WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

(...) if it's a seven hour flight or a forty-five minute drive
inn my imagination, you're waitin' lyin' on your side
with your hands between your thighs and a smile;


Dimitri - nabiegłe krwią białka oczu (do granic przyzwoitości jednakże, a przy tym i kroplami nawilżającymi, solą fizjologiczną oraz okładami z rumianku pojone regularnie), jasna, szorstka szczecina dwudniowego zarostu - w tym świetle: różowawy trawniczek porastający pagórki i doliny tępym chyba dłutem ciosanej facjaty, okalający rozpadlinę podbródka i bruzdy głębokie w ust kącikach obydwu, złoty krzyż na wyzierającej spod koszuli w stylu z lat dziewięćdziesiątych piersi i szerokie palce opalisadowane kolekcją sygnetów - był specjalistą w swoim fachu.
Potrafił trzymać język za zębami.
Nie zadawał zbyt wielu żadnych pytań.
Nie oceniał. Nie obserwował. Nie zapamiętywał.
Robił, co do niego należało, i znikał - ot, rozpływał się, jak to podobne mu, dimitrowe postaci w zwyczaju czynić mają - w jesiennej mżawce lub zimowej szarudze, z tłem stapiał gdy pora przyszła na niego, z prochu powstawszy - w proch się obracał; aż do następnego.
Wbrew temu, co intuicja mogłaby przy tym podpowiadać, Dimitri - a w zasadzie: Dimitr Alyosha Kirillowicz Młodszy, bo syn swojego ojca wszakże, Dimitra Alyoshy Kirillowicza Starszego - nie był ani dziwką, ani płatnym mordercą, a...
Szoferem po prostu. Człowiekiem prostym, na pracy skupionym i jej także oddanym, z zieloną kartą w kieszonce pstrokatej koszuli (symbolicznie; w rzeczywistości - dokument w szufladzie niewielkiego apartamentu w Chinatown przechowywał, lecz nic tu nikomu do tego), co honor swój miał, i morale, a problemów przy tym żadnych, oraz nigdy, nie chciał.
Dlatego też: nie znał - nie oceniał. Prowadził. Parkował; równolegle, prostopadle, i na skos, gdy sytuacja tego wymagała. Wykręcał - ale nie barki, albo kości delikwentów rozkrzyczanych, ale kierownicę BMW swojego (na kontrakcie). Z wizgiem opon ruszyć potrafił, jeśli się popisać było trzeba, choć nie lubił tego robić, bo i za zwracaniem na siebie uwagi - nie przepadał zbytnio.
Od tego? Od tego inni byli.
Taki na przykład... ten-tam. Gwiazdarz młody, w żegludze po morzu komet spadających gwiazdor jakiś, na siedzeniu tylnym rozsiadły jak pasza. Jedna noga w kolanie ugięta, druga - na nią zarzucona ruchem nonszalanckim, a łukiem szerokim. Kąt prawie prosty z dwóch pałąków ud chudych utworzony - aż dziw, że spodnie czarne, wąskie, z hukiem nie trzasnęły przy tej machinacji.
Na znudzonego wyglądał, choć coś Dimitrowi przypuszczać kazało, że znudzony nie był wcale; nie dziś przynajmniej (może gest to ten, którym szyję w zerkaniu przez szybę ciemnioną wyciągał?). Dwudziesta druga:dwadzieścia jeden; panicz młody tarczą zegarka błyskał w gęstym mroku tylnego siedzenia, a błysk zębów fluorem bielonych - w uśmiechu krzywym zaraz jej wtórował.
- Tu - odzywał się chłopak z rzadka, głosem niższym, niż ten, którego Kirillowicz mógł się spodziewać wnioskując jedynie po pasażera cienkiej aparycji.
- I w lewo teraz.
A deszcz siekł o szyby zażarcie, w strugach pędząc na rychłą śmierć pod gilotyną wycieraczek.

Deszcz siekł o szyby zażarcie, w strugach pędząc na rychłą śmierć pod gilotyną wycieraczek...
A Harper-Jack Dweller był wkurwiony spóźniony napalony, zrozpaczony i głodny "po prostu przyjdź", hę, Dweller?. W rytm melodii na bieżąco wymyślanej się wsłuchiwał - kompozytor, odbiorca i krytyk w ultymatywnej trójni - palcami wybijany w chłodzie samochodowej ramy. Oddychał przez nos - aż dziw, że z lekkością taką, wziąwszy pod uwagę zamieć śnieżną, która w tunelach nozdrzy się w dniach ostatnich rozszalała.
Starał się nie myśleć.
A myślał: o wszystkim jednocześnie.
Wspomnień przypadkowych kalki po wewnętrznych stronach powiek przyklejone, jasność spojrzenia mroczyły dziwną barwą. Bolało go wszystko; a bólu Harper-Jack nie znosił. Radzić z nim nie umiał sobie.
Z sobą samym? Także nie potrafił.

Sekundy deszczem nabiegłe odliczał, i mile przez licznik bladym światłem podbijany odmierzane, dłonie z sobą splótłszy poniżej podołka (a powyżej dziury, przez którą kant kolana ostry z nogawki spodni stylowo wyglądał). Nosem pociągnął, nieświadomym gestem gładząc połę swojej ramoneski - tej co zwykle, rzędem frędzli ozdobionej; po trójkącie bermudzkim na sercu, w którym to ciałko torebki strunowej precjoza różne sobą otulało, opuszkami palców się przespacerował.

Dimitri nie szarpnął samochodem, gładko biorąc krawężnik przed nimi wyrosły.

Budynek wyglądał, jak budynki takie wyglądają w fantazji reżyserskiej: z cegły czerwonej (w tym świetle - brunatnej, jak krew skrzepła na skórze za bladej), oczodołem okien strasząc co bardziej wrażliwych na bodźce podobne, neonem nęcąc takich, co im grzech niestraszny. W deszczu wyższym się zdawał jeszcze, i chłodniejszym, niż zazwyczaj.
I Harper-Jack także. W sztybletach płytką metalu podbitych, haftem fikuśnym po krawędzi muśniętych. Ze strąkiem włosów z kucyka małego wyzwolonym tnącym twarz surowszą niż zwykle w pół.
Na połowę złą, i gorszą.

Kiwnął Dimitrowi, kiwnął latarni ulicznej, kiwnął własnemu odbiciu w blasze drzwi wejściowych pochwyconemu i wniknął w trzewia 505, gdzie i klub się krył, i klub-pod-klubem, i restauracyjka nawet jakaś, i pokoje na godziny dostępne - na najwyższym kręgu piekła.
Nie pierwszy raz był tu, nie ostatni, więc dokąd zmierza - wiedział.
  • A zmierzał do tego, że żyć mu się kurwa nie chciało
    • - i jebać, jebać, jebać, jebać, jebać to wszystko.
- Moscow Mule, poproszę. Na razie jednego, drugiego miej w zapasie - poprosił barmankę, przez ladę się przechyliwszy - I setkę wódki, byle szybko.
I mocniej, mocniej, mocniej.
      • Do krwi.
Ostatnio zmieniony 2021-10-09, 21:50 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

3) open your eyes choking on his breath • choking on his breath, you grimace then smile • take a toke of his wet cigarette • he picks your brains, you stub it on his chestRazy dwa. Byle szybko. – Wtóruje. Z piętra powyżej stępem rytmicznym, w takcie na dwa dzielonym, trasę stopni pięćdziesięciu pięciu, Fahrenheita pokonuje. Zstępuje z najwyższego kręgu piekieł. Z najniższego kręgu nieba. Zupełnie, jakby nikt – nigdy – pytania nie odważył się zadać; dlaczego odpust z rozpustą, sąsiadują ze sobą stropem ścianą głoski pojedynczej, ledwie, rozdzielone. Rozbawiony, widocznie, usta wyciera grymasem szelmowskim; sztucznym, ale dopasowanym – na wymiar. Jak koszula, teraz tylko rozchełstana całkiem – dopinana leniwie i nie-tak-nie-tak-nie-tak. Niby szczęk krzesiwa w zapalniczce odmawiającej posłuszeństwa wtedy właśnie, gdy nałóg o uwagę doraźnie świadczoną zabiega. – Zdążę jeszcze coś wypić przed… wyjściem.Tsssyk. Płomień wyzierający zza źrenic wżartych w postać barmanki, zajmuje powoli sylwetkę wkurwionego spóźnionego trzeźwego muzyka.

Zbawienie – zabawy sąsiadem. Podzieleni lichym dystansem pojedynczego piętra. I sufit tylko – s z k l a n y.

Zabawa? Z obawą wegetującą wiecznie na dnie świadomości.
Obawiam się, że dzisiaj nic z tego nie będzie, Harper-Jack.

Na termometrze; pięćdziesiąt pięć – w skali Fahrenheita. W Celsjuszach – trzynastka parszywa, widmem niepokojąco rozścielona ponad ulicami miasta. Miasta zszywanego tkankami dobranymi chyba-przez-absolutny-kurwa-przypadek. Kółeczko sygnalizujące „stopień” (jak: uważaj, żeby się nie potknąć), przeniesione i wciśnięte – na siłę nieco. W neon dając się wpasować po walce zaciętej tak tylko, dla zasady. Pięć. Zero. Pięć.

Wchodzisz – i czujesz, jak powietrze napęczniałe od ciepła, razem z nutą orientalnych perfum przesącza się, tłoczone miechami płuc. Kiedy oddychasz – parujesz. Kiedy parujesz; na nowo potrzeba ci czegoś, byle maszynę mięśni opasanych rozmaitością szat – fantazyjnych często, blichtrem przejaskrawionych – w ruch wprowadzić.
Wchodzisz – i czujesz spojrzenia w powłoczkę potu wlepione, więc śliskie. Opływają kształt każdy sylwetki rozognionej szkarłatną poświatą; ale nie zapamiętują. Wodzą po tobie – wiedzą więc, że jesteś, na następny dzień myśl mile łechcąc zależnością jakby-nie-oczywistą; twierdziłeś, że jesteś, ale czy byłeś tu, kiedykolwiek?
Zmowa milczczenia.
Czczenie (tego tylko, co między bywalcami pozostaje; na spust zamknięte pod przysięgą nieprzesadnych wnikliwości, wykraczających poza cielesne sfery porozumień, spojrzeniem podpisanych).
Czcze – nie.
Obawiam się, że dzisiaj nic z tego n i e będzie, Harper-Jack [czcze, puste, takie głodne].

S p r a g n i o n e .

Zdążę jeszcze coś wypić przed… wyjściem.Tsssyk. Zatrzymuje się za jego plecami przy nim barze. nie Obchodzi go, wąskim łukiem kreśląc pierścień wzdłuż orbity. Po obwodzie dysku protoplanetarnego¹ (g w i a z d a) – jak krążek wydawany po raz trzeci; na pastwę rzucony opinii krytycznej. Tembr dźwięczny narkotycznie zalegający na membranach tych wszystkich, którzy w jego słowach – siebie szukali. Zachary przystaje w towarzystwie – wydawać by się mogło – przy okazji zupełnie, po drodze – na chwilę. Wypchnięciem biodra wsparty o kontuar, afrontem zwrócony w kierunku wypadkowym pomiędzy muzykiem, a barmanką (której odwdzięcza się skinieniem głowy porozumiewawczym). Przestrzeń chwili mieści w sobie podszept, niedbale w stronę skroni Dwellerowej złożony. W tę połowę przeciętą kosmykiem pojedynczym. W połowę gorszą. – Spóźniłeś się.
Nie w sposób odkrywczy. Nie w sposób, jaki – z założenia – definiuje trzydzieści osiem minut straty. Nie zauważa. Oświadcza.
W sposób – pierdol się, Harper.

Zachary Prescott nigdy nie przychodził na czas.
Zachary Prescott zmuszał innych, by wyczekiwali anonsu, na jego przybycie zapowiedzianego.
Zachary Prescott był tu od czterdziestu siedmiu minut.
Dziewięć minut przed czasem.
Do usranej śmierci by czekał.

22:34

– Mh-mhm. Mhm. Patrz na mnie.
Spojrzenie. Kobiece. Źrenica ścięta powieką opuszczoną, organzą półprzejrzystą, napinaną ruchem niekontrolowanym – ostatkiem sił oddawanych bezwolnie już; jednym tylko instynktem przetrwania.
Żyjąc we wiecznym kłamstwie i obłudzie – w tej zgniliźnie powierzchownie tylko smagniętej dotykiem midasowym; Prescott potrzebował czuć. Czuć prawdziwie. Czuć surowo, brutalnie, intensywnie. Zamiast tłumić zmysły – wypruwał je z siebie, uwrażliwiony na wszystko, czego doświadczyć mógł bez fasady splendoru wyjaławiającego rdzeń rzeczywistości.
Przedramiona oplecione zarysem cienistych włókien spięcia – rwanych pozbawioną rytmu tercją, zapalnikiem dla decymy w pomruku trzeszczącej:

Tsyk.

Tsyk. Tsyk. Tsyk.

– Hej. H-hej, patrz na mnie. Patrz na mnie. Jeszcze jedno.

Tsyk.

Tsyk. Tsyk. Skłamał.

Ale Laurence „Penny” Kovacs to nie obchodziło. Penny całe swoje jestestwo oddawała teraz prawdzie; desperackiej potrzebie kurczowo podtrzymywanego uśmiechu. Sygnał błogości lotnej z oddechem w siebie przyjmowanej w ilościach zbyt-długo-dużo-mocno. Usta muśnięte zaciekiem radości.

Błysk. Błysk. Błysk. Jeden tylko błysk wśród deszczu meteorów widzieć. Każdy błysk do niego należał. I każda gwiazda na jego życzenie – spadająca. Bezbronna; ale daleka od niewinności.
Wibracja telefonu.
– Nareszcie. Kurwa. – Odchyla głowę; krawędź grdyki uwypukla się, by zadrżeć w pomruku balansującym na granicy westchnienia. – Odpoczywaj. Ktoś tu niedługo przyjdzie, tak? I niczego nie dotykaj. – Podnosi się z klęczek, obserwując słodką nieważkość rozsiadłą miękko na buźce Penny. Bezpowrotnie pochłania każde z jego słów.
Zanim wyjdzie – rozpina tylko koszulę.
Trzaśnięcie drzwi.

22:38

Zdążę jeszcze coś wypić przed… wyjściem.Tsssyk. Płomień wyzierający zza źrenic wżartych w postać barmanki, zajmuje powoli sylwetkę wkurwionego spóźnionego trzeźwego muzyka.

¹ Tworzenie się dysków podczas formowania się gwiazdy poprzez zapadanie grawitacyjne jest nieuniknioną konsekwencją zachowania momentu pędu. Dysk protoplanetarny jest znacznie chłodniejszy od jego gwiazdy. Jest cieplejszy w pobliżu gwiazdy, a chłodniejszy na zewnątrz.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Jak się czujesz ktoś, kto czuje cały czas? Co?
Jak się czujesz, Zach?
Którymi zmysłami świat odbiera ten, co czuć musi pragnie wszystko?
Jednym tylko na raz, w bizarnej izolacji, po kolei, w szyku względem własnego widzimisię wyznaczonym? Czy wszystkimi jednocześnie - mnogość impulsów hurmem przepuszczając przez pryzmat postrzegania?
Czy to boli, Zach? Powiedz. Czy boli?

Wytrzewiać się tak, jakoby w przygotowaniu do dziwacznej, na samym sobie popełnianej, sztuce taksydermii. Każde włókno egzaminacji poddawać wnikliwej, i każdy włókna tego atom. Jakby uczucia Twoje - własne uczucia miały. I wszystkie je wziąć należy pod rozwagę. Przyswoić.
Przeżyć.
Pod powłoką niewzruszoną, w ten splendor właśnie, którym gardziłeś (rzekomo), wpasowaną perfekcyjnie. Za fasadą. W pozie przemyślanej. Eksponat. Okaz na witrynie. Zewnętrze - och, piękne. Wnętrze - w ogniu stoi.
Tak właśnie lubisz, co? Czuć surowo, brutalnie, intensywnie?

Jedna pułapka jest tylko - zapadnia biegnąca nad studnią bez dna, dywanem perskim przykryta, jeślibyśmy mieli się w nurt przepychu i luksusu wpasowywać - która z czuciem wszystkiego się wiąże. Powiedzieć to mogę, z pewnością bezwzględną, jako kolega stażem starszy w tej formie auto-tortury -
- słyszałeś kiedyś, Prescott, o habituacji*?
"Odwrażliwieniu", słowy innymi. Znieczuleniu.
  • - Razy dwa, byle szybko.
Anestezji samoczynnej w organizmie zachodzącej, która bodźce wszystkie z barw i smaku wypłukuje, do siebie nawzajem upodabnia, spłaszcza. Pod wpływem przepychu, przesycenia, prze-czucia zrodzonej - bo:
Nie da się tak. Po prostu. Teraz - owszem. Jeszcze.
Jeszcze...
Lecz do czasu.
Słyszysz? Nawet błysk gwiazd najprawdziwszych - wszystkich Twoich, bo przez Ciebie schwytanych - jeśli w nadmiarze i constansie sobie fundowany... Nie tyle zgaśnie...
Co zblednie po prostu.
  • I co Ci wtedy, Prescott, pozostanie?
Tsssyk.
– Razy dwa. Byle szybko.
Wspaniale - Harper-Jack Dweller głowę zadziera w odruchu automatycznym, i spojrzeniem - spojrzeniu na przeciw wychodzi. Młodość stopniami szerokimi kroczy; młodość podniszczona w sposób, który jeszcze (przez lat siedem-do-jedenastu) za atrakcyjny podawać się może. Jak materiał drogi, przecierce celowo poddany, by za sfatygowany bardziej, niż w istocie jest, uchodzić w oczach spektatora. Nonszalancja; ruch bioder wąskich, wybiciem się z pięty usztywnionych. Lot niespieszny, dostojny, na czołowe z barmanką, i boczne z nim samym - zderzenie.
Klaśnięcia w dłonie tylko brakuje - gestu, jakiego obydwaj uczyli się od ojców (chłopcy dziesięcioletni, znad białego obrusu obserwujący męskości wzory, estymą górujące nad poddanymi; a jak lepiej panowanie nad światem swoje zaznaczyć, niż przy okazji, przy której obsługę przywołać by można? i pozwolić służyć sobie); zaczątku dla aplauzu.

Wargi Harpera grymas prądem elektrycznym scala z sobą, spotkać w połowie im się nakazując. Kąciki ust drżą, nim opadną.
Podejść się mu daje. Zajść sobie nie tyle za skórę, co pod tkankę duszy najtkliwszą się pod kątem dziwnym, niby-ostrym. I miejsce mu robi.

- Czekałeś? - znak zapytania połknięty (jak na dobrze ułożonych - najchętniej? w poprzek łóżka, skosem łagodnym, na płaszczyźnie krawędzią atłasu wykrojonej, wzrok niewidzący, wargi rozchylone (nie)g[ł]odnie, dech w piersiach nie tyle zaparty, co odebrany, rzucony w kąt półmrokiem wypełnionego pokoju razem z koszulą i kurtką - młodych mężczyzn przystało) razem z pierwszym łykiem zamówionego wcześniej dla siebie tylko alkoholu. Zapiekło, za niebo, za zdrowie Twojej matki, Zach! - dokładnie tak, jak lubił.
  • Czekałeś.
    Nie kłam. Do usranej śmierci byś czekał.
Dwie setki gładzią szynkwasu suną, w palce dłoni lewej - i - prawej ujęte. Slalom. Kciuk / krawędź ostra i zimna / palec wskazujący. Jedna Ty dla mnie, jedna Ja dla Ciebie.
- A co - chichocze krótko, dźwięcznie i niewdzięcznie - Już wychodzisz?
Droczy się, drażni - szylkret guzika pojedynczego rancikiem paznokcia ściętego na krótko, by przy grze nie wadził.

Jak tyś to przykleiła zapiąłeś?
Nie-tak-nie-tak-nie-tak(t).

- Ogarnij się, Prescott, co? - get your shit together, Prescott, will ya?; dłońmi przebiega szlakiem przez zagięcia materiału wytyczanym. Wyrównuje układ sił. Strzepuje poły, poprawia błędy.
No, teraz jest ładnie.
Tsyk.
[ Iskra pojedyncza o rzęsę zaczepiona - oko barmance sponad ramienia prescottowego puszczone.
Jak myślisz – o co tutaj chodzi, mała? ]

Piją. Harper przysuwa Zachary'emu barowy stołek, sam wspiera się o kant lady, łokciom pozwalając naprzeć boleśnie na chłód metalowej listwy. Wyciąga szlugi, łuska jednego z paczki, przychyla się, wymownie. Czeka.
- No? To... Jak się czujesz, Zach? - pet z ust wisi; bo ja jestem tak smutny, że mógłbym dziś umrzeć - Jak się...

Jak się czujesz, Zach? Co czujesz?
  • Gdzie? Gdzie, Zach?
    • Którym zmysłem? Zach?
      • W którym miejscu? Co?
Jak się czujesz?
Czujesz?
  • Zach? Czujesz?
Jak się co czujesz, kiedy patrzysz na mnie?
  • *Habituacja – proces polegający na stopniowym zanikaniu reakcji na powtarzający się bodziec; związana jest z czynnością układu siatkowatego. Każdy nowy bodziec najpierw wywołuje pobudzające działanie tworu siatkowatego, w miarę powtarzania bodźca układ siatkowaty wywiera działanie hamujące na przekaźnictwo impulsów w związanych z nim drogach czuciowych.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Usta przytknięte do kieliszka. Szarpnięcie głębokie, zamaszyste, fajerwerk posłany w niebo – od tak, na gwiazd przyćmienie. Zastygły w bezruchu sztuczny pokaz ognia palącego przełyk; w żłobieniu warg niedomkniętych wystarczająco – wstęgą wilgotną, wrzącą, lontem, który już się zajął, pędzi w dół szyi, ledwie muśnięciem otuliwszy zarys grdyki – kropla strącona.
Zwalnia powoli. Zatrzymuje się, nie będąc wszakże źródłem nieskończonym.

Zachary za skrawek koszuli pociąga, smugi trunku pozbywszy się tym sposobem. Pracę Dwellera naruszając – trochę tylko, odrobinę dobrą minę do złej gry (bo dech – przy błędów starannym poprawianiu – zaparty).

A ty, Harper?
Nie jak. Ani nie co. I nie gdzie.
Kogo.

Siada, wygodnie; z manierą sobie charakterystyczną, samoistnie już ułożywszy miednicę zawsze nie tak, jak trzeba – na skraju stołka, w oparciu zblazowanym. I odpowiada zaraz tym samym – pochyla się w kierunku gwiazdy. Nawet pomimo tłumionego czerwienią światła, w stanie jest teraz zobaczyć ciemne pręgi żyłek, które nieregularną siateczką wiją się wokół kręgu barwnego – i źrenicy dna, co kryje się w środku. Tu każdy pełni swoją funkcję.

Maggie? Na poważnie to z nią tak, w ogóle? No, jakby na poważnie było, to co ty byś tu – kurwa – jeszcze robił? A zatem: Maggie – ta, dla której przez jakiś czas poczuć się mogłeś nikim normalny. Przeciętny. Nie-zżarty sławą.
Charlie – tą miłość wielką, którą utraciłeś – potem odzyskałeś – i to po to tylko, żeby ją zaraz na nowo stracić? Z prezentem, kurwa! Naurodziny (bo przecież ta impreza, to z okazji trzy-jeden na karku, no nie?). Proszę, proszę – zapraszam. Posadź ją, Harper, tam, gdzie sobie na to zasłużyła. Zachłyśnięta tobą całe życie. W oczkach jej, smutnych – adoracja czysta, wieczna, chorobliwa.

Dłoń pchnąwszy w jego stronę; spomiędzy warg papierosa wysuwa. Z ust ci to wyjąłem, co?

Może Elliotta? Nieważne czy pies, czy suka – może czujesz go tak, jak kundel przeczuwa trzęsienie ziemi, z wyprzedzeniem, nadchodzące dopiero? Jak poziom słodyczy cukru niewystarczający zwęszyć potrafi. Atak paniki. Nie wiesz jeszcze do czego ci potrzebny. Pierdoli mnie to.

Klepię się po tylnej kieszeni spodni. Ruchem zabawnym całkiem, wyuczonym – ale trzepoczącym w zniecierpliwieniu. Wyciągam zapalniczkę. Tsssyk. Płomyk w wesolutki tan rozżarzony z gilzą się wdaje. A gilza nie widzi, głupiutka, że płonie-już-pło-o- „o-nie!”; zaraz jej nie będzie.

Czy mnie, po prostu, czujesz wyłącznie; z racji jakiejś oczywistej, skoro tu jestem (w przeciwieństwie do nich). Będąc w stanie jeden tylko błysk skurcz fascynacji naraz w sercu pomieścić? Ten, który akurat za rzeczywisty postanowisz uznać. Ciągłością znudzony, zastępować go raz-za-razem-za-razem. Moja funkcja? Moja funkcja, skarbie, taka jest w tym wszystkim, że dla ciebie nigdzie się nie mieszczę; w obrębie twojej kontroli – i poza nią, tę granicę łaskocząc, drażniąc, o dreszczyk miły przyprawiając. Zawsze na skraju wytrzymałości (jestem).

Dym przez płuca przetłoczony wypluwam z siebie strużką mglistą. I jeden tylko wyrzut oddechu, obleczony poszarzałym kołtunem – słowa bezdźwięczne, pożyczone, ci oddaję. Razem z papierosem, znów możliwym, by zagryźć go miękko.

Powiem ci, co czuję.
Znużenie. Ale nie tobą. Twoje na dwoje dzielone – tym światem w powtarzalności doby zawsze-tej-samej. Życiem z dni uplecionym; tak smutny, że mógłbyś dziś umrzeć. Możesz. Pomału. Na chwilę. Wiem przecież, że o epizod dramatyczny się rozchodzi. O śmierć jakąś – tak jakby – mniejszą.
Ale to nie wszystko. To nigdy nie będzie wszystko.
Czuję, że jesteś jedyną rzeczą twoja obecność jest jedyną rzeczą, która śmie wymagać ode mnie starań. A ja lubię ten tupet. Nie brak szacunku. Ty nie podcinasz skrzydeł, Dweller. Ty po prostu każesz mi pod wiatr gnać, laurem zwycięstwa; wawrzeniemynem kusząc.
Wyrachowany, ale z polotem wirtuozyjnym. Bo świadomie taką trasę palców po skórze pozorniewinnej niewzbezbronionnej (Chrrryste, sam już nie-wiem-co-czuję.) nam obierasz. Nie po drodze ani mi ani tobie zupełnie. Powinniśmy z korzystnym pływem wiatru, drogowskazem nazwisk prowadzeni.
Tylko – pytaniem standardowym; jaki w tym sens? No więc – czuję też zrozumienie. Kiedy się mnie pod włos bierze (irytuje czasem, ale schlebia przyjemnie).
Układ sił przejrzysty. Handel wymienny uczuciami powierzchownymi, a tak głębokimi w doznaniu poznaniu. Nawet jeśli na chwilę, na moment, zastrzyk ekscytacji. Monotonii – wreszcie – przerwanie.
Tak trzeba, Harper. Wyobrażasz ty sobie muzyka, który operowałby na jednym tylko tonie? Wadliwy. Znużony. Bezużyteczny. Wyczerpany.
Skończony.
Jak mógłbym nie zaczekać? – Łokieć na blacie sadza; i na dłoni rozwartej – policzek opiera. Uśmiecha się. – I przegapić taki widok? – Spojrzeniem maluje go na nowo. Tylko barwą inną, niż dotychczas. A on – bohater obrazu w kolorach wypłowiałych – pędzlem rzęs leniwie rozmywanych, spojrzeniu – spojrzeniem wychodzić może naprzeciw. Spojrzeniu zużycie oceniającemu.
Lat od siedmiu – do jedenastu (w moim przypadku), mówisz? Zatem trajektorii upadku tej gwiazdy nie da się już zmienić.
Widok pierdolonego J- – Może nie trzeba trajektorii zmieniać. Może upaść wystarczy.
Harpera-Jacka, któremu okazja przechodzi koło nosa? – Upaść wystarczająco blisko. – Chyba sobie żartujesz. – Wystarczająco blisko gwiazdarza; na nogi dźwigniętego już do pionu. I na pytanie, kulturalnie, odpowiada:
Trzeźwy.
Trzeźwy się czuje (przyznaje z niezadowoleniem). I zmęczony. I wkurwiony głodny. I wie doskonale, gdzie szukać tego, co mu potrzebne. Podnosi się, zawisa nad trzydziestolatkiem wspartym o kontuar – dłoń jedną w kieszeń ramoneski wsuwa. Druga? z Wolna. o udo zahacza, przypadkiem zupełnym.
Droga wolna.
Wychodzi; zapalić – ścianę ceglaną wesprzeć – w ulgi moment – własną sylwetką. Dym upuszczany – światłem neonu, ruchliwym, barwić. I może Casey, zza barowej lady – bezinteresownie całkiem spojrzeniem rzuci w kierunku muzyka; że owszem, wolno mu przecież, co chce i gdzie chce – ale na zewnątrz zapalić – jakby lepiej?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Margaret?
Maggie?
Zach, pytasz mnie, czy Maggie jest na poważnie?
A więc - czy pod powieką ją więżę co noc, powrozem tęsknoty własnej sopętaną? Czy przez przedsionki sercanów i korytarze jaźni przepuszczam w siebie głębiej i głębiej, rozgościć się pozwalając w zimnych komorachnatach? Czy nie myśl o niej, Jack jest jak płomień - ale nie ognia, lecz plazmy gorącej* - któremu wżerać się pozwalam między tkanki kolejne, zajmować coraz większe połacie materii, z jakiej mnie stworzono? Czy to do niej umysł pędzi, kiedy tracę rytm (i czy tracę rytm, ponieważ się myśleęć o niej); gdy struna opuszkę palca kaleczy - ból pod paznokieć się wcina?
Czy wyrzucam sobie, że zjebałem sprawę? Że spierdoliłem, kurwa, wszystko na fest (aha, też mi niespodzianka)? Czy głowię się, jakby tu wszystko potencjalnie odkręcić, jakby zaufanie stracone wskrzesić (cudu mi trzeba), czujność, tym samym, usypiając?
Ach - to owszem! Żebyś wiedział, że na poważnie! Żebyś, kurwa, wiedział! (Zależy kto pyta).

A… Charlotte?
Charlie?
Ta miłość wielka, którą utraciłem - potem odzyskałem - i to tylko po to, by stracić ją znowu?
Widzisz, Prescott, sporo jest sensu w tym, co mówisz - bo to, co czuję do Charlie Everett, jest jak hydra właśnie. Bestia wielogłowa, własnym szałem tylko bardziej i bardziej rozjuszona, o głów raz-po-raz odrastających ilości niezliczonej. I wydawać by się mogło, że stracenie jej prostym, silnym ciosem - za remedium powinno posłużyć; ale za każdym razem, gdy mi się zdaje, że nastąpiła już finalna egzekucja, łeb tej miłości odrasta.
I być może to jest właśnie główny powód, dla którego - kiedy tylko ze stołka zsuniesz się ruchem nonszalanckim - do Casey się zwrócę tonem pół-poufałym, ponad barem:
Będę ojcem.
Pragnę się nzajebać.

Ruch dłoni jak komenda; Harper-Jack Dweller posłusznie wargi ciut bardziej rozchyla, papierosa spomiędzy uścisku wątpliwego uwalniając. Zdziwiony, ale nie zaskoczony; po dobroci się oddaje.

Eliego?
Elliotta.
Ty sz-szmato. Ty mały, kurwa, chujku jeden. Nie...
Dłoń pędzi linią włosów, przedziałek krzywy wygarnia, sunie po kark aż, na który spada zaraz ruchem zrywnym, brutalnym. To nie pies, co tąpnięcie przeczuwa, Prescott. To G n i e w trzymany na smyczy. Szarp-szarp-szarpie się.
Że też masz czelność... Ż-że masz...tupet, by...
Panoptikum wspomnień wypłowiałych, kalejdoskop z roztłuczonych szkiełek w wirowanie wprawiać. Blask - śmierć. Blask - śmierć. Sacrum sprofanowane; nie ruszaj go. Słyszysz? Elliotta. I mnie z czasów Elliotta. Nie chcę, żebyś się skaleczył.

Brwi zsuwają się stokiem czoła i marszczą śmiesznie, w porę podejmując jednak decyzję, by zatrzymać się nad urwiskiem.
I w urwiska twarz niebrzydką (ale i nieładną, tak, jak nieładna jest dobra sztuka współczesna, i filmy, które zostają w Tobie na zawsze, i słowa, które serce tną na wskroś ostrzem zatrutym, i wspomnienia z dzieciństwa, które wyprzeć lepiej, niż rozjątrzać w sobie bezustanie - tak nieładny Zachary Prescott był właśnie), oczy trzydziestojednoletnie patrzą. Spojrzenie ogniskuje się na cięciu wargi górnej, w płytkiej rynience philtrum, którą smużka dymu, w nozdrza wciągana, spaceruje w górę - w buncie przeciw grawitacji.
Gówniarz jeden, kurwa, zuchwały - ile to-to miało lat, dwadzieścia trzy? cztery? - ustnik ssący łapczywie: Butan. Fenol. Arsen. Kadm. Małmazja dla takich ścierwek jak ja Ty, co? Truciznę zamiast mleka matczynego pić przyzwyczajonych.

[ W gwiazdy patrzył. Były tam przecież, nawet jeśli przysłonięte dwiema kopułami powiek. ]

J -
No, powiedz to, kurwa.
Skrzydełka nosa rozszerzone interwałem oddechu. Oczekiwanie na trajektorii zmianę. Jednak nie? No, dobrze.
- Okazja na co?
Zachary wychodzi.

Harper zostaje więc z Casey, taksującą go dyskretnie (oksymoron) znad koniakówek niespiesznie polerowanych miękką szmatką. Milczy, ale coś chyba mu proponuje. Sugeruje? Do mnie, czy do cieb... A, że na zewnątrz lepiej jest palić?
Dweller odpycha się od krawędzi; wskazuje butelkę metaxy, i paczkę papierosów - jego własna? już na wyczerpaniu. I chłopaki ze studia zajebią go jutro, bo wiesz, kurwa, Harper, co to robi z Twoimi strunami..., ale w tej chwili chłopaki ze studia fruwają mu koło dupy.
- Pragnę się najebać - mówi. Wciska dwieście dolarów w ciepłą, miękką dłoń, co popłoch udaje tylko, do napiwków wyższych nawet nawykła.

Drouga woljna. Szarpana.
Pole magnetyczne walki na zewnątrz przeniesione.

Nadal mży. Poznaje - jeszcze zanim z prostokąta drzwi się wysunie, zza grubej, ciężkiej kotary w chłód i wilgoć waszyngtońskiej nocy - po rozbłyskach czerwonego światła rozpraszanych w łezkach mikrych kropel. Blask - śmierć, blask - śmierć, blask - śmierć. Spogląda w lewo, pod dziwnym kątem, napotykając wzrokiem Zachary'ego, opierającego się o ceglaste tło ściany.
A tak wygląda, jakby to budynek opierał się na nim: wszystkie wnętrza, pokoje do wynajęcia, wszystkie kurwy i klienci i klienci i kurwy po nich poskrywane, i... więcej nawet; Zachary Prescott opiera się o rudy mur, podtrzymując tym samym cały świat.

- Trzeba to zmienić - decyduje, jedną ręką uwalniając wylot szyjki od ucisku korka. Przytyka butelkę do warg, pociąga spory hausta niecierpliwie na szkle się domykają; niechętnie, bo szkło jest martwe, a on martwoty w sobie ma już pod dostatkiem -Jestemś trzeźwy, Prescott. Trzeba to zmienić.

Kurwa, Zach, kurwa! Będę... kurwa, rozumiesz to? Będę ojcem. Będę, kurwa, ojcem! Jestem przer... Jestem...
Mówiłem już, że bardzo chcę scię nzapierdolić?

Zstępuje z niskiego stopnia pozwalając, by drżące deszczem powietrze otuliło go jak brokatowy woal. Neonowy całun. Blask - śmierć, blask - śmierć. Blask. Stoi teraz naprzeciwko chłopaka, o stopień niżej. W tym położeniu świetle nie ma połowy twarzy, i żadnej godności. Błagałby, gdyby było trzeba. Zamiast tego - wysuwa w stronę Zachary'ego butelkę destylatu. Krwisty bursztyn zamknięty w łagodnych obłościach. Uśmiecha się. Chce mu się płakać.
- Czemu nie przyszedłeś? - bez pretensji. Ciekawość i tęsknota - Co? Na imprezę. Czemu cię nie było?

  • *Plazma (gr. πλάσμα plásma „rzecz uformowana, ulepiona, wymyślona” od πλάσσειν, plássein ‘formować; modelować’) – zjonizowana materia, w której znaczna część cząstek jest naładowana elektrycznie.
    • Plazma tworząca gwiazdy - tak zwana plazma gorąca - składa się z naładowanych i obojętnych cząstek elementarnych oraz w pełni zjonizowanych jąder atomowych, jednak z uwagi na dużą gęstość i wysoką temperaturę nie można mówić o obecności atomów neutralnych.
  • **Wojna podjazdowa, wojna szarpana - specyficzny sposób prowadzenia walki: strona słabsza unika rozstrzygającej bitwy, atakując mniejsze oddziały przeciwnika, zaplecze i tabory.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Okazja na co?
Na to, żeby znaleźć się na osobności z kimś, kto pozwoli ci wreszcie umrzeć.

Druga wojna. Droga.
Kosztowna. Obfita w straty nie tylko materialne – takie, załóżmy, dziesiąt dolców napiwku wciśnięte w dłoń nieśmiało wysuniętą (choć gestem zgrabnie wyuczonym), już w pierwszej turze – ale i w zasoby ludzkie. Margaret, Charlotte, Eli (skąd ta nagła pieszczotliwość?; drżenie brwi przypudrowane grymasem obojętnym). Pionek zastępowany pionkiem – w korowodzie krzywd wyrządzanych lekką ręką. Taki, ma się rozumieć, gambit – w taktykę wpisany. Ryzyko podjęte po to tylko, żeby…
  • Hej, Dweller? No właśnie. Po co to wszystko? Po co ta farsa? Po co ten taniec stagnacyjny, chocholi – z nigdy niewykorzystaną szansą na zmianę?
    • Dlaczego jesteś takim złym człowiekiem?
      • I dlaczego wciąż próbujesz zgrywać tego dobrego; kiedy w talii kart nie żaden z ciebie walet sercami obwarowany (to zawsze były cudze serca, tobie oddane), ale zwykły trefniś. Spójrz tylko na siebie. No, jak tyś się posklejał?
Zachary nie patrzył. Słyszał wprawdzie pogłos czyjejś obecności – chrzęst wilgotnego żwiru czy kostki brukowej, w paru krokach miękko ostukanej obcasem. Ale patrzeć nie musiał – dlaczego miałby, skoro postać wokalisty w pamięci utkwiła już dawno – w punkcie będącym jednocześnie grobowcem dla innych myśli. Profilem rzeźbiony na steli umysłu. W chwili, w której na moment tylko zwrócił się w stronę Casey. Sztuka ekspresowa, zdjęcie wyryte, pod naiskosem powieki zachowane – wywoływane teraz w ciemni papierosowego dymu.
Fronton rzęs uchylany miarowo; czasem tylko drżeniem z rytmu wytrącony – w instynktownym wzbranianiu się przed wietrzną mżawką. Filtr papierosa trzymał oparty o dolną wargę; pozwoliwszy mu na łagodne zagięcie dotychczas prostej linii ust. Odetchnął płytko, rozkoszując się nie tyle myślą o nikotynie, co samym aktem, swobodną celebracją. Relief. I w ten reliefowy kontur wciąż wpatrzony. Ukuty ze wspomnień żywego ciała.
I może Prescott, oparłszy się o ceglaną ścianę, rzeczywiście podtrzymuje cały ten świat; tę cząstkę, świata wciąż podległego bezczelnie otwartej, choć zrewolucjonizowanej pornokracji.

Chrząknięcie.

Stanął przed nim. Na stopniu, ledwie, różnicy (i amplituda od trzy-sześć i sześć kreślona – wzwyż jakby pędzi w zapowiedzi zniecierpliwienia, gorączki w nim wzbierającej); więc i niewiele poniżej równi. Przejmuje butelkę, peta wyciąga spomiędzy ust na moment – desperację Harpera na gwincie odciśniętą zastępuje posmakiem nikotyny. Łyk. Strząśnięcie popiołu nawykowe – na boku, przy okazji zupełnie. Wielozadaniowość wybijająca przez gest zupełnie przyziemny; charakterystycznie dla tych, którym wpaja się wiecznie, że każdą sekundę należy spieniężyć.
Więc: strząśnięcie popiołu. Jedynego, którym skalp Dwellera godziło się usypać – uzależnieniem sproszkowanym, wypalonym i martwym (bo to martwoty, właśnie, ma w sobie pod dostatkiem; pasuje, do twarzy mu ze śmiercią).

Do twarzy byłoby ci ze śmiercią, Dweller.
Zachary uśmiecha się pod nosem.

Wzrokiem z lekka nieobecnym wpatruje się w widziany przez siebie brokat; w skórę smagniętą ziąbem wieczornym – w zagłębieniu szyi. Tam dokładnie, gdzie intensywną warstewkę eau de parfum wkomponowuje się, zadbawszy starannie o każdy z aspektów własnej prezencji. O każde z wrażeń wychodzących naprzeciw zmysłom.
Daj mi jeden powód, dla którego miałbym się tam pojawić. Ominęło mnie coś, poza stadkiem śliniących się do ciebie małolat na fałszywych dowodach? – Wzdycha. Neonowy całun. Blask - śmierć, blask - śmierć. Blask. Na śmierć już pora?Czy koniecznie chciałeś, żebym przyglądał się, jak zdmuchujesz dodatkową świeczkę na torcie? Naprawdę ci się wydaje, że jak wciśniesz bajeczkę o świętowaniu wydanego albumu, to nagle ludzie przestaną zaglądać ci w metrykę? Daj spokój, Harper. Wiesz doskonale, że to nie jest coś, na co miałbym ochotę patrzeć. Ile ty masz lat? Ze… trzydzieści pięć? – Wiedział, że nie. I wiedział też, że wcale na tyle nie wyglądał. – Na pewnym etapie lepiej się już takimi rzeczami nie chwalić.
Oddaje butelkę. Papierosa znów wsuwa pomiędzy usta – i tam go już przytrzymuje, na moment dłuższy; bo mikroskopijny krok czyni w kierunku mężczyzny (miejsce sobie robi), palcami zahaczając o pasek jego spodni.
Fajny. Drogi? – Jeśli niedrogi; to słabo. Jeśli drogi – też mi się to nie podoba. Nie jestem pewien, czy na tym etapie da mi się jeszcze – w ogóle – dogodzić. Co myślisz, Harper, da się? – Przyjmijmy sobie jakąś skalę. Nie wiem, na przykład… byłoby ci przykro, gdybyś go zgubił? Wiesz. Alkohol, dragi. Zdarza się. – Zabiera jedną z dłoni, palce zatrzaskuje na ustniku. Zaciąga się, głowę odchyla na bok, wypuszcza dym. Wyrzuca niedopałek, wciska go podeszwą w grunt. Zerka za siebie – w kierunku wejścia.

Zostawiłem aparat. W pokoju.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Uwaga, trochę pornol.

*synonim dla: powidok
(«wrażenie wzrokowe utrzymujące się jakiś czas po rozstaniu ustaniu bodźca, który to wrażenie wywołał»);


Oj, chłopcze.
Dzieciaku jeden.

Zachciało Ci się umierać? No? Zachciało się martwo a ty,
  • ile Ty masz, kurwa, lat?

    Bo wyglądasz na trzynaście; kiedy pewien jesteś, że nikt nie patrzy, i że nikt nie wie, więc myślisz o swojej matce. I peszysz się, ruchem płochliwym odgarniając ten kosmyk jeden, w dezerterce zza starannie wyrzeźbionej fali włosów łaskoczący szczyt policzka. No już, ćśś.

    I na zmęczone czterdzieści, gdyś świadom ostrzału spojrzeń - więc wiedziesz po gawiedzi w Cię wpatrzonej wzrokiem z gatunku blasé, ot, w ramach kontrnatarcia. I z każdym powieki mrugnięciem udowadniasz dzielnie, jaki to jesteś znudzony. Jaki to jesteś ponad-to. Jak to już wszystko miałeś-widziałeś-robiłeś, więc nic Cię nie zaskoczy. Nie zaboli. Nie ruszy.

    A lat masz dwadzieścia trzy. Cicho, sss-skarbie, nie broń się.
    Wiem, wiem, dokładnie ile. Spytałem Twojego ojca. Sprawdziłem w Twoim dowodzie, kiedy prysznic brałeś - po ściankach portfela palcami biegnąc z iście złodziejskim zerknięciem posłanym przez ramię, czy aby mnie nie obserwujesz.
    Googlowałem Cię nawet, dasz, kurwa, wiarę? - żart jakiś, i zaśmiałbym się nawet, gdybym nie opowiadał go akurat Tobie. W bokserkach i skarpetkach, z kawą stygnącą na stołowym blacie - stepie jasnym litego drewna, pustym, smutnym, zbyt rozległym jak dla jednej osoby. Zagryzając skórkę przy paznokciu kciuka.
    Wu-wu-wu-kimjesttenoktórymprzestaćmyślećjakośniepotrafię-kropkakom. Pornokracja. Enter.

    Dwadzieścia trzy lata. Tyle, co ja, kiedy wierzyć zacząłem, że może jednak mi się uda. Że może jednak w tym antykwariacie, to nie tak na zawsze? Że ojcu w oczy spojrzę, i matce. I splunę zielenią żywej gotówki prosto w łaskawość ich oblicza. I dwadzieścia trzy, także, kiedy w Charlie wroga dostrzegłem - patrząc na nią któregoś ranka, gdy książkę czytała, w szlafrok jedynie ubrana, w fotelu przy oknie; nie skarb, a jebany balast.
    ?
Snu wiecznego - bo ten na jawie snuty jakoś nigdy przestał Cię nie bawiłć?

Zach?
Gówno wiesz o śmierci.
I gówno wiesz o tym, jaki jestem.
  • Dlatego jeszcze tu stoisz, prawda?
W reakcji na zaczepkę, Dweller kręci głową i prycha krótko.

I czuje ciepło drugiego ciała. Emanację siły.
I patrzy na chłopaka.
Boże, ale Ty jesteś młody, myśli.
I sięga do jego dłoni na swoim pasku. I sięga po jego dłoń.
Bardzo, ale to bardzo chcesz być górą, co? - myśli.
I strąca jego rękę. Odpycha.
Dobrze, czuje.
Iskry. Lont podpalony od skóry, do skóry.

Przymyka powieki. Jak wtedy.
Kontrakst następnczy.*
Ukuty ze wspomnień żywego ciała. W burbonie rozrobionych, rozmytych. Tonących w technikolorowym świetle puszczonym przez filtr pijaństwa. Wdrukowanych w nebule siniaków, dnia następnego na kolanach znalezione ze szczerym zaskoczeniem.
Wprzywoływane w ciemności, na kliszy pożądaniem przepalonej. Raz. I jeszcze. I jeszcze raz.
  • Nie pamiętał, kiedy ostatni raz pragnął kogoś tak bardzo, jak wtedy.
    I nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak bardzo się wstydził.
    • - Nie patrz na mnie.
Dotyka sprzączki. Manewruje dłońmi przy chłodzie mosiężnej szpili; czuje sztywny materiał spodni, na ułamek sekundy brutalnie werżnięty w kość biodra. P s t r y k.

- Nie wiem - łże. Oszusssst - skóra ze szlufek wyszarpnięta jednym ruchem. Wie doskonale; to jak z tym wiekiem - Harper-Jack Dweller od zawsze zwraca uwagę na tego typu rzeczy.
(Pasek kosztował dwieście osiemdziesiąt dolców, po piętnastoprocentowym rabacie po znajomości z Dwellerem Seniorem, u mistrza kaletnictwa urzędującego w jakiejś jebanej dziupli w Capitol Hill).
- I przecież widzę, że nawet ci się nie podoba. Ale w porządku. Weź go sobie.
Pstryk.
Trzask.
Pasek w dłoniach. Naprężony, puszczony, naprężony.
Potyka się o przegub Zachary'ego, zawadza dłonią o jego łokieć, chwila tylko, a sparzyłby się żarem roztlonego papierosa - ale wreszcie z sukcesem przekłada wstęgę skórzanego materiału ponad barkiem chłopaka. Nad linią obojczyka - w tym świetle jeszcze bledszego, niż zwykle. Chwyta z jednej, i z drugiej strony. Nie mocno.
Nie ma takiej potrzeby.
  • Harper-Jack Dweller parska śmiechem.
    Blask. Śmierć. Blask.
Puszcza. Przytyka butelkę do warg. Coraz mniej świata poza nim widzi. Aparat? Jaki, kurwa, aparat, Zach!?
Camera obscura.
- Aha? Pierdoli mnie to. Trzeba było pamiętać - wstrząsa ramionami w krótkim wzruszeniu. Zach, i jego lustrzanka! How touching!
  • (Jest po prostu zły, że jeszcze tu stoją.)
Nie wiedzie wzrokiem za spojrzeniem Prescotta. Nie interesuje go, na co chłopak patrzy - o ile nie patrzy na niego. I nie interesuje go, gdzie jest, jeśli nie jest z nim (guzik prawda). Psssstryk. Dweller wsuwa wąski, biały prostokąt karty magnetycznej w tylną kieszeń jeansów Zachary'ego.
- Wynająłem większy. Ładniejszy, niż to twoje... - delektuje się (słowami); wypluwa - wbrew przyzwyczajeniu - Studio.
Nie zamierza się nim dzielić nawet, jeśli miałby obejść się jedynie smakiem.
- Sześćdziesiąt trzy. Czwarte piętro. Zaraz do ciebie przyjdę.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Harper strąca jego rękę. Odpycha ją.
Nie podoba mu się to.
I nie podoba mu się to, że Harper-Jack Dweller wiecznie, kurwa, myśli. Wiecznie o kimś, bo – zdaje się – w ten tylko sposób nie musi myśleć o sobie. I na tym opiera sedno własnego absurdu; bo ile razy słyszało się, że cały tkwi w grząskim lęgowisku narcyzmu absolutnego? Ile razy komentarzem kąśliwym draśnięto jego osobę? Przecież Harper-Jack Dweller zawsze myśli tylko o sobie. O świecie rozpędzonym wokół punktu centralnego, który zawsze w jego ośrodku ciężkości się znajdował (a najcięższe? nie serce, chyba, a sumienie). Galaktyki spojrzeń i lamp błyskowych – i wizerunek rzucony na ich pastwę. Na pożarcie.
Wygodnie, Dweller.

Miałeś dwadzieścia trzy lata, kiedy po raz pierwszy zrozumiałeś, że w odgórnym przydziale, na twoją akurat osobę, zasób szczęścia został wyczerpany; i że to, co za skarb uważałeś – wartość ma inną, niż zwykłeś twierdzić. Pod warstewką błyszczącą – szajs jakiś, kicz, tani surogat. A ty, Dweller, zasługujesz na kogoś coś lepszego. Bo co, nie stać cię?
Ciebie? Nie stać?
Miałeś dwadzieścia trzy lata. Tyle dokładnie, ile ja mam teraz. I wiesz co? Jedyną wartość ma dla mnie to, czego mieć nie mogę.

Harper strąca jego rękę. Odpycha ją.
Nie podoba mu się to.
Dlatego właśnie mi się podoba, Dweller. Bo ruchem jednym zasadę egzekwujesz; „nie wolno”.

A przecież potrafisz to robić. Myśleć o sobie. I mówić. Potrafisz mówić o sobie dużo i pięknie; i tak, żeby gotowi byli zachłysnąć się tobą – i błyskiem jesteś w paciorkowym szkiełku ich źrenic. Tyle tylko, że ten bóg za świątynię klubowe gawry sobie uwielbił; podest sceniczny. Atrybutem – struny szarpane w rytm akompaniamentu, jakim jest laudes krzykliwy. Idol, kultem otoczony.
Potrafisz to robić, Harper. Potrafisz mówić o sobie dużo i pięknie; i tak, żeby uwierzyli, że cię znają.
Potrafisz mówić o sobie dużo i pięknie; nie zdradzając na swój temat n i c.

A ja?
Ja nie chcę cię poznawać. Widzisz? Ot, taka przewrotność. Dlatego tu stoję. Nie potrzebuję tego, czego tak-bardzo pragną inni. Nie potrzebuję też ciebie. Nie zależy mi. I ty – nie potrzebujesz mnie.
Zachary odchyla głowę – ale nie przestaje na niego patrzeć. Spod powiek lekko opuszczonych więc; bezwładnych jakby, nienapiętych – gałkę oka otuliwszy raczej przykryciem; żadnego elementu defensywy. Nie ma w nim fizycznej siły.
Dekapitulacja. Głowę mógłby dla niego stracić.
Zelżenie. Skórzana wstęga przewieszona przez cokół szyi teraz – niby rozchełstany krawat w stylu corte de corbata, La Violencia. Jak obroże niedopięte bywają na psiej kryzie; nim się kundla samego do środka pośle. Nim mu się pozwoli. Potrafił myśleć o sobie, i mówić. I potrafił też krzywdzić, jak nie krzywdzili inni.
Sięga palcami po pasmo zwilżone wątłą warstwą mżawki.
Masz rację, nie podoba mi się. Paskudny.
Ale bierze go sobie. Myśl: weźmnie go sobie, jeśli tylko będziesz musiał chciał. Bo tego jest nauczony. Bo kiedy tylko ma wybór – decyzję podejmuje w myśl mechanizmu w jego istnienie wpisanego, zdaje się, fabrycznie. Zabiera – ale nie pasożytuje. Nie musi. Gorszy od Śmierci – Zachary Prescott ma wszystko. Nie potrzebuje, jak ona, zaboru życia, by istnieć.
A powinno. Czasami zdarza mi się zapomnieć o… jakimś źle wykadrowanym zdjęciu, na przykład – kłamie. Bardzo chce być górą. Krok; wstrzymany nagle.
Harper? Uwiniesz się w mniej niż pół godziny? – Mruga do niego, ale – przede wszystkim – kąsa też. – Spróbuj. – Spojrzeniemym (świat? a czym, w takiej sytuacji – jest świat?).

Wraca do środka. Po drodze uśmiecha się jeszcze do Casey – rozmawiają, chwilę. Casey uśmiecha się szerzej, niż zwykle i mówi ładniej, niż zwykle, i usta nawet maluje szkarłatem intensywniejszym (o dwa odcienie, na oko). Znalazła się na ostatniej prostej, żeby wreszcie wynająć coś swojego – i wyprowadzić się od ojca, który ciągotki podziela z sześćdziesięcioma (do siedemdziesięciu-pięciu) procentami alkoholizujących się klientów. Casey brzydzi się większością tych, których obsługuje; ale za to z uśmiechem na twarzy. Kurtuazja. Wymiana. Zachary czeka na windę z butelką w dłoni.
*** Korytarz przemierza powoli – wraz z odzyskaną lustrzanką. Na haju wysokości porozumienia pragnienia potrzeby czwartego piętra; idzie, krok stawiając zabawnie kołyskowy. Każdym tąpnięciem – ciągnie za sobą przepaść mikro-sekundową. Niezauważalna, pozornie; ale w ujęciu ogólnym – jakby duszę własną wlekł za sobą.
„Sześćdziesiąt trzy”. Przysuwa kartę do czytnika. W uszach: piknięcie. W pamięci: trzask.

Wchodzi do środka.

Harper-Jack Dweller zastanie go na kanapie. Z tumblerem zalanym szkocką – w dłoni trzymanym niby od niechcenia. Z nogą założoną na nogę; w sposób nad-dbale zwarty. Pomiędzy nimi – aparat. Na wyświetlaczu Laurence „Penny” Kovacs. Klik. Przeskok w prawo. Klik. W prawo. Klik. Penny. Klik. Penny. Z daleka. Z bliska. Pod kątem. En face i perdu. Klik. Seria zdjęć pozbawionych twarzy. Reakcja pilomotoryczna.
Chłód. Strach. Podziw. Wspomnienia; złe, dobre – i te, które sprawiają, że mimowolnie poprawiasz się na krześle – przed wstydem jakby, że ktoś zajrzy zaraz prosto w twoje myśli. Popęd.

W tym położeniu świetle nie ma połowy twarzy, i żadnej godności.

Harper-Jack Dweller zastanie go na kanapie. Przez chwilę; w czasie której dojdzie do sprzężenia spojrzeń. Upije ostatni łyk. Na dno. Do dna. Odłoży szklankę. Aparat. Sumienie. Podniesie się potem – wychodząc naprzeciw muzykowi. Palce zasupławszy w materiał na przodzie jego koszuli. Jeśli pierdolony Dweller zdążył choćby krok, najlichszy, poczynić – teraz, na powrót, łopatkami przylegał do skrzydła zatrzaśniętych za nim drzwi.
Ile można, kurwa, czekać?
Mówi to, czy myśli tylko?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

nie dla dzieci, i nie dla Charlie!!!!!
Mówi to, czy myśli tylko?

***

– Ile można, kurwa, czekać?
  • Mówi to, czy myśli tylko? uśmiech krótki, i parsknięcie odeń niedłuższe u muzyka wywołując. Dźwięk na jedno uderzenie serca, policzek oddechem tylko wymierzony, bo dłonie - cnotliwie, że już niedługo puszczone wzdłuż ciała.
    Nie broni się.
    Ale także - nie poddaje.
- Chryste, Prescott, taki jesteś napalony? - Harper wykręca się, wymyka chłopakowi; do pochwycenia niemożliwy. Cień człowieka, zmarnowany potencjał. Jednym ruchem wprawnym, tym samym, którym wkrada się w świadomości ludzkie (z billboardów, nagłówków, okładek płyt kątem oka zarejestrowanych w Virgin, i na stacji benzynowej). Jak złodziej, włamywacz. Grasant cwany, co wszelkie zabezpieczenia omija zwinnie (do winy się nie poczuwając).

Unik. Manewr.
  • Dix Hallpike’a, na przykład - do wczesnego rozpoznania vertigo w medycznym ujęciu służący.
Sunie przez pokój, sieczną rysując w półmroku zelówką sztybletu. Od drzwi - do kanapy. Tam: przystaje na wszystko się (z)godzi, baldach palców rozsnuwając nad skórzanym obiciem. W miejscu, które - chwilę wcześnie barkiem Zachary’ego dociśnięte - emanuje jeszcze ulotnym ciepłem ciała.
Chciałby więcej.
- Cierpliwości - nadawcą jest tej reprymendy, ale i jej adresatem. Łuk zatacza, cofając się między kanapę i niski, lakierowany biedermeier w trzewiach swoich rząd butelek skrywający skrzętnie. S-kłania się, ruchem na estradzie do perfekcji wyćwiczonym.
Podtekst obsceniczny.
- Zach? - biegnie dłońmi przez chłód szyjek i wydęte procentami szklane ciałka. Obłości, wklęśnięcia. Reakcja przemieszczona (przemieszczenie: mechanizm obronny, polegający na rozładowaniu stłumionych uczuć na obiektach mniej niebezpiecznych niż te, które pierwotnie owe emocje wzbudziły); chciałby - chciałby już do sedna. Ale ból oczekiwania zawsze sprawiał mu przyjemność. - Zrobić ci… - krzywdę, myśli laskę, myśli, przyjemność, myśli - ...następnego drinka?

***
Wcześniej: Harper uwija się.
Jak w ukropie - bo go to uczucie parzy, parzy, parzy.
Pragnienie. Tęsknota. Głód.

Zostawia Zachary’ego, od drzwiczek bocznych przez barową przestrzeń przemykając prędko do frontowych - magnetyczną niedbałością ruchów kilka spojrzeń otrzeźwiałych nagle ściągając na siebie. Wychodzi na deszcz, spod markizy usuwając się wprost w kaskadę wzbierających kropel.
Nie-bo-nie się gniewa.

Patrzy na wyświetlacz telefonu. Dużo nieodebranych, numer niezidentyfikowany.
Pierdoli to, sprawdzi jutro.
Nie myśli.
Ocharlieomaggieobastianie.
Nie myśli.


Facet wyrasta za nim jak spod ziemi; sprawia wrażenie, jakby składał się tylko z oczu: bieli białek, czerni źrenic, martwej matowizny tęczówek w kolorach wszystkich, i żadnym jednocześnie. To są straszne, i złe oczy. Wyciąga dłoń.
I Harper-Jack także wyciąga dłoń.
Dolarów jest paręset. Tabletek kilkanaście. Kurtuazja wymiana transakcja, jak na dwudziesty pierwszy wiek przystało, bezdotykowa. Błyskawiczna. Nikt niczego nie widział, a przede wszystkim - nie czuł.

Zawraca, skręca do łazienki. Pozdrawia rząd umywalek spojrzeniem niezainteresowanym, własnego odbicia - systematycznie unika. Opuszcza bolec zasuwy, opiera obcas o klapę sedesu.
Jest sam. I, adekwatnie do okoliczności, czuje się jak gówno.
Wyrzuca dwie kapsułki na przetartą chusteczką, porcelanową obudowę spłuczki; takim gestem, jakby się brzydził, choć w istocie - pragnie.
Czyli - jak zawsze.
Ostrożnie rozrywa ciałka otoczek; kartą bankową formuje śnieżnobiały szlak.
Jest blisko.
I jest bliski.
Balansuje na cienkiej kresce linii przemożnego pragnienia.
Unosi rękę. Opuszcza rękę. A potem, jednym jej ruchem, wznieca tuman syntetycznego kurzu. Resztę tabletek spuszcza w kiblu.

Prescott nigdy nie dowie się, jakiego Harper dokonał wyboru.
I tak, dla wszystkich, będzie lepiej.

***

– Ile można, kurwa, czekać?
  • Mówi to, czy myśli tylko?, powiedzieć - nie zdąży do samozagłady.
    I tak: Zachary Abel Prescott smakuje szkocką. Jęczmieniem, miodem, głębią ciepłego brązu. Bogactwem - żadna niespodzianka, i dojrzałością - kto by pomyślał?
Trzyma go krótko. Za krótko to trwa. Ale Dweller wie, że wytrwałość popłaca (Chryste, czyżby!?). Zaostrza apetyt. A i on, oprócz głodu, potrzebny.

Sprzężenie spojrzeń zwrotne chwilę dłużej utrzymane. Dziwna magnetyka.
  • Chwycił za aparat. Zdejmuje zaślepkę z obiektywu; paznokciem zahacza o zatrzask. Podważa.
Znieważa (lecz robi to czule). O górną wargę - zahacza. Opuszką kciuka, daszkiem paznokcia osłoniętą.
Pod takim kątem - wie - żeby miękkości tkanek nagniotkiem strunicznym nie urazić. Stygmatem repetytywnie nanoszonym, skazą. Zbeszcześcić? Tak. Ale nie skrzywdzić.
Patrzy Zachary'emu w oczy, potyka się o próg jego dolnych zębów, ociera o język, panoszy. Gość jednym oddechem zanieproszony.

Gdy palce zabierze - to tylko po to, by na szyję chłopaka je przenieść. Zacisnąć.
  • Rękoczyn. Manewr - chociażby Heimlicha; technika pomocy przedlekarskiej stosowana przy zadławieniach.
    Lub, profilaktycznie, by uniknąć zachłyśnięcia się sobą - nawzajem.
I ruchem na sprzeciw odpornym, w dół popchnąć.
[W dół, ale nie na dno. W bezecnej rozpuście są sobie w końcu na równi.]
Niżej. Nie prosi, nie każe. Po jedną, czy drugą strategię, sięgać jakoś nigdy nie musi.
Przestaje się też spieszyć.
Obręcz bioder cofa w ruchu minimalnym, manewrując dłonią powyżej ścieżki zasuniętego fermuaru; metal pojedynczego nitu uwalnia z uścisku napiętego materiału.

W uszach: kliknięcie. W pamięci: trzask.

***
– Ile można, kurwa, czekać? - Mówi to, czy myśli tylko?
Ostatnio zmieniony 2021-12-26, 14:01 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Obrazek Jest idealny.
I d e a l n y.
  • Perfekcyjny; pod opinią podpisuje się dwudziestosześcioletnia Carrie. Do jej największych – życiowych – osiągnięć należy moderowanie najpopularniejszego fanpage’a oklejonego twoim nazwiskiem. Nie potrafi dopuścić do siebie myśli innej niż ta, że jej imię – wchodzące w dość dziwaczną zależność z pierwotną nazwą twojego pierwszego zespołu – jest przeznaczeniem.
    Muy lindo; w komentarzu piętnastoletniej Inez pod jednym z filmów wrzuconych na vimeo, na którym bawisz się w modela. Leży na łóżku, gapi się w sufit – na doniczkę z fikusem podwieszoną pod stropem przez ojca. Z ojcem nie ma kontaktu od pół roku; podobno trudy tego czasu przetrwała tylko dzięki tobie. Jej matka przewraca oczami.
    :drooling_face: - zlepek pikseli wyświetlanych wyłącznie na czacie konkretnego typu, skondensowany w formie wymownej emotki, wysłany przez użytkownika itspaul6.
Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, kto stoi po drugiej stronie? Nie, Harper. Nie mam na myśli kampanii marketingowej, w której cały sztab pracujący nad twoim wizerunkiem od samego – pierdolonego – początku w stanie jest określić medianę w rozmiarze stanika twoich fanek (z przedziału wiekowego 14-23 – wyczuwasz ten absurd?).

Zastanawiałeś się d l a c z e g o?
  • Jest idealny.
    • I d e a l n y.
Dlaczego?
Bo towar z niego ekskluzywny. Bo nikomu, tak naprawdę, nie jest potrzebny.
Bo w błonach surowiczych wszelkiej kreacji, na pewnym etapie przestał parać się sztuką. Stał się jej inkarnacją.

Jesteś dziełem, Harper. Wyrobem, produktem przemysłu. Modigliani, Hockney, Matisse?
Nie powiesiłbym tego gówna na ścianie nawet pod jebaną groźbą. Z palcami nożem miękko zaciśniętymi wspartym na tchawicy przecież tak też potrafisz. A ja? Lubię ładne rzeczy.
Jesteś dziełem [ p e ł n y m ].

Sztuka mająca zaspokoić wszystkie zmysły. I tylko moje – wszystkie – na ciebie są otwarte.

Słuchać po-słusznie – i uszy po sobie kłaść; usłużnie, dyszlem dłoni drażniony – pożądanie wydyszane na przekór suchości warg spierzchniętych – w rękę karmiącą, gdy palec dany.
Przywołany na ucztę. Słyszę; każdy bezszelestny niuans wyjęty spomiędzy twoich słów. Wersy z nich powstałe; nawet w oddechu znajdę.
Echem wonnym rozprężyć zatokę nozdrzy. Naiwnie jest wierzyć, że można poznać kogoś – nie mogąc zaznać każdej jego pierdolonej cząstki. Nie będąc w stanie – z powodu auto-defektu – przeniknąć, pochłonąć, żarliwym rzutem krótkotrwałego spalania zabrać każdego fragmentu istnienia.
Fenomen dla nizanych spojrzeń; czysta, niezapisana karta – żadnego nacieku, krwawego. Płyta nagrobka wciąż jeszcze pozbawiona uroczystego epitafium. Niczego jeszcze nie zabiłeś we mnie.
Nauczony na błędach; jeśli będziesz chciał, zabierzesz mnie całego.
Jak możesz wierzyć, że ktoś taki jak Maggie, mógłby cię pokochać?
[…] ideały szybko [Ją] nudziły. Jej obrazy były odbiciem gąszczu myśli, pełne celowych wad, absurdów, abstrakcji i oderwane od rzeczywistości.
I tak: Zachary Abel Prescott smakuje szkocką. Jęczmieniem, miodem, głębią ciepłego brązu. Harper-Jack Dweller, natomiast; smakował przyjemnie. Jak słodki aromat przyjmowanego w siebie placebo¹ .
Prescott nigdy nie dowie się, jakiego Harper dokonał wyboru.
Wierzyć będzie – naiwnie, na przekór swojej domniemanej dojrzałości, że w układzie obustronnie akceptowanym, obydwoje jeden tylko scenariusz zamkną w ciężkim kufrze wspomnień. Ten wygodny. Bezbolesny. Plastikowy. Przełknąć dający się łatwiej, niż prawdziwe lekarstwo, poza którego próbą – nieświadomie – się znalazł.
Czuciem? Dotykiem.

Zastanawiałeś się kiedyś, jak wiele odbić cudzych dłoni znajduje się na płótnie twojego ciała? Ślad wybarwiony ninhydryną wstydem; reakcja zachodząca na dystansie godzin zespalających noc z porankiem dnia po niej następującego. W świetle dziennym: ukuty ze wspomnień żywego ciała. Wdrukowanych w nebule siniaków, na kolanach znalezione ze szczerym zaskoczeniem. Purpura Ruhemanna. Wykwit rumiany przeniesiony wprost z wyżyny rozognionych policzków.

Zrób. Byle mocnego.
I to – właśnie – zachowa w pamięci.
Mówi to, czy myśli tylko?

Jak glina daje rzeźbić się dłonią artysty. Przeciwstawia się; z oporem wobec przemierzanej drogi – od pokrywy zaczynając, przez właściwą część opuszki. Podstawą kciuka, dalej. A potem; bliżej – jak wokół palca owinąć można sobie kogoś – razem z pulsującymi gorączkowo marzeniami.
Patrzy na niego. Zapada się; ale nie tak, jak zapada się w czyimś spojrzeniu. Zapada się w perlistych białkach – w źrenicach tętniących świadomością. W desperackim poszukiwaniu ekspansji wyrastającej z jego wnętrza. Ale jej źródło dochodzi tylko z zewnętrznych mroczni. Jest przerażony.

Nie tak placebonocebował.
Ale nie potrafi przestać. Nie potrafi się wycofać. Nie broni się.

Zrób. Byle mocnego.
Tylko to chciałby zachować w pamięci.

Efekt niepożądany². Tachykardia; skrzydła serca roztrzaskujące się na prętach klatki. Zstępuje z najwyższego kręgu piekieł. W lico idola wpatrzony – w rysy twarzy, splunięciem sprzeciwu nigdy niepokalane. Idealne.
Klęka przed nim. Patrzy na niego.
Niżej. Nie prosi, nie każe.
Upada; a mimo to – wzroku nie jest w stanie odwrócić.
W tym położeniu świetle twarz i godność rozmywa się w nowiu. Błagałby, gdyby było trzeba. I błysk – jeden tylko, epileptyczny – palcami na grdyce zaciśniętymi, tnie ciągłość halucynacji.

Bo o Nim prawdzie tak zaciekle poszukiwanej za wszelką cenę spróbuje zapomnieć.

I sięga do jego dłoni. I sięga po jego dłoń.
Bardzo, ale to bardzo chcesz być górą, co? – myśli.
I strąca jego rękę (dłonie ma chłodno-ciepłe; jakby żadne – dwa fantomy mdłym konturem wżarte w jawę). Zostaw. Daj. Mi. Odpycha. Klęczy. Patrzy na niego; zgrzytliwy dźwięk ustępującego rozporka nie pozostawia po sobie powidoku. Osuwa materiał – powoli, jak z nieufnością – ale przy ciekawości tlącej się ochoczo – bada się ścieżki dotychczas nieuczęszczane. Jest przerażony. Uśmiecha się.
Spoiler
Zmuś mnie. – Ledwie pomruk. – Zmuś mnie, Jackie. – Niemal bezgłośnie. Słowem niemym; inkaustem oddechu wtłoczonym w chłonące go tekstylia.
¹ placebo – Placebo is Latin for I shall be pleasing
² nocebo – (Latin nocēbō, I shall harm)

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

18+

Zachary Prescott go obrnaża.
I z cielesną nagością - samą w sobie - nie ma to absolutnie nic wspólnego.

Jednym słowem zdziera z niego cały blichtr i blask, pancerz budowany ze skradzionych światłom rampy skier.
Ten wyraz, to Jackie-Jack.
Harper czuje, jak pali go w skórę. Jak przesiąka przez włókna bawełny i wnika w krwiobieg, prostą drogą rozpędziwszy się do serca. Jest to, doprawdy, jakiś pierdolony żart - mieć czelność by przez mikrą szczelinę niedopiętej karaceny tak po prostu wedrzeć się prosto w najgłębszą z niecielesnych sfer.

sktni. Tętni w nim to słowo w rytm, którym żyły - mimo naszej woli - wypełnia i opuszcza krew. Zalewa falą niepożądanych wspomnień, gdy w uszy wnika ledwie słyszalny dźwięk.
La Violencia. Wiolencja. W i o l a c j a.
Zachary, kurwa, Prescott gwałci go, prosząc go o gwałt.
Zmuś mnie, Jackie.
  • Pierwsza wcale nie była Charlie. Ani Maggie - nie, ona także nie.
    Pierwsza była jego matka.
- Kurwa.

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


Jest mu niedobrze. Kurwa, jest mu autentycznie niedobrze źle z tym, kim się stał. Jeszcze chwila, a osunie się po ścianie; wie, że wtedy już nigdy nie przestanie frunąć w dół.
Odsuwa się natychmiast. Wymija fotografa, jednocześnie podciągając materiał bielizny. Ruchem bliźniaczym do niedawnego, choć tym razem w ostentacyjnym rewersie, mocuje metal guzika w pętli materiału.
Rozchełstany. Nie będzie się przecież teraz pierdolił z równym utykaniem koszuli za krawędzią spodni.
W głowie huczy. To tylko złudzenie, jest świadom, ale czuje, jakby wilgotne jeszcze mgiełką prescottowego lęku palce puchły mu od rozkrzyczanej krwi.
Stąpa. Idzie.
(A tak to, jakby czołgał, albo pełzł).
Jakimś cudem udaje mu się nie przewrócić.

Zatrzymuje go dopiero półokrąg neonowego światła wsiąkającego w mrok pokoju przez okienne drzwi. Siada w ryzalicie, na chłodzie marmurowego parapetu. Winduje jedną nogę - tę bliżej chłodu szyby, drżącą nagle ręką znajdując w kurtce wymiętolony mentol uwięzionych w paczce szlugów.
Za nim - nicość. Przed nim - noc.

[I świt. I cały następny poranek. I cały następny dzień.
Jest tak smutny, że mógłby dziś umrzeć.]

Zapala papierosa.
Myśl: To-nie to.
Wnika głębiej. Głębiej.
Nie patrzy na Zachary’ego. Do jasnego diabła, miał go teraz rżnąć. Czy nie taki, od początku tej urokliwej farsy, tej pierdolonej dumki-na-dwa, był cel? Miał go CZUĆ rżnąć, a zamiast tego frenetycznie maca wnętrze Balmain’a w poszukiwaniu tabletek.
Wyrzucił je wszystkie.
Dłonie galopują połami ubrania.
Kolejna myśl, jaskrawa jak zawieszony nad wejściem do 505 szyld: Wyrzucił je wszystkie.
Zaufał, zawierzył, chciał czuć.
Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa!
  • Chce mu się szlochać.
    Chce mu się łkać.
    Chce mu się wyć.
    • BottleRock, 2018, maj? Wiesz, o czym mówię - ta słynna, autentyczna łza, przez piksele trzech telebimów wyniesiona do rozmiaru małego maaru, zarejestrowana przez cztery kamery i na siedemnastu amatorskich nagraniach zalewających następnego dnia sieć? Ochrzczona przez Carrie - a żebyś wiedział, że właśnie Carrie; i Harper-Jack pamiętał, przez dwa popołudnia jej imię, oraz dziewiętnaście tysięcy followersów (@hornyjackdweller) złapane przez nią na przynętę regularnych publikacji i hasztagów, którymi dziewczyna pluje z siebie tak, jak wulkan parska magmą - KROPELKĄ DWELLERA.
      Totalna ściema. Humbug. Fałsz.
      Śmieszniutka pipetka, wsunięta mu przez Tilly z sekcji makijażu pod mankiet marynarki na minutę nim wyszedł w rejwach basów i rozochoconych salw.
      Ofloksacyna, 3mg/ml.

      Harper-Jack Dweller nie płakał od szesnastu lat.
      Jest blisko. Jest bliski.
Fabrykant. Obłudnik. Łgarz.

Jak mógłby wierzyć, że ktoś taki jak Maggie mógłby go pokochać?
  • I jak, że w ogóle mógłby ktoś?
    Tak, jak on by tego potrzebował chciał.
Zaciąga się, wchłania w płuca gęsty, szary kłąb.
Nadal nie unosi wzroku na Prescotta - dwadzieścia trzy lata, biel koszuli, jakiś dziwny seksapil i - pamiętaj, że to działa w dwie strony, Zach - żywy strach. Chryste, znowu nie daje rady.
Bardzo chce, żeby chłopak wypierdalał.
I bardzo, bardzo nie chce, żeby go opuścił.
Błagam, kurwa, nie idź.
Weź mnie. I miej mnie. I błagam, kurwa, nie idź
.

- Myślę, że powinieneś już iść.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

18+

Jak przez dziurkę od klucza podgląda się matkę.
  • Co? - pytanie zasadne, potrzebne, i pożyczone od przyjaciela, mieszkającego w tej samej dzielnicy, parę kamienicznych wnęk na wschód.
No, tak. Tak i nie-tak; określenie, potrzebne i zasadne, skradzione przyjaciela - tego - przyjaciółce.
Nie w ten sposób, którym brzydzą się krzewiciele wszelkiej poprawności i, zrozumiale może, niepokoją pedagodzy.
  • W gorszy. W dużo gorszy sposób.
Matkę na łokciu wspartą o głęboki mahoń toaletki. Wysmukloną drakońskimi dietami, miękkim, ciepłym światłem lejącym się spod pikowań abażura w stylu art déco, mgielną osnową jedwabnego peniuaru sunącą przez ciało.
Matkę, Wielką Niemożliwą. Wielką Nieobecną. Wielką Niedostępną. Efemerydę pochwyconą w klatkę [pstryk!; migawka aparatu i mignięcie palców, opuszka wskazującego ześlizgująca się błyskiem ze stoku tej, co należy do zupełnie niewinnego jeszcze kciuka - tyle wystarczy, by bajńka prysła] onieśmielonego chłopięcego spojrzenia. Otoczoną mnogością dziwnych skarbów, wystudiowanym ruchem wklepującą puder w ostrości chudych policzków, czeszącą włosy szylkretowym zgrzebłem [moja matka, zajechana wyścigowa klacz najczystszej krwi], zadbaną dłonią sięgającą poza kadr wzroku.
Pochyla się. Minimalny skurcz w rzeźbionych aerobicznie łydkach. Rude pukle gęste jak wodospad. Szelest, szum, szmer.
  • Przez dziurkę od klucza własną matkę zobaczyć tak można, jak nie widział jej nikt.
    W jedenastym roku życia - gdy ona, dwadzieścia osiem lat starsza - po szkle blatu trzyskrzydłowej gotowalni metodycznym ruchem sypie koks.
    Rrrrówne, ładne kreski. W oczy swoje patrząc pysznieprzytomnie na chwilę przed, i na chwilę po. Jego Matka. We wspomnieniach - Monument. Katazona. Żona kata, która - pod wieczną nieobecność męża - sama musi sprawiać sobie i przyjemność, i ból.
Przyjemność i ból.
Padł na kolana po wszystko.
Nie patrz na mnie.
- Ile ty masz lat!?

Pytanie-obsesja. Przebitka na kalce bieżącego wieczoru, leitmotif.
  • Ile Ty masz lat, Dweller!? - Prescott naprawdę bardzo chce wiedzieć.
A przecież Harper już mu wytłumaczył powiedział. Ma trzydzieści jeden lat. I jest kurewsko zniszczony. Jest wyrośniętym psem, który nie nauczy się nowych sztuczek nie ma szans na oduczenie się tych starych w życiu tylko sztuczek uczyć się potrafi. Zwierzęciem cyrkowym. Wynaturzonym, wychowanym w złotej klatce od szczenięcia. Towarem ekskluzywnym, a więc niepotrzebnym. Wisienką na torcie - czymś, czym nie da się najeść, można się tylko zabawić.

Zachcianką dla tych, co mogą mieć wszystko, czego zapragną.

[ Może któregoś ranka obudzi się, i zorientuje, że jego los podpisano nazwiskiem Prescotta? Napiętnowany Oznaczony - w myśl maniery, z jaką K. Prescott Senior tytułem swoim znaczy zoologiczne plakietki.

Może będzie to już jutro.
(Może było to wczoraj). ]

Desperacki pląs Prescotta uderza w zimno obronnej apatii muzyka. Wciąż brak mu odwagi, by spojrzeniem odeprzeć spojrzenie - ale daje się podejść, obejść, i zajść. I chce tylko unieść dłonie - druga wojna droga wolna, walkower, dekapitulacja- ale wychodzi z tego jakiś pierdolony klincz. Walka szarpana; syk i swąd.

Syk. I swąd.
Pozwala się dotknąć. Łapie Prescotta za nadgarstek. Pewnie mocniej niż powinien - unieruchamia uspokaja go. Oparzenie jest niewielkie, sercowate w kształcie, w milimetrach może dziesięć - na - trzy.
Pa(t)rzy. Zamyka oczy. Przyciska cielesne pogorzelisko do warg.
Dłoń amortyzuje dłonią. Bólem osłania ból.

Zach?
Moja pustka nie należy do nikogo.
  • Należy do wszystkich.
Nie należy do nikogo.

Harper? Jackie? Harper?
Zostaniesz tatą, Harper!
  • Należy do wszystkich.
Harper?
Zrobisz coś dla mnie Harper?
Wytrzeźwiej.
A potem się pierdol.


Moja pustka należy do wszystkich.
Wryta w te durne piosenki. W te idiotyczne frazesy przerywane “yeah” i “oh-oh-oh” (dychawiczy rytm na skraju dźwięków wydawanych podczas orgazmu i załamania nerwowego, niekoniecznie następujących w tym samym czasie, choć niekiedy - przed, lub po sobie), gdy zabraknie funduszy, sił albo słów.
Moja pustka należy do wszystkich. Do Inez, do Carrie, do użytkownika nickiem itspaul6, który tak naprawdę nazywa się Rick, i jest mężem (to już drugi raz), oraz ojcem trójki małych dzieci.
Została odtworzona, odsłuchana, wskrzeszona tyle razy, że sama już nie wie, gdzie zaczyna się i kończy. Ludzie się do niej całują, brandzlują, i pieprzą. Oświadczają się do niej, kłócą, ktoś się kiedyś nawet pobił po mordach - raz, czy dwa. Nastolatki upijają się i kochają i rzygają do niej pierwszy raz. Jest soundtrackiem w filmach, i w filmikach na YouTube. Jest kopią kopii. Karykaturą samej siebie.
Moja pustka, Zach, moja nicość, to nie jest nic wyjątkowego. Mają ją wszyscy.

To, co jest wyjątkowe masz teraz tylko Ty, to mój autentyczny żal.

- Przepraszam.
Brzmi inaczej. Wolałby być skuty. Wolałby być nawąchany, skurwiony w sposób inny niż ten biorący się z oddania kawałka siebie komuś, kto zapłacił za to mniej niż powinien, albo wcale.
Ale - gdy w końcu unosi powieki - widzi, że Prescott też płaci za to wszystko jakąś cenę. Coś zyskuje. I traci.
Wet za wet.

Półtorej dnia później będzie myślał o tym w wannie. W swoim zajebiście wielkim domowym jacuzzi - chłodnej porcelanowej misie, na kształt tej, w której w jego domu podawało się krewetki i homara na lodzie, obudowanej kafelkami carrara. Po sąsiedzku z innymi gwiazdami - zawisłymi nad nim ponad podziałką przeszklonego dachu. Będzie palił papierosa i pił piątą szklankę ginu. Nagi w stygnącej wodzie, ze złotym łańcuszkiem na szyi służącym mu za jedyne insygnia.
Usłyszy słowa piosenki. Nie na wysokości przepony, gdzie słyszał je zwykle, nie w kolanach, kiedy słyszał je we wczesnej młodości (choć wtedy muzyka Dwellera była zupełnie inna), nie w nadgarstkach i miednicy, jak wtedy, kiedy pisał dla o Charlie. Usłyszy je - kurwa, co za absurd, co za farsa! - w skroni. W miejscu, do którego Zachary przykładał rozchylone wargi; pieszczota - pieczęć - piętno. Przyjemność i ból.

Jednej, a potem jeszcze dwóch.
  • Zapisze je na skrawku przemoczonego papieru, siedząc na brzegu wanny zupełnie nagi, tylko z niedorzecznym strzępem ręcznika frotte torture zaplecionym niedbale dokoła bioder, z ciężkimi kroplami cieknącymi ze zbitych w czarne strąki włosów.
    Potem wyjdzie z domu. Potem do niego nie wróci. Trafi na komendę, potem z niej wyjdzie. A potem?
    • Potem spotka Elliotta.

Przesuwa się na skraj parapetu, opuszcza nogi po obydwu stronach obcego ciała. Przyciąga Zachary'ego do siebie - niemal od niechcenia, jakby chciał mu na przykład podpalić po prostu papierosa.
Zamiast tego? Podpali mu serce. Kurwa, podpali mu życie.

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Skuty.
Harper; przecież ty jesteś wykuty, w tym cholernym, białym jak koks śnieg, marmurze skuty. Żelazną okową. Gwiazda Poranna, raz z niebios upadłszy (skrzydło złamane, przetrącone, obdarte z piór stroszonych; skóra tylko, usypana dreszczem) – nie poderwie się już do lotu. Pośród atrybutów: ciemięska bransoleta zatrzaśnięta chłodem wokół kostki – z łańcuchem ogniw porzuconych ciężką serpentyną – jak skóra porzucona przez węża przy kolejnym wzroście jeśli karmiony, to tylko poczuciem winy. Przy jabłku nadgryzionym w gardle utkwiło wypustką wyraźnie ociosaną; deltą dla koncertowej warstewki potu płynącego korytem ostrego światła i przełamanym berle.
Jeszcze chwila, a osunie się po ścianie; wie, że wtedy już nigdy nie przestanie frunąć w dół.

Zamiast tego:
Przesuwa się na skraj parapetu, opuszcza nogi po obydwu stronach obcego ciała. Ciała obcego.

Prawda to. Zachary Abel Prescott jest jak ciało obce. Wklinowany w rozkrawaną słowem przypadkiem ranę – infekcję własnego strachu posyłający w głąb organizmu. Syk – i swąd. A ty? Ty chłonny jesteś, Harper. Zapalenie naczyń (jeśli w mojej czarze – gorycz, w twojej – nafta), zza kurtyny cienkiej skóry rozognione czerwoną pręgą. Niezaleczone. Sepsa.
Proces gnicia albo rozkładu materii organicznej. Określenia „gnicie krwi” dla chorób o ciężkim przebiegu.
Krwi ci jeszcze napsuję, Dweller. Tego możesz być pewien. Wszyscy cię zepsuliśmy. Ściągnęliśmy z nieba – z domu twojego, myśląc – że Bóg dał się za nogę złapać. Skuliśmy cię. Uczyniliśmy swoim.
Więc słabym, wadliwym, pustym.

Zauważyłeś? Czasami łatwiej byłoby dać sobie po mordzie. Dać się znokautować – jednym ciosem. Nie bronić się, nie chować za wzniesioną wysoko gardą. Większość ludzi tak ma. Za dzieciaka już, rozumiesz – za gówniarza nastoletniego, któremu wydaje się, że pozjadał wszystkie rozumy; tak naprawdę – łyknął tylko jakąś piksę. Potem zalał ją wódką. Potyka się o własne nogi i o ojca w domowym przedpokoju. I ojciec nie wytrzymuje. Ale potem rozmawiają. Więc: ból – z zewnątrz. Ukojenie? Przyjemność? Przebaczenie? W środku.
My? Zakrzywionym groteskowo odbiciem. Zjawy wypluwane przez zatłuszczoną taflę przezaklętego zwierciadła.
Nauczyłeś się tego od matki, co? Że świat na odwrót działa. Że przyjemność pompować w siebie należy; że nie w sobie się ją wytwarza. Że nie ma w tobie tego źródła, z którego mógłbyś czerpać – jak rośliny zdolne są przeprowadzać proces fotosyntezy (fotosy i tezy; bo przyłapali cię na schadzce z Nim, albo z Nią – i tezy: kim jest, dlaczego – i prawdopodobieństwo skrupulatnie wyliczone, czy, rozumiesz, ten idiotyczny drink z palemką w łóżku się skończy?). Wiesz, czym jest ta przyjemność? Plastrem. Plastrem rodziców na ból, który sami pozostawili – jątrzący – wewnątrz. Ognisko bólu. Pożar.

Wszystko, kurwa, na odwrót.
Wszystko nie-tak.

Uspokaja się. Daje mu się uspokoić.
Przyszedł tu wtłoczyć w siebie przyjemność. Dweller – ten pierdolony zdrajca – zagląda w jego ból. Do środka zagląda; przez histerięos, przez tkankę sparzoną rozognionym punktem. I ten ból – osłania własnym bólem. Ten ból – zewsząd – otacza ukojeniem. Miękkim szwem ust – i spojrzeniem, obramowanym dziwnym rodzajem niewinnej świętości; obwódką rzęs, mandorlami wygasłymi, nagle zupełnie. Zamyka oczy. Przeprasza?
Sięga po papierosa, którego wysuwa spomiędzy palców znaczonych permanentnymi szramami nadwyrężanych dźwięcznie strun. Z papierosem nie robi nic; Harperowi pozwala na wszystko.
I Prescott, swoje oczy, zamyka również. Tylko w ten sposób może od niego oderwać wzrok.
Wędrówki jego dłoni nie czuje, ale przeczuwa.
Nie przeczuwa, ale czuje.
Przeczuwa. I czuje.
Boże, kurwa, Harper.
I wszystkie imiona tejże trójcy – jakimś tylko cudem – pasują do Niego. Do Prescotta – teraz – pasuje tylko Zachary.
Kłąb kciuka opiera o wnękę okna. Cofa biodra. Ale nie odsuwa się od niego. Robi mu miejsce. Zapiera się na nogach.

Prescott potrzebować będzie dwóch dni. Zdarzało mu się widywać we własnych snach ciała – często pozbawione twarzy. Ludzi starał się bowiem zachowywać w pamięci za pomocą ich niedoskonałości; niewielkiej blizny poniżej obojczyka, znamienia o brzydkim, rozlanym kształcie – śmiesznej, alergicznej plamki (pojawia się zawsze w tym samym miejscu – ale niczego, co regularne, Zachary nie może być świadom – bo Zachary nie przekracza pierwszej z parzystych granic; nie powtarza, i ani myśli o powtarzalności spotkań). I te ciała, w snach, przychodziły do niego. Czasami, bez powodu. Podsuwane jako ekstrakt wspomnień, fantazji i paru doznań. Nic wielkiego.
Prescott potrzebować będzie dwóch dni.
Ale o Harper-Jacku Dwellerze nie będzie [śnił].
O Harper-Jacku Dwellerze będzie [myślał].
Element celowości. Zamiar. Wstyd?

Będzie o nim myślał. Będzie leżał na tej pierdolonej sofie – w zewsząd rozświetlonym salonie. W jednej dłoni – lampka CZEGOŚ TAM. W drugiej – pilot. Z opuszką palca wspartą na gumowej wypustce, którą – jednym, mikroskopijnym ruchem – mowę odebrać może, jednocześnie, tej dziennikarzynie; i Harperowi, również. Wyglądają jak podekscytowane rybki, rozwierające usta w bezdźwięcznych sekwencjach. Zwraca im głos. Zabiera. Zwraca. Niedobrze mu. Jest mu niedobrze. Kurwa, jest mu autentycznie niedobrze źle. Za nimi – migoczące plamy produkowane pod szyldem funkcji AmbiVision. Cała ściana barwi się pstrokacizną jego koszuli – tam, gdzie materiał styka się z obwodem wyświetlacza. Cała ściana barwi się ciepłotą jego skóry – jeśli operator kamery decyduje się na zbliżenie.
Zachary – myśli – że to nie ten odcień. Ktokolwiek zajmował się postprodukcją wywiadu – spierdolił sprawę. Dweller, wdzięczący się słownie, ekspresyjnie, ład-nie chaos-tak – Dweller z ekranu nie jest prawdziwy.

A może to on pamięta go inaczej. Przepuszczonego przez czerwonawe szkiełko wspomnień nawiniętych na szpulę – wstęgą obwiązaną wokół filaru pięć-zero-pięć.

Otwiera oczy. Skrzący punkt ze stoickim spokojem – powoli, sukcesywnie, zajmowany popiołem. Skrzący punkt dogaszony na przejrzystej ścianie z atmo- wydzielający ich strato-sferę. To, co między nimi – od tego, co oddawane światu.
W to samo światło wpatruje się teraz czterdziestoośmioletnia Joyce Jenkins. Krewna (choć z pokrewieństwa tego nie zdaje sobie nawet sprawy) tego samego Jenkinsa, który opasany szlafrokiem, bojkotował rozpustny klimat wyprawianej przez muzyka imprezy. Patrzy w okno roztętnione rubinami neonów. I widzi sylwetkę dociśniętą do nieprzysłoniętej niczym szyby; i drugą, naprzeciw pierwszej – z daleka tylko podejrzewa, że obydwie należą do mężczyzn. Wyciąga spomiędzy ust papierosa – niedopałek otoczony obwódką taniej szminki. Rozgniata podeszwą buta na niskim obcasie. Kręci głową – bo w krwi, najwidoczniej (z nazwiskiem, w komplecie), przekazano jej niechęć do pedałów (autentycznie boi się o swojego piętnastoletniego syna – a on boi się przyznać, że dziwnie mu patrzeć na kolegów, kiedy przebierają się po zajęciach z futbolu, w szatni). I nawet gdyby nie dzieliła ich odległość czterech pięter – i tak nie rozpoznałaby w jednym z mężczyzn tego Dwellera. Nie znała go; żyjąc w jazzowej bańce lat pięćdziesiątych (do tejże bańki władowana obsesją własnej matki).
Codziennie wracała tędy z pracy – z przydrożnego bistro, knajpki w typowo-retro-amerykańskim stylu. Upchniętej na jakimś śmiesznym metrażu czegoś, co przypominało dziwny twór pośredni, pomiędzy stojącym na uboczu camperem, a pełnoprawnym lokalem. W oczekiwaniu na męża, który odbierał ją zawsze z trzy i pół minutowym spóźnieniem – była świadkiem powidoku różnych (bardzo różnych) dewiacji. Gdyby nie stałość w obserwowaniu błyszczących okienek – doklejonych jakby, błyszczących, luminescencyjnych cekinów – mogłaby nie zorientować się nawet, że widok dwóch mężczyzn nie jest zamrożonym w czasie hologramem. Gdyby nie nagły zryw.
Gdyby na jej miejscu znalazła się Carrie – Harper-Jacka Dwellera rozpoznałaby po kosmyku włosów zaciągniętym za ucho. Po kurtce, którą miał na sobie dwa razy (w określonym odstępie czasu, nie za często; na spotkaniu meet-and-greet w ‘20 i w drugim kwartale ‘21, na koncercie, na którym zrzucił ją w przerwie pomiędzy drugą a trzecią piosenką – w efekcie doprowadzając do omdlenia szesnastoletniej Jessici). Po kurtce – którą miał na sobie; a która zsuwała się teraz po jego ramionach – odsłaniając kaptury łopatek, cieniem przebijające się przez napięty materiał koszuli. W profilu – w policzku dociśniętym do chłodnej płyty okna, zza mglistych wyrzutów oddechu – dyktowanych nagłą, zachłanną, pątniczą drogą, przez szyjne załomy muzyka. Z ustami dociśniętymi do wstęgi napiętego mięśnia. Cienki łańcuszek wyczuwalny pod górną wargą – insygnia ocieplone ciałem Dwellera; dla Prescotta będące pierdoloną garotą, uplecioną z satyny. Boże, gdyby mógł – wszedłby mu w duszę.

Ale nawet Carrie nikt by nie uwierzył – bo Dwellera widywała wszędzie. I szukała go, umyślnie (a podświadomie już, jakby), w każdym z mężczyzn.
Absurd sytuacji na tym polegał, że sam Zachary Prescott – mając go przed sobą, w tej chwili go nie poznawał. Nie mógł uwierzyć, że to ten sam Dweller, którego słuchali na każdej z geograficznych szerokości globu. Płytki oddech przetoczony przez zęby.
Ani mi się waż. – Mówić. Komukolwiek. Wspominać. Na własny pożytek. Ani się waż, Dweller, przestawać.
Z palcami wplecionymi w przerwy pomiędzy połami rozpinanej koszuli. Błagałby, gdyby było trzeba.
Błagam. – Nie myśli. Mówi.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Z całym szacunkiem…
  • Szacunkiem należącym się wszystkim tym osobom, które kawałek swojej atencji - z różnych względów - kiedykolwiek Dwellerowi oddały (jak, na przykład, wianek się oddaje), złożyły (jak pocałunek się składa, albo ofiarę - u stóp alabastrowego ołtarzyka), poświęciły (jak poświęca się życie) w centrum pola widzenia stawiając go na kilkadziesiąt sekund, lub tak ze… - szybka kalkulacja na palcach jednej-i-zaraz-drugiej-dłoni - siedem lat…
Ale Carrie gówno wie.

I Inez gówno wie.

I itspaul6 Rick.

I nawet cała ta Jenkins, spłoszona nagłym ożywieniem dwóch - zdawałoby się - statui godnych dłuta Jean-Baptiste Romana, pochwyconych w prostokąt okiennej ramy; choć świadkiem była naocznym, epicentrum - najbliższym (ramiona jej zadrżały - bo dreszczem obrzydzenia, czy falą sejsmiczną poruszona?).

Gówno wiedział też - jeśliby dwa dni przeczekać, i focus, śladami Zachary’ego, przenieść wprost w ekran przepłaconej naściennej technologii - ów dziennikarzyna, Cormac Jakiśtam (nazwisko zbyt przeciętne i zbyt nie-intratne, by je na stałe wdrukowywać w pergamin pamięci), którego [do pary z Harperem] Zachary kneblował i uwalniał monotonnymi zduszeniami gumowego przycisku.

I nawet Hamish Hilti - ten słynny Hamish Hilti (najbardziej pretensjonalna fuzja staromodnego imienia i cuchnącego burżuazją nazwiska, i najbardziej odstręczające jestestwo - patchwork solaryjnego pomarańczu, ubitego w policzki botoksu oraz imponującej siwizny włosów, w małych wiązkach implantów powtykanych w pociągły łeb - jakie można sobie wyobrazić), któremu Harper-Jack udzielił w 2019 wydłużonego cierpiętniczym milczeniem wywiadu eksplorującego, podobno, najdalsze zakamarki jego skołatanej POTWORNYM BÓLEM duszy.

Aha, on też. Wiedział gówno, się znaczy.

Bo podczas tej słynnej już rozmowy - to rozparty na altarowych miękkościach szezlongu, to zaś po pensjonarsku niemal zaplątany we własne nogi i dłonie, skulony lękiem i skruchą jak mały chłopiec wezwany na dyrektorski dywanik - Harper-Jack Dweller był, znowu, skuty napierdolony jak szpadel.

Nie, przy tym, żeby mówił jakoś niewyraźnie, bełkotał - spektakularną klęskę ponosząc w starciu ze zbyt wieloma spółgłoskami następującymi po sobie w niewyrównanych szykach. O, bynajmniej! Ścieżką matczyną stąpając lekkim, wodewilowym krokiem, Dweller nadal brylował elokwencją, w niepotrzebnie skomplikowanych słowach opowiadając o najwewnętrzniejszych rozterkach, nawet, gdy świat składał się jedynie z falujących wydęć i nieregularnych zakrzywień czasoprzestrzeni czasu, i przestrzeni. Hamish Hilti brzmiał, jakby ktoś go - przez cały ten jebany panel - ścierał na tarce. Bez kitu: to było pierwsze, i jedyne, skojarzenie, jakie nawiedziło Dwellera - i nie sposób się było odeń uwolnić, później. Każde pytanie zadawał jakby osiem razy, a Harper męczył się strasznie (i pocił, pod gęstym klajstrem matującego pudru), wiedząc, że musi odpowiedzieć tylko jeden. I odpowiadał. Pewnie, pauzy robiąc dokładnie tam gdzie ładnie to brzmiało. Mówił - o męce jedynactwa, o emocjonalnej grzywnie płaconej za każdy bez pytania dany mu przywilej. O tym, jak to jest żyć z krwią na rękach, choć przecież był… - oczy wzniesione w kamerę numer 4, potem [pssst, tu, H-J!] numer 6 - n i e w i n n y, Hamishu.
O decyzji, by pójść na odwyk. O nowym albumie. O sercu połamanym w dwudziestym piątym roku życia i o tym, jak kontuzja tragedia ta zaczątkiem twórczości dojrzalszej (i Grammy godnej) się stała. O nowych inspiracjach łapanych w sieć wyrzutów sumienia podczas każdej kolejnej białej wybielonej bezsennością nocy.
  • I, jak na wirtuoza przystało - cały ten czas kłamał jak z nut.
Lynn Palacious 1 rok temu
Omg. So genuine and articulate, even while talking about his most profound of pains! My heart! :loudlycrying: :dream: :dream: :hearticon:

HJ_Dweller_Fans_Ukraine 2 lata temu
Honest and heartfelt, always. Respecting and loving him even more after watching this.

Karishma P 9 miesięcy temu
So beautiful Harper, thanks you for this interview. I really can relating to many of words you say about you’re life. Helps me survive my own problems thank you
Love from Myanmar

tellietales 7 miesięcy temu
Okay but his hair??? The cut!? LOVING THE NEW STYLE
And his voice cracking when he was talking about the accident? Do yourself a favor and pause at 21:30. Literally died.

inter_stellar_1991 1 rok temu
OK FINALLY. Always found him so entitled and unreasonably haughty. But yeah, in this one he actually seems to be showing more of that vulnerability you supposedly hear in his song... and everybody just keeps gushing about?

Wandering Winona 1 rok temu
@inter_stellar_1991 I agree with you (although I’m a fan!). He definitely tends to behave quite bossy at times. However, you’ve got to say - this is an interview unlike any other. He seems so much more present, I’m really glad they’ve given him enough time and space to explore the darkness he clearly carries inside of that delicate heart. I mean, please, the guy had so many horrible and difficult things happening to him in such a short period of time? The accident, the addiction, the breakup some years ago… Not to mention it must be so hard to be this young and THIS famous. Can you imagine??

So yeah, I really appreciate that you get more of him in this one.
Also WELL DONE to Hamish Hilti for really engaging with the Dweller's presence, his story and the inherent dynamism. Would love to see the second part!!!

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


* Ciało doskonale czarne – wyidealizowane ciało fizyczne pochłaniające całkowicie padające na nie promieniowanie elektromagnetyczne, niezależnie od temperatury tego ciała, kąta padania i widma padającego promieniowania.

** Bryła sztywna (inaczej: ciało doskonale sztywne) – pojęcie używane w fizyce oznaczające ciało fizyczne, którego elementy (części, punkty materialne) nie mogą się względem siebie przemieszczać.
  • Jest to idealizacja ciał fizycznych, w których uwzględnia się zmiany położenia ich punktów względem siebie i określa się je mianem ośrodków ciągłych.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Podróże”