WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie byli już tymi samymi ludźmi. A przynajmniej on już nie był tym Walterem, który gotów był jej w ostatnich miesiącach nieba przychylić, byle tylko dała mu drugą szansę na pokazanie, iż będzie jeszcze mężem, na którego zasługiwała. Nie dała. Za to mógł stwierdzić po tym kilkuminutowym wpatrywaniu się w jej twarz, iż wyglądała... lepiej. Zdrowiej. Nie przypominała już tej słabej, umęczonej kobiety, która nie miała najmniejszej ochoty, by podnosić się z łóżka. W pewnym sensie tylko go to dodatkowo rozzłościło - to, że upływ czasu zadziałał na jej korzyść. W jego przypadku zadziała się rzecz dokładnie odwrotna; nie dość, iż stał się jeszcze bardziej ponurym człowiekiem niż niegdyś, to na dodatek los potyrał go dodatkowo, stawiając na jego drodze kolejną kobietę, znacznie gorszą niż Adore, a przynajmniej tak mu się wydawało, bo przecież nie wiedział, że i jego była żona nie była mu wierna.
Przez moment odczuwał przemożną chęć, aby odejść bez słowa, nie racząc ją ani jednym spojrzeniem. Jednakże nim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, to Marquez zadecydowała za niego i zmniejszyła dzielący ich dystans. A on stał, jak ten kołek, wciąż wstrząśnięty do głębi jej widokiem, pozwalając jej na to. Milcząco i beznamiętnie spoglądał, jak próbuje znaleźć odpowiednie słowa, wcale niczego nie ułatwiając. Wróciłam przecięło głuchą ciszę, która do tej pory między nimi panowała. - Na jak długo? - zapytał na pozór obojętnie, krzyżując z nią spojrzenie i w duchu klnąc na siebie, że spytał właśnie o to. Bo tak naprawdę to pragnął powiedzieć coś zupełnie innego. Tak naprawdę chciał poznać powód. Powód, dla którego postanowiła odejść. Ale nie potrafił się do tego zmusić, po raz kolejny pozwalając dumie wygrać walkę ze zranionymi uczuciami.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czy upływ czasu zadziałał na jej korzyść? Zdecydowanie nie użyłaby takich słów. Może faktycznie nie była już tą zmęczoną kobietą, z zapadniętą twarzą i brakiem jakichkolwiek chęci do wstania z łóżka. Być może osiągnęła tyle, że była w stanie zmierzyć się ze światem, aczkolwiek … nadal jedynie częściowo, w ograniczonym zakresie. Nie była jednak szczęśliwa. Zapomniała właściwie, jakie to jest uczucie. Jak człowiek może z czegokolwiek szczerze się cieszyć. Jak może nie przejmować się głupotami. Adore żyła przeszłością – nadal rozpamiętując chwile, które miały miejsce dwa lata wcześniej i nie budując nowej teraźniejszości. Nie domknęła żadnego rozdziału i nie potrafiła się za to zabrać; przynajmniej nie teraz.
Nie chciała w jakikolwiek sposób naruszać jego przestrzeni i nie wiedziała, czy sama jest gotowa na to, by podejść bliżej. Stojąc, nadal, w bezpiecznym ostępie, czuła się zdecydowanie pewniej – tak jakby opcja ucieczki pozostawała cały czas dostępna. Nie zamierzała jednak odpuszczać, doskonale wiedząc, że prędzej czy później będzie musiała zamierzyć się ze swoimi demonami. – Na stałe. Tak myślę – nie przyjechała w odwiedziny, na dobrą sprawę nie miała nawet do kogo przyjeżdżać, po tym, jak zostawiła ze sobą wszystkich przyjaciół oraz całą rodzinę, nie kontaktując się z nikim przez całe dwa lata. Niejednokrotnie zastanawiała się jednak, czy Seattle, po tym wszystkim, jest na pewno miejscem dla niej. Czy nie powinna spróbować gdzie indziej, pisząc dla siebie nowy rozdział. Dlaczego nie mogła tak po prostu zostawić przeszłości za sobą? – Walter, ja … – wyrwało jej się, chociaż nie była pewna, co chce powiedzieć; podobnie jak wtedy, gdy wróciła ze szpitala. Kolejne przepraszam nie było wystarczające, a dla niego, prawdopodobnie, nie znaczyło nic.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Szczęście było jedynie ulotną koncepcją, w którą z jakiegoś niezrozumiałego powodu wierzyła znaczna część społeczeństwa. Dla każdego była też czymś innym; jedni twierdzili, że są najszczęśliwsi, gdy otoczeni są gronem kochających ludzi, drudzy natomiast stan euforii osiągali dzięki sukcesom zawodowym. Nie brakowało też i buntowników, wyznawców teorii, że to wolność jest prawdziwym źródłem szczęścia. Sam Walter kursował gdzieś pomiędzy tymi trzema obszarami, aczkolwiek z oczywistym nachyleniem w stronę pracy. Wszakże to dla niej zrujnował większość relacji w swoim życiu, prawda? Najpierw małżeństwo z Adore, później każdy przelotny związek, a ostatecznie też i to, co łączyło go ze świętej pamięci narzeczoną. Jednakże paradoks tego wszystkiego polegał na tym, że Rutherford wcale nie był szczęśliwy, nie był nawet blisko. Był wiecznie przygnębiony, a skwaszony wyraz twarzy stał się jego znakiem rozpoznawczym nie tylko na policyjnym komisariacie, a właściwie w każdej sferze życia społecznego, którą postanowił zaszczycić swoją obecnością. Niewiele rzeczy potrafiło go poruszyć, niewiele potrafiło zmusić go do reakcji. Ale to właśnie w tym niewiele mieściła się kobieta stojąca przed nim. Zacisnął mocniej szczęki po usłyszeniu jej odpowiedzi, gdyż po cichu liczył, że szanse na ponowne spotkanie sięgały zera, a tu okazywało się, że nie, wcale nie. - Ach - jedynie tyle uleciało z jego ust, bo co innego miałby jej powiedzieć? Umieram z radości, że nasze drogi będą się przecinać jeszcze nie raz? Powinniśmy ustanowić sobie grafik wizyt na cmentarzu? To wszystko brzmiało źle i nieodpowiednio, więc Walter zdecydował się milczeć. Ba, tak właściwie to był już bliski odejścia, gdy postanowiła się ponownie odezwać. - Co, Adore? - podjął ostrym tonem, dużo ostrzejszym niż zamierzał, ale hej, miał kilka długich lat, by przygotować się do tej nieprzyjemnej konfrontacji, a wszystkie negatywne odczucia wciąż dusił w sobie. - Co chciałabyś ode mnie usłyszeć? Że cieszę się na Twój widok? Że jestem w siódmym niebie? - zadrwił, mierząc ją zimnym spojrzeniem, będąc jednocześnie niewzruszonym faktem, że odstawiał właśnie scenę na jebanym cmentarzu. - Nie jestem. I dobrze wiesz dlaczego - dodał i ponownie usta zacisnął w cienką linię, pragnąc nieco pohamować wszystkie złośliwości, które w tej sekundzie pchały mu się na język. Nie udało mu się jednak zdobyć na kompletną obojętność, bo wzrok, który wciąż utkwiony miał w twarzy Marquez, mówił wszystko, czego on nie potrafił za pomocą słów.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wszystko, dosłownie wszystko, co towarzyszyło temu spotkaniu – cała otoczka, miejsce, okoliczności – przepełniało ją ogromnym smutkiem. Najbardziej jednak bolało ją to, jaki żal dostrzegła w oczach byłego męża. Chociaż nigdy nie spodziewała się, że będzie inaczej, dotarło do niej dość dobitnie, że jej nie wybaczył, nie zapomniał. Po tych wszystkich latach jej obecność w mieście nadal nie była dla niej komfortowa – nie mogła jednak mieć o to pretensji; w jakikolwiek sposób się wkurzać, czy tez irytować. Swego czasu byli partnerami, rodziną, najlepszymi przyjaciółmi – a ona to wszystko zaprzepaściła. W imię czego? Egoistycznie walczyła ze swoją samotnością w najgorszy możliwy sposób: zdradzając. Na to nie było żadnego wyjaśnienia, wytłumaczenia. Gdyby została, mogłaby spróbować odkupić swoje błędy, ale czy kiedykolwiek byłoby tak jak kiedyś, czy ich życie wróciłoby do normy? Prawdopodobnie nie. Ciężko rozwijać relację bez tak fundamentalnej wartości, jaką jest zaufanie.
Tak więc widziała jego reakcję. Widziała i czuła, że nie powinna dłużej w to brnąć i kontynuować rozmowy. Jak jednak wspomniałam – nie potrafiła odwrócić się i odejść, po raz kolejny uciekając przez problemami. Potrzebowała się z nimi zmierzyć, by móc raz na zawsze zamknąć ten etap, nie pozostawiając sobie żadnych złudzeń. – Uwierz, że nie chciałam cię zranić – po długim wahaniu zrobiła kolejny, niewielki krok w jego stronę. Nadal jednak zostawiała mu sporą przestrzeń – nie chciała w jakikolwiek sposób się narzucać. – Byłam przekonana, że wyjazd jest najlepszym rozwiązaniem. Chciałam … cholera, chciałam, żebyś był szczęśliwy. Beze mnie. Żebyś ułożył sobie życie, poznał kogoś, miał rodzinę. Nie wiem, nie mam pojęcia, czy udało ci się to osiągnąć, ale Walter ja zawsze trzymałam za ciebie kciuki. I zawsze będę – powiedziała prawdę, nawet jeśli niepełną. Rzeczywiście poniekąd jej wyjazd był spowodowany tym, że życzyła mu jak najlepiej, a sama nie potrafiła nic zaoferować, aczkolwiek … to jedynie ułamek ogromu kwestii, które nią kierowały.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Chciałby umieć jej wybaczyć.
Chciałby umieć zapomnieć, że uciekła.
Chciałby umieć wymazać to, że była jedyną kobietą, którą szczerze kochał.
Chciałby. Ale nie potrafił. Patrząc na nią, widział ich nieudane małżeństwo. Widział ruiny związku, który miał trwać po kres czasów. Widział porażkę. Widział popełnione przez siebie błędy. Widział wszystko to, co poszło w jego życiu nie tak. Starał się, naprawdę cholernie się starał, by tak nie było, ale pewnych rzeczy najzwyczajniej nie dało się zmienić. A przynajmniej Walter nie wierzył, by kiedykolwiek spoglądanie na Adore przestało sprawiać mu ból. Bo choć był zły, choć z jego oczu biła wrogość, choć całą swoją postawą pokazywał, że nie chciał mieć z nią nic wspólnego, to podłożem tego było cierpienie. Nawet nie jego, nie jej, a ich wspólne, które tego szczególnego dnia przyciągnęło ich na ten cmentarz. To było coś, czego w przeszłości oboje nie potrafili przeskoczyć, choć bardzo tego pragnęli. Coś, co było kolejną kroplą w morzu udręk.
Zaśmiał się gorzko na wypowiedziane przez nią słowa, kręcąc przy tym z niedowierzaniem głową. - Oszczędź mi tego, dobrze? Nie chcę słuchać o tym, co chciałaś, co Ci się wydawało, co uznałaś za słuszne - wycedził z tłumioną złością, też mimochodem robiąc krok w jej stronę, ale spokojnie, nie był Abrahamem, nie będzie tu żadnego pokazu sił. - Uciekłaś, Adore. Uciekłaś bez pożegnania. Bez słowa. Zostawiłaś tylko papiery rozwodowe na stole. Kto tak, kurwa, robi? - zadał pytanie tym samym chłodnym tonem, patrząc jej przy tym w oczy, pragnąc tak cholernie zrozumieć dlaczego. Dlaczego złamała mu serce. Dlaczego odeszła w momencie, gdy tak bardzo chciał, by została. - Och, może w takim razie powinienem być Ci wdzięczny, co? - paskudny grymas wypłynął na jego usta, a on nieświadomie znów zrobił krok w jej stronę, mając ją teraz na odległość mniejszą niż na wyciągnięcie ręki. - Jak Ty nic nie rozumiesz... Pragnąłem tego z Tobą, Adore. To o czym mówisz... Pragnąłem tego z Tobą - powtórzył słabo, dużo miększym tonem, obrzucając jej twarz pełnym niewypowiedzianego bólu spojrzeniem.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Rozumiała jego ból. Rozumiała jego tęsknotę i równoczesną chęć wymazania z pamięci wszystkiego, co kiedykolwiek ich łączyło. Rozumiała, że cierpi. Rozumiała, ponieważ czuła się podobnie. Każda cząstka jej ciała rwała się, by do niego podejść, by go przytulić, pocałować. Ach, jak bardzo chciałaby teraz wszystko wyjaśnić, przeprosić i błagać o przebaczenie. Powiedzieć, że nigdy więcej go nie opuści, jeśli tylko da jej kolejną szansę. Jedną szansę, której na pewno by nie zmarnowała. I tym razem byłaby w stanie znieść wszystko – uczucie samotności nie stanowiłoby już problemu. Potrafiłaby je znieść wiedząc, że ma obok osobę, która ją kocha. Najlepszego człowieka na ziemi. Kogoś, kto nigdy nie zdradzi jej zaufania.
Ale to ona była problemem. To ona zrobiła coś, czego nie mogła cofnąć. To ona zachowała się jak największa egoistka pod słońcem. Cierpiała z tego powodu bardziej, niż ktokolwiek z jej otoczenia był w stanie sobie to wyobrazić. Nie była szczęśliwa – i nie spodziewała się, że jeszcze kiedykolwiek będzie. Źli ludzie na to nie zasługiwali – a ona już od dawna nie czuła się dobrym człowiekiem. Od samego początku, kiedy rozpoczęła romans, który zniszczył wszystkie dobre rzeczy w jej życiu.
Teraz nie potrafiła na niego patrzeć; nie ze spokojem i opanowaniem. Z trudem powstrzymywała cisnące się do oczu łzy, aczkolwiek wiedziała, że nie może sobie na nie pozwolić – musiała mu tego oszczędzić. W końcu nie była ofiarą, a czarnym charakterem. – Nikt tak nie robi – odpowiadała, pod ciężarem jego spojrzenia wbijając wzrok w ziemię. – Nie rozumiesz. Nie … Ja nie zasługiwałam na twoją miłość i wsparcie. Chciałam tego samego. Chciałam tylko i wyłącznie ciebie. Po prostu nie mogłam zostać – nie mogła ciągnąć go w dół i patrzeć, jak staje się wrakiem człowieka. Przy niej nigdy nie byłby szczęśliwy – skoro ich relacja od pewnego momentu zaczęła być jednym wielkim kłamstwem. Nie mogła też powiedzieć mu prawdy. Nie miała wyjścia. A on, w dalszym ciągu, o tym nie wiedział. Nie miał pojęcia.
I to wszystko powoli ją zabijało.
I przez to wszystko nie potrafiła być szczęśliwa.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dla nich - jako całości - było już stanowczo za późno. Czasu nie dało się cofnąć, nie dało się też wymazać błędów przeszłości, które już zawsze będą nad nimi wisieć niczym ponury cień. W każdej sprzeczce, kłótni, w chwilach wyjątkowego wzburzenia - bezmyślnie obrzucaliby się oskarżeniami i odwoływaliby się do czegoś, co już minęło, tym samym raniąc się podwójnie. Nie chciał tego - ani dla siebie, ani dla niej. Jednocześnie był świadomy, iż nie potrafiłby się też z nią jedynie przyjaźnić. Zawsze podświadomie pragnąłby czegoś więcej, a tęsknota za czymś, co nie mogło mieć miejsca, prawdopodobnie popchnęłaby go prosto w ramiona szaleństwa. Dlatego łatwiej było unikać Adore; łatwiej było udawać, że nie istniała, że była jedynie przykrym wspomnieniem. To może i było nieco egoistyczne i zdecydowanie odbiegało od miana dobrego uczynku, ale Rutherford właśnie tego potrzebował, by ruszyć naprzód ze swoim życiem. Zupełnie inną kwestią było to, że wspomniane ruszanie naprzód od pewnego czasu kończyło się sromotną porażką.
Teraz ciężko było mu zwalczyć naturalny, instynktowny odruch, jakim byłoby wzięcie w ramiona byłej żony i zapewnienie jej, że wszystko się ułoży. Czasem nienawidził się za tę słabość; za to, że mimo wszystko jakaś jego część pragnęła jej szczęścia. - Zadecydowałaś za mnie, choć nie miałaś do tego prawa - przerwał jej, oskarżycielsko celując w nią palcem. - Nie możesz tak po prostu zakładać, czego ludzie pragną, Adore - dodał, ale już znacznie łagodniej, dłonie wsuwając do kieszeni spodni. Westchnął, kręcąc przy tym głową. - W zdrowiu i chorobie, pamiętasz? - przypomniał słowa przysięgi, też wzrok spuszczając na własne stopy. Przez dłuższy moment się nie odzywał, jakby zastanawiając się, co powinien zrobić, co powiedzieć. Ostatecznie znów wypuścił powietrze z płuc i spojrzał z nieprzeniknionym wyrazem twarzy na byłą małżonkę. - Muszę już iść... Mam nadzieję, że tym razem znajdziesz szczęście... - którego ja nie mogłem Ci dać. Posławszy jej ostatnie spojrzenie, ruszył w stronę bramy wyjściowej, pragnąc to spotkanie zostawić jak najszybciej za sobą.

// zt x2 <3

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Tego dnia skończył pracę wcześniej. Nie ze względu na to, że szef był miłym gościem i pozwolił mu na odpoczynek, sam zarządził sobie wolne i wyszedł z biura architektonicznego dwie godziny szybciej. Nie mógł usiedzieć w miejscu, kolejne chwile spędzając na papierologii i odbieraniu telefonów od bogatych snobów chcących wybudować trzeci dom za miastem, w okolicy jakiegoś gaju czy innego gówna, byleby pochwalić się znajomym. Nigdy nie rozumiał jak architekci mogli znosić każdą durną zachciankę dla pieniędzy. Oczywiście zmieniali projekty na bardziej logicznie rozrysowane, jednak musieli brać pod uwagę dziwactwa klientów.
Mając teraz sporo czasu postanowił odwiedzić współlokatorkę, która prawdopodobnie znowu pilnowała cmentarza jak Klucznik z dodatku do Wiedźmina. Co ją fascynowało w zwłokach? Były zimne, nic im nie stawało jak powinno, nawet nie masz ich jak obrazić, bo nie żyją. Bezsens. Po drodze kupił paczkę lizaków, wysłał kolejnego miłosnego smsa do Wyatta, który wciąż nie ogarniał, że to podryw...a potem udał się na groby. Poczuł nieprzyjemny dreszcz przechodząc przez bramę główną. Od śmierci siostry gardził tego typu miejscami, omijał je szerokim łukiem kiedy tylko mógł, ale na jego nieszczęście koleżanka miała taką a nie inną pracę.
- Hej, często tu bywasz? - zagadał wychylając się zza pobliskiego drzewa. Skrzywił się automatycznie na widok świeżej mogiły i westchnął ciężko, próbując przeboleć niezbyt romantyczną scenerię.
- Ech, nigdy nie zrozumiem dlaczego wybrałaś akurat pracę na cmentarzu. Przecież tu nawet nie ma z kim pogadać! - zamarudził siadając na pobliskiej płycie. Niezbyt to kulturalne, ale kto uważałby Conora za osobę pełną taktu i instynktu samozachowawczego? Czasem zachowywał się jak oderwany od rzeczywistości, sadzanie czterech liter na marmurze to jedno z jego lżejszych przewinień. Przynajmniej trochę ją ogrzeje.
- No? To kto dziś umarł? - spytał skoro już patrzyli się na świeżo uklepaną ziemię.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To był jeden z tych lepszych wieczorów. Ostatnimi czasy większość nocy pracowniczych wiązało się z rozbijaniem własnych emocji o metalowy szpadel wbity z impetem w mokrą, zimową ziemię. Jednak dziś było lepiej. Wieczór zdawał się stanowczo szybciej niż zazwyczaj zamieniać się w noc witając ją wychylającym się spomiędzy chmur księżycem. Przerzut za przerzutem przyszła mogiła na jej oczach powiększała się coraz bardziej, niedługo miała być gotowa by powitać kolejnego swojego mieszkańca. Dopiero zaczynając pracę jako grabarka uświadomiła sobie jak często ludzie umierają. Śmierć właściwie otaczała ludzi z każdej strony, każdego dnia umierali kolejni ponoć wielcy dla świata ludzie. Wielcy przynajmniej dla swoich najbliższych. Już szybko po rozpoczęciu pracy w Serenity Liane uświadomiła sobie jak nudzą ją pogrzeby. Na wszystkich padały te same słowa- dobry ojciec, wspaniały mąż, cudowny kolega. W końcu najpiękniejsze kwiaty dostaje się na pogrzebie. Jej ulubionymi pochówkami były te, na które prawie nikt nie przychodził. Ta jedna osoba nieśmiało pojawiająca się przy mogile, jakby sama zawstydzona swoją obecnością tam wprawiała ją w zaciekawienie. Kim takim był nieboszczyk, że nie miał praktycznie nikogo? Kim takim był ten jeden mężczyzna, który postanowił oddać mu swój cenny czas? Co ich łączyło i dlaczego? Lubiła dopowiadać sobie historie do ludzi, których widywała na cmentarzu.
Z rozmyślań wyrwał ją głos Conora, który znikąd pojawił się przy grobie obok.
-Borze szumiący, Conor, nie strasz mnie bo ci następnym razem przyłożę tym szpadlem.- może i nie mieszkali długo ze sobą, ale Conor mógł być pewny, że Liane nie rzuca słów na wiatr.
-Wiesz, czasami to dobrze pobyć jedynie ze swoimi myślami, chociaż te ostatnio są zbyt wkurwiające by je znosić. Z resztą nawet nie wiesz ile tutaj jest pogrzebanych ciekawych historii. No i mam przystojnego szefa.-dodała ostatnie zdanie po krótkim namyśle. Nie dało się ukryć, że Blake był niczego sobie, choć zazwyczaj nie patrzyła na niego w kontekście innym niż typowo szefowski. Pozwoliła sobie dopiero po otrzymaniu ostatnio od niego dość jednoznacznych wiadomości na tinderze.
-Dzisiaj, mój drogi towarzyszu, kopiemy grób dla pani Grinder, starej raszpli, której nienawidzą jej własne wnuki. Wykłócały się przez godzinę o głupi testament, każda z tych dziewuch próbowała uszczknąć jak najwięcej dla siebie. Spodziewam się, że na pogrzebie pojawią się tylko dla zachowania dobrej twarzy. - rzuciła z nieukrywaną pogardą wychodząc z wykopanego grobu by z kieszeni wyjąć paczkę fajek i szybkim ruchem odpalić już dzisiaj którąś z rzędu.
- Nie no, ale czemu akurat sadzasz swój tyłek na grobie, który już dziś sprzątałam. Usiadłbyś na jakimś brudnym, żeby mi nie dokładać roboty. -prychnęła udając zirytowanie bo prawda była taka, że nawet dodatkowa ilość pracy jej nie przeszkadzała. Koniec końców i tak zajmowała się w tej pracy większą ilością obowiązków niż powinna. Zaciągnęła się mocniej papierosowym dymem napawając się cierpkim drapaniem w gardle.-A co u ciebie?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#1
Jak bardzo niekulturalne jest przyjście na pogrzeb własnej matki w słuchawkach, ukrytych pod rozpuszczonymi włosami? Są w ogóle jakieś normy, co można robić na pogrzebie, a czego nie można? Trampki są okej? Albo guma do żucia? Może ktoś wydał poradnik, jak nie wyjść na buca na pogrzebie własnej matki? A zresztą, nawet jeśli taki poradnik by powstał, Elliot byłby chyba ostatnią osobą, która by po niego sięgnęła. No naprawdę, są dużo lepsze rzeczy, niż czytanie i przygotowywanie się do tego, co przeżyje się raz w życiu. Szybciej lub później, wszystkich to czeka.
W kościele usiadł w ostatniej ławce, mimo nieco oskarżycielskiego spojrzenia Marcusa i Gwen. Kochał matkę, ale no na boga, naprawdę nie zamierzał siadać w pierwszym rzędzie. Był święcie przekonany, że gdyby Deborah go tylko zobaczyła w bożym przybytku, to chyba by zmartwychwstała. O ile po kremacji jest to w ogóle technicznie możliwe. Pewnie nie. No, nieważne. Ludzi było naprawdę dużo, ładnie śpiewali te wszystkie kościelne piosenki. Gwen nawet stanęła na ambonie w tej swojej ciemnej długiej sukience. W tym wszystkim chyba najbardziej było mu szkoda właśnie jej. McGuire wyszedł z kościoła przed wszystkimi, wciskając między wyschnięte wargi mentolowego papierosa. No szybciej, jedźmy już na ten cmentarz.
Czuł jak mokra, dawno niekoszona trwa moczy mu trampki. Miał ochotę rzucić siarczyste przekleństwo pod nosem, ale się powstrzymał, obserwując, jak ciemna urna płynnie zjeżdża do głębokiego dołu, w którym miała zostać już na zawsze. Czy Elliot był przygotowany na żałobę? Był przygotowany równie bardzo co do pogrzebu. To, że Deborah umrze, było jasne od kilku miesięcy i wydawało się być tylko smutną formalnością. Nie do końca potrafił sobie wyobrazić, co będzie jutro i za tydzień. Ale w typowy dla siebie sposób nie zastanawiał się nad tym specjalnie. Bo i po co?
Na ziemie sprowadził go głos ojczyma, z dziwnie czerwoną twarzą, który bezlitośnie przypomniał o obietnicy złożonej Deborah. Elliot odchrząknął i wyciągnął gitarę, na której bezwiednie zaciskał długie, jasne palce. Stanął obok świeżo zakopanego grobu i przejechał niewidzącym wzrokiem po zgromadzonych:
-No, myślę, że Debbie będzie miło, jak to zaśpiewacie ze mną – powiedział, uderzając w struny. Nie był mistrzem przemów, nawet gdy wymagała tego sytuacja.:
-Amazing grace, how sweet the sound that saved a wretch like me I once was lost, but now am found was blind, but now I see – głęboki głos rozniósł się po cmentarzu, a ludzie zaczęli się do niego nieśmiało dołączać. Elliot miał ochotę wywrócić oczami, lecz zamiast tego, zaczął świadomie przyglądać się kolejnym twarzom. Żadnej z nich nie poświęcił szczególnej uwagi i był gotowy wrócić do wpatrywania się w przestrzeń, gdy jego wzrok zatrzymał się na dobrze znanych rysach. Nie dał nic po sobie poznać. Dokończył utwór, po którym chyba przyszedł czas na kondolencje. Cholera, nie pamiętał żadnego imienia. Poza tym jednym. Miał cholerną ochotę na papierosa.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

#1

Harper-Jack kochał kłócić się z Elliotem (to znaczy - wtedy, przed Tamtym, przed dniem sądu ostatecznego, w którym obrońca był oskarżycielem, oskarżyciel obrońcą, a na całej sali sądowej dwie tylko osoby - i obydwaj w roli sędziów). Sprzeczać. Spierać. Droczyć. Boczyć. Walczyć - jak młode wilki trochę, na śmierć na niby, na życie naprawdę.
Z Elliotem o oczach momentalnie chmurnych, gdyby mu powiedzieć: "głupiś, nie masz racji!". Z Elliotem nastroszonym niczym kot dachowiec (i jak ten kot również wiecznie się włóczący tylko sobie znanymi ścieżkami) jeśli udowodnić, że był jednak w błędzie. Z Elliotem, co rozsądnie przyznawał, że "nie ma ludzi nieomylnych" oraz "jakże ludzkim jest - być czasem w błędzie", filozof jebany, a jednak nie potrafił przegrywać: czy w dyspucie, czy wręcz, czy w planszówki.
I tu, dziś, w dniu pogrzebu elliotowej matki, też by się z nim Harper-Jack nie zgodził. Stanąłby okoniem, tym przysłowiowym. Kością w gardle. Czy ością? Jakoś to się mówiło... (Będzie musiał sprawdzić w swoim leksykonie, potem wpieprzy ten tekst w którąś z piosenek na nowym albumie: "Ja, taki młody, byłem dla ciebie kością niezgody" albo "Nie miej litości, wyrwij-mi-wyrwij-mi-wyrwij mi z gardła niezgody ości!" albo... coś tam. No, w każdym razie). I zaparłby się przy swoim. Że, na przykład:
"Elliot, debilu. Wcale nie jest powiedziany, że każdy pochowa swoją matkę. A co, jeśli się umrze przed matką, co? Albo, jeśli się ma dwie? No bo na przykład... jedna biologiczna, druga adopcyjna. Albo jedna biologiczna, a druga surogatka. I co wtedy, co? Nadal sądzisz, że takie rzeczy - to tylko raz, nigdy więcej?"
I mędrkowałby i dywagował. I paplał. I plótł trzy-po-trzy i się raz-po-raz obrażał. I milczałby i fukał i oczami wywracał i brałby Elliota pod włos i z włosem. Na litość. Komplementami podkopywał. Obraziłby go w końcu raz (a może osiem). I w końcu McGuire zmiękłby (zawsze miękł finalnie - może dlatego, że starszy, co z tego, że tylko parę miesięcy, a więc mądrzejszy i bardziej świadomy, że czasem trzeba odpuścić jednak...). I poszliby na piwo i frytki z głębokiego tłuszczu. I Dweller oblizywałby opuszki palców - te, którymi kilka godzin później szarpałby struny do nocy, rozbierając przebieg wieczoru na czynniki pierwsze - śmiejąc się w głos z głupich żartów przyjaciela.
Tego, co się przecież dopiero-co z nim pokłócił.
Przed Tamtym. Przed Dniem, który Zmienił Wszystko.

- Czy to...
- Tak, słowo ci daję. No serio...
- Nie, nie możliwe. Weź się uspokój. Nie mogłoby być...
- A jednak. Patrz. O, tu. Widać, że to on. Zresztą oni się we dwóch kiedyś przecież przyjaźnili. No wiesz, on i Elliot.
- Elliot? Niemożli...


Nie mogąc dłużej znieść stłumionych szalikami i rumieńcem ekscytacji szeptów, bijących w jego plecy jak groty śmiesznych strzałek wystrzeliwanych ze sflaczałych cięciw, Dweller obejrzał się przez ramię i zgromił obgadujące mu chudy tyłek hieny cmentarne (a tak naprawdę jakieś ciotki, kuzynki i krewne-za-dalekie Elliota) lodowatym spojrzeniem. No, przynajmniej symbolicznie, bo połowę twarzy zasłaniała mu czarna tarcza Ray-Banów nasuniętych na jasny stok nosa. Jak zawsze w kapeluszu, ubrany porządnie, trzydziestojednoletnio, czuł się przynajmniej pewnie w swojej roli. Poważny. Grobowy. Piękny. Anioł śmierci, czy raczej na temat tegoż Anioła jakaś wariacja, żywcem z Vogue'owej okładki. Smukły, rysy wyostrzone żalem. Pochylony nad ziejącą czernią głębią grobu, w pierwszym rzędzie, w pierwszej linii frontu żałobników.
Ubrany odpowiednio. Zachowujący się odpowiednio. Odpowiednio poważny i odpowiednio trzeźwy jak na dzień, w którym chowa się kogoś, kto Ci był jak matka (nie masz racji, Elliot, że ta - tylko jedna).
Dlaczego więc się czuł jak jakiś, kurwa, oszukaniec? Złodziej, uzurpator. Z piosenką na ustach:
- I once was lost, but now I'm found, was blind (was blind), but now (but now) I see - podchwycił niemal bezgłośnie, ze słowami pieśni ledwie gładzącymi jego blade wargi. I urwał - jak hejnał, jednym strzałem ukrócony.
Tylko wzroku nie odwrócił.
Nie mógł.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Mógł się oszukiwać, że nie zwraca na niego uwagi. Nawet całkiem nieźle mu to szło. Bo udało mu się już jakiś czas temu, zepchnąć wszystkie wspomnienia i myśli gdzieś w odmęty swojej zabałaganionej głowy. Nie zaglądał tam, bo i po co. Miasto było duże, internet można było dostosować do swoich potrzeb. Do tego, jak chciało się widzieć rzeczywistość. I to naprawdę dobrze funkcjonowało. Aż do momentu, gdy bezczelnie i bez jakiegokolwiek skrępowania przyszedł na pogrzeb matki, która aspirowała do bycia, jego, ale nigdy tak naprawdę nie była. Przecież to technicznie niemożliwe. Zresztą, nieważne. Elliot pokręcił głowę, gładząc zarośnięty policzek i z lekkim przerażeniem obserwując smętny wężyk. Nienawidził pogrzebów, naprawdę dobrze, że miał tylko jedną matkę do pochowania.
Drętwymi, niemal drewnianymi ramionami obejmował kolejne, zaszlochane ciotki i kuzynki. Jakim cudem miał taką wielką rodzinę, o której nie miał zielonego pojęcia? Jakim cudem nie pamiętał większości imion, nawet twarzy. Kiedy oni wszyscy zdążyli poznać Debbie, uroczą pielęgniarkę, która robiła najlepsze ravioli w okolicy? Cmoknął pod nosem, między kolejnymi uściskami, pełnymi sztucznego współczucia. Nie potrafił w nie specjalnie wierzyć. Choć prawdę mówiąc, to Elliot w niewiele prawdziwych emocji wierzył. Patrzył na nie z pewnego rodzaju wyższością, powątpiewaniem i krytycyzmem. Zawsze wyczuwał fałsz, jak w niedostrojonej gitarze. I instrument miał te przewagę, że zawsze można było go dostroić.
Chyba uścisnął rękę Dwellera, choć błyskawicznie wyparł to z pamięci, nie skupiając się na pięknych słowach, które na pewno skierował do Gwen, do pokrzepiającego klepania w ramię Marcusa, który pewnie znów się rozkleił. Czy był ostatni? Możliwe, zawsze lubił robić wielkie show. McGuire jednak tego nie sprawdził, gładząc przelotnie plecy siostry, dając tym samym znak, że musi iść zapalić.
Zapakował gitarę do bagażnika, nieco wysłużonego samochodu, opierając się niedbale o maskę i odpalając upragnionego zbawiciela. Mógł go wykończyć rak płuc za dwadzieścia lat, ale uwielbiał to uczucie. Gryzący dym, który najpierw łagodnie obtaczał gardło, a potem bez pytania wdzierał się do płuc, przynosząc dziwne ukojenie, które trudno było porównać do czegokolwiek innego. A może to i lepiej, że było to takie unikatowe?
Są pewne rzeczy, które się nie zmieniają. I, mimo że Harper obciął włosy, może trochę schudł, to nadal krok miał ten sam. Pewny i niepewny jednocześnie. Zawsze prawe ramię szło pierwsze, a lewe nadganiało. Elliot uśmiechnął się pod nosem, znów cicho cmokając, zanim przyłożył papierosa do ust:
- Dweller! Taka gwiazda, jak ty ma swojego prywatnego szofera? Przyjeżdża na klaśnięcie dłońmi? No bo na piechotę raczej nie chodzisz- uniósł brew do góry, uśmiechając się ironicznie. W gruncie rzeczy już nawet nie był zły. W gruncie rzeczy sam nie wiedział, co czuł. O uczuciach wolał pisać, niż je analizować. Chyba nawet nie liczył, że się zatrzyma i przejdzie przez ulicę i podejdzie do nieco wysłużonego samochodu, któremu przydałby się wjazd na myjnię. Elliot nawet nie drgnął, wypuszczając stróżki dymu nosem. No, matka byłaby dumna.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Harper-Jack zaś, tak po prostu - i bynajmniej się tym faktem nie chwaląc, czy na jego podstawie przesadnie nie wywyższając - nie miał czasu. Nie miał przestrzeni - w tych kilkunastu centymetrach kwadratowych pod ciemną czupryną, między lewym uchem i prawym i niżej, niżej, niżej, w sklepieniu ciała pod lewym sutkiem - na zbyt wiele myśli o Elliotcie. Na zbyt wiele uczuć, powidoków po ich relacji, czymkolwiek by ta nie była. W przerwach między wywiadami i nagraniami, w chwilach trzeźwości między jednym koncertem, a drugim, między każdym kolejnym one-night-standem z rzędu, muzyk po prostu musiał myśleć raczej o tym, by zdołać coś zjeść albo jak złapać kilka godzin snu, aby się po drodze za szybko nie wykończyć...
Niż o tych oczach chmurnych i palcach jak wierzbowe wicie. I o tych godzinach nad piwem pitym zwyczajnie, z butelki, prosto z znad zimnej krawędzi zielonego szkła. I o tych żartach, zazwyczaj szczeniacko-niewybrednych. I o tych godzinach bezsennych pod gołym niebem albo pod stropami ich małych mieszkanek w Chinatown, w które to stropy można się było wlepiać w nieskończoność i z niekończącymi się wyznaniami (i wyzwaniami - bo przecież ile razy: "hej, McGuire, no to szczerość czy wyzwanie?", a potem śmichy-chichy i kolejna szalona opowieść dodana do repertuaru) na rozchylonych wargach.
I nie, nie sprawdzał fejsbuka. I celowo zblokował Elliota na instagramie (to jego konto tak żałośnie nieruszone, a przecież tyle razy mówił mu: "Stary, musisz się promować! Social Media to podstawa, w takich żyjemy dziś czasach", a tamten swoje - że nie, że to nie w jego stylu i sprzeczne z jego systemem wartości; wartości-srartości, myślał Harper w milczącej odpowiedzi). I nie, nie pisał wcale piosenek, które potem trzeba było podrzeć albo spalić - ot, od papierosa - nad porcelaną kuchennego zlewu (aż włączy się alarm przeciwdymny, Dweller, Ty idioto!).
I nie śnił o nim. I nie myślał - przed zaśnięciem, pod prysznicem, nad tostem z serem i tanim ketchupem, tostem tkniętym tylko w jednej trzeciej. Nad kawą. Nad herbatą nigdy nieskończoną. Nad gitarą, wreszcie. Niedostrojoną jak emocje.
Nie. Nie miał na to wszystko czasu i przestrzeni.
("No to jak, Dweller - prawda, czy fałsz?" - i trzask, kolejny temat do wlekącej się juz nie na minuty, ale na małe wieczności, rozmowy).
- Hm? Przyjechałem uberem - Harper-Jack, zmierzający właśnie ku wylotowi parkingu, zatrzymał się i zakłopotał na dźwięk tego pytania. I wkurzył na samego siebie za tę przemożną, poczutą przez się potrzebę, żeby się przed Elliotem tłumaczyć.
Nie był mu nic winien. A już z pewnością nie jakieś wymówki. Czemu więc...
- Trochę śmieszna sprawa - rzucił, choć w sumie co niby było w tym tak śmiesznego? - Mój szofer odmówił po ostatnim... No, nieważne. Powiedzmy, że jest na płatnym urlopie. Do odwołania.
Dweller pociągnął krótko nosem, wsunął dłonie w kieszenie zaprasowanych w kant spodni i niepewnie zbliżył się do dawnego przyjaciela. Na pewien dystans, jak człowiek w pierwszym kontakcie z ogniem. Kuszony obietnicą ciepła, odciągany przepotwornym strachem - Hej, Eli - trzy literki i cały świat w nich zamknięty; trzy literki, wspólny mianownik dla Elli-otta i Eli-asa, dwóch istot uwięzionych w jednej, czy może dwóch imion nadanych jednej istocie (matka McGuire'a może mogłaby wyjaśnić - no ale, niestety, nie mogła) - ]Masz papierosa? Zapaliłbym z tobą, dobra?
Fajkę. Pokoju może?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Głosy cmentarne inaczej brzmią zupełnie niż te, które Lucerne Lynch dnia każdego nosi w sobie. Miast krzyczeć nad uchem, szyk myśli zmieniając jej czasem - szemrzą w jednogłosie zgodnym, niskim, jakby strumyk wartki pod rzędami mogił się przetaczał; nie przygadują sobie wzajemnie w rywalizacji o prowadzenie w dyspucie. Młodsze, starsze, barytony i falsety cienkie, z własnym przemijaniem pogodzone; te, co brzmią tu już od dekad albo wieków całych, i te, co niedawno dopiero na listę lokatorów nekropolii w Ballard się wpisały. Od bramy już je słychać - nawet nim człowiek granicę między światami parkingiem rozległym, a technikolorową zielonością mogilnika, przekroczy. Jeśli ucha nadstawić się tylko zechce choć na chwilę, zmysły wyregulować, hałas codzienności wygłuszając - pochwycić je można. I warto, czasami.
Ale niewielu robić to chciało. Niewielu potrafiło. W lęku przed tym, co usłyszeć by mogli?
Bo zmarli...
Zmarli wi(e)dzą więcej niż ci, którzy żywymi czelność nazywać się mają.

Lucerne jednak większości tych głosów się nie bała. Pozdrawiała je gestem dłoni - subtelnym na tyle, by innych wizytatorów zachowaniem swoim nie spłoszyć, a i uwagi strażników lokalnych na siebie nie zwrócić zanadto. Ot, nic podejrzanego nie mogło być przecież w tej istocie smukłej i smutnej, co w sukience prostej, skromnej, alejką przechadzała się z naręczem kwiatów. Wdowa to młoda, może? Sierotka-niedola? Matka, nie daj Boże, z cudu macierzyństwa w ramach próby jakiejś odarta?
Pierwszy raz szła do Mamy. I im bliżej kwatery jej się znajdowała, tym kroki ciężej jej było stawiać w prostej, niezmąconej lękiem albo gniewem linii.

Słońce prażyło dziś niemiłosiernie - w sposób we wrześniu niepowszechny - rumieniec na jabłka polne wciągając, a na plecach ludzkich, między łopatkami, żłobiąc korytka wąskie dla rzeczułek potu. Mgiełkę wierzchem dłoni z czoła starłszy, Lynch zatrzymała się wreszcie przed nagrobną płytą.
C E C I L I A † LYNCH Głosiły mosiężne litery w marmur biały werżnięte nader sprawnym ruchem dłuta. Luce znak krzyża wykonała, kwiaty odłożywszy na niską ławeczkę. Na kolano opadła, nie zauważając nawet, że powłoczkę rajstop cienkich jakby z pajęczyny, ostrością żwiru kaleczy.
W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego.
Głowę zwiesiła, z kieszonki sukienki różaniec drewniany wysupławszy. Ręką brata wykochany wyciosany.
Chrystusa na krzyżu ucałowała, a zupełnie, jakby inne zupełnie rany całowała teraz.

Powieki przymknięte - markizy dwie, białe, siateczką żyłek cieniutkich wyszyte, obrąbkiem rzęsy jasnej wykończone. Koralik pierwszy:
  • Boże mój, wierzę w Ciebie, boś jest prawdą nieomylną.
    Mam nadzieję w Tobie, boś jest nieskończenie dobry.
    Kocham Cię, Panie, boś jest godzien nieskończonej miłości.
Palce rozpędzone po surowości drewna. Szorstkie ciepło, surowość, której bać się nie trzeba. Obracała je między opuszkami, każdy czule owionąwszy oddechem. Koralik trzeci:
  • Słodkie serce Maryi, bądź moim zbawieniem. Słodkie serce Maryi, bądź moim zbawieniem. Słodkie serce Maryi, bądź moim zbawieniem. Słodkie serce Maryi, bądź moim zbawieniem.
    Słodkie…
Wstyd jej było. Wstyd potwornie. Hańba stygmat w sercu samym wypalała; i mrzonką było tylko na to liczyć, że rozmowa z matką stanie jej się drogą do zbawienia. Ostatni:
  • Boże mój, przez najsłodsze serce Maryi ofiaruję Ci tę modlitwę i proszę, abyś ją przyjął za dusze w czyśćcu cierpiące.

Głowę przedwcześnie zadarła, z duchem przeszłości chyba jakim oko-w-oko stając. Powieki rozwarła szerzej, pod słońce.
Finalnego słowa w modlitwie zabrakło:
- Blake?
  • Amen.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Charakterystyczny pomruk pracującego silnika ustał, kiedy motocykl zatrzymał się nieopodal cmentarnej bramy, a gruba podeszwa buta spotkała się z nierównym, niespokojnie wydeptanym szlakiem łez prowadzącym przez alejki tak różnych - i równocześnie podobnych sobie - grobów. Jego przyjazd tym razem nie miał nic wspólnego z pracą; zajęciem, które wybrał (a może to ono w y b r a ł o jego?) ponad rok temu. Dwanaście miesięcy będących początkiem nowego życia szło w parze z mnogością istnień, których pożegnanie widział na własne oczy. Ironia losu raz jeszcze przecinająca swoje drogi z jego codziennością, nawet nie starała się ukryć swojego perlistego, gromkiego śmiechu w zakamarkach, do których Griffith nie miał dostępu.
Stalowy błękit męskich źrenic został za to ukryty za ciemnymi szkłami, nim pojedynczy promień wrześniowego słońca zdołał wedrzeć się za kurtynę rzęs. Mimowolnym, acz pozbawionym nerwowości odruchem wzruszenia ramion poprawił czarną, skórzaną kurtkę, znacząco kontrastującą z białym, zwykłym t-shirtem.

  • Za czterdzieści minut kończę pracę i możemy się spotkać tam, gdzie ostatnio.
    Nie wiem, czy takiej informacji chciałeś, ale skoro ją zdobyłam... porozmawiamy o tym na miejscu.
  • Uhm, jasne. Będę. Na pewno. Dzięki.

Brakowało w brzmieniu wypowiedzianych przez niego słów typowej dla Blake'a Griffitha pewności siebie, a chęć zagrania f a ł s z; jako były muzyk potrafił ją wyczuć w tonie głosu na milę, ale czy i z niego dało się czytać? entuzjazmu związanego ze spotkaniem sprawnie zmieszała się z obawą dotyczącą znaków zapytania, do których zdążył się przyzwyczaić.
Wrzesień okazał się różnobarwną tajemnicą; kojąca zieleń mająca przywoływać nadzieję przemieniała się - wraz z kolorem liści - w budzącą niepokój żółć i plamiła mokre chodniki agresywną czerwienią. Finalnie brązowiała i gniła od nadmiaru wody spadającej ciężkimi kroplami z ciemnych chmur, tak nisko widzącymi nad głowami ludzi. Niestety nie we wszystkich przypadkach niosły one ze sobą tylko deszcz.
Zgrabnie tańczący między jego palcami papieros czekał na znajomy klik zapalniczki, po którym płuca mężczyzny zostały wypełnione smugą szarego dymu. Czy był pewien, że chce się z nią spotkać i posprzątać chaos, jaki od kilku lat siał zamęt w jego myślach i postrzeganiu samego siebie? Winny...? Krótka (długa, zdecydowanie z b y t długa) analiza odrzuciła opcję zatytułowaną: ewakuacja, lecz pamięć dokładnie wykadrowaną migawką (s)mętnych obrazów sięgających kilku lat wstecz, odebrała mu cały animusz. W...inny.
Szedł przed siebie, nie zastanawiając się, czy do umówionego spotkania zostało pięć minut, czy piętnaście, a z każdym krokiem koszulka absorbowała coraz więcej papierosowego dymu, który znajdywał schronienie w niewidocznych dla oka włóknach. Zatrzymał się nagle; kiedy gorzki smak osiadający na języku dał przyzwolenie do wyplucia krótkiego, niecenzuralnego i przepełnionego - a jednak - rozczarowaniem:
- Kurwa. - Cierpki grymas zniknął z jego twarzy niedługo później, kiedy wsunął telefon z wygaszoną na wyświetlaczu wiadomością (Nie przyjadę, wypadło mi coś ważnego. Zadzwonię później.) i odwrócił się, chcąc skręcić i stopić się z tłem między opuszczonym pomnikiem, a kolejnym, sprawiającym wrażenie niezwykle zadbanego. Nie wiedział dlaczego historia tego pierwszego - porzuconego, choć data śmierci mężczyzny nie była odległa - zainteresowała go bardziej. Kolejna tajemnica, przez którą niemalże wpadł na klęczącą parę kroków dalej kobietę.
I wszystkie tajemnice, które ona skrywała w sobie.
- Lucerne - wyrzucił w eter po kilku sekundach tonem zachrypniętym, nieco szorstkim, odległym od tego, jaki mogła znać, choć aby nieco zmiękczyć wydźwięk całości dodał krótkie skinienie głową w geście przywitania.
Kogo odwiedzasz? Lubisz beznadziejne przypadki; osoby zamknięte w swoich prywatnych murach, bez szans wyjścia na w o l n o ś ć?
Nie spojrzał jednak - na razie, jeszcze, nie t e r a z - na wyryte na zimnej płycie litery, jak gdyby mogły one zdradzić coś zanadto, dla niej, w sposób być może niezrozumiały, intymnego.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ballard”