zapytanie. Bo być może, Max tamtego pamiętnego dnia nad potokiem, utopiłby się w wartkim strumieniu. Rozbił czaszkę o kamień, a krew spłynęłaby w dół z nurtem. Ledwie widoczna. Rozkwitałaby w miejscu zderzenia, a potem znikała roznieproszona.
A gdyby Maxa MacCarthy'ego nigdy nie było, to czy Molly nie znalazłaby innej drogi do destrukcji? Czy nie jej przeznaczeniem było odejść przedwcześnie i dać Phoenix Grace Farrell spokój? I co wtedy z Bastianem? Ach, postać drugoplanowa. Trzeba zapytać autora, ale... Autor książki nieznany.

Sięga do wewnętrznej kieszonki kurtki. Przemoczony, nasączony deszczem ortalion klei się do jego skóry. W środku remedium na wszystkie problemy. Ich bimber noszący jeszcze jej smak. Sto mililitrów. Sto mililitrów to nic, powie jeden. Sto mililitrów potrafi zabić. Sto mililitrów czego? Sto mililitrów trucizny.
Sto mililitrów ginie w ściśniętej gardzieli. Wypala przełyk. On łapie w dwóch haustach, dalej dyszy. Wciąż dyszy. Oddech płytki, gardłowy, jakby w jednej chwili mógł się udusić albo warknąć. Warkot dobywa się z jego gardła.
Samochód mija ich z piskiem opon. Mija ich oddalony o kilkadziesiąt metrów, ale pisk przeszywa skronie. Pisk rozchodzi się po ciele jak krzyk.
Krzyk, z którym szła na dno. Krzyk który zagłuszała woda, wlewając się jej do ust. Krzyk ginący wraz z nim. Krzyk kiedy palce przesuwały się po szyi, po plecach, zostawiając zaróżowione pręgi. Krzyk zduszony jego językiem. Krzyk. Niemy, na gasnącej twarzy.

Czujesz jak piecze?
Faktycznie, wyrzuty sumienia pieką.
Pieką też szramy na ciele drażnione spadającym deszczem i szorstką fakturą nasączonego materiału.
Pieką łzy spływające po piekących policzkach.
Piecze go przełyk.

Trucizna trafia do krwioobiegu.
Trucizna działa jak nigdy dotąd.
Zatruwa umysł.


Gówno wiesz. Mówi, ale jego usta się nie poruszają.
Wydaje mu się, że wrósł w ziemię, że już nigdy więcej się nie poruszy. Jego myśli są z ołowiu. Ważą tony. Jego sumienie ciągnie go na dno.
Kończyny się poruszają. Żyją własnym życiem. Trucizna je napędza. Trucizna je zapala. Zaraz wybuchną. Zaraz, kurwa, wybuchną.
Dłoń eksploduje na cudzym nosie. Ten nos nie należy do nikogo.
Bastian Everett jest nikim.
Dłoń uderza w klatkę piersiową. Jest jak granat. Siła odrzutu nie popycha nikogo do tyłu.
Bastian Everett jest nikim.
Nikt nie ma prawa zabrać głosu.

Czujesz jeszcze cokolwiek, Miles?

On już nic nie czuje.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Wiesz, Miles. Jest takie jedno prawo – i to prawo zostało nam wmontowane, w nieustępliwość procesów życiowych, wbrew woli. Rozumiesz – na siłę, bez pytania; jak na świat jest się ściągniętym bez wcześniejszych negocjacji. Jedno z drugim łączy się zresztą – bo prawo przeżycia, ten instynkt przedłużeniem jest tylko naszego zesłania w tę wylęgarnię krzywd i wstydu. Ale i szczęścia. Szczęścia również; takiego, które dostrzega się w kadrach pozornie nieistotnych. W ujęciach przemykających niepostrzeżenie i wyraźnych wtenczas dopiero, kiedy samego siebie zdarza się przyłapać z uśmiechem wciętym bezwiednie w linię ust.
Kiedy ledwie-co odebrane szczenię trzymasz na kolanach w drodze powrotnej do domu (tego co zawsze, a jednocześnie nowego – nigdy już, nigdy takiego samego). Kiedy zasiedziały w szkolnym kącie – na przerwie – dzielisz się z kimś truskawkowym mlekiem; i ślęczycie tak nad targowiskiem tyczkowatych nóg (towarem wymiennym: w zależności od trendu – Pokémony czy Yu-Gi-Oh!), i – na jedną chwilę – licealny koszmar rzeczywistości przestaje mieć znaczenie. Kiedy w drzwiach staje przyjaciółka w bieli wyjściowej sukienki maźnięta manifestacyjną czerwienią farby – i przyłapujesz się na myśli, że to ludzie, którymi – naprawdę – chcesz się otaczać. Przy nich; jestem s z c z ę ś l i w y. Nawet jako postać drugoplanowa.
Z drugiego planu, Miles – czasami widać więcej.
Samochód mija ich z piskiem opon.
Tak; mają dużo s z c z ę ś c i a (bo szczęściem może być też, tak po prostu – kurwa – fart).
Ale z naprzeciwka nadjeżdża inny. Ten samochód nie zwalnia. Nie hamuje. Wydawać by się mogło, że na ich widok (to nieprawda – w siekącym deszczu pozostają niewidzialni) wstępuje w niego nowa siła – która kierowcy nakazuje protektorem obuwia docisnąć gazu.
Szybciej, szybciej, szybciej.
Mocniej, Miles. Zabij mnie, wreszcie.
Pisk opon.
Zabij mnie, wreszcie. Wyszeptywane kobiecym głosem.
Uderza w jego barierki. Próbuje go odepchnąć, ale dławi się własną krwią. Metalicznym posmakiem skrzepu przewieszonym w gardzieli; do przełknięcia tak trudnym, jakby to nie lepkość hemu grzęzła w krtani – ale ogół win na jego sumieniu.
Zabij mnie, wreszcie. Wyszeptywane głosem Molly.
Everett (patrzy, ale;) nie widzi. Czuje; bielmo bólu woalem zaciągnięte na twarz. Jest wilgotno, mokro – w wieczornej brei, także, zimno; ale gorąc posoki parzy tak, jak dobywany w dłoń chwyt broni.
Miles MacCarthy siłą porywa go w główny nurt wystawianej sztuki; w element turpizmu krwi uderzeń bólu chrzęstów pisku opon. Świat zlewa się w ciemnogości wymierzanych sobie – wzajemnie – uderzeń.
Próbuje się wyszarpnąć. Bije – na oślep. Wahał się; ale instynkt przetrwania domaga się głosu. Głos instynktu nie parska powtarzalnością sylab – głos instynktu każe prawą dłonią łapać za szkockie ożydle. Wyciąga tego gówniarza z kabiny samochodu – wyszarpuje go za jego własną brawurę, za przeszłość, za śmierć.
Bastian zdąży tylko zwrócić pistolet w swoją stronę. Lufę utknąć pomiędzy piersią własną, a Milesowym ciałem – w imadle szarpaniny wpełznąć palcem w lukę kabłąka; za spust pociągnąć i werżnąć się duszą w samochód rozpędzony szosą pocisk. W na-bój, na-śmierć.
Na-zawsze.
Oddech. Oddech. Oddech.
Co się dzieje?
Dusi się.
Nie ma w nim siły powietrza.
Nie ma w nim życia tlenu.
Tonietakmiałobyć.
  • Nie to miało się wydarzyć.
    Ostatnie o czym myśli to
    • W – g ó r ę.
          • Odbicie.
            W – d ó ł.
              • Czy moglibyśmy zacząć od nowa?

    Proszę.
              • Raz jeszcze.
      • Chciałbym zacząć – w s z y s t k o (Nas) – raz jeszcze.
        Od nowa.
            • W – g ó r ę.
              • Śmiech.
                    • Dziecięcy?
                      [list]W – d ó ł.
                      [list] [list] [list] [list]Tonie.
[/list] [/list] [/list] [/list] [/list][/color]

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miles zawsze na pierwszym planie. Nawet gdy przyszło mu drugie skrzypce grać, on mimowolnie, jakby do tego został urodzony, pchał się na pierwszy plan. Wydzierał rolę pierwszoplanową, odbierał stawał się bohaterem cudzego życia.
Nie tak, Max? Nie tak będziesz opowiadał pewnego dnia na kozetce? Że kobietę Ci odebrał, tą Molly najukochańszą, a wraz z nią życie?
Sam tylko siebie nie potrafi rozgrzeszyć.
  • Samochód mija ich z piskiem opon
Nie słyszy. Otacza go niewidzialna klatka, która mieści w sobie inny, odrębny świat. Z bóluieli stworzony i w całej swojej nieskalanej kolorystyce utrzymanej w jednym tonie, potwornie brudny. Całe życie Milesa było brudne. Od momentu, w którym nad wartkim potokiem złożył przysięgę, której nigdy nie dotrzymał, przez kolejną, która padła z ust ufnych, nienależących do niego, MacCarthy'ego lat trzydzieści i kilka, a przez dziecko, niewinne jeszcze, nieskalane brudem własnych czynów.
Chwilę. Tylko jedną chwilę nim był. W świetle popołudniowego słońca, wśród rozedrganych ramion.

Patrz, takie same. W tym samym miejscu złożone. My [nas już nie ma] już wcześniej związani krwią zostaliśmy. Czy to nie tak? Nie tak miało być?
A jeśli miało... To czemu właśnie T-A-K się stało?


Czemu?
    • Czemu?

  • CZEMU?


Dlaczego nawet najwytrwalszy pokutnik nie umie znaleźć odpowiedzi?
Rozum wie.
Ale serce nie.
Rozum znał je od samego początku.
Ale
on rozum postradał, którejś niedzieli.

Nie czuje uderzeń. Nie słyszy samochodu. Nie czuje. Nie słyszy. Nie czuje nic prócz obdzierania. Rękaw mu chyba poszedł. I serce się rozpruło. Materiał wisi w strzępach.
Nie umie przestać. Coś się zacięło, więc wali na oślep w rytm czemu-dlaczego. Pierdoli go, że Bastian z rozwaloną mordą mu nie odpowie. Że nawet gdyby spróbował, podjąć się tego aktu ostatecznej łaski, nie zrozumie nic spomiędzy krwawych glutów, dobywających się spomiędzy jego ust.
Ręce spływają mu krwią.
Chór krzyczy: MORDERCA.
Pięści łamią żebra, należące do śmiesznej mordy i śmiesznych włosów.
Pięści walą.
Pięści wa-lą.
Pięści wal-czą.
Ale kuli się nie da powstrzymać.
Miles się kuli.
To nie tak.
To-nie-tak miało być.
  • (Prolog albo przydługie epitafium.)
Wyciąga list z małej kieszonki bluzy. Kładzie go na jego klatce piersiowej pomiędzy strużkami potu, śliny i krwi. Jest strasznie brudno.
Woli zdechnąć w samotności, ale jego nie zostawi. Nie wybaczyłaby mu.
- Wygrałeś już dawno temu, ale jesteś po prostu głupi. Oboje jesteśmy głupi - najchętniej skopałby mu tą głupią mordę, ale nie ma już siły. Nie ma już czasu. W zasadzie to nawet mu się już nie chce. Znów jest mu wszystko jedno. Ale czeka. Czeka aż w oddali rozbłysną niebieskie i czerwone światła, a kiedy to się dzieje idzie. Byle gdzie. Wszystko jedno.

z/t

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”