inn my imagination, you're waitin' lyin' on your side
with your hands between your thighs and a smile;
Dimitri - nabiegłe krwią białka oczu (do granic przyzwoitości jednakże, a przy tym i kroplami nawilżającymi, solą fizjologiczną oraz okładami z rumianku pojone regularnie), jasna, szorstka szczecina dwudniowego zarostu - w tym świetle: różowawy trawniczek porastający pagórki i doliny tępym chyba dłutem ciosanej facjaty, okalający rozpadlinę podbródka i bruzdy głębokie w ust kącikach obydwu, złoty krzyż na wyzierającej spod koszuli w stylu z lat dziewięćdziesiątych piersi i szerokie palce opalisadowane kolekcją sygnetów - był specjalistą w swoim fachu.
Potrafił trzymać język za zębami.
Nie zadawał zbyt wielu żadnych pytań.
Nie oceniał. Nie obserwował. Nie zapamiętywał.
Robił, co do niego należało, i znikał - ot, rozpływał się, jak to podobne mu, dimitrowe postaci w zwyczaju czynić mają - w jesiennej mżawce lub zimowej szarudze, z tłem stapiał gdy pora przyszła na niego, z prochu powstawszy - w proch się obracał; aż do następnego.
Wbrew temu, co intuicja mogłaby przy tym podpowiadać, Dimitri - a w zasadzie: Dimitr Alyosha Kirillowicz Młodszy, bo syn swojego ojca wszakże, Dimitra Alyoshy Kirillowicza Starszego - nie był ani dziwką, ani płatnym mordercą, a...
Szoferem po prostu. Człowiekiem prostym, na pracy skupionym i jej także oddanym, z zieloną kartą w kieszonce pstrokatej koszuli (symbolicznie; w rzeczywistości - dokument w szufladzie niewielkiego apartamentu w Chinatown przechowywał, lecz nic tu nikomu do tego), co honor swój miał, i morale, a problemów przy tym żadnych, oraz nigdy, nie chciał.
Dlatego też: nie znał - nie oceniał. Prowadził. Parkował; równolegle, prostopadle, i na skos, gdy sytuacja tego wymagała. Wykręcał - ale nie barki, albo kości delikwentów rozkrzyczanych, ale kierownicę BMW swojego (na kontrakcie). Z wizgiem opon ruszyć potrafił, jeśli się popisać było trzeba, choć nie lubił tego robić, bo i za zwracaniem na siebie uwagi - nie przepadał zbytnio.
Od tego? Od tego inni byli.
Taki na przykład... ten-tam. Gwiazdarz młody, w żegludze po morzu komet spadających gwiazdor jakiś, na siedzeniu tylnym rozsiadły jak pasza. Jedna noga w kolanie ugięta, druga - na nią zarzucona ruchem nonszalanckim, a łukiem szerokim. Kąt prawie prosty z dwóch pałąków ud chudych utworzony - aż dziw, że spodnie czarne, wąskie, z hukiem nie trzasnęły przy tej machinacji.
Na znudzonego wyglądał, choć coś Dimitrowi przypuszczać kazało, że znudzony nie był wcale; nie dziś przynajmniej (może gest to ten, którym szyję w zerkaniu przez szybę ciemnioną wyciągał?). Dwudziesta druga:dwadzieścia jeden; panicz młody tarczą zegarka błyskał w gęstym mroku tylnego siedzenia, a błysk zębów fluorem bielonych - w uśmiechu krzywym zaraz jej wtórował.
- Tu - odzywał się chłopak z rzadka, głosem niższym, niż ten, którego Kirillowicz mógł się spodziewać wnioskując jedynie po pasażera cienkiej aparycji.
- I w lewo teraz.
A deszcz siekł o szyby zażarcie, w strugach pędząc na rychłą śmierć pod gilotyną wycieraczek.
Deszcz siekł o szyby zażarcie, w strugach pędząc na rychłą śmierć pod gilotyną wycieraczek...
A Harper-Jack Dweller był wkurwiony spóźniony napalony, zrozmępaczony i głodny "po prostu przyjdź", hę, Dweller?. W rytm melodii na bieżąco wymyślanej się wsłuchiwał - kompozytor, odbiorca i krytyk w ultymatywnej trójni - palcami wybijany w chłodzie samochodowej ramy. Oddychał przez nos - aż dziw, że z lekkością taką, wziąwszy pod uwagę zamieć śnieżną, która w tunelach nozdrzy się w dniach ostatnich rozszalała.
Starał się nie myśleć.
A myślał: o wszystkim jednocześnie.
Wspomnień przypadkowych kalki po wewnętrznych stronach powiek przyklejone, jasność spojrzenia mroczyły dziwną barwą. Bolało go wszystko; a bólu Harper-Jack nie znosił. Radzić z nim nie umiał sobie.
Z sobą samym? Także nie potrafił.
Sekundy deszczem nabiegłe odliczał, i mile przez licznik bladym światłem podbijany odmierzane, dłonie z sobą splótłszy poniżej podołka (a powyżej dziury, przez którą kant kolana ostry z nogawki spodni stylowo wyglądał). Nosem pociągnął, nieświadomym gestem gładząc połę swojej ramoneski - tej co zwykle, rzędem frędzli ozdobionej; po trójkącie bermudzkim na sercu, w którym to ciałko torebki strunowej precjoza różne sobą otulało, opuszkami palców się przespacerował.
Dimitri nie szarpnął samochodem, gładko biorąc krawężnik przed nimi wyrosły.
Budynek wyglądał, jak budynki takie wyglądają w fantazji reżyserskiej: z cegły czerwonej (w tym świetle - brunatnej, jak krew skrzepła na skórze za bladej), oczodołem okien strasząc co bardziej wrażliwych na bodźce podobne, neonem nęcąc takich, co im grzech niestraszny. W deszczu wyższym się zdawał jeszcze, i chłodniejszym, niż zazwyczaj.
I Harper-Jack także. W sztybletach płytką metalu podbitych, haftem fikuśnym po krawędzi muśniętych. Ze strąkiem włosów z kucyka małego wyzwolonym tnącym twarz surowszą niż zwykle w pół.
Na połowę złą, i gorszą.
Kiwnął Dimitrowi, kiwnął latarni ulicznej, kiwnął własnemu odbiciu w blasze drzwi wejściowych pochwyconemu i wniknął w trzewia 505, gdzie i klub się krył, i klub-pod-klubem, i restauracyjka nawet jakaś, i pokoje na godziny dostępne - na najwyższym kręgu piekła.
Nie pierwszy raz był tu, nie ostatni, więc dokąd zmierza - wiedział.
- A zmierzał do tego, że żyć mu się kurwa nie chciało
- - i jebać, jebać, jebać, jebać, jebać to wszystko.
I mocniej, mocniej, mocniej.
- Do krwi.