WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://wsdg.com/wp-content/uploads/Con ... /div></div>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • 4.
Jak zajęcia nie wydawały się interesujące, w orkiestrze odnajdowała siebie. Grała w tej uniwersyteckiej, jak i poza murami wyższej szkoły. Pragnęła wyrwać się z tego życia, od wiecznych świateł oślepiających podczas koncertu, od aplauzu, który choć działał przyjemnie na dumę, powodował również ból uszu, od ludzi, co byli tutaj tylko dla punktów, a nie z pasji (choć i ona z pasji nie gra, a z przymusu, bo wciąż siebie nie odnalazła). Ciężko jej się żyło, nie wiedząc, co do końca ją satysfakcjonuje. Podąża śladami swoich rówieśników.
Musisz studiować, bo wstyd rodzinie przyniesiesz – mówiła matka, a ojciec wtórował jej kiwnięciami głowy.
Gdy ja wcale nie chcę tych studiów! Pracować normalnie chcę, ale pod warunkiem, że dzieciństwo n o r m a l n e odzyskam. Brakowało takiego, bo od ósmego roku życia jeździła po konkursach, zdobywając nic nieznaczące nagrody. Później z koncertami po świecie, a po próbach – na lekcje francuskiego latała. Przykre to było, choć momentami uzasadnione. Starzy mieli tyle pieniędzy, że musieli je inwestować w swoje latorośle, bo inaczej państwo zabrałoby im. Normalne. Przecież dostała nawet samochód, za którym nie przepadała, bo nie miała gdzie jeździć i był czerwony. Nie znosiła czerwonego koloru. Sprzeda go, gdy tylko osiągnie całkowitą pełnoletniość; aby rodzice nie czepiali się jej wyborów. I wyprowadzi się. Gdzieś. Sama. Daleko, w jeszcze chłodniejsze kraje.

Skrzypnięcie drzwi powoduje nagłą ciszę. Przerwanie prób grania następuje jakby w filmie post-apokaliptycznym. Cisza powoduje gęsią skórkę na bladej skórze Teresy Kingsley.
Nie, to nie cisza. To Lance Hemingway, zbliżający się ku wolnego krzesła obok niej. Oddech wstrzymała, nie wiedząc nawet kiedy. Słyszała, że ktoś ma dojść do nich, bo brakowało im wiolonczeli, ale Lance? Wzrokiem zlustrowała go, robiąc szybką analizę jego samopoczucia. Skinęła mu delikatnie głową, by po chwili odwrócić spojrzenie na swoje nuty.
Przez całą – okropnie długą – próbę starała się nie zwracać uwagi na byłego chłopaka dawnego przyjaciela. Znużenie odbijało się na jej twarzy, gdy musieli powtarzać ten numer po raz kolejny i kolejny, a zwłaszcza jeden fragment, bo flety wciąż się myliły. Katorga to była – siedzieć tutaj, w dodatku obok mężczyzny, który fascynował ją jeszcze nie tak dawno, a teraz byli sobie zupełnie obcy.

Po zakończeniu wszyscy zwinęli się szybko, pędząc na kolejne zajęcia albo do pracy. Teresa ociągała się, chcąc uniknąć historii muzyki, choć prawdopodobnie i Lance wpadł na podobny, świetny pomysł. Powoli, bardzo powoli pakowała swoje skrzypce, zerkając na niego co chwilę, aż w końcu odetchnęła, opierając dłoń na biodrze.
- Więc… orkiestra, co? Kto cię do tego zmusił? – zagadnęła z delikatnym uśmiechem, siląc się na spokój. Odgarnęła niesforne kosmyki włosów za uszy, pochylając się znów nad futerałem, by starannie spakować nuty. Pragnęła z nim porozmawiać i bawić się jak dawniej, jednak zmienił się. Trudno powiedzieć, dlaczego ich przyjaźń nie przetrwała, bo dbała o niego najbardziej na świecie, ale może tak już musiało być? Może lepiej mu było bez Teresy?
Bo ona zagubiła się jeszcze bardziej, gdy go straciła.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Rozdział pierwszy

Nic nie miało sensu. Życie toczyło się, bo musiało, bo sekundy leciały tak jak lecieć miały, pierwsza, druga, kolejna i tak dalej. Słońce nie czekało, wschodząc na niebo, ani księżyc zawisnąwszy nad głowami nie zrobił dłuższego postoju niż natura kazała. Przyroda rządziła się swoimi prawami, a ciało ludzkie przy odrobinie wysiłku funkcjonowało, bez żadnych wad.
Inaczej miał się umysł. Chociażby człowiek nie wiadomo jak się starał, ten żył własnym życiem. Nie istniał żaden magiczny przycisk, który wyłączyłby maszynę raz wprawioną w ruch. Kołatki zazębiały się powoli, topornie, utrzymując w nieustannej ewolucji kolejne wspomnienia. Wyciągając je z głębi, sięgając w najdalsze zakamarki, o których zdawało się, że już się nie pamięta. Ale to wciąż tam tkwiło. Wszystkie jasne miejsca, spakowane ciasno do pękającej w szwach paczki, uśmiechy, grymasy i kuksańce. Zapach świeżo skoszonej trawy, wyschniętego na słońcu zboża, skóry zroszonej gorącym prysznicem, świeżo wypranego ubrania. To wszystko choć zapomniane, wciąż gdzieś tam żyło.

Wybór należy do pana...

Wybór. Jakby wybór miał w ogóle jakiekolwiek znaczenie dla kogoś komu na niczym już nie zależy. Było mu wszystko jedno. Nieprzytomnym wzrokiem robił półmaratony, w jedną stronę do twarzy dziekany i w drugą, spocząwszy na plamie, na niegdyś białym czubku conversa. Teraz był przybrudzony, zdezelowany, jakby przeszedł równie dużo co jego właściciel. Spękana guma pokryta siecią zmarszczek, takich samych jak te niewidoczne, ale już w procesie tworzenia na jego twarzy. Za kilka lat będzie dotykał ich palcami, nie poznając się w lustrze.
Oh, jakby teraz siebie poznawał. Patrząc w zmatowioną taflę, widział kogoś obcego. Obce przydługie włosy, obce oczy bez wyrazu i obce usta, zaciśnięte w grymasie wiecznego niezadowolenia. Czasem, być może to przez ułamek sekundy, zdawało się, że widzi coś jeszcze. Jakiś błysk sprzeciwu przed narastającą frustracją, ale gasł szybko. Na tyle, że chwilę później o nim zapominał i już nigdy więcej do tego nie wracał.

Zna pan drogę do wyjścia...

Pamiętał ten dzień, w którym się dowiedział. Nie on go znalazł, ale obraz makabry przeżarł się przez prawą półkulę, zatruwając ją chorymi obrazami. Były niezdrowe. Pożółkła miejscami skóra, ustępowała zalewającej ją bieli. Jak bardzo można stać się przeźroczystym, topiąc w kałuży ostatnią kroplę krwi? Ćśśśś.... Coś próbowało je uspokoić, ale one nie słuchały. Spadły łańcuchy z puszki Pandory, a zawartość w zatrważającym tempie wypływała na wierzch.
Ratował go tylko gorejący na zielonym tle napis. Wyjście. Exit, kurwa. Ale czemu nie da się wyjść z własnej skóry? Dlaczego kurwa, nie da się opuścić własnego ciała i wznieść w przestworza, ponad wszystkie powłoki, ponad najodleglejszy punkt w galaktyce, by popaść w nicość?
Białe światło go oślepiło. A potem nie widział już nic.

Gdzie jest aula też pan wie.

Jak to jest, że jeden człowiek może być doktorem Jekyllem i pan Hydem? Czy da się ukryć w jednej głowie dwie świadomości?
To ma jakąś nazwę. To jest chorobą. Ale i darem. Cudowną umiejętnością pogrzebania tej strony osobowości, która żywi się uczuciami. Która bez nich nie potrafi funkcjonować. Która pozbawiona emocji umrze.

[On wybudził się ze snu. Bo on pozwolił mu jeszcze żyć. ]

Potężne, dębowe drzwi zaskrzypiały z irytacją, jakby wcale nie chciały się otwierać. Jakby wpuszczały go jedynie z litości.
On nim znów osunął się w nicość, zdążył jeszcze załadować mu krótki program, decydujący za jego nogi, które poprowadziły go do pustego krzesła i ręce, które napędzane automatem zajęły się wiolonczelą, przekleństwem młodych artystów.
Jedno spojrzenie zatrzymało się na nim przed dłuższą chwilę. Wytrzymał je, przeszywając niebieską stal tęczówek ciemnym spojrzeniem. Odwróciła wzrok.
Było mu wszystko jedno.

Więc… orkiestra, co? Kto cię do tego zmusił?

A więc to koniec. Ludzie jak mrówki wysypali się z sali. Ktoś go szturchnął, ktoś coś do niego powiedział.
Ja pierdolę, muszę odpowiadać?
A potem pojawiła się ona.
Nie było jej tamtego dnia. Nie dlatego, że nie mogła. Dlatego, ze nie chciał.
Dlatego, że było mu to obojętne.

- Ta... - mruknął, nie podnosząc nawet głowy. Pierdolony pokrowiec był na tyle sfatygowany, że każda kolejna próba zapakowania weń wiolonczeli, zamiast stawać się łatwiejszą, sprawiała coraz większe problemy. - Nikt. Stwierdziłem, że zajebiście będzie dołączyć do bandy klaunów, grających na fujarkach i już nie mogę się doczekać, aż wcisnę się w ten idiotyczny strój. Na pewno na pokazie błaznów, zwiększy mi to szanse na wygraną - słowa wypadały z niego automatycznie, bez zbędnego rozmyślania nad formą, czy chociażby treścią. Po prostu były, tworzyły odpowiedź i...
Podniósł głowę, tym razem rozluźniając czoło, a pogłębiająca się przez cały czas zmarszczka, zniknęła na chwilę.
- Mogą mi odebrać stypendium - wyjaśnił, czując uwierającą gulę w gardle. Nie znosił tego uczucia. Robił wszystko żeby nigdy nie wracało. Nie zawsze skutecznie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nigdy nie mamy wyboru. To los nami rządzi, świat i ludzie, którzy uprawnienia nabyli przez przypadek. Jacyś dyrektorzy wielcy, szefostwo, wykładowcy i rodzice. Mówią, co dla nas jest dobre, a co złe. Nakierowują na przyszłość, którą o n i chcą. Puszkę Pandory są gotowi otworzyć, bo duma i jakaś nieumiejętność radzenia sobie nie dały im spełnić swoich marzeń.
Także nie masz wyboru masz wybór, Lance.
Więc? Sensu też już nie ma. Gdy brat Twój odszedł, zabrał ze sobą sens do grobu. Ale to nie tylko Ty tak masz. Bo i ja pozbawiona drogi życia jestem. Gdy rodzice stwierdzili, że dzieci swoje poprowadzą do wielkich karier, szans nie miałam. Prawnikiem zostaniesz! Och, albo może wielką pianistką? Nie? To tłumaczem przysięgłym francuskiego. Dobrze więc – skrzypaczka.
Przed państwem Teresa Goldie Kingsley, wielka skrzypaczka, dusza zagubiona i skrzywdzona przez najbliższych. Bo ścieżkę jej wybrali, o zgodę czy zdanie nie pytając. Chciałoby się powiedzieć, że jest szczęśliwa, bo pieniędzy zawsze pod dostatkiem miała, ludzie chcieli z nią się przyjaźnić (dla pieniędzy właśnie), a prezenty zawsze dostawała odjechane. I córeczką rodziców była, bo najmłodsza i w niej największa nadzieja. Chlubę rodzinie przynieść powinna. Wciąż w niej nadzieję pokładają, skoro oceny świetne ma. Szóstki i piątki, rzadko kiedy czwórki, nawet jeśli omijała zajęcia albo je przesypiała. Bo wykładowcy fora jej dali przez te koncerty, na które wciąż jeździła. Boże, weź tu człowieku bądź normalny!

Nudziła się. Pętla miała to do siebie, że można kwestię kolegi grać, a jemu wciąż to nie wychodziło. Widziała ja te pokraczne palce źle dziureczki zakrywają albo niewystarczająco dużo powietrza w płuca nabiorą. Dźwięki, wychodzące spod ich fletów były okropne. Uszy wykręcały. Chórzyści podśmiechujki robili, a dyrygentowi powieka drżała ze zdenerwowania. To dopiero pierwszy miesiąc akademicki, pierwsze próby chóru, ale wystarczyło, by zaczął już brać leki uspokajające. Pierwszy występ mieli mieć już niedługo, a wciąż im to nie szło.
Łapała często wzrok dyrygenta i znużona wywracała oczami. Zerkała wtedy – choć nie chciała – na Lance’a, bo i on razem z nią nudziłby się normalnie, gdyby jakaś cząstka jego została niezniszczona. Śmiałby się cicho, ukradkowe uśmiechy Teresie rzucając. Później uciekliby wspólnie z zajęć, by kupić jedną dyniową kawę, a drugą karmelową (nigdy nie potrafiła zdecydować) na wynos i zaszyć się w jakimś niezwykłym miejscu, z dala od ludzi.

Lecz te czasy już umarły.
Nie powrócą. Lance nie zmieni się już raczej; chyba, że jakąś nudną żonę znajdzie, która odnajdzie w nim resztki dawnego człowieczeństwa. Będzie musiała w to wierzyć, ona, Teresa, bo wyć chciała, gdy zerkała na swojego dawnego przyjaciela i miłość niespełnioną w takim stanie. Zasługiwał na więcej. A teraz? Teraz bała się jego nieprzewidywalności i obojętności; ta maska, którą przybrał, nie przypadła jej do gustu.

Widziała jego niechęć do rozmowy, ale jednak ten atak zaskoczył ją. Już dawno się widzieli, więc zdołała zapomnieć jakim człowiekiem się stał. Odetchnęła głęboko, urażona, a może nawet i zasmucona jego słowami.
Więc za taką ją uważał? Za błazna?
Przygryzła wargę trochę za mocno, wbijając w niego spojrzenie. Gdy uspokoił się, podeszła do niego, by pomóc mu z pokrowcem, długo milcząc. Jego słowa nie potrzebowały odpowiedzi. Nie chciała nawet nic mówić, by nie dostać kolejnego policzka. Już ten bolał wystarczająco.
- A chcesz w ogóle studiować? Chcesz tu być? - tym razem nie patrzyła na niego, zadając pytania. Wsunęła gładko pokrowiec na wiolonczelę, podnosząc się z klęczek i wzdychając ciężko. Sięgnęła po swoje skrzypce, zakładając je na plecy. – Jeśli nie chcesz być błaznem w śmiesznym stroju, może powinieneś tu nie przychodzić? Przemyśl to, Lance.
Poklepała go po ramieniu powoli, jakby wciąż się namyślała czy ten gest nie jest dla niej zakazany. Pewnie był, jak wszystko co związane z ich wspólną przeszłością. Wsunęła po tym jedną dłoń do kieszeni i jak poparzona zaczęła rozglądać się wokół.
- Cholera, pierścionek. Pierścionek po babci. Wypadł z kieszeni – szepnęła, z przerażeniem w oczach padając na kolana, by odnaleźć swoją złotą zgubę. Zdejmowała go do grania, bo palce jej puchły. Możliwe, że dziś zdjęła go po raz ostatni.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pamiętał pierwszy raz kiedy się spotkali. To było na jakimś przyjęciu. Z okazji święta dziękczynienia chyba. Mieszkali wtedy jeszcze w domu, w którym wszystko do siebie pasowało. Starannie wyprasowane firanki wisiały w oknach, strasząc swoją śnieżną bielą przechodniów, a podłogi błyszczały. A to za sprawą gosposi bywającej raz na dwa dni w domu, która na kolanach polerowała równo ułożone deski parkietu. Teraz jej nie było. Nawet nie pamiętał jej imienia, chociaż spędziła z nim całe życie. A może tylko nie chciał? Może nie chciał. Bo jako pierwsza zapytała jak się czuje.
Siedli obok siebie przy stole. Musieli. Tak wskazali im rodzice. Dzieci po jednej stronie, rodzice po drugiej. Dogadajcie się. Była Dee Dee i był wtedy jeszcze Jake. Był Othello, wyglądający jak wieszak i Yael, która jeszcze wtedy wszystkie klepki miała na miejscu. I Teresa. Nudna Teresa, z nudnym imieniem i swoimi nudnymi skrzypcami. Był przekonany, że jej lakoniczne wypowiedzi zaprowadzą go do grobu.
Kiedy godzinę później przyłapała go ze skrętem w ustach, skulonego w krzakach na końcu posesji, był pewien, że jego dni są przekreślone. Ale nie doniosła. Nawet dosiadła się, bąknęła coś pod nosem i przestała być nudna. To chyba wtedy zaczęli się przyjaźnić.

Teraz patrzył na nią inaczej. Była obca. Miała inne włosy, inne spojrzenie. Zupełnie jak on. Sam siebie nie rozpoznawał momentami w lustrze. Czasem tylko znajomy błysk w oku mówił, że to dalej ten sam Lance Hemingway, tylko coś się popierdoliło.
Wbił wzrok w ziemię. Przez dłuższą chwilę milczał, nie wiedząc jak odpowiedzieć na jej pytanie. Obecnie nie wiedział nic. Było mu wszystko jedno. Równie dobrze mógł studiować tutaj, nie studiować albo studiować gdzie indziej. Niech się dzieje wola... Nie-nieba, niebo nie istnieje skoro odbiera bliskich.
- Nie wiem, Teresa. Nie wiem co chcę dalej robić. Ale dobrze byłoby.... Byłoby skończyć jakieś studia - kiedyś miał plany. Dokładnie wiedział co będzie robić dalej. Miał wyjechać. Miał grać. Miał komponować. Teraz przesiadywał z gitarą pod metrem i zbierał pieniądze do pokrowca. Firanki w domu nie pasowały do reszty, podłogi nie lśniły, a wanny były wiecznie przybrudzone. Szary osad pokrywał ich dawne życie.
- Może nie powinienem, a może muszę - warknął. Trochę niezamierzenie. Chciał brzmieć obojętnie. Chciał mieć wszystko w dupie, a jednak jej słowa go dotknęły. Irytowało go, że wtrąca się w nieswoje sprawy. Że ma odpowiedź na wszystko, kiedy on jej nie miał. - Zresztą... Skoro tu przyszedłem, to chyba mam powód, nie? Logiczne - prychnął gotowy do wyjścia. Narzucił ramię pokrowca na plecy i powoli odwracał się w stronę wyjścia, ,kiedy usłyszał jej jęk. Coś w nim drgnęło. Cichy głosik w głowie nakazywał zostać. Obrócić się za siebie i pomóc. Z drugiej strony ciało mówiło co innego. Chciało wyjść. Chciało stąd uciec, zapalić, zajarać i zamknąć oczy w dogasających promieniach słońca.
Został.
- Nie panikuj. Jeśli zdjęłaś go dopiero tutaj, to na pewno gdzieś tu jest. Bo zdjęłaś go tutaj, prawda? - jego wzrok prześlizgnął się po jej twarzy. Nie chciał jej oglądać, a jednak się zawiesił, wciąż zdziwiony, że już nikogo w niej nie rozpoznaje.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Oboje zmienili się. Nie siadywali już po jednej stronie stołu przeznaczonej dla dzieci. Ba, takie kolacje były kolejnym wspomnieniem. Nie byli też nudni. A może Teresa wciąż była? Imię zobowiązuje podobno, prawda, Lance? Skład pomniejszył się brutalnie. Rodzny rozpadły się. Niektórzy wyjechali z dnia na dzień, bez żadnego słowa wytłumaczenia; inni odeszli tak po prostu, niesprawiedliwie. I gdy Lance nie potrafił rozpoznać siebie w lustrze, tak Teresa miała dosyć swojego odbicia, bo zmieniła się na gorsze. Nie potrafiła już zapewnić rozrywki swoim towarzyszom. Była jakaś taka osowiał, bo nie potrafiła przemóc się do zabawy.
Ryzyko nie istniało, by bardziej rodziców nie dobić kolejną wiadomością o niesfornym dziecku.
I po tych wszystkich przejściach, przyjaźń między ich rodzinami rozpadła się. Przyjaźń pomiędzy Lancem a Teresą również uległa zniszczeniu, gdy jednego dnia przestał się do niej odzywać. Widziała go po raz ostatni na pogrzebie? Nie, przez okno, gdy wyprowadzał się z domu rodzinnego. Jego okno, ulokowane naprzeciw okna jej pokoju świeciło pustkami. Nie zapalano tam światła przez kolejne tygodnie, a nadzieja Teresy odeszła hen daleko. Przestała śnić o jego miękkich wargach, o żartach, które rozśmieszały ją do łez, a także o nocnych schadzkach, gdy wspinali się nawzajem do swoich pokojów i siedzieli do rana.

A tak bardzo chciała być kimś. Nie Niewidzialną Teresą. Tą Terry, z basenu, co upiła się i zanurkowała w lodowatej wodzie przy obcym mężczyźnie. Chciała chwytać momenty i nie przejmować się absolutnie żadną konsekwencją, nawet jeśli miała na tym utracić życie lub zdrowie. Ostatnio było blisko. Przez kilka dni czuła się fatalnie, lecz z pomocą gosposi Lydii udało jej się wyjść z choróbstwa bez informowania państwa Kingsley.

Teraz byli sobie obcy.
Skutecznie unikał spojrzenia jej w oczy, powiedzenia prawdy czy zagadania go samemu. Nie miała prawa wymagać od niego tego wszystkiego, lecz to nie oznaczało, że jej nie bolało. Tęskniła za Lancem, za swoim przyjacielem. Był jej bliski przez tyle lat, a teraz mieli już zawsze żyć jak obce sobie osoby.
- No tak, presja posiadania papieru – mruknęła. Ona robiła to samo. Studiowała coś, czego nie lubiła, by rodzice byli zadowoleni. Świetny ruch ku zerwania się ze smyczy rodzicielskiej i śmietanki towarzyskiej. Już słyszała te plotki na jej temat, które mogłyby doprowadzać do łez. Takowe pojawiały się, gdy Yael wyjechała i gdy Othello wyjechał do ośrodka. Na niej nie pozostawiliby suchej nitki.
Drgnęła, zaskoczona jego wręcz agresywnym tonem. To nie był Lance, które znała i kochała. Nie był jej już bliski, ani nie był jej przyjacielem. Ewidentnie nie miał ochoty rozmawiać, więc powinna to uszanować, ale jak, skoro chciała tak bardzo poczuć tą znajomą bliskość kogoś niegdyś ważnego? Przykro jej się zrobiło, więc odwróciła spojrzenie w inną stronę.
Idź, proszę bardzo.
Świat jej się zawalił momentalnie, gdy zorientowała się, że jej palec uszczuplony jest o babciny skarb. Na kolanach szurała po podłodze, szukając złotego pierścionka ze łzami w oczach. Uniosła spojrzenie na Lance’a, skinając głową.
- Tak, tutaj. Był od Marnie, a ona… zmarła trzy miesiące temu. Ten pierścionek jest naprawdę ważny i… - chwila zapomnienia, gdy ich spojrzenia skrzyżowały się. Kim on się stał? W tak krótkim czasie odszedł od niej i Lance. Nie było go tu. Przed nią stał obcy człowiek. – Lance…jak się czujesz, co? Znajdziemy go, prawda? Pomożesz mi, proszę?

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „University of Washington”