WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Blake?
  • Blake.
Był chłopakiem z naręczem koszul przewieszonych przez skos nagiego przedramienia - jasny, pierwszym słońcem wiosennym ledwie co muśnięty po długiej waszyngtońskiej zimie, wolny jeszcze od amalgamatu wzorów i kształtów, w plamach tuszu wijącego się dziś przez jego ciało.
Był: "Hej, jak leci?", rzuconym od progu, zagłuszającym cichutki śpiew dzwonka przytroczonego nad drzwiami zakładu krawieckiego, i: "(...) mama kazała mi je zostawić do przeszycia - ", rzuconym nie tyle zuchwale, czy od niechcenia, co po prostu z pewnością siebie typową dla szczeniąt, którym życie wciąż nie zdołało porządnie złoić tyłka.
Był szerokim, szczerym, pogodnym uśmiechem, uściskiem dłoni wtłaczającym ciepło w skostniałe samotnością z panującego w szwalni chłodu palce ledwie osiemnastoletniej Lucerne.
Był wsparciem. Był rozmową. Był podwózką po sprawunki, gadaniną o głupotach, namiastką poczucia bezpieczeństwa zyskaną w najmniej przewidzianych okolicznościach.
  • Blake.
Był mężczyzną za pancerną szybą. Mężczyzną o spojrzeniu zaszczuwanego zwierzęcia. Mężczyzną o ciele nienawykłym do przyjmowania pozycji, w którą teraz wmuszał go siłą kontekst sytuacji - do przychylania głowy, do rąk wykręconych za plecami, do bransoletki dobrego zegarka zastąpionej nagle chłodem obręczy z ciężkiego, zimnego metalu. Ubranym w jaskrawy oranż, najwyższej próby destylat niesprawiedliwości i upokorzenia.
Żałobą noszoną tylko w sercu - bo w pierdlu nie wolno tak po prostu ubrać się na czarno (nawet to najbardziej ludzkie prawo przeżywania mu odebrano - w duecie z obiecaną przyszłością - w dniu, w którym sąd okrzyknął go winnym).
Mężczyzną, na którego dwudziestodwuletnia Luce patrzyła z rosnącą bezsilnością. Niezdolna, żeby go stamtąd wyciągnąć choćby utulić. Walczącym jeszcze, by nie stracić z oczu Światła, ale będącym na dobrej drodze do z(a)łamania.
  • Blake.
Był facetem, który - zatrzymawszy się w szoku pół kroku, na sekundę przed zderzeniem - spoglądał na nią teraz tak z góry, jak i zza zasłony - zza przyciemnianych szkieł okularów, ale i zza mgły lat spędzonych w ciszy.
[ Najpierw milczał on: listy i telefony przychodziły coraz rzadziej, aż w końcu przestały pojawiać się w ogóle, i choć Lucerne czekała, czekała coraz bardziej pogodzona ze stratą z jego decyzją.
Potem milczała ona: nie z potrzeby zemsty, nie z woli rewanżu za niewiedzę, w której nakazywał jej trwać przez wiele miesięcy, ale raczej ze zwykłej, ludzkiej niemocy. Zapędzona w kozi róg samotnego macierzyństwa, co rano wciskająca pod powiekę metaforyczną zapałkę, na sztorc, w przymusie zachowania przytomności, mimo buntu całego ciała.
To nie tak, że nie chciała z nim rozmawiać - po prostu nie miała siły.
W końcu milczeli już obydwoje: przez lata; przyjaźń nawiązana przed pasmem katastrof, wystawiona na próbę zbyt ciężką, jak dla dwojga młodych, pogubionych ludzi. ]
  • Blake.
Zostracyzowany przez decyzję i sądu, i tłumu, i losu - był grzesznikiem, i męczennikiem w jednym.
Ofiarą i sprawcą.
Świętym, i przeklętym.
Winnym i uniewinnionym.
  • Tym, co za nasze grzechy, może...?
A Lucerne Lynch klęczała przed Nim -
Poderwała się, spłoszonym gestem strzepując z podołka mikre okruchy pyłu i drobne kamyczki wyrwane ze splotów bawełny. Do tej pory zamroczona zatopiona w modlitwie, nagle odzyskała najpełniejszą z przytomności. Śmieszne: Blake imię jej wypowiedział tylko - ot, odruch normalny zupełnie, przy spotkaniu z kimś, kogo zna się, a nie widziało długo - a tak, jakby ją stworzył na nowo; kształt jej nadał - bo koronką zajęta, Lynch traciła ostry kontur ciała.

- Blake, ja... - Nieporadnie zatarła dłonie, rozgrzane niezręcznością typową dla spotkań po latach; Linia Losu w starciu z Dermatoglifem Losu; swąd grzechu. Chciała je do niego wyciągnąć, zagarnąć go ku sobie tak, jak się przyciąga dawno niewidzianego brata przyjaciela...
Ale czy kiedykolwiek byli przyjaciółmi? Bliźnimi? Tak naprawdę?
Bo jeśli tak...
  • Głos w głowie: ...to czemu w potrzebie go zostawiłaś, Lucerne? Czemu go opuściłaś?
- Przyszłam do mojej mamy - wyrzuciła z siebie głupio, mordu dokonując na niewygodnej ciszy - Z-zmarła w marcu. Nagle. Nie m-miałam jeszcze okazji, by... - machnięcie dłonią w stronę mogiły, westchnienie, wzrok z powrotem skierowany na mężczyznę. Niewiara Niedowierzanie - A t-ty?

A Ty, Blake?
Przyszedłeś do mnie Niej?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Karma po raz kolejny postanowiła z niego zakpić; wywołać zawód swoim szyderczym śmiechem odbijającym się echem gdzieś w zakamarkach jego umysłu. Tych niepoukładanych, będących w nieładzie niepragnień poznania prawdy. Po latach; po niezliczonej ilości bezsennych nocy, podczas których zamglonym spojrzeniem błądził po brudnych ścianach wnętrza celi; to nic, że mrok sprytnie ukrywał wszelkie zadrapania rysowane bezsilnością, nierówności i liczne, szkarłatne plamy malowane chęcią rozładowania emocji. Wyuczył ich się na pamięć, zupełnie tak jak powtarzanego jak mantrę: nie zrobiłem tego.
Blake Griffith nigdy nie był osobą wierzącą, a z uporem idącym w parze z przesadną pewnością siebie pragnął ufać, że jego słowa pokrywały się z prawdą. Czymś, co chciał (c h c i a ł?) pamiętać, lecz jego własny umysł postanowił mu płatać figle - najdotkliwiej, jak tylko mógł.
Karma prowadziła krętymi, wydeptanymi (pozornie znajomymi i bezpiecznymi) ścieżkami, jakie wielokrotnie - głównie służbowo - przemierzał podczas minionego roku, a pomimo tego wciąż potrafiły go zaskoczyć. Tak jak teraz, kiedy zamiast znajomej, ciemnowłosej kobiety czekającej przy kaplicy, nieświadomy spotkania po latach, stanął twarzą w twarz z n i ą.
Nonszalancja, która ukazywała się w wyważonej mimice i jaka okalała jego postawę, nie była świadomym zagraniem. Bezwiednie przybrał pozę obojętności, za którą tak łatwo było się schować; zamaskować wszelkie - e w e n t u a l n e - uczucia i odczucia dotyczące finału ich skrzyżowanych spojrzeń.
- Wiesz... - podjął, a jego dłoń odruchowo powędrowała na kark, który przetarł z dozą dziwnego skrępowania. - Ta podróż, tu... Nie sądziłem, że skończy się tym, że będę podążał w stronę światła - skwitował, z pełną celowością - i widząc w całej swojej wypowiedzi ironię, zważając na miejsce - używając tak dobranych słów. Nie musiał nawet zastanawiać się, czy zrozumie je inaczej, niżeli stanowiła jego intencja; pomimo upływu lat, być może naiwnie czuł, że pojmie je dokładnie tak, z jakim wydźwiękiem zostały wypowiedziane.
Lekki (z b y t lekki; nienaturalnie swobodny) ton, z założenia mający rozwiać gęstą atmosferę, prędko ugrzązł w gardle, gdy wzrok mężczyzny osiadł na wyrytych na nagrobku literach. Nie przez to, że uderzyła go nagła fala smutku z powodu śmieci jej matki; od dawna nie czuł nic tak intensywnego, możliwego do zdefiniowania. Wyrzucone w eter słowa wydały mu się nagle niestosownymi, a trzymany do tej pory rezon zaczął umykać pod naporem kolejnych znaków zapytania.
A on?
No właśnie, co robił tu - i teraz - Blake Griffith?

- Nie wiedziałem, że umarła - poinformował szczerze, pozbywając się wyświechtanego - w jego mniemaniu - przykro mi. Pusty frazes, który zazwyczaj nie dawał zupełnie niczego, jeszcze rzadziej rzeczywiście odzwierciedlając emocje targające mówiącą te słowa osobą.
- Żałoba nie była w stanie cię tu przyprowadzić wcześniej, czy jej brak? -
zapytał odważnie, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że to również być może nie było na miejscu. On jednak nie oceniał; n i g d y, nie próbował doszyć (wszak to nie jego rola) Lucerne żadnych łatek. Tych, które tłumaczyłyby przeszywającą ciszę, jaką mu odpowiadała winny; sam przerwał wpół zdania kierowane do niej słowa ani nie winił o nic.
Stratę drugiej osoby każdy przeżywał na swój sposób.
W milczeniu, z krzykiem na ustach. Drżącą dłonią, z której niezgrabnie wypadała oznaczona imieniem i nazwiskiem fiolka po lekach. W odlegle innym miejscu, lub z kojąco boleśnie znajomym zapachem unoszącym się nad grubym materiale swetra.
Każda strata była inna.
Niektóre z nich mogły nawet przynieść... ulgę.
Co czujesz, Luce?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Co czujesz, Luce?

Pytanie bizarne, zadane jej bez słów - spojrzeniem samym, nieustępliwym, znad krawędzi ciemnego szylkretu wyzierającym bystrze. Na wargach męskich inne wprawdzie osiadały słowa, ale we wzroku - to jedno tylko. Temat do rozmowy jakiś egzotyczny, w Greenwater nie poruszany nigdy.
Co czujesz!?
  • A kogóż to obchodziło, co się czuje i do kogo, gdy obowiązków innych ogrom myśli absorbował? Komu przestrzeni, czy siły na podobne rozważania starczyć miało, kiedy kukurydza pastewna, plonem urodzajnym do ziemi ciążąca wciąż niepozbierana, izby do zamiecenia, drzewo do zniesienia gdy chłodu jesiennego pierwsza zapowiedź pod poły swetra się wkrada, zwierzęta do doglądania, puste frazesy wersety biblijne do przeczytania, jak zawsze - po wieczerzy, i poddania refleksji głębokiej?
    Czasu na bzdury podobne nikt nie miał; ani przestrzeni. Ważniejsze były rzeczy, co by pod strzechę rozważań co dzień je zapraszać.
Czy oznaczało by to jednak, że Lucerne nie odczuwała?
I nie tyle o empirii pragmatycznej i przyziemnej mowa - jak spostrzeżenia proste, że "zimno dzisiaj", albo "ech, ależ spiekota", czy, że "trzewik lewy coś uwiera nadto" (kolano zgięte, noga zadarta, by winowajcę spod poły sukienki wygarnąć, na niewyrobioną jeszcze fakturę cielęcej skórki palcem oskarżycielsko wskazawszy) - "o, tutaj"...
...ale o emocjach.
A te, jak perz kostropaty przykre i drapiące niejednokroć, również niczym chwast wyplenić łatwo się nie dały. Wracały nocą najczęściej, pod mroku ciężkim woalem, gdy gwar życia codziennego jak świecy płomień przygasał, lecz rwetes myśli natrętnych przybierał na sile. Wkradały się każdym dostępnym kanałem (często: kanalikiem łzowym, poza linią wzroku czyjegokolwiek, bo w rodzinie Lynchów płacz za oznakę słabości charakteru uważano). Ciało i umysł gryzły, jak bestie natrętne, odpędzić się żadnym sposobem nie dając (ani prośbą, ani groźbą, ani nawet nie modlitwą, na zdrowaśki odporne jak powojniki i modrzewie na mroźnego wiatru ducie).

A nie myśleć o nich - braku czucia oznaczać wcale nie musiało.

Co czuła Lucerne, zatem?
Wstrząsy wtórne?
Słabe, lecz w naprzykrzaniu się zażarte i nieustępliwe. Emocje dawno niby już przeżyte, ale czkawką sejsmiczną odbijające się po organizmie skołowanym. Wypłowiałe, łzami wypłukane z najostrzejszego bólu. W myśl, że było - minęło, a nikt nic ran tak ponoć nie leczy, jak Czas. Nie uczucia, chyba, lecz ich powidoki?
Kłamstwo!

Bo Lucerne czuła...
Wszystko.
  • Nic.
    • Pełnię.
      • Pustkę.

Więcej, niż w pojedynkę potrafiła znieść.

Dlatego dziś tu przyszła.

- Sama dowiedziałam się dopiero parę dni po... - głos zerwał się niczym wstążka, taka może, którą bukiet pogrzebowy z lilii i kalii spleciony obwiązuje się w dniu uroczystym. Ugrzązł gdzieś przy wylocie gardła, w poprzek stanął na spierzchnięciu dolnej wargi - Podobno wzywali po mnie, ale list przyszedł za późno. Nie z-zdążyłam.
Nie wiedziała, czemu - ani po co - mówi mu to wszystko; czy prawo do zajmowania myśli przyjaciela mężczyzny swoimi problemami jeszcze miała po tych latach nicości, które dzieliły ich od dni relacji ciepłej i bliskiej, choć dla obserwatorów - często niepojętej?
Spojrzenie spuściła płochliwie; utkwiła w plecionce lodowatych dłoni.
- Nie wiem, Blake. Ch-chciałabym, ale nie wiem - melodyka tonu na granicy z szeptem, w stronę ciszy przechylonego niebezpiecznie - Nie... Nie widziałam jej od dwunastu lat, zanim t-to się stało. Raz tylko, przelotem, w mieście... Nie byłam zresztą pewna... - wzrok przemaszerował po nagrobnej płycie, muskając grynszpanowy zaciek powyżej daty urodzenia - Chyba czułam, że powinnam za nią tęsknić. Już od jakiegoś czasu myślała, że... Że może jeśli tu przyjdę, to p-poczuję... - cokolwiek więcej? - A ostatnio... Dużo się działo. Dużo się... wydarzyło. I zwyczajnie n-nie wiedziałam... Nie wiedziałam, gdzie indziej mogłabym pójść.

Progu kościoła - bała się przekroczyć.
Progu braterskiego - wstyd jej przekraczać by było.
Gdzie więc?

Do Ciebie bym przyszła, Blake. Gdybym myślała, że mogę.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Na pierwszy rzut oka mogło wydawać się, że pochodzili z dwóch różnych światów.
Zupełnie innych, odrębnych od siebie; ten jej otaczała spiralna galaktyka zrzuconych na drobne ramiona obowiązków, w których miało pomagać rześkie powietrze pachnące lasem i grający gdzieś w oddali wodospad. Narzucał tempo, rozmywał marzenia, a te ulotnie stawały się gwiezdnym pyłem i połyskiwały od czasu do czasu w wyrazie dziwnej tęsknoty za czymś, co mogło być w zasięgu ręki, a tak niezgrabnie matczyną dłonią zostawało z niej wytrącane. Drogą mleczną, prowadzącą - być może wbrew temu, co rozsądne i wskazane - w kierunku j e g o świata.
Codzienność Blake'a Griffitha zanurzona była w zapachu setek książek, drogich perfum matki unoszących się po całym piętrze i parterze dużej posiadłości w Queen Anne, czy kłębków dymu, kiedy akcje na giełdzie zdawały się nie iść po myśli Wayne'a, więc chwytał się, w ostateczności, trujących swój własny organizm rozwiązań.
W zasięgu czujnego wzroku nastolatka zabrakło twardego brzmienia: musisz, które zgrabnie (i bez zbędnej delikatności, którą byłyby nasączone) zastąpiono: powinieneś to przemyśleć, niosącego na dnie tęczówki (zbyt) wysokie oczekiwania względem swojego jedynego dziecka. Niejednokrotnie czuł gorzki smak rozczarowania, tak irracjonalnie wyczuwalny na swoim podniebieniu, gdy: powinieneś świadomie zamieniał na: chciałbym, co było dalekim od założeń starannie spisanych dla jego przyszłości przez rodziców.
Ich światy - na pierwszy rzut oka - były tak różne, odrębne, i n n e od siebie. Droga Mleczna Luce objawiała się spiralnymi ramionami, raz za razem wyrzucającymi z siebie jasne migotanie światła; pojedynczo wyścielonych gwiazd, po których poruszając się, mógł dotrzeć tam, gdzie powinien i chciał. Galaktyka Griffitha już od najmłodszych lat daleka była od posiadania regularnych kształtów, ściśle określonej struktury, ścieżki, jaka okalała jej brzegi i prowadziła do centrum. Powstała przez zbliżenie dwóch innych; kolizję, jedność, przepełnione szczerą chęcią bycia obok z a w s z e obietnice.
Z a w s z e.
N i g d y.
O b i e c u j ę.
Nie nadużywał słów, które mogły wpleść więcej chaosu, niżeli pożytku w poukładane życie innych ludzi. Nie chciał, aby zakłócały one ciszę panującą w jego myśleniu i sprawiały, że coś miało szansę trwać na tyle długo, by właśnie tą obecnością móc definiować zawsze. Pięć lat wystarczyło, aby on - przekonany o trwałości niektórych, ważnych dla niego relacji - zwątpił, a sumiennie przemierzane trasy między-galaktyczne (aż tak się nie różnimy, Luce, z o b a c z, każde z nas próbuje być kimś, kogo chcą w nas widzieć, bądźmy s o b ą, teraz możemy) popadły w nic nieznaczącą otchłań.
- To tylko - aż? - grób. Nie poczujesz nic nadzwyczajnego na widok zimnej płyty, jeśli osoba leżąca kilka stóp pod nią, była w stanie budzić równie zimne... - Emocje. Za późno ugryzł się w język i przerwał monolog zbędnych słów, które nie powinny wybrzmieć, wszak kogoś straciła. Kogoś, kto swoją rolą w jej życiu mógł sprawiać wrażenie w a ż n e g o, lecz co do tego nawet on miał mieszane odczucia. Cecilia Lynch, w jego subiektywnym odbiorze, jawiła się jako bardzo specyficzna postać. Brak jasno ukierunkowanej wiary (co bez wątpienia dawało swobodę, wszak od kiedy tylko sięgał pamięcią Jacqueline Griffith zakochana była w hipisowskiej subkulturze, a kwieciste sukienki oddawane do przeszycia i naszycia większej ilości kolorowych ornamentów tylko to potwierdzały) znacząco kontrastował z tą panującą w domostwie zamieszkiwanym przez Lucerne.
Nie różnimy się aż tak, Luce, to tylko świat...
Ściągnął ciemne okulary, nie chowając już swoich stalowo-błękitnych tęczówek za fasadą ciemnych szkieł. Światło - światło; po prostu - docierające w kąciki oczu okazało się jednak zbyt mocne, by odruchowo nie zareagował krótkim zmrużeniem powiek.
- To nic złego nie czuć nic wobec kogoś, czy sytuacji - podjął cicho, bez większego zaangażowania śledząc tor wyrytych liter. - To nic złego, kiedy przepełnia cię zbyt dużo emocji - dodał po chwili, chcąc pokazać jej, że zarówno pierwsza, jak i druga możliwość były w porządku, o ile potrafiło się z nimi...
- Radzisz sobie? - Jakoś? I wreszcie to on mógł zadać te pytanie, bo: Trzymasz się po wyjściu na wolność? - wyrzucane wielokrotnie przez bliższych i dalszych znajomych, prawie obcych ludzi, rodzinę - zwykle zbywał wzruszeniem ramionami, ewentualnie dodając skinienie głową.
Jakoś musiał.
Miło, że pytasz.
Tym razem jednak na własnym języku odczuł posmak zadanego pytania, a smakowało szczerymi chęciami poznania prawdy.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Na pierwszy rzut oka dzieliła ich przepaść bezdenna. Ta, która zresztą świat Luce od całej reszty ludzkości odgradzać się zdawała. Wąwóz nieprzekraczalny, granica, której pokonać się nie da; ni to fosa, ni to mur, co samotnię młodej Lynch okalał z każdej strony.
Na pierwszy rzut oka, także, nic absolutnie łączyć ich nie mogło. Ani wtedy, za czasów skóry gładkiej, pierwszych zmarszczek choćby zupełnie pozbawionej, za czasów beztroski (to dla niego), albo po prostu zwykłej ulgi (takiej, jaką czuje zwierzę, któremu wreszcie udało skryć się w ostoi jakiejś przed pogonią; to dla niej), ani dziś, gdy znów stawali ramię w ramię naprzeciw siebie, starsi w metryce, bogatsi - ale tylko w doświadczenia, mądrzejsi - podobno, bo mówiono, że mądrość zdobywa się z wiekiem (choć trudno powiedzieć, jak to jest naprawdę...).
Na pierwszy rzut oka, wreszcie, taka dwójka, jak oni, nie miała chyba o czym ze sobą rozmawiać. No bo jak? J a k, spytałby widz co bardziej rozsądny, a także o c z y m? On, wychowany w dziwnej fuzji dostatku i wolnomyślicielstwa, w braku restrykcji i poczuciu wolności, ale także odpowiedzialności za siebie i swoje wybory, przedwcześnie zrzuconej na barki chłopięce, miękkie jeszcze i wątłe, bardziej niż czegokolwiek potrzebujące formy i struktury. I ona, wzrastająca w świecie zimnym i kostycznym, w rzeczywistości, w którym za czyny swoje człowiek winien jest odpowiadać jedynie przed Bogiem, w labiryncie przyzakazówań i powinnności, w którym szczęście zbytkiem jest, a przyjemność - grzechem.
A jednak...
  • A jednak.
Czy to Bóg tak chciał (wypowiedziane pół-szeptem, z namaszczeniem i emfazą typową dla starych dewot, ni to jęk, ni westchnienie głębokie; sugestia, że wszystko zależy od Niego, i od Niego wyłącznie)?
Czy los? Wizja pozostawiająca większe pole do interpretacji, bo czymże był los? Siłą wyższą? Upadłym aniołem stróżem, z królestwa niebieskiego przegnanym i ludzi biorącym sobie teraz pod opiekę? Zbiegiem okoliczności sprzyjających? Wielogłosem bożków opiekuńczych, w litości nad człowiekiem chcących mu czasem dopomóc w permanentnej tułaczce przez Wielką Niewiadomą?
A może... Może to przypadek po prostu. Przyziemny, pozbawiony celu i kierunku. Bezsensowna zbieżność czynników, która ich drogom przeciąć się kazała.
Wtedy: dwanaście lat temu, w pachnącej herbatą i naftaliną pracowni krawieckiej.
Teraz: w chłodzie jesiennego powietrza, nad chłodem mogiły, z chłodem wgryzającym się w dwa poranione życiem serca.
No, kurwa, trochę ironicznie - powiedziałaby Luce. Ale nie powiedziała, ponieważ Luce nie przeklinała. Luce nie gniewała się na Los, na Boga, na Życie. Luce swoją wściekłość grzebała głęboko, przysypywała warstewką modlitw i pobożnych myśli. Luce wrzała w środku, ale fasadę wciąż jeszcze - niewzruszoną, cierpliwą, pokorną - zachować potrafiła.
  • I czasem tylko, z rzadka, ognik jakiś błysnął w źrenicy ciemnej; znikąd jakby się pojawił, zapłonął ogniem żywym, i zgasł.
- Co? - na moment z pantałyku zbita absolutnie, Lynch zadarła głowę, napotykając spojrzeniem stalowy błękit męskich oczu. Tęczówki jak dwa księżyce wycięte ostrzem nocy z grudniowego nieba.
Nikt zazwyczaj nie mówił do niej o uczuciach.
I nikt nie dawał jej prawa, by czuć.

Spłoszyła się. Samą myślą, że jej wolno. Że może. Że nic - i nikt - nie powstrzymuje już żelaznym uściskiem kłębiących się w niej emocji. Nikt, tylko sama ona.
- Ja... Tak - zapewniła pośpiesznie, zapytana o radzenie sobie. Bo prawda to była: Lucerne Lynch radziła sobie. Radziła sobie od zawsze, radziła sobie jak mogła. Wstawała rano, i wieczorem kładła się spać, z tą samą myślą zapętloną w głowie jak modlitwa. Bez zastanawiania się czemu, bez poddawania pod wątpliwość czy. Musiała sobie poradzić. Dla Woodrowa. Dla Wolfiego, swojego syna. - T-tak, radzę sobie.
Pytanie tylko... jak?
Bo jakoś, jakoś (och, ironio) przestawało jej wystarczać.
Ostatnimi czasy czuła się tak, jakby próbowała oddech złapać pod grubą taflą lodu.
- A... - przełknęła głośno, dłoniom rozedrganym nagle miejsca znaleźć nie potrafiąc. Pobiec chciały do krawędzi męskiej kurtki, pod nią się wślizgnąć i na plecach przycupnąć, w poszukiwaniu odrobiny chociaż ciepła, ale jakoś nie potrafiły. Patrzyła na Blake'a i czuła, że tonie pod ogromem wyrzutów sumienia.
  • Głos: Sumienia, Luce? Jakiego, do diaska, sumienia!? Jakie Ty akurat, ze wszystkich grzeszników na Ziemi, prawo masz mówić o sumieniu!?
- A... t-t... - A ty, Blake?, grzęznące na języku. Może wolała nie znać odpowiedzi.

To był błysk światła ostrego, sekund ułamki. Zryw nagły ciała, działającego wbrew rozumowi. W jednej chwili stała jeszcze obok, w następnej - zamykała sylwetkę Griffitha w nieporadnym uścisku, ramionkami jak witki brzozowe okalając materiał kurtki. Podświadomie zacisnęła powieki, spokoju szukając nie tylko w jego ramionach, ale także - w pustce.
- Przepraszam, Blake - łatwiej było to powiedzieć z punktu, w którym otaczała ją jedynie czerń i nicość - Tak bardzo, bardzo cię przepraszam.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie lubił schematów. Rozmów, których przebieg był znany już na samym początku; nie zaskakiwał niczym, niczego również nie wnosił do dyskusji jałowej i wobec tego tak ulotnej z ludzkiej pamięci. Unikał mdłych znajomości, bezbarwnych postaci, starając się przy tym nikogo nie oceniać na pierwszy rzut oka. Dopatrywał się charyzmy, tajemniczego błysku namalowanego na tęczówce, będącego tak umiejętnie zaintrygować mężczyznę. Tych kilku wyrazistych (ale niekoniecznie: dominujących) cech, jakie sprawiały, że człowiek nie wypadał jak cień samego siebie. Dawniej - przed wieloma laty - z otwartością i zaciekawieniem odkrywał świat, z pasją i uwagą pochłaniając nawet najmniejsze detale nieznanych dotąd kultur, by móc doświadczyć całego spektrum barw i emocji. Mrugnięciami zamykał poszczególne kadry w pamięci, a pragnął mieć ich tyle, by w odległej przyszłości móc wybrać miejsce, w jakim czuł się najlepiej i tam zostać. Na dłużej, nigdy na z a w s z e, wszak Blake Griffith - co nie było pozytywną jego stroną, ani zaletą - stosunkowo szybko się nudził.
Uczucie znudzenia było mu obce, kiedy wsłuchując się w przyjemny dla ucha głos Lucerne, dla którego tłem były odgłosy natury, przemierzał kolejne mile górskich, zielonych tras. Historie - pozornie błahe, uszyte nićmi wyciągniętymi z jednej z matczynych szuflad - spomiędzy murów rodzinnego domu młodej Lynch, siały w głowie Griffitha dysonans. Pierwsze ukłucie igły ciekawości sprawnie przenikało się z dyskomfortem, jakoby nie miał być powiernikiem opowieści. Zgrabnie układanych zdań, początkowo pachnących powściągliwością i niepewnością, jakie topniały wraz z zimowym śniegiem, rok za rokiem, rozmowa za rozmową.
Wet za wet, Luce.
Cisza odpowiadała głuchej ciszy przesyłanej niemo zza więziennych krat.
Mijające w ciemności lata, podczas których w odmętach wspomnień (rzadko; po co wracać do tego, co straciło się bezpowrotnie) pojawiał się obraz cienia uśmiechu i blond kosmyków huśtanych przez sierpniowy, burzowy wiatr.
- Jestem za bardzo bezpośredni? - Uniesiona w pytającym geście brew i posłane w tym samym tonie spojrzenie osiadło na wysokości kobiecych oczu. Wydawało mu się, że nie powiedział - nie tym razem - nic niestosownego. Czegoś, co wywołałoby u dawnej przyjaciółki znajomej chęć nagłej ewakuacji; odwrócenia się na pięcie, kilkunastu szybkich kroków, a całość zostałaby zwieńczona gwałtownym zamknięciem za sobą furtki. Tej samej, która za każdym razem nieprzyjemnie skrzypi, a on zastanawia się, czy ostrzega innych przed wejściem, czy nie chce wypuścić z cmentarnego terenu. Pewnie nic z tych rzeczy; ot, zbędne myśli, aby tylko nie osiadły na kwestiach, które naprawdę miały znaczenie.
Co miało dla niego znaczenie?
Pod maską nonszalancji kryło się więcej niż to, do czego potrafił się przyznać. Do czego c h c i a ł się przyznać; bez nieprzyjemnie absurdalnej obawy, że kiedy tylko wypowie to głośno - wszystko w jednej chwili się popsuje, a termin ważności pewnych relacji dobiegnie końca.
Z dozą niezręczności przesunął dłonią po kilkudniowym zaroście. Spojrzenie - pomimo tego, iż spał, o dziwo, całkiem dobrze - miał mętne, zawieszone na granicy: kurwa, Luce, brakowało mi ciebie i: nie wiem, czy wciąż mamy o czym rozmawiać.
- Mogę nie pytać, jeśli nie chcesz. I... - I będzie zupełnie tak samo, do jakiej rzeczywistości się przyzwyczailiśmy; z odległym echem dryfujących w pamięci marzeń, pragnień, obaw. Kiedyś potrafiliśmy o tym rozmawiać, pamiętasz? Słowa - zgodnie z tym, czego nie przekazał - utknęły w gardle, choć wyrazem ciągłego śledzenia rozmowy mogło być delikatne, dwukrotne skinienie głową.
- Ja... - zaczął, choć i tu finalny wydźwięk potrzebował dodatkowych minut sekund, aby wybrzmieć sensownie. Trochę więcej, niż rok; te kilkanaście miesięcy, podczas których udało mu się nawiązać nowe relacje, oraz na własnej skórze doświadczyć jak wyglądają te, które dawniej miały znaczenie. Zdołał nazwać domem zakupiony - o ironio, jeżeli mieszkała przy Phinney Ridge - budynek, a pracą było zajęcie tak dalekie od jego marzeń. Wolność, spokój i zrozumienie poczuł przy kobiecie tak bardzo (dla niego, z wielu powodów) nieosiągalnej. I choć przyszłość wciąż ukazywała się niepewnie; owiana mgłą tajemnicy, to wydawało mu się, że...
- Jest w porządku - przyznał po chwili, dopiero teraz unosząc spojrzenie. W sam raz, kiedy szczupłe ciało kobiety przylgnęło do niego, co zdecydowanie nie należało reakcji łatwych do przewidzenia.
- Luce. - Dłonie bezwiednie objęły ją szczelnie, choć to bynajmniej nie miało żadnego związku z ponownie pogarszającą się pogodą. Wszechświat - te wszystkie galaktyki, które dawniej były ich - nie chciał im pomóc, kiedy wypuścił z ciemniejących chmur duże, zimne krople, a te zgrabnie opadały na napotkane na swojej drodze przeszkody.
- Nie... - zaprzeczył i pokręcił głową. Nie wymagał od niej przeprosin; po prawdzie - Blake Griffith nie wyczekiwał ich ze strony nikogo, kto niegdyś był, lecz niesprawiedliwy wyrok przekreślił szanse na kontynuowanie znajomości. Chciał to zrozumieć, lecz paradoksalnie łatwiej było zaakceptować. Zrozumienie może przyjdzie z czasem.
- Spotkajmy się w połowie. - Kącik ust drgnął w mikroskopijnym wyrazie uśmiechu. Stwierdzenie, jakie przecięło ciszę było tym, jakie dawniej było w stanie określić konkretny cel podróży. Punkt na mapie - znanej jedynie przez nich - w którym mieli się pojawić o wyznaczonej porze.
- W połowie winy. - I pragnął ufać, że ten wyrok będzie należał do sprawiedliwych.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Blake imponował jej tą cechą.
  • Od samego początku, od popołudnia, którego się poznali, od pierwszego uśmiechu wymienionego w przedsionku Pracowni, od pierwszej herbaty zaparzonej przez nią dłonią drżącą, siedemnasto-raptem-letnią, nienawykłą, by wśród klienteli spotykać osoby w wieku rówieśniczym.
Tą zdolnością, by głowę zadzierać nie z baczną czujnością, którą przez lata obserwowała u starszego brata (gdy szlak dla niej w leśnych gęstwinach wyznaczał ostrożnie, w każdej chwili gotów do odwrotu, lub ataku), lecz z ufną ciekawością i głodem, nakazującym mu wchłaniać hurtem tyle tylko, ile Świat miał mu danego dnia do zaoferowania. Spijać z palety bodźców kolory i smaki, wchłaniać w siebie zapachy i dźwięki, w żwawych mrugnięciach powieki rejestrować kształty i perspektywy, nie przepraszając, że się na to odważa. Im więcej czasu razem spędzali - a zatem im dłużej dane jej było mierzyć go skupionym, choć nieśmiałym zwykle wzrokiem, z ukosa raczej, niż wprost (bo, jak mówiła matka, gapiły to się tylko zuchwałe i nieskromne dziewuchy) - tym bardziej mu tej umiejętności zazdrościła. Nie pazernie jednak, bez zawiści, a ze szczerym podziwem. Bo nim poznała Blake'a Griffitha, zwyczajnie nie wiedziała, że tak się da.
  • Żyć pełną piersią, nie zaś wyłącznie - ile trzeba. Rozmówców wybierać sobie z szacunkiem dla samego siebie, nie godząc się na znajomości wyjałowione z głębszego znaczenia. Wspomnienia zbierać na zapas, nie tylko archiwum budując w pamięci, ale i azyl, do którego wrócić by można w każdej chwili, jeśli rzeczywistość okazałaby się nagle niewłaściwą, czy niewystarczającą.
Ale przecież Woody... - oponował natychmiast któryś z głosów w jej głowie, w poprzek stając na drodze, jaką pobiec chciała myśl poprzednia.
Tak, Woody w końcu... - w dyskurs wejść gotów był już i następny...
Bo faktycznie, Woodrow przecież po mapach okoliczności poruszał się bez lęku, lecz ruchom jego i zachowaniom towarzyszyły zupełnie inne emocje niż te, które Lucerne dostrzegała kiedyś u Griffitha. Nie beztroska, popędliwa chęć nasycenia ciekawości i potrzeby odbywania rozmów, czy wiązania nowych relacji z innymi, lecz uważność i ostrożność godna dzikiego wilka zwierzęcia, im bliżej znajdował się miasta - tym bardziej balansująca na granicy z nieufnością (nigdy wrogością przy tym, jeśli nie było potrzeby).
Właśnie od Blake'a więc Luce uczyła się otwartości nieprzesyconej próbami przewidzenia, co jaki może być krok czy ruch tej drugiej strony. Kolejne zagranie.
  • Wet za wet, Blake.
    Szach, i mat.
Gdy myślała o nim w ostatnich miesiącach - a robiła to częściej niż pewnie przypuszczał, choć zwykle w okolicznościach przypadkowych zupełnie, gdy myśl późnoletni wiatr zwiał w stronę wspomnienia wspólnych spacerów, albo nowy smak herbaty zwabił w przeszłość, którą z Griffithem dzieliła - często to uświadamiała sobie właśnie. Że nikt inny, jak Griffith, nie pokazał jej, jak świat z dala od domu - nie lasy Greenwater więc, i nie polany za domostwem Lynchów - da się eksplorować.
Dał jej wzór.
A potem - dał jej mętną, martwą ciszę, na którą i ona, z braku umiejętności reagowania chyba, odpowiedziała milczeniem.
  • Szach, i mat.
I to, co miało być krótką pauzą, stało się wieloletnią rozmową prowadzoną bez liter i bez słów. Bez listów i bez telefonów. Konwersacją prowadzoną z dwóch krańców tej samej drogi.

Ale teraz?
  • Luce, wtulona w postać mężczyzny, nie zobaczyła jego uśmiechu. Mogła jednak go poczuć.
Teraz proponował jej komprorezjmmis. Spotkanie nie na rozdrożu dróg, lecz w połowie tej samej.
- Tak - szepnęła, palce na materiale jego kurtki zaciskając nieporadnie może nieco, lecz mocniej niż chwilę temu - jakby nie tyle upewniała się, że Blake jest obok, ale też - że znowu jej nie zostawi (lub, że tym sposobem - silniej się go trzymając - samej sobie nie pozwoli znowu odejść). - Tak, Blake. Spotkam się z tobą w połowie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ty durny bachorze! Czemu się plączesz pod nogami? Nie wystarczy ci jedno podbite oko? Chcesz zarobić w drugie?!
Otrząsnął się z bolesnych wspomnień, tak realnych, że ze strachem rozejrzał się dookoła siebie, bo był praktycznie pewien że jego matka stoi gdzieś za nim i znowu traktuje go tak, jakby miał sześć lat, jakby był balastem, nic nieznaczącym śmieciem, którego należy się pozbyć. Potrząsnął głową. To było lata temu, ten ból, płacz krzyk i niezrozumienie nadal go prześladują, ale gdzieś w zakamarkach jego podświadomości pozostaje ten obraz: ta, która powinna darzyć go bezgraniczną miłością, nienawidziła najbardziej na świecie.
Nie wiedział, co ma robić. Przyjechał tutaj trzy miesiące temu w poszukiwaniu biologicznego ojca, ale ani trochę nie czuł się pewnie w tym mieście. Nieznane miejsca, pełno ludzi, nawet wieczorami było tu tłoczno, a Grimes unikał zatłoczonych miejsc, najchętniej zamykając się w swoich czterech ścianach, w otoczeniu muzyki dzięki której nie wylądował jeszcze w wariatkowie. Mimo wszystko, miał to szczęście że dosyć szybko znalazł pracę, dzięki której, przynajmniej przez jakiś czas będzie mógł się utrzymać, chociaż nie chciał zostawać tutaj dłużej, niż to konieczne. Nigdzie nie czuł się bezpiecznie, zawsze w jego oczach było widać ten cholerny strach który uniemożliwiał mu normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Może naprawdę powinien zamknąć się w pokoju bez klamek? Tam może będzie bezpieczny...
Rozejrzał się dookoła, nawet nie zdawał sobie sprawy z kierunku, w którym idzie i po prawdzie, nieco się zagubił, zauważając, że zawędrował aż na pobliski cmentarz. Kompletnie nie wiedział, gdzie jest i z jednej strony znowu w jego duszy zakiełkowało ziarno strachu, ale z drugiej poczuł ulgę, że w okolicy nie ma zatłoczonych ulic, tylko nieliczni odwiedzający groby spieszyli w różnych kierunkach. Jeszcze raz rozejrzał się dookoła, nim ruszył między alejki, przeskakując spojrzeniem z jednego nagrobka na drugi, odczytując daty i nazwiska, w głowie mając kompletną pustkę. W takich chwilach jak ta rozmyślał, co by było gdyby nie obudził się w szpitalu. Pewnie miałby święty spokój.
Jego wzrok spoczął na jednym nagrobku, zaniedbanym, z ledwo dającymi się rozczytać literami. Jednak to, co przykuło jego uwagę były... kwiaty. Krwisto czerwone róże rosnące obok grobu wydawały mu się nad wyraz niespotykane, przyspieszył więc kroku, automatycznie wyciągając z kieszeni notes i ołówek. Natchnienie przychodziło w najmniej spodziewanych momentach, dlatego zaczął ze sobą nosić coś do pisania, by potem, nocami komponować piosenki o rzeczach bliskich jego sercu, a także tych, o których nie miał pojęcia. Kucnął przed grobem, zapatrzony w róże, przygryzając wysłużony już ołówek, nie zwracając uwagi na ludzi którzy przechodzili za jego plecami. Teraz nic nie miało znaczenia.
- Te róże mają kolor twoich ust, które wypowiadały kolejne kłamstwa... – mruknął, zapisując wszystko to, co w tej chwili przychodziło mu do głowy, nawet nie patrząc na kartkę papieru w kilku prostych słowach nawiązał do tej intensywnej barwy. Artysta wszędzie znajdzie inspirację. Bachor, darmozjad, gnojek. Nastrój prysł, te słowa całkowicie zburzyły jego wewnętrzny spokój, wstał więc, momentalnie wpadając na mężczyznę który przechodził dosłownie za jego plecami. Tylko cudem nie upadł na ziemię, jednak serce zaczęło mu walić jak oszalałe.
– Przepraszam... – mruknął, rzucając tylko szybkie spojrzenie na twarz nieznajomego, nim wbił wzrok w kurczowo trzymany notes.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To nie był pierwszy raz, kiedy wszystko zwaliło mu się na głowę. Ba, to, co teraz przeżywał, mógłby opisać kiczowatym określeniem "light", rodem z pierwszej lepszej butelki Coca-Coli czy Pepsi, bo przechodził w swoim życiu gorsze zawirowania, niemniej... Naprawdę był wściekły, a emocja ta utrzymywała się i gniła w jego wnętrzu już któryś dzień. Dokładnie piąty dzień. Już piąty. Mijał prawie tydzień, odkąd nie odezwał się słowem do swojego najlepszego przyjaciela w ramach oczywistej kary za to, w jak podłym położeniu go postawił, bezmyślnie przyznając się przed nim do zdrady swojej narzeczonej. Czuł się podle, siedząc w czwórkę przy jednym stole i przymuszając się do fałszywych uśmiechów oraz równie grzecznościowych rozmów, udając, że jeszcze przed przyjściem ich partnerek zupełnie nic się nie stało. Był sobą wręcz zniesmaczony, że nie zdobył się wtedy na jakąś reakcję i nie wyciągnął zdobytych informacji na wierzch, ale, cholera, co on mógł w tamtej chwili zrobić? Siedział więc całą, podwójną randkę rozbity, finalnie nie zjadając wiele z talerza i zastanawiał się, czy miał większe prawo do rujnowania narzeczeństwa przyjaciela, do ranienia przyszłej szwagierki obrzydliwą tajemnicą, czy może bardziej do oszukiwania własnego sumienia, które miałoby się lepiej, gdyby o niczym się nie dowiedziało. A to miał być miły wieczór, dobre sobie, sumował zgryźliwie w umyśle, idąc szybkim, zamaszystym krokiem przez cmentarne alejki, równocześnie dzierżąc w dłoniach pękaty, szklany znicz. Pod pachą towarzyszyła mu również szmaciana torba z różnymi wkładami oraz miniaturowymi wersjami środków czystości, grzęznących gdzieś pomiędzy kilkoma, kolorowymi ścierkami.

Lysander, jako dziecko imigrantów, próżno mógł szukać swoich krewnych na amerykańskich cmentarzach. Właściwie na Crown Hill Cemetery znalazł się tego dnia pierwszy raz i zupełnym przypadkiem, czego dowodem była szeleszcząca w kieszeni jego granatowego płaszcza, samoprzylepna karteczka z dokładnym opisem, w której alejce znajdował się poszukiwany przez niego nagrobek - teorii należący dopiero do jego przyszłej rodziny, bo babci partnerki Hwanga. Dziewczyna miała go posprzątać tego dnia osobiście, jednakże najwyraźniej okupiła powrót ze wcześniej wspomnianej kolacji własnym zdrowiem, gdyż jakoś poprzedniego dnia zaczęła nieznośnie kichać w przeróżne chusteczki, toteż Lysander, jako na ogół dobra, druga połowa, chwycił przygotowane rzeczy we własne dłonie i wyszedł z domu w ramach kulawego zastępstwa. W zasadzie, idealnie się nawet złożyło, bo młody chłopak potrzebował jakiegokolwiek powodu do opuszczenia swoich czterech ścian, a spokojny, zadumiony cmentarz stanowił idealną lokację. Szczególnie w połączeniu ze zrobieniem dobrego uczynku i zaoszczędzenia ewentualnego zapalenia płuc wybrance. Chociaż mogłoby być odrobinę cieplej, westchnął w myślach, przycisnąwszy do ust miętowy szal, na moment przekładając znicz do zaledwie jednej ręki i... To był jego błąd. Duży błąd.
Wszystko bowiem dlatego, że zaraz po tym geście, zupełnie niespodziewanie, minąwszy jeden z wielu nagrobkowych rzędów, poczuł uderzenie w swój lewy bok, przez co zakołysał się niebezpiecznie. Nie upadł, co prawda, ale nieznajomy skutecznie wytrącił mu wtedy z rąk to, co trzymał, a dźwięk tłuczonego szkła zabrzmiał niemal równo z wypowiedzianymi przez wyższego mężczyznę przeprosinami. Tylko, ach, co mu po nich, kiedy znicz dla babci jego dziewczyny stał się nagle zupełnie nieużyteczny?

Przez chwilę wydawało się, jakby zdarzenie do niego nie doszło. Wpatrywał się przez krótką chwilę w ziemię, na której znajdowały się resztki szkła i plastiku, aż wreszcie skierował wzrok na Grimesa, początkowo chcąc zwyzywać go od najgorszych w niewybrednych słowach, ale... Powstrzymał się. Musiał się powstrzymać. To nie było już miejsce jego licealnego zesłania, w którym to mógł robić, co chciał, będąc względnie anonimowym. Wrócił do Seattle, gdzie był mniej lub bardziej rozpoznawalny i w odbudowaniu kariery nijak nie pomógłby mu ewentualny artykuł, jak to przeklinałby na cmentarzu, bo przecież nie byli tam sami. Z tej więc okazji łaskawie i jedynie wskazał dość agresywnym ruchem ręki na jego stratę, czekając na dalsze słowa Coreya, do którego chyba też dopiero wszystko zaczęło docierać. Bo chyba nie myśli, że swoim mętnym "przepraszam" cokolwiek naprawi?! Co ja teraz zrobię? Nawet nie wiem, gdzie i kto kupił ten znicz, a wyjdę na jakąś miernotę, jeśli przyznam się, że przerosło mnie upilnowanie kawałka szkła! Momentalnie poczuł, jak poliki zapłonęły mu złością, przez co musiał odgarnąć szal nieco w dół, odsłaniając całą swoją twarz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Żył w swoim własnym świecie, myśli gnały mu niczym wiatr, w nielicznych chwilach spokoju dając mu natchnienie, kierując jego dłońmi, sprawiając że na tonach papierach zapisywał to, co dla innych było ulotne, a dla niego twarde i dostępne. Gdy przenosił natchnienie na papier raz po raz czuł się wolny, tak jakby był normalny robił to, co kochał i nigdy nie przeszkadzały mu niecodzienne miejsca, w których sięgał po notes i ołówek. Cmentarz nie był niczym niezwykłym, zdarzało mu się już pisać w publicznych ubikacjach, na torowisku, na środku jeziora. Inspiracje znajdował wszędzie, szkoda że tylko wyobraźnia na tym korzystała, a nie jego codzienne życie. Bo tutaj niewiele się zmieniło. Nadal był strachliwy, nadal nie potrafił odnaleźć się w tym mieście, nawet mimo krótkiego stażu, jaki miał, było to miejsce obce, w którym ani trochę nie czuł się jak w domu. Po prawdzie żadnego miejsca nie mógł nigdy nazwać domem. Nigdzie nie czuł się dobrze odkąd trafił do bidula, odkąd zaczęto go przerzucać między rodzinami jak niechciany balast. Zrozumiał, że musi radzić sobie sam. Ale kiepsko mu to wychodzi.
Tylko gdy był sam, czuł się w miarę dobrze, gdy nie czuł na sobie żadnych ciekawskich spojrzeń, gdy nikt nie próbował z nim rozmawiać, skupić na sobie jego uwagi. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że może się komuś podobać. W tych sprawach nie miał żadnego pojęcia, dlatego w swoich piosenkach starał się unikać tematów miłości, czy bliskości, czegoś co jest dla niego obce i czego najzwyczajniej w świecie nie rozumie. Może kiedyś, w dalekiej zapewne przyszłości zazna tego uczucia. I nie ucieknie od niego, jak przestraszony szczeniak.
Jego wewnętrzny spokój runął jak zamek z kart, gdy tylko zrozumiał że swoim zbyt szybkim ruchem, oczywiście nie specjalnie, wpadł na kogoś. Kolejne, co dotarło do jego uszu, to brzdęk szkła i już od tej chwili wiedział, że wpadł w niemałe tarapaty. Dlatego z jego gardła wydobyło się to ciche przepraszam, dlatego znacząco skulił się w sobie niczym uczeń karcony przez nauczyciela, patrząc tępo w notatnik, jakby tam chciał wyczytać cały bieg dalszych wydarzeń. Nerwowo przełknął ślinę, czując jak serce wali mu jak oszalałe. Unikał ludzi, unikał stresujących go sytuacji, najchętniej zamknąłby się w domu i w ogóle nie wychodził. Złapał kilka oddechów chcąc jako tako uspokoić galopujące niczym koń wyścigowy serce, raz zaciskając, raz rozluźniając dłonie co zwykle pomagało mu się pozbierać. Zebrał się na odwagę i dłużej spojrzał na nieznajomego który nie odezwał się ani jednym słowem. W oczach Coreya był tylko i wyłącznie strach. Paniczny, paraliżujący go strach.
- Ja... ja naprawdę przepraszam, nie zauważyłem Pana. Ja... odkupię ten znicz, naprawdę. – mówił cicho, ale wyraźnie, cudem utrzymując kontakt wzrokowy, chociaż jego spojrzenie raz za razem patrzyło gdzieś ponad ramieniem mężczyzny. Byli podobnego wzrostu, a czuł się jakby tamten miał trzy metry, a Grimes był nic nieznaczącą mrówką którą można rozdeptać, albo przypalać promieniami słonecznymi przez lupę. Łamaga, miernota, pierdoła, taki właśnie jesteś, nic tego nie zmieni, nic! Głos jego matki wwiercał się w jego mózg, zagryzł wargę, aż poczuł metaliczny posmak w ustach, chcąc wyrzucić to z głowy, ostatkiem silnej woli wyrywając się ze szponów szaleństwa. - Um... gdzieś tutaj widziałem stoisko, mogę iść i kupić, naprawdę... jeszcze raz przepraszam. – zaciął się z tym przepraszam jak katarynka, ale nikt go nie nauczył, jak ma postępować w takich sytuacjach. Wbił spojrzenie w stłuczony znicz, modląc się w duchu o to, by mógł w jednym momencie zniknąć. Ta złość jaką mimowolnie dostrzegł w oczach mężczyzny przeraziła go, spodziewał się najgorszego, nawet tego że zaraz wyląduje sam w jednym z tych grobów. Chociaż, czy w jego sytuacji to nie jest doskonały pomysł?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Niegdysiejsza, młodzieńcza gwiazdka estrady coraz bardziej zanikała w lustrzanym odbiciu Lysandra. Jego uśmiech nie przypominał tego, w jaki sposób weselił się wśród przyjaciół i fanów jeszcze parę lat temu, ni w jego oczach nie błyszczało szczęście, które dawało się kiedyś uświadczyć na starych sesjach zdjęciowych do błyskawicznie wydawanych singli. Obecnie był zupełnie inny i może dlatego ludzie coraz częściej przestawali go poznawać na ulicach. Wyższy, starszy, poważniejszy oraz chyba zbyt bardzo zgorzkniały wcześniejszymi porażkami. Nawet z jego włosów sprały się wszystkie oznaki licealnego rozjaśniacza, prezentując sobą głęboką, naturalną czerń, w jakiej tkwił cieleśnie i mentalnie kolejny rok.
Zestawiając wspomniany stan rzeczy z niedawnymi perturbacjami w sferze przyjacielskiej, trzeba było przyznać, iż Corey nie trafił na najlepszy okres w życiu muzyka, a bardziej na niebezpieczną mieszankę wybuchową, która obecnie przybierała kształt tykającej bomby zegarowej, jaka błyskała się złością w jego niemalże czarnych tęczówkach. Szczęśliwie, resztki strachu o własną reputację skutecznie przydeptały odpalony lont, zapobiegając ewentualnej eksplozji, choć odpowiednio zapytany, Hwang powiedziałby dyplomatycznie, że powstrzymał go wtedy "wysoki poziom kultury osobistej". Ach, no i może to spojrzenie kopniętego w żebra szczeniaka, westchnął w duchu, odgarniając wspomniane wcześniej, kruczoczarne kosmki włosów do tyłu, które i tak, w krótkim czasie, na nowo opadły mu na twarz.

Odetchnął. Co prawda, dalej z wyczuwalną złością, jednak może nie tak wielką, jak jeszcze w paru ostatnich sekundach pomiędzy nim, a Grimesem.
- Patrz lepiej, gdzie idziesz. Wyrosłeś mi prawie spod ziemi! - napomknął niekoniecznie grzecznie, jednak w porównaniu z jego poprzednim scenariuszem, rzuconą uwagę dało się porównać co najwyżej do nieprzyjemnego, lecz w pełni zasłużonego pstryczka w nos, w odwecie za poniesione straty materialne. Choć w zasadzie Lysander poniósł w tym "starciu" również i straty moralne, gdyż skłamałby, gdyby powiedział, że nagle wyłaniająca się postać z pobliskich, różanych krzaków i równie niespodziewane uderzenie go nie przestraszyło.
Co ciekawe, w złości, kontrastowo nie użył w stosunku do ewidentnie starszego mężczyzny żadnych tytułów grzecznościowych, co już samo w sobie traktował jako otwarty wyraz urazy i pogardy w stosunku do niego. W końcu, mieszkając przez parę lat w Seulu, winien być wysoce wrażliwy na odpowiednią tytulaturę, jaka aktualnie, pomiędzy pracownikiem radia a gwiazdorem, rysowała się okrutną tragikomedią.

No dobrze, ale co teraz?
Nie miał bladego pojęcia, ile roztrzaskany znicz był wart i czy dało się załatwić jakiś podobny, w ramach zastępstwa. Nie przyjrzał mu się dokładnie, bo zwyczajnie nie rozważał możliwości stłuczenia go w tak głupi sposób. W ogóle nie rozważał jego utraty. A znając moje szczęście, pewnie zrobiono go na jakieś specjalne zamówienie, prychnął w myślach, niemalże natychmiast odrzucając ideę, w której poprosiłby o jakieś pieniężne wyrównanie i zniknął z pola widzenia nieznajomego, bo absolutnie nie chodziło mu wówczas o kwestie finansowe. Bardziej o to, aby nie czekała go, w najgorszym wypadku, domowa awantura, czy też inne płacze w "nagrodę" za niedopilnowanie spraw, jakich to tak ochotniczo się podjął. Bo przecież "dobrymi chęciami Piekło jest wybrukowane", nie? Czy jakoś tak...
- Ma być identyczny - burknął chmurnie, niejako przerzucając w tym miejscu na Coreya cały ciężar ustalenia wszystkich detali z okolicznej sterty szkła, a następnie, w udawanym niewzruszeniu, odwrócił się do niego plecami, rzucając coś jeszcze pod nosem o tym, że będzie czekał na końcu piątej alejki, zanim zdecydował się od niego odejść.

Czy na tym etapie znajomości mógł mieć pewność, że Corey dotrzymałby obietnicy? Naturalnie, że nie, ale nie wyobrażał sobie pójścia razem do któregoś stoiska, gdzie nadzorowałby, niczym nieubłagana Kostucha, jak dygoczący ze strachu Grimes wyciągałby pieniądze z portfela na zakup równie szpetnej, co poprzednia lampki nagrobnej, kiedy przecież mógł w tym czasie robić bardziej pożyteczne rzeczy, niźli upiornie dyszeć w kark starszego. Dodatkowo naprawdę wolał, żeby zszedł mu z oczu jak najszybciej, bo nic tak nie drażniło jego perfekcjonistycznej duszy, co właśnie zrujnowane plany. A, cholera, te na dziś były proste. Tylko sprzątanie! Tylko! Niech to wszystko szlag...

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Powiedzieć, że Corey był dziwny to stanowczo za mało. On był cholernie nieprzystosowany do życia w społeczeństwie, do tego by nawiązywać jakiekolwiek relacje międzyludzkie do których nawet nie był zdolny. Co i rusz zamykał się w swoim własnym świecie, mając nadzieję że tam nikt go nie skrzywdzi, że nie będzie musiał ponownie przechodzić przez to całe piekło, jakim okazał się okres jego dzieciństwa, a także późniejsze losy, kiedy przez zwykłe zrządzenie losu został porwany i zmaltretowany. I tylko pamiętna blizna przypomina mu o tym że utracił nie tylko część siebie (dosłownie oczywiście), ale także wiarę i nadzieję na to, że kiedyś wszystko się zmieni. Gdyby nie muzyka, skończyłby na takim właśnie cmentarzu.
Bo to właśnie muzyka sprawiała, że kurczowo trzymał się życia. Miał do niej talent, był samoukiem, ale nie pragnął poklasku, czy blasku fleszy, bojąc się zatłoczonych miejsc, a takie są przecież koncerty. W muzyce odnajdywał ukojenie, zachęcany do pisania i komponowania oddawał jej całego siebie, uznając ją za jedyną miłość i najbliższą przyjaciółkę, która pocieszałą go dobrym słowem i sprawiała że świat robił się chociażby odrobinę jaśniejszy. Gdy pisał, bądź gdy puszczał muzykę w miejscowym radiu, był kimś zupełnie innym. W takich chwilach pozwalał sobie na odsłonięcie chociaż odrobiny swojego prawdziwego ja: człowieka z pasją który oddaje swojej pracy całe swoje serce. Och, gdyby muzyka potrafiła rozwiązywać wszystkie problemy w jego życiu. Byłby... normalny.
Spuścił wzrok z mężczyzny, nerwowo przełykając ślinę.
- Nie zauważyłem Pana. Zagapiłem się, myślałem że nikogo nie ma... – zawiesił głos bo znowu chciał powiedzieć to durne przepraszam, a to mogłoby zirytować nieznajomego. Oczywiście, nie umknął mu fakt, że ów człowiek jest znacząco młodszy od niego samego, aczkolwiek Corey w tej chwili nad tym się nie zastanawiał, poza tym sam nie wyglądał na swoje lata, śmiało mógłby uchodzić za dwudziestocztero latka, aczkolwiek pogłębiający się stres mocno go postarzał. Nie był też typem, który od młodszych wymaga szacunku. Nienauczony, jak obchodzić się z ludźmi, nie wiedział, że tak powinno właśnie być. Mógł jedynie w kółko przepraszać i modlić się, by mógł jak najszybciej stąd zniknąć.
Na jego kolejne słowa otworzył szerzej oczy i zerknął na kupę szkła pod nogami. Nie miał bladego pojęcia, jak wyglądał znicz nim ruszył na spotkanie z ziemią, widział tylko jego kolor, sądząc po drobinkach szkła, był dosyć duży. Niemniej pokiwał głową i patrząc na oddalającego się nieznajomego pozwolił sobie na odetchnięcie. Normalny człowiek w tej chwili by uciekł i nigdy tutaj nie wrócił. Ale on nie jest normalny. To jego wina i jakoś powinien to naprawić, więc z nadal bijącym sercem skierował swoje kroki w stronę wyjścia z cmentarza, w poszukiwaniu chociaż odrobinę podobnego znicza. Łamaga, wszystko niszczysz, nic nie potrafisz zrobić! Po co się do tego dotykasz?! Matka. Ta która winna go kochać spowodowała że Grimes jest teraz taki, a nie inny. Potrząsnął głową uważnie obserwując znicze, w końcu decydując się na ten, który wielkością i kolorem jako tako przypominał ten stłuczony. Kurczowo trzymając go w dłoniach ruszył z powrotem na cmentarz, zerkając na numerację alejek. Trzy. Cztery. Pięć. Z daleka dostrzegł sylwetkę mężczyzny przy jednym z grobów. Policzył do dziesięciu i zbliżył się do niego, modląc w duchu by trzymany znicz nie wypadł mu z rąk.
- Um... mam znicz. Chyba jest podobny do tamtego. – mruknął, gdy zrównał się z nim, mimowolnie utrzymując dystans wyciągnął dłonie prezentując swoją zdobycz, przeskakując spojrzeniem to na mężczyznę, znicz i grób, niczym spłoszone zwierzę, które szuka drogi ucieczki.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Hwang starał się podejść sprawy wyczyszczenia grobu czysto zadaniowo, nie pragnąc dopuścić do siebie jakiegokolwiek uczucia. Niekoniecznie miał ochotę na roztkliwianie się nad miejscem spoczynku nieznajomej kobiety, jakkolwiek serdecznym człowiekiem (wedle opowieści partnerki) by nie była. Dawno już nie płakał i wolał, aby tak pozostało, ponieważ znał siebie jeszcze na tyle dobrze, że gdyby pozwolił sobie na uronienie pojedynczej łzy, nagle w jej miejscu pojawiłby się wodospad kolejnych. Ostatni raz pozwoliłem sobie na płacz wtedy, gdy zastałem pusty pokój w licealnej bursie i niczego sobie nie wytłumaczyliśmy, zagaił do siebie, w myślach, i równocześnie przystanął przy odpowiedniej płycie. Musiał odgonić od siebie te niewygodne, wspomnienia z przeszłości, które w ostatnich dniach zdawały się wrócić do niego ze zdwojoną siłą.
Lysander niedawno dowiedział się, że były współlokator był obecnie w Seattle tak, jak i on. Co więcej, pracował całkiem niedaleko jego nowego mieszkania, toteż kwestia kontaktu wydawała się banalna, ale nie wiedział, czy powinien wykorzystać darowaną od losu szansę. Co, jeśli obudziłoby się w nim stare uczucie? Co, jeśli, tak jak w jego sytuacji, u boku chłopaka był już ktoś inny? Co, jeśli znowu nie doszliby do żadnych wniosków? Wreszcie zaczynało mu się w życiu układać i bał się, że wszelka próba ożywienia kontaktów mogła sprawić, że jego rzeczywistość okazałaby się budowana na piasku, ale... Cholerny Quon musiał mi zagrać na emocjach i powiedzieć, że źle mu się wiedzie. No po prostu musiał, żeby, nie wiem, gryzło mnie sumienie po nocach. Jakby jego własne problemy dostatecznie mnie nie zatruły.
- Wystarczy, trzeba tu ogarnąć... - prychnął, zrzucając szmaciankę z niewyspanego ramienia na pobliską trawę, a następnie pokręcił głową raz w lewo, raz w prawo, jakby próbował tym sposobem wyrzucić z umysłu wcześniejsze przemyślenia. Jako przykładny chrześcijanin, zmówił jeszcze krótką modlitwę przed nagrobkiem, zanim wyciągnął z torby wszystkie, przygotowane środki czystości. Pozdejmował również z płyty to, co mogłoby ucierpieć w kontakcie z chemią lub po prostu utrudniać mu dostęp do zabrudzonej powierzchni, a następnie zabrał się do przysłowiowej roboty, która, w jego opinii, była w tym miejscu naprawdę niezbędna. Już po pierwszym przetarciu szmatki Lysander zauważył tak duże ilości kurzu i szeroko pojętego brudu, że skrzywił się na samą myśl o takim zaniedbaniu. Być może jego obrzydzenie potęgował sam fakt bycia nieuleczalnym pedantem, jednakże, nie ukrywając, wydawało się, że grób dawno nie uświadczył porządnego mycia.
Szkoda tylko, że żaden członek rodziny czy przyjaciel nie poczuł się w obowiązku, skwitował dość uszczypliwie ni to w duchu, ni to pod nosem, niemal natychmiast karcąc się później za taki sposób myślenia. Głównie dlatego, że uzmysłowił sobie, iż sam wcale nie był nikim lepszym, gdyż wszystkie groby, jakie kiedykolwiek się dla niego liczyły, znajdowały się wiele kilometrów od niego. Być może opuszczone. Być może zaniedbane. Ba, cmentarza, gdzie pochowano jego przyjaciół, nie odwiedził ni razu od czasu drugiego pogrzebu, bo pierwej nie czuł się na siłach, a następnie wyjechał do Ameryki, odbudowywać zdrowie. I tak to poleciało. Jeden, drugi rok… Zaraz trzeci.
- Tchórz. Totalny tchórz - ujadał na swoją własną osobę pod nosem, szorując wnikliwie zabrudzenia, aż nagle, tuż za sobą, usłyszał znajomy głos, na dźwięk którego momentalnie się wzdrygnął i spiął. Chyba mnie nie usłyszał...? - Wow, minęło tyle czasu, że zacząłem sądzić, iż jednak nie przyjdziesz... - dodał już znacznie głośniej, niż swoje poprzednie słowa, unosząc głowę w udawanym niewzruszeniu. Niekoniecznie kłamał, bo faktycznie nie liczył na dobre serce Coreya - którego, nawiasem mówiąc, najwyraźniej wystraszył sobą tak bardzo, że do tamtej chwili zdawał się dygotać przed nim ze strachu. Choć mimo nieco gburowatej i chmurnej natury ex-idola, naprawdę nie było czego się bać.

- Ech... Wygląda podobnie, więc może nikt nie zauważy - rzucił jeszcze tuż przed wstaniem od pomnika, a następnie podszedł do Grimesa, odbierając z jego rąk równie pękaty, zielonkawy znicz, co poprzedni. W zasadzie był na tyle spójny gabarytowo z pierwowzorem, że Hwang dopuszczał do siebie myśl, że być może stanowił ten sam model, co rozbity, jednak wolał nie wygłaszać tak śmiałych opinii na głos. Nie po tym, co zdołał zmalować przed chwilą, karcąc się na głos w miejscu publicznym. Chyba wystarczy tych śmiałości na dziś.
Cóż, w każdym razie, Lysander przezornie zdecydował się odstawić odkupiony znicz wśród zdjętej z pomnika reszty, aby nie narazić go na podobny los, co jego poprzednika. Kolorowe szkła wydały z siebie delikatny pogłos, kiedy równie subtelnie dotknęły swoich ścianek.
- No, już, bez nerwów. Uznajmy, że jesteśmy kwita, więc dzięki - powiedział uspokajająco, ale i odrobinę przepraszająco w stronę wyższego, decydując się również na wyciągnięcie w tym miejscu ręki w jego kierunku. Ot, na znak zgody, którą przecież ułamek sekundy temu zadeklarował. W końcu zachował się w porządku. Nie powinienem już na niego warczeć. Zdarza się. W zasadzie też się trochę za bardzo zamyśliłem. - Lysander Hwang. Przepraszam, że mogłem wcześniej zabrzmieć trochę oschle, ale znicz kupiła moja dziewczyna i nie chciałem żadnych nieprzyjemności z tytułu zbicia go. Chyba rozumiesz...

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wszystko przez róże. Krwistoczerwone róże z kolcami które potrafią rozciąć palec do krwi, jeśli źle je złapiesz. Wszystko przez to, że niespodziewane natchnienie dopadło go akurat przy tym grobie. Nie panował nad tym, gdy czuł impuls sięgał po ołówek, przeskakując od myśli do myśli, zapisując coraz to nowe kartki, pozwalając sobie na oczyszczenie głowy z przykrych wspomnień, z bólu, strachu i niepewności która co i rusz go dopadała. Powinien zostać w domu, albo poprosić o dodatkowe godziny w radiu, by nie musieć przebywać z ludźmi, którzy go przerażali, którzy za każdym razem patrzyli na niego dziwnie gdy unikał ich spojrzenia i mimo swojego wzrostu, garbiąc się, wydawał się być dwa razy mniejszy od nich. Zatracał się w świecie fantazji, w słowach przelewanych na papier które były dla niego wszystkim. To był jego świat gdzie żaden człowiek nie mógł go zranić, gdzie nie dopadał go strach a on mógł się uśmiechać ile tylko chciał. I nie słyszał tego cholernego głosu który co i rusz przypominał mu o tym, kim jest.
Zero. Mięczak. Bękart.
Potrząsnął bujną już dosyć czupryną idąc między alejkami, trzymając znicz niczym tykającą bombę, chcąc się go jak najszybciej pozbyć i zniknąć niczym mysz w swojej norze. Mimo tego, jak się na co dzień zachowywał, miał dobre i wrażliwe serce. Samemu nie zaznając za dużo dobroci w swoim życiu, w jakiś sposób chciał ją innym sprezentować. Jedyne, co mu przychodziło do głowy, to właśnie muzyka, coś, co łączy ludzi i pozwala przekazywać emocje setki kilometrów dalej. Grając czuł się wolny, pozwalał sobie być tym, kim zawsze chciał być: artystą dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Schodził jednak szybko na ziemię ilekroć przychodziło mu rozmawiać z kimś, bądź przebywać w zatłoczonym miejscu. Taki typ.
Nie usłyszał jego słów, zbyt skupiony na tym, by nie potknąć się i nie rozbić tego cholernego znicza. Może to nawet lepiej, inaczej zapewne jeszcze bardziej by się zamknął w sobie, znowu by usłyszał ten głos który mówi mu że do niczego się nie nadaje, a tak miał jeszcze szansę wyjść cało z tej sytuacji. Popatrzył na niego uważnie, a w jego oczach na chwilkę pojawiła się nutka urazy której nijak nie potrafił ukryć.
- Przecież powiedziałem, że odkupię znicz. – mruknął cicho, ale na tyle pewnie, że jego samego to zaskoczyło. Owszem, Corey to strachliwy facet, jednak jest słowny. Jeśli coś obiecał (co zdarzało się naprawdę rzadko) to zawsze wywiązywał się z takiej obietnicy. Nawet jeśli miał ochotę uciec jak najdalej stąd, wiedział że musi to zrobić. Oddał mu znicz, unikając dotyku dłoni, nieprzywykły do jakiegokolwiek dotyku nie potrafił sobie radzić z takimi prostymi rzeczami jak uściśnięcie dłoni na przywitanie.
Przerażonym spojrzeniem zerknął najpierw na jego twarz, potem na wyciągniętą rękę. Mimowolnie serce znowu zaczęło mu szybko bić, a oczy otworzyły się jeszcze szerzej. Teraz na pewno chłopak pomyśli że ma do czynienia z jakimś wariatem. Wziął dwa głębokie wdechy i wyciągnął drżącą dłoń by uścisnąć jego rękę, chociaż nie można tego było nazwać prawdziwym uściskiem, jednak tylko na tyle Grimes mógł się zdobyć. Szybko cofnął dłoń chowając ją za plecami.
- Corey Grimes. To zrozumiałe. Rozumiem. – nie, nie rozumiał. Nigdy nie miał dziewczyny, nigdy nie znalazł się w nawet minimalnie podobnej sytuacji, starał się jednak robić dobrą minę do złej gry, by nie zdenerwować chłopaka. Wystarczy mu wrażeń jak na jeden dzień. By zebrać myśli rozejrzał się po okolicy, rzucając szybkie spojrzenie na nagrobek, na to jak Lysander przygotował wszystko i chyba zaczął działać. Żal brunetowi było widzieć takie miejsca, zapuszczone i brudne groby o które nikt nie gra, nadgryzione przez ząb czasu który każdego dopadnie. - Um.. potrzebujesz pomocy? Wygląda na dosyć brudny. – powiedział i nim towarzysz zdążył zareagować, sięgnął po samotną szmatkę chcąc czymś zająć lekko spocone już ręce. Mawiają że praca fizyczna pozwala oczyścić umysł i pozbierać się do kupy. Nie zawsze działa, Corey jest tego świetnym przykładem, aczkolwiek bywają chwile gdy jest mu łatwiej myśleć, gdy coś robi. Uklęknął obok grobu i spojrzał na niego nieśmiało.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Lysander niemalże natychmiast wzruszył subtelnie swoimi ramionami, w reakcji na uświadczoną, lekką urazę w oczach Coreya. Sądził, iż ten nie powinien wówczas brać jego uwagi tak bardzo do siebie, gdyż ludzie bywali różni - na każdych etapach życia, idol uświadczył czasem naprawdę skrajne postawy moralne, a obecnie nie był na tyle optymistycznie nastawiony do świata, żeby mimowolnie zakładać najlepsze opcje z możliwych. W zasadzie wręcz przeciwnie - wolał umieszczać swoje oczekiwania wobec innych najniżej, jak się dało, a potem się, co najwyżej, miło rozczarowywać. Cóż, albo ewentualnie smętnie kiwać głową w ramach przyznawania sobie racji.

Nie zamierzam go chwalić. Ja wiem, że zachował się należycie, a i on sam zdaje się również sobie to uzmysławiać, skwitował w myślach, wyciągnąwszy doń rękę, zupełnym przypadkiem zauważając to, jakoby Corey odrobinę pobladł na twarzy. Ze strachu? Szczególnie wtedy, kiedy z wyraźnie zarysowaną w tęczówkach paniką spojrzał się w ciemne oczy Lysandra, a następnie, drżącą dłonią, pochwycił tę jego.
Naprawdę jestem aż taki straszny?
To pytanie zdawało się wwiercać w jego głowę coraz intensywniej, kiedy tak pobieżnie przeanalizował swoje zachowanie i ogólną prezencję jeszcze raz. Skłamałby, gdyby powiedział wtedy, że nie odczuł choć minimalnego zaniepokojenia, bo przecież jak miałby wrócić niebawem na scenę, kiedy aktualnie tylko odstraszałby ludzi od siebie? Po tylu latach niekoniecznie pełnej szczerości nie chciał prezentować na swojej twarzy szerokich uśmiechów, jednak właśnie takie sytuacje uświadamiały go, że po ukochanym chłopcu ze sceny niewiele zostało i być może powinien zachować w sobie resztki ciepłej sztuczności. A przynajmniej tak wkręcał sobie wówczas Lysander, będąc przecież zupełnie nieświadomym problemów wyższego mężczyzny, który przedstawił się jako Corey.
- Hm? Co? - mruknął niewyraźnie, maltretując w rękach żółtawą ścierkę, ewidentnie spóźniając się z jakąkolwiek reakcją, bo gdy zdawało się, że słowa Grimesa wreszcie zaczęły do niego docierać, starszy miał już w rękach drugą, tym razem niebieską szmatkę w dłoniach. - Naprawdę jesteśmy kwita, ale jeśli proponujesz... - zapewnił z lekkim westchnięciem, bo w zasadzie na tamten moment pomoc Coreya nie była mu jakoś wielce niezbędna, jednakże czasowo Lysander wychodził na wszystkim znacznie korzystniej. Poza tym, może jeszcze dalej czuje, że się nie odkupił? Nie mi oceniać, nie mi zabraniać. Byle nic znowu nie zepsuł, podsumował, klękając przy pomniku po drugiej stronie tak, aby być ustawionym do rozmówcy mniej lub bardziej frontem. Bo przecież cisza nie pasowała do studenta muzyki, który nawet uczył się czy też sprzątał z słuchawkami w uszach.
- Nie chciałbym cię odciągać od grobów twoich bliskich, żeby nie było - rzucił niezobowiązująco, odkręcając jeden z wielu środków czystości. W zasadzie już od dłuższego czasu zastanawiał się, po co Corey znajdował się na cmentarzu, skoro tak łatwo przyszło mu oderwanie się od swoich zajęć i zaproponowanie pomocy. I nie to, że Lysander nie doceniał jego gestu, bo było w tym coś miłego i to dostrzegał, jednak niekoniecznie potrafił zrozumieć. Sam wyczuwał u siebie doskonale to niezbyt altruistyczne podejście, mówiące mu, że, na jego miejscu, najpierw posprzątałby nagrobki należące do niego, a dopiero potem dopuścił do siebie myśl, że mógłby w zasadzie pomóc komuś jeszcze. Ale może dlatego, że nie mam zbyt wielu bliskich, więc z automatu stawiam ich w pierwszej kolejności? Chociaż czy tak nie powinno być nawet przy większej ilości krewnych? Kiedy stopniowo płyta nagrobna zaczynała odzyskiwać dawny blask, przyszło mu do głowy pewne rozwiązanie, choć spoglądając na ubranie Coreya, dość szybko zwątpił w swoje przeczucia. Nie wygląda, ale może jest częścią obsługi cmentarza? Księgowym? Innym statystykiem? Na grabarza zupełnie mi nie pasuje... Na odwiedzającego bliskich też nie.
- Ach, tak w ogóle, to czym się zajmujesz?

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ballard”