If I stay with you if I'm choosing wrong I don't care at all
: 2021-09-10, 14:04
Przepraszam.
Powinieneś już iść.
Przepraszam. Przepraszam. Powinieneścjużiśćprzepraszam. Powiedzkurwatocholerneprzepraszam.
Nie mógł. Nie potrafił uchylić warg, na tyle długo utrzymawszy ich w drżeniu, by wydrzeć przezeń choć krótkie przeprosiny. Okrojone, wystarczyło jedno słowo. Jemu wystarczyło jedno słowo. Nawet skinienie, wzrok skruszony, samotna łza na policzku. Szukał znaku, że to nie tak, że krew z krwi, krwią pozostanie i brat wcale go nie zdradził. Ale Miles dołożył wszelkich starań żeby jego obedrzeć ze złudzeń.
I teraz cierpiąc męki, katusze, pozwolił żeby jego serce rozrywało się powoli, kawałek po kawałku, rozszczepiało się na atomy i darło, rwało, piekło, żarło. Ale tak trzeba, tak musiał. Przygotowywał się na to odkąd przekroczył cienką linię oddzielającą dobro od zła, to co się powinno i czego nie powinno. Ale kimże on był żeby poddawać te wartości pod osąd?
Skoro nie był wart.
Nawet spojrzenia.
I nie spojrzał na nią odkąd osunął się na posadzkę i zalał krwią.
Ani kiedy obmywała jego sińce i rozwalony nos. Czy po szczęce dłonią sunęła, doszukując się nierówności.
Tylko zawodził.
Wewnątrz, jękiem donośnym, odbijającym się po pustej klatce.
I ją zawodził.
Każdego dnia, unikając wzroku.
Aż w końcu wyszedł.
Oko wciąż podpuchnięte, skryte w sinej otoczce. Warga już zrośnięta, nierówno jeszcze, po paskudnym rozcięciu. Ale to nos był najgorszy. Nosił znamię Kaina, choć nie brata zabił, a jego narzeczoną. Przetrącony lekko w lewą stronę (dobrze, że potrafiła go nastawić, bo do szpitala by nie pojechał), w kolorze wrzosów na szkockich wzgórzach, tych które cienka warstwa mgły osnuwała, każdego poranka, kiedy budził się i nie spodziewał nadejścia kataklizmu przeprowadzki do Seattle.
Szedł przed siebie. Krokiem nierównym, niejednostajnym. Czasem przechylając się nieco w prawo, jakby dla równowagi nosa, choć wcale nie utykał. Po omacku, bo adres znał, ale niedokładnie, jakby znów po morzu płynął, słońca kierunkiem się sugerując, nie GPS-em. GPS zawodził. Wiózł go na pokuszenie losu i prowadził tylko pod jeden adres.
A tam nie było nikogo.
Nie mógł być z nią, ani nie mógł rozmawiać z nim. Dwoje najbliższych ludzi w ciągu jednej nocy odciął od siebie, prawdę jedynie ubierając w dosadne słowa. Znicz na swoim grobie postawił. Wymuskał płytę z taniego marmuru, ławeczki nie stawiał, bo nie było dla kogo. Tylko kamień, który z czasem się złamie, pozwalając na zapomnienie, zagarnięcie i postawienie nań nowych fundamentów.
Tego przecież chciał. Własnie tego, prawda? Tylko czemu czuł, że jest mu tak cholernie źle, a pustka zamiast wypchać się kamieniami, rosła i wchłaniała go w samo epicentrum?
Zapukał do drzwi, a czekając aż się uchylą, nerwowo skubał rąbek swetra, który zwykł zakładać na siebie, wypływając na otwarte wody.
- M-Maude? - nie powinien. Miał jeszcze czas żeby się odwrócić i uciec, nim drzwi się otworzą na oścież, ale ugrzązł. Jakby podłoga pod nim nagle się roztopiła i zaczęła go weń wchłaniać. Jak tonący w ruchomych piaskach, ale nie było wokół nawet brzytwy, której mógł się chwycić.
Maude, bądź moją brzytwą.
- Możemy... Ekhm. Możemy porozmawiać? - pierś wypiął wprzód, jakby ukryć chciał zgarbioną postawę człowieka złamanego życiem, człowieka, który został złamany przez samego siebie. Bo czy Miles MacCarthy tak usilnie przez ostatnie lata nie dążył do autodestrukcji?
Powinieneś już iść.
Przepraszam. Przepraszam. Powinieneścjużiśćprzepraszam. Powiedzkurwatocholerneprzepraszam.
Nie mógł. Nie potrafił uchylić warg, na tyle długo utrzymawszy ich w drżeniu, by wydrzeć przezeń choć krótkie przeprosiny. Okrojone, wystarczyło jedno słowo. Jemu wystarczyło jedno słowo. Nawet skinienie, wzrok skruszony, samotna łza na policzku. Szukał znaku, że to nie tak, że krew z krwi, krwią pozostanie i brat wcale go nie zdradził. Ale Miles dołożył wszelkich starań żeby jego obedrzeć ze złudzeń.
I teraz cierpiąc męki, katusze, pozwolił żeby jego serce rozrywało się powoli, kawałek po kawałku, rozszczepiało się na atomy i darło, rwało, piekło, żarło. Ale tak trzeba, tak musiał. Przygotowywał się na to odkąd przekroczył cienką linię oddzielającą dobro od zła, to co się powinno i czego nie powinno. Ale kimże on był żeby poddawać te wartości pod osąd?
Skoro nie był wart.
Nawet spojrzenia.
I nie spojrzał na nią odkąd osunął się na posadzkę i zalał krwią.
Ani kiedy obmywała jego sińce i rozwalony nos. Czy po szczęce dłonią sunęła, doszukując się nierówności.
Tylko zawodził.
Wewnątrz, jękiem donośnym, odbijającym się po pustej klatce.
I ją zawodził.
Każdego dnia, unikając wzroku.
Aż w końcu wyszedł.
Oko wciąż podpuchnięte, skryte w sinej otoczce. Warga już zrośnięta, nierówno jeszcze, po paskudnym rozcięciu. Ale to nos był najgorszy. Nosił znamię Kaina, choć nie brata zabił, a jego narzeczoną. Przetrącony lekko w lewą stronę (dobrze, że potrafiła go nastawić, bo do szpitala by nie pojechał), w kolorze wrzosów na szkockich wzgórzach, tych które cienka warstwa mgły osnuwała, każdego poranka, kiedy budził się i nie spodziewał nadejścia kataklizmu przeprowadzki do Seattle.
Szedł przed siebie. Krokiem nierównym, niejednostajnym. Czasem przechylając się nieco w prawo, jakby dla równowagi nosa, choć wcale nie utykał. Po omacku, bo adres znał, ale niedokładnie, jakby znów po morzu płynął, słońca kierunkiem się sugerując, nie GPS-em. GPS zawodził. Wiózł go na pokuszenie losu i prowadził tylko pod jeden adres.
A tam nie było nikogo.
Nie mógł być z nią, ani nie mógł rozmawiać z nim. Dwoje najbliższych ludzi w ciągu jednej nocy odciął od siebie, prawdę jedynie ubierając w dosadne słowa. Znicz na swoim grobie postawił. Wymuskał płytę z taniego marmuru, ławeczki nie stawiał, bo nie było dla kogo. Tylko kamień, który z czasem się złamie, pozwalając na zapomnienie, zagarnięcie i postawienie nań nowych fundamentów.
Tego przecież chciał. Własnie tego, prawda? Tylko czemu czuł, że jest mu tak cholernie źle, a pustka zamiast wypchać się kamieniami, rosła i wchłaniała go w samo epicentrum?
Zapukał do drzwi, a czekając aż się uchylą, nerwowo skubał rąbek swetra, który zwykł zakładać na siebie, wypływając na otwarte wody.
- M-Maude? - nie powinien. Miał jeszcze czas żeby się odwrócić i uciec, nim drzwi się otworzą na oścież, ale ugrzązł. Jakby podłoga pod nim nagle się roztopiła i zaczęła go weń wchłaniać. Jak tonący w ruchomych piaskach, ale nie było wokół nawet brzytwy, której mógł się chwycić.
Maude, bądź moją brzytwą.
- Możemy... Ekhm. Możemy porozmawiać? - pierś wypiął wprzód, jakby ukryć chciał zgarbioną postawę człowieka złamanego życiem, człowieka, który został złamany przez samego siebie. Bo czy Miles MacCarthy tak usilnie przez ostatnie lata nie dążył do autodestrukcji?